Halina Urbanik „Hanka”

Archiwum Historii Mówionej
Halina Urbanik, pseudonim „Hanka”, urodzona 5 maja 1922 roku w Grodnie, patrolowa patrolu sanitarnego, WSK Wojskowa Służba Kobiet na Pradze.

  • Proszę powiedzieć, co robiła pani przed 1 września 1939 roku?

W maju [1939 roku] zdałam maturę [w Chojnicach w Miejskim Gimnazjum i Liceum Żeńskim].

  • Gdzie chodziła pani do szkoły?

Mieszkaliśmy w Chojnicach, trzy kilometry od granicy niemieckiej. Jak już było wiadomo, że wybuchnie wojna, rodzice wysłali mnie w 1939 roku do Warszawy. Miałam tu rodzinę. Mój ojciec był lekarzem. W Chojnicach mieszkaliśmy cały okres przedwojenny.

  • Dużo Niemców tam mieszkało?

Sporo Niemców było.

  • Jakie były relacje polsko-niemieckie?

[Było sporo młodzieży niemieckiej. Była szkoła niemiecka chyba handlowa. Były „nieporozumienia”]. Mój brat brał udział w różnych bojówkach, wieszali „gówna” na niemieckich sklepach, kreślili jakieś napisy. Jak już skończyła się wojna, myśmy nie mogli wrócić do Chojnic.

  • Czy mogłaby pani opowiedzieć, jaka atmosfera panowała w pani domu? Jaki wpływ wywarło na panią wychowanie?

Rodzice to byli patrioci. Ojciec kończył studia lekarskie w Petersburgu w Rosji, tam się ożenił z moją matką, która była Rosjanką. W czasie I wojny światowej Rosja wysyłała na pomoc aliantom mnóstwo ludzi, całą armię. Wybierali według wzrostu [i postawy] i ojciec jako lekarz też tam został wcielony. Jechali przez Syberię. Jechało się długo, w pociągu przy posiłkach była oficerska kadra i siostry miłosierdzia. Tam poznał matkę, która była siostrą miłosierdzia.
Dziadek, [ojciec matki], był generałem „białym” w Armii Rosyjskiej. Postarał się, że jak wieźli armię przez Syberię [na pomoc aliantom], to załatwił mojej mamie, swojej córce, że mogła jechać tym pociągiem razem z wojskiem do Japonii. Tam już musiała się pożegnać z mężem, byli świeżo po ślubie. Umówili się na spotkanie we Francji. Dziadek załatwił tak, że wysłał jakoś mamę przez Litwę, Łotwę czy Szwecję i spotkali się w Paryżu. Ojciec tam wstąpił później do Hallera i z „hallerczykami” wrócił do Polski. Mama w przebraniu, jako jego ordynans przyjechała razem z nim. Ojciec był w „hallerczykach”, potem przeszedł do Legionów, a mama ciągle jeździła z nim jako siostra miłosierdzia. Jak wojska się przesuwały w Polsce, to zawadzili o Chojnice i strasznie im się tam podobało. Dlatego wylądowaliśmy w Chojnicach, bo ojciec nie chciał zostać w wojsku, zdecydowali się zamieszkać w Chojnicach.

  • Czy lubiła pani słuchać opowieści ojca?

A jakże!

  • Czy poznała pani dziadka generała?

Nie, on zginął. Jeśli chodzi o Rosję, to jak wybuchła tam rewolucja, dziadek z babcią naturalnie musieli uciekać. Uciekając z Petersburga, dziadek zachorował na tyfus brzuszny i zmarł po drodze, babcia tam została [i dotarła do Jugosławii]. Potem, jak ojciec był wojsku, byli w Grodnie, gdzie ja się urodziłam, tam jego kolega siedział na „tronie” i czytał gazetę. Mówi do mojego ojca: „Słuchaj, czy to nie ciebie ktoś poszukuje?”. Ojciec czyta, okazuje się, że moja babcia przedostała się do Jugosławii, wiedziała, że on jest Polakiem i do Polski kiedyś wróci, dała ogłoszenie w polskich gazetach, że poszukuje takiego i takiego, żona nazywa się tak i tak. Nawiązali kontakt i sprowadzili babcię z Jugosławii do Grodna, do Polski.

  • Babcia mieszkała później z państwem w Chojnicach?

Tak, mieszkała z nami, dosyć wcześnie umarła. Rozmawiałam z nią tylko po rosyjsku, nie umiała po polsku.

  • A rodzice taty?

W ogóle ich nie znałam. Mieli majątek na Wileńszczyźnie. [Ojciec mój] też miał różne historie, bo z wilczym biletem został wydalony z gimnazjum [w Wilnie], dziadek go umieścił w Petersburgu w gimnazjum dla [Rosjan, zatajając jego wileńskie dzieje]. To dawne dzieje, jeszcze nie był studentem. Z wilczym biletem wyleciał z gimnazjum [w Wilnie], bo robili jakieś rozruchy przeciwko Rosji. Dlatego wylądował w Petersburgu i tam skończył studia.

