Halina Zofia Adamska

Archiwum Historii Mówionej
  • Będziemy rozmawiać z odbiorcą listu poczty harcerskiej okresu Powstania, ale to będzie clou programu. Zacznijmy od tego jak pani zapamiętała Powstanie Warszawskie jako czternastoletnie dziecko? Czy 1 sierpnia 1944 roku kojarzy się pani z jakimiś niezwykłymi wydarzeniami?


O tyle mi się kojarzy, że byłam z babcią w godzinach rannych na Starym Mieście i wchodząc do katedry, zauważyłyśmy dużo młodzieży, która przystępowała do komunii.

  • To był dzień powszedni przecież.


Dzień powszedni. Babcia mówi: „Chyba coś się stanie, bo to niemożliwe, że tyle młodzieży przystępuje do komunii”. Wróciłyśmy do domu