  • Proszę powiedzieć jak nazywał się pani ojciec?

Witold Bełkowski.

  • Jak zapamiętała pani wybuch wojny?

Byłam już w Warszawie, mieszkałam na Bielanach, bo wujostwo tam mieli dom z ogródkiem. [Rodzice wysłali mnie z Chojnic tuz przed wojna z kuframi spakowanymi z pościelą, obrusami i innymi rzeczami pociągiem]. Już matka z moim bratem dojechali tam samochodem z resztą dobytku, co się dało upchać do samochodu. Mój ojciec był między innymi lekarzem kolejowym, tak że był zmobilizowany i został w Chojnicach. […] Byłyśmy z matką u generała Kołłątaja Średnickiego, bo koniecznie chciałam studiować medycynę. On był dowódcą CWSAN-u. To był kolega ojca z wojska [z I wojny światowej], byłyśmy u niego z mamą, on mówi: „Nie ma problemu, dostaniesz się na medycynę”. Dosłownie za parę dni, już mój brat też był w Warszawie, szłam w Warszawie ulicą, usłyszałam syreny. Wojna. Nic więcej nie pamiętam. Potem to wszystko przeżywałam.

  • Pamięta pani jakieś chwile z września, na przykład przystąpienie Anglii i Francji do wojny?

Tak, naturalnie. Ponieważ myśmy mieli samochód, którym matka z bratem przyjechała do Warszawy, wszyscy uciekali z Warszawy na wschód, bo już wojna. My też. Generał Kołłątaj Średnicki od razu wcielił do wojska mojego brata, który też był dopiero po maturze. Brat był kierowcą, ale już był w wojsku, tak że straciliśmy z nim kontakt. Wszyscy uciekali z Warszawy, to mama mówi: „I my wyjeżdżamy na wschód”. Ponieważ prowadziłam wtedy samochód, miałam prawo jazdy, zdecydowałyśmy się wyjechać z Warszawy. To były pierwsze dni wojny. Jechaliśmy tym załadowanym samochodem na wschód, na południe. Wzięłyśmy ze sobą, co się dało, jakieś ocalałe portrety były zdjęte [ze ściany w Chojnicach], zwinięte, schowane. Jechałyśmy nocą. Wojsko szło też, uciekinierzy też, wszystko szło na południe, na wschód. Od czasu do czasu zapalałam światło, bo szły kolumny uciekinierów, wojska, to była makabra. Jechałyśmy nocami, a w dzień były naloty, więc do rowu. I tak dojechałyśmy do Chełma Lubelskiego, gdzie starostą był dawny starosta z Chojnic – pan Lipski. Ojciec kiedyś postanowił, że w razie czego tam będą wiadomości. On mówi: „Gdzie wy chcecie jechać? Nie ma sensu”. Umieściliśmy się w gajówce kilkanaście kilometrów od Chełma Lubelskiego w stronę Brześcia. Tam byłyśmy z matką i z samochodem, który sowieci nam dwa razy zabierali i dwa razy oddawali.

  • Kiedy mieliście państwo pierwszy kontakt z ojcem, z bratem?

Jak byłyśmy w gajówce, to przewalało się: raz Niemcy, raz Ukraińcy, wreszcie raz przyszli sowieci. Samochód, kupiony nowy w 1938 roku był błyszczący, stał usmarowany błotem w lesie. Ostatnio już jechałyśmy na eterze, karburator był zanieczyszczony. Sowieci wyciągają ten samochód, zabierają. Matka z pochodzenia Rosjanka, zaczęła: „Mój mąż jest lekarzem, jakim prawem zabieracie samochód, nie wolno, czym on będzie potem leczył?!”. Jednym słowem zabierali samochód, wzięli go na łańcuchy, bo przyjechali ciężarówką. Oni już naleli benzyny, nie [udało się] zapuścić silnika. Matka mówi, że nie, że jedzie do komendanta, usiadła obok kierowcy i pojechali. Jechali, jechali, nie ma ich godzinę, dwie, trzy. Matki też nie ma. W gajówce, w której siedziałyśmy, był inspektor policji z żoną, gajowy, żona gajowego i babcia gajowego czy gajowej. Wreszcie, po jakichś pięciu godzinach słyszę trąbienie samochodu, więc wyskoczyłam, patrzę, jedzie samochód zaprzężony w konie i mama, która nie umiała jeździć, kierowała. Przyjechali. Jak wyjeżdżali z Chojnic, u nas na ścianie wisiał pamiątkowy kindżał kaukaski kuty srebrem, piękna rzecz z dawnych czasów, który został przywieziony z Rosji. Był wsadzony w kieszeń samochodu przy przednim siedzeniu. Jak oficer wysiadał z samochodu, zabrał kindżał. Dojechali na miejsce, matka mówi, że chce do komendanta, a jakiś porucznik mówi, że nie, że zabierze samochód, matka mówi: „Nie, do komendanta”. Przywołali komendanta, matka zaczęła tłumaczyć po rosyjsku, gadać, że nie wolno. „Czym mąż będzie jeździć was leczyć?”. Komendant mówi: „Oddać samochód. Wańka, zaprząż – bo nie zapuszczą silnika − odwieź samochód”. Matka mówi: „Ale ten zabrał kindżał. Bardzo pana proszę, niech pan sobie weźmie ten kindżał od niego, ode mnie na pamiątkę”. I przyjechała [samochodem zaprzężonym w konie]. Tym razem samochód został wsadzony do stodoły.
Na początku wojny nasze polskie oddziały szły właśnie tym lasem, była strzelanina. Doszli do nas, do gajówki. Przyszli żołnierze i wykopali nam ziemiankę [w lesie], żeby się ukryć, bo jeszcze były działania wojenne z Niemcami. Ukryłyśmy się w tej ziemiance, kiedy były działania wojenne, całą noc były detonacje, oddziały walczyły. Wtedy jeszcze było nasze polskie wojsko, ale przeszli i wyleźliśmy z ziemianki. Była taka zabawna historia: chciało mi się siusiu. Rano, kiedy świtało, wyszłam z tej nory, strzepnęłam się i zleciał mi mój sygnet [z palca]. Było mi go bardzo szkoda. Zaznaczyłam miejsce, gdzie [stałam], ale było jeszcze ciemno, wróciłam do tej dziury. Rano wyszłam, zrobiłam parę kroków i znalazłam. Już nie było naszego wojska i potem przyjechali Rosjanie, [chcieli] zabrać samochód, ale nie udało im się go uruchomić. Później przyjechali „ukraińcy” z opaskami i wtedy zaaresztowali naszego gajowego, zabrali komendanta policji. Robili rewizję i znaleźli samochód, znowu przywiązali [go] łańcuchami do ciężarówy, bo nie mogli go uruchomić. Matka nauczona doświadczeniem mówi, że nie, że jedzie. Zabrali ją, ale nie do samochodu, tylko razem z tymi, których aresztowali, na ciężarówę. Do kierownicy usiadł rosyjski żołnierz. Ruszają, łańcuchy się odkręciły i ten, który siedział w naszym samochodzie, wyskoczył. Mówi: „Stój! Odczepił się! K czortu!”. Biegiem wskoczył do ciężarówki, a matka zeskoczyła i znowu samochód został.
Ojciec w Chojnicach był przydzielony jako lekarz kolejowy do stacji. Alarm, wojna, więc był na dworcu. W Chojnicach był ogromny dworzec, to była stacja węzłowa. Ojciec idzie na peronie i ktoś krzyczy do niego Halt!, a tam dużo kolejarzy mówiło po niemiecku i ojciec pomyślał, że żarty sobie stroją, mówi: „E, tam”. Stała lokomotywa, krzyczą: „Panie doktorze, prędzej, prędzej!”. Ojciec wskoczył na lokomotywę. Lokomotywa ruszyła. Okazało się, że to już Niemcy byli na dworcu. Po drodze lokomotywa staranowała niemiecką drezynę, przejechali i resztka tych kolejarzy uciekła na lokomotywie. Ojciec wiedział, że jesteśmy w Warszawie i przyjechał do Warszawy. Znalazł nas, jeszcze się z nim spotkaliśmy, ale on szukał swojego przydziału, bo przecież [był] zmobilizowany. Wylądował w Brześciu nad Bugiem, [szukając swego przydziału], jak się potem okazało, bo ja byłam z matką, brat był osobno, ojciec osobno. Siedzimy w gajówce po tych wszystkich przewrotach. Zabili świniaka. Mama była w kuchni z gajową i z babcią. Już było ciemno, nagle usłyszałam: „Wićko!”, wyskoczyłam z łóżka, [bo byłam chora], patrzę: ojciec. Okazało się, że ojciec dotarł do Brześcia nad Bugiem, gdzie szukał przydziału [w naszym wojsku]. Tam byli już sowieci i strasznie go namawiali, żeby wstąpił do armii sowieckiej jako lekarz. Ojciec mówi, że nie, nie zdecydował się wstąpić do wojska radzieckiego, nie wcielili go na siłę. Był moment, że granica Generalnej Guberni i Związku Radzieckiego była na Bugu. Kto chciał, to jeszcze mógł przejść przez Bug. Ojciec powiedział, że idzie na tę stronę. Kierował się na Chełm Lubelski, pieszo [lasem]. To już był późny wieczór, pić mu się strasznie chciało. W jakiejś wsi prosił o wodę, żeby się napić, to już było blisko miejsca, gdzie myśmy siedziały. Ojciec wiedział, że jesteśmy gdzieś tutaj. Rozmawia z gospodynią i pyta się, czy są tu jeszcze uciekinierzy. Ona mówi: „Prawie wszyscy uciekinierzy powyjeżdżali, ale tu jeszcze w gajówce są”. Ojciec mówi: „Kto?”. „Doktorowa z córką”. „Jezus Mario, jak ona wygląda?”. „Taka pani tęga w okularach”. „A córka?”. „Taka panienka” – miałam wtedy osiemnaście lat. „Jezus Mario, to moja żona”. Ojciec w bereciku, z ruskim workiem na plecach, w którym miał czarny chleb i konserwę, którą jeszcze z Chojnic wiózł, wyglądał jak dziad. A ona mówi: „To jest doktorowa, oni mają swoją taksówkę”. Przyszedł do gajówki.
I tam już przyszli Niemcy. Ale my z Chojnic. Ojciec wyszykował nasz samochód, wyczyścił. Pojechał [z mamą] po przepustkę do Chełma, chciał wracać do Chojnic. Dostał od wojska przepustkę do Chojnic, że możemy jechać. Załadowaliśmy się do samochodu i jedziemy. Dojechaliśmy do Chełma Lubelskiego, to jeszcze nic, potem przez most do Lublina. Niemcy nas przepuszczali, szły kolumny wojska [na wschód]. Dojechaliśmy do Lublina, gdzie na ulicy Szerokiej: Halt!, zatrzymali nas dwaj gestapowcy. Samochód był przecież na polskich numerach. Ojciec pokazuje przepustkę, Raus!, samochód. Ludzie się zebrali, bo to było na głównej ulicy. Wszystko mieliśmy wynieść z samochodu, bo przecież załadowany był po szczyt. Rozścieliłam kołdrę na chodniku. Ludzie mówią, żeby ojciec z tą przepustką szedł do komendy miasta. Poszedł. Gestapowcy stanęli na następnym rogu, a ja wynosiłam i [wnosiłam rzeczy], żeby to długo trwało. Wyniosłam wszystko, nawet mieliśmy zapasy benzyny w butelkach, nawet pokrowce, narzędzia, wszystko. Samochód zabrali. Ojciec wraca, ręce rozkłada. A tu ludzi pełno, bo to było wieczorem. Jakaś kobieta podchodzi do nas, mówi, że ona mieszka tuż, tuż w suterynie, ma pokój z kuchnią i może nas przygarnąć, bo [noc] się zbliża. Poszliśmy do niej. Mieszkała z synem. Wobec tego po rozum do głowy, co dalej, jesteśmy w Lublinie. Ojciec mówi, że przecież w Chojnicach mamy spiżarnię, szykowaliśmy się na wojnę, mamy worki mąki, kartofle, tam mamy z czego żyć. Mówi: „Niemcy nie dadzą mi pracować, ale tam [pacjenci] na wsi to za jajka, za kurę przeżyjemy. Będziemy wracać”. Matka pojechała do Chojnic pociągiem, a ojciec jeździł w międzyczasie [w okolicach Lublina], żeby ewentualnie się gdzieś osiedlić, jakby nie można było wrócić.
  • To był ciągle 1939 rok?

Ciągle 1939 rok. Dopiero powstała Generalna Gubernia. Matka pojechała pociągiem do Chojnic, a tam był doktor Łukowicz, dyrektor szpitala chojnickiego, baron, który miał całą rodzinę w Niemczech, Goering do niego na polowania do Polski przyjeżdżał. Matka myślała, że oni tam będą. Jedzie pociągiem, przed Sępolnem kolejarz mówi: „Pani doktorowo, co pani tu robi?”. Matka mówi: „Jadę do siebie do domu”. „Pani doktorowo, mąż i syn są na czarnej liście do rozstrzelania, dziedzice z majątków rozstrzelani, w waszym domu urzęduje gestapo, w stołowym są przesłuchiwania”. To był kolejarz mówiący po niemiecku, więc pewnie był folksdojczem. To było blisko Silna, matka pyta: „A Piórkowie są?” − to był właściciel ziemski. „Jeszcze są”. Wysiadła. Już noc, puka do okna, wszystko zaciemnione. „Kto tam? Pani zwariowała, czego pani tu przyjechała?!”. Przenocowała i na drugi dzień pojechała do Chojnic do Łukowiczów. Tam powiedzieli, że nie ma co wracać do Chojnic, ojciec i brat są na czarnej liście do rozstrzelania. [Wracając] do Lublina pociągiem, po drodze rozpytywała ludzi, gdzie by tu lekarz mógł się osiedlić. Powiedzieli, że w Błoniu i w Grodzisku nie ma lekarza. Ojciec w międzyczasie szukał miejsca koło Lublina. Matka przyjeżdża i mówi, co się działo. Zdecydowali się na Błonie. Stąd moje powiązanie z Błoniem, aż taka długa opowieść.

  • Kiedy znalazła się pani w Warszawie?

W ogóle mieszkałam w Warszawie, dlatego że w 1940 roku wstąpiłam do szkoły pielęgniarskiej, ponieważ [od dziecka] chciałam iść na medycynę, więc to „blisko”. Mieszkałam w internacie na Smolnej. Byłam w tej szkole dwa i pół roku. Kończąc ją i wstąpiłam na Tajny Uniwersytet Ziem Zachodnich na medycynę [w Warszawie].

  • Gdzie odbywały się zajęcia?

Zajęcia były w różnych miejscach, [w prywatnych domach. W szpitalu] na Oczki mieliśmy prosektorium. Jak wybuchło Powstanie byłam na drugim roku.

  • Proszę powiedzieć, gdzie jeszcze były zajęcia, jak to wyglądało?

Komplety były w mieszkaniach prywatnych. Było nas sześć, osiem osób. Na Tajnym Uniwersytecie Ziem Zachodnich wykładali profesorowie z Poznania, fizykę, anatomię, profesor Zakrzewski laryngologię.

  • Pani brat też był w Warszawie?

Brata nie było, poszedł na wojnę i [zaginął]. Było Boże Narodzenie w wojennym, 1939 roku. Jak się okazało, brat wiózł z kolumną rodzinę jakiegoś pułkownika. [Wojsko nasze wycofywało się na południe] Dotarł do Lwowa, gdzie już jako cywil został zatrudniony jako kierowca autobusu, nie trafił do niewoli. Jeździł tym autobusem, aż miał wypadek. Rozbił autobusem kiosk, to uciekał. To już była zima, z kimś drugim przeszedł przez San [i] do Krakowa, gdzie mieliśmy przyjaciół. Poszedł do nich, przeżywili go tam, [dali pieniądze] i dostał się do ciotki do Warszawy, dowiedział się, że jesteśmy w Błoniu i przyjechał do Błonia tuż przed Gwiazdką.

  • Przed Powstaniem brat był w Warszawie czy była pani sama?

W Warszawie byłam sama. [Brat był w Błoniu, pracował w „Rolniku”. Działał w Błoniu w konspiracji. Rodzice osiedlili się w Błoniu, nie mogli przecież wrócić do Chojnic].

  • Od kiedy uczestniczyła pani w konspiracji?

Od 1942 roku.

  • Co pani robiła w konspiracji?

Przez brata byłam związana z Błoniem. Szkoliłam patrole sanitarne, w Błoniu były dwa. Brat był w „Szarych Szeregach”. Udzielałam chłopcom kursów z pierwszej pomocy, jako ta wielce „znająca się” na drugim roku medycyny i po szkole pielęgniarskiej. Poza tym przewoziłam z Warszawy do Błonia i z Błonia do Warszawy korespondencję i broń od brata do Kuby Okolskiego, którego ojciec był dyrektorem szpitala na Oczki [i od Kuby do brata].

  • Pamięta pani, gdzie była schowana broń, gdzie pani przewoziła broń?

W torbie. W czasie okupacji myśmy nosiły torby z [uchwytami ze sznurków]. Przy przewożeniu na wierzchu były jakieś słoiki, żywność].

  • Pamięta pani jakąś przygodę, która wydarzyła się podczas przewożenia?

Tak, ale to była niestraszna przygoda. Byłam wtedy w szkole pielęgniarskiej, [w internacie], jeździłam czasem na sobotę i niedzielę do domu, do Błonia. Mama zawsze dawała jakąś „wałówkę” do internatu. Wiozłam tramwajem walizkę ze słoikami, z jakimiś puszkami, ale i z prasą. Wysiadając z tramwaju, to wszystko wysypało mi się z tej walizki na [ulice]. Nic, wsadziłam z powrotem. Miałam taką przygodę jeszcze na Pradze, ale to już w czasie Powstania, jak z Hanką, z którą razem mieszkałyśmy na Saskiej Kępie [u jej wujostwa, państwa Kossakowskich, on był dyrektorem fabryki żarówek „Osram”], przenosiłyśmy broń i amunicję z Pragi, bo tam Niemcy wysiedlali cały praski brzeg Wisły. A po tamtej stronie były nasze magazyny. Już to było wszystko wysiedlone, a myśmy musiały to przenosić. Ubezpieczali nas chłopcy, szli z tyłu i z przodu. Było pusto. Szłyśmy i akurat szła wacha [niemiecka], a myśmy w swoich torbach miały granaty i [na wierzchu] kartofle. Idziemy, chłopcy za nami i przed nami, ale jak szedł niemiecki patrol, to się ukryli. Hanka miała bardzo ładny złoty zegarek. Idziemy sobie we dwie, „Ha, ha ha, hi, hi, hi”, miałyśmy cukierki, którymi się częstowałyśmy. Niemcy zbliżają się do nas; Halt!. „Jakim prawem tu chodzicie?”. Mówimy: „Jesteśmy głodne, wyście wysiedlili, a tu mamy żywność, to sobie niesiemy, musimy przenieść”. Jakaś gadka, dwie młode dziewczyny, trzeba było pokazać kenkarty. Potem on zdejmuje Hance z ręki ten złoty zegarek, mówi Raus! i poszłyśmy.

  • Proszę powiedzieć, gdzie zastał panią wybuch Powstania? Dlaczego znalazła się pani na Pradze?

Dlatego, że mieszkałam na Saskiej Kępie u państwa Kossakowskich, na Francuskiej 4. Ich córka Maryla była w moim patrolu sanitarnym. W czasie Powstania miałyśmy przydział do naszego oddziału, który stacjonował w Fabryce Wedla. Ale nic tam nie działaliśmy, nie wiem, dlaczego. Na Pradze nie było takich walk, tam trochę walczyli, tośmy przez okna patrzyli, ale nasi chłopcy się nie włączali. Po kilku dniach kazali nam [wrócić do domu i] przejść do konspiracji... Na Pradze bardzo szybko stłumili Powstanie. Przeszliśmy do konspiracji. A myśmy przecież chciały walczyć dalej. Przenoszenie granatów, o którym mówiłam, było właśnie po wyjściu z tej fabryki. To było po ośmiu dniach. Na Pradze i na Saskiej Kępie Niemcy urządzali łapankę. Brali do obozu. Ponieważ na Francuskiej 4 była willa i ogród, to jak chłopcy uciekali, to myśmy ich puszczały przez naszą furtkę na pola, tak że sporo chłopaków uratowałyśmy.

  • Proszę powiedzieć, co działo się później.

Przez te parę dni byłyśmy łączniczkami. Poszłyśmy do naszej komendantki, pani „Jesień”, że chcemy iść do walczącej Warszawy. Ona mówi: „Dobrze, ale musicie przejść przez Wisłę, Niemcy was muszą przewieźć”. Cały oddział naszych chłopców też szedł do walczącej Warszawy przez Wisłę. Ona poszła [z oddziałem i naszymi torbami sanitarnymi] przez Wisłę na Czerniaków, a mojemu patrolowi kazała iść, żeby nas Niemcy przewieźli. To myśmy poszły. Piękne cztery dziewczyny poszły do Niemców, którzy mieli ponton. Tośmy poszły we cztery i wbajerowałyśmy tamtym Niemcom po niemiecku, że nasza rodzina jest po tamtej stronie, my tu głodne, nie mamy co jeść, jednym słowem zgodzili się, że nas przewiozą na drugą stronę Wisły, z tym, żebyśmy przyczepiły do patyka biały ręcznik, czy coś. Powiedzieli, gdzie jest wacha niemiecka i kazali, że jak tylko przewiozą nas na drugą stronę, to mamy się tam zameldować. Myśmy przejechały przez Wisłę, ale jak wysiadłyśmy to specjalnie żadnej wachy nie widziałyśmy, tylko krzaki. Przysiadłyśmy w krzakach, patrzymy, a tu już nic nie widać. Wypełzłyśmy bez białego sztandaru i doszłyśmy do Czerniakowskiej.

  • Pamięta pani, który to był dzień?

23 sierpnia.

  • Jak trafiły panie do oddziałów powstańczych?

Nie trafiłyśmy wcale. Hanka z naszymi torbami sanitarnymi poszła [przez Wisłę] z oddziałem. W samej Warszawie już nie walczyłam.

  • Co zdarzyło się na Czerniakowie?

Na Czerniakowie to był już wieczór, przygarnęli nas jacyś ludzie, żeby przenocować. Niemcy wyrzucali ludność i wyrzucili i nas.

  • To było tego samego dnia?

Nie, nocowałyśmy. Tej samej nocy zagarnięto nas z ludnością cywilną i pognano do obozu do Pruszkowa.

  • Proszę powiedzieć, co było dalej po Pruszkowie?

Jak nas Niemcy [wprowadzali] do Pruszkowa, to przy bramie stali nasi chłopcy, ci znajomi [z Pragi], którzy już dostali się do obozu. Byli z opaskami „Kuchnia”. Naturalnie od razu nas rozpoznali. Jak nas upchnęli w tych ogromnych halach w Pruszkowie, to myśmy się trzymały razem, cały mój patrol. Tam działało RGO i panie z AK [z Pruszkowa]. Oni już wiedzieli, gdzie jesteśmy. Przez panią z RGO dałam do rodziców do Błonia wiadomość, że jestem w obozie. Maryla Kossakowska, która też mieszkała na Saskiej Kępie, miała babcię w Błoniu, więc poprosiłyśmy, żeby zawiadomić, że ona też jest z nami. Panie dały wiadomość do Błonia, że jestem w obozie.

  • Jak długo była pani w Pruszkowie?

Krótko, ale nie pamiętam, ile. Powiem, jak myśmy się wydostały z obozu. Ponieważ chłopcy nas rozpoznali, że jesteśmy z AK i przeprowadzili nas do kuchni i tam w obozowej kuchni siedzieliśmy kilka dni, obieraliśmy kartofle. Chłopcy jak przywozili posiłek do hali, to też dodatkową opaskę [z napisem „Kuchnia”] i jedną dziewczynę wyprowadzali. Jako „odważna” patrolowa najpierw wysłałam swoje dziewczyny, potem ostatnia poszłam. W każdym razie już byliśmy w kuchni. [Stąd nie wywozili]. Panie z RGO, [które działały w obozie] zawiadomiły moich rodziców i babcię Maryli w Błoniu. Jako ciężko chore (a nas trudno było uznać za ciężko chore, bo młode dziewuchy, rumiane), byłyśmy jako zgwałcone przez „ukraińców”. Takie dziewczyny wyprowadzali [z obozu] na skrobanki. Niemcy puszczali z obozu. Były wachy: z kuchni jedna wacha, druga, trzecia do punktu sanitarnego. Prowadziły nas te panie, które tam działały. Niemcy widocznie się na to zgadzali. Ze wstydu i ze strachu, bo obie nietknięte, młode dziewuchy, nie wiem, co by było, jakby nas chcieli badać. Po kilku dniach, nie pamiętam po ilu, szedł taki transport [z obozu]. Szedł cały korowód do szpitala, ten o kulach, w gipsie, [ten] obandażowany, dużo nas, cała grupa i my te biedne, zgwałcone dziewczyny też, a jeszcze spłakane ze strachu. Przeszliśmy przez wachy, brama. Patrzymy, a w powózce siedzi moja mama z babcią Maryli. I do Błonia. W Błoniu z powrotem do konspiracji, to były „Szare Szeregi”. Pracowałam w szpitalu RGO, który założył w Błoniu mój ojciec. To był wojenny szpital. Tam z Marylą pracowałyśmy jako sanitariuszki, pielęgniarki. W międzyczasie Niemcy aresztowali mojego brata i siedział w Błoniu w jakimś prowizorycznym więzieniu. Były jeszcze jakieś akcje, w których brałam udział jako sanitariuszka. Potem, jak już mój brat był aresztowany, nasze władze akowskie zdecydowały, że trzeba uciekać. Brat został warunkowo wypuszczony, [musiał się tylko meldować], wobec tego trzeba szybko zniknąć z terenu, rodzice też. Zaproponowano mojemu ojcu, bratu i mnie przejście do partyzantki. Ojciec powiedział, że nie zostawi żony, że nie pójdzie, że za stary. My do partyzantki. Nas ukryli, najpierw siedzieliśmy przez dzień gdzieś u naszego dowódcy za Błoniem. W nocy szliśmy z transportem broni. W Błoniu nie było kanalizacji, więc wywozili szamba [nocą]. W takim wozie wieźliśmy broń. Dwa wozy szambowe szły i my z nimi do Puszczy Kampinoskiej.
  • To była jeszcze jesień?

Jesień, jeszcze przecież trwało Powstanie. Doszliśmy do Puszczy Kampinoskiej, a tam żołnierze na koniach w rogatywkach z orzełkami. Poszliśmy do komendanta i ten, który nas prowadził, melduje komendantowi, że przyprowadził broń i ludzi, w tym kobieta, czyli ja. „Nam kobiet nie potrzeba”. Mojego brata i Janka Sobieckiego, który też musiał [z Błonia] uciekać, wcielili do konnicy, a ja do szpitala polowego. I byłam w Puszczy Kampinoskiej. Tam spotkałam profesora Zakrzewskiego z Uniwersytetu, laryngologa, który już tam był w szpitalu.

  • Jak długo była pani w Kampinosie?

W Kampinosie byłam tak długo, aż Kampinos się ewakuował, Niemcy zaczęli nas bombardować. Jak tam byłam, to były wypady, oddziały walczyły, potem przywozili rannych, którymi się opiekowałam. Mój brat został aresztowany [w Błoniu] 15 września. Otrzymałam rozkaz przeniesienia się razem z bratem do partyzantki w Puszczy Kampinoskiej [właśnie wtedy].

  • Czy pani się ewakuowała z Puszczy Kampinoskiej razem z oddziałami?

Tak, ze szpitalem polowym, ale tylko do Jaktorowa. Myśmy mieli rannych, których wieźliśmy na wozach. To była makabra. Pod Jaktorowem już się odłączyłam, bo dostaliśmy rozkaz, że kto chce, to może przejść do partyzantki w Góry Świętokrzyskie, a kto chciał, to mógł odejść do konspiracji. Chciałam iść w Góry Świętokrzyskie, ale nas pod Jaktorowem [Niemcy] rozbili. Ci, którzy byli na koniach [i na wozach], uciekli, a myśmy zostali. Ja odeszłam.

  • Wróciła pani do domu?

Nie. Umówiliśmy się z moim bratem, że w razie czego spotkamy się w Głownie, koło Łowicza. Błonie było „spalone”, bo przecież brata chcieli tam aresztować. W Głownie mieszkali rodzice Hanki, o której mówiłam. Umówiliśmy się, że w razie czego tam się spotkamy. Rodzice też wiedzieli, że to jest ewentualnie punkt kontaktowy. Odłączyłam się od partyzantki i starałam się dojść do Łowicza, gdzie mieszkał wysiedlony z Chojnic doktor Piełowski z rodziną i jego córka, moja koleżanka z klasy [Jadwiga Ostrowska z domu Piecowska]. […]

  • Gdzie zastał panią koniec wojny?

Jak szłam do tego majątku, spotkałam na drodze jakichś młodych ludzi, powstańców: dziewczynę i dwóch chłopaków i doszliśmy do majątku. [Majątek znajdował się po drodze do głównej szosy do Łowicza]. W majątku było dużo uciekinierów [z Warszawy], tam nas żywili. Siedzieliśmy tam bardzo krótko. Niemcy tam weszli z rewizją, wyciągali wszystkich mężczyzn do stodoły. Byłam w kuchni, siedziałam w kącie z kimś jeszcze, ale Niemcy też mnie wygarnęli, prowadzili przez podwórze. Mówię: „Prowadzicie mnie do tej stodoły, tam nas spalicie?”. „Nie, nie bój się, musimy tylko ochronić ludność przez partyzantami, bo tutaj się kręci dużo partyzantów”. [O świcie] wypuścili nas z tej stodoły, to co tu będę siedzieć, wszędzie wachy niemieckie. Zdecydowałam się iść do Łowicza. Wyszłam z bramy tego majątku, a tam co krok Niemcy, drogi obstawione. W torbie niosłam nylonowy namiot ze zrzutów z partyzantki. Nie myślałam o tym. Idę tą szosą, wacha niemiecka, pierwszy Niemiec mnie zatrzymuje. Byłam w garsonce, miałam kenkartę [w kieszonce]. Wyciąga kenkartę, patrzy, sprawdza, kto ja jestem. Ja wystraszona jak nie wiem co, mówię, że szukam rodziny, już nie wiem, co gadałam po niemiecku, chociaż słabo. Jak wyciągnął kenkartę, mówi: „Nic się nie bój, ja tylko sprawdzam, żeby następne wachy cię nie zatrzymywały”. Szłam dalej, rzeczywiście nikt już mnie nie zatrzymywał. Szedł też jakiś Niemiec, żołnierz i z nim szłam, po niemiecku szwargotałam jak umiałam, to już nikt mnie nie zatrzymywał i doszłam do głównej szosy. Tam bezczelnie zatrzymałam niemiecki samochód, który dowiózł mnie do Łowicza.

  • Tam zastał panią koniec wojny?

Tak. Właściwie nie w Łowiczu, a w Głownie, gdzie byli rodzice Hanki. Oni też byli w konspiracji. W Głownie wyrobili nam fałszywe dowody. Mój brat też się dołączył, jakoś ocalał, mieliśmy inne nazwisko. Ojciec Hanki, pan Kossakowski (miał młyn w Głownie), nam to załatwił. Byłam tam, aż przyszli sowieci. 19 stycznia Głowno zostało wyzwolone. Mogliśmy wrócić z bratem do Błonia.

  • W którym roku wróciła pani po wojnie do Warszawy?

Nie pamiętam. Wróciłam na studia, ale do Poznania, już nie do Warszawy. Do Warszawy wróciłam po ukończeniu studiów, już jako mężatka z synem, po wojnie.

  • Czy po wojnie była pani represjonowana?

Nie.

  • Czy żałuje pani czegoś ze swojej działalności w konspiracji?

Nie, na pewno nie.

  • Czy chciałaby pani dodać coś na zakończenie?

Nie. […] Chciałam tylko powiedzieć, że jestem szczęśliwa, że mogłam tam być, w Powstaniu, w Puszczy Kampinoskiej w partyzantce i to wszystko przeżyć. To ma dla mnie duże znaczenie. To jest dla mnie ogromne przeżycie. [do końca życia będę pamiętać i wojnę i okres powojenny i przekażę te wspomnienia swoim dzieciom i wnukom].



Warszawa, 20 grudnia 2005 roku
Rozmowę prowadził Tomasz Żylski
Halina Urbanik Pseudonim: „Hanka” Stopień: patrolowa patrolu sanitarnego Formacja: Wojskowa Służba Kobiet Dzielnica: Praga, Kampinos Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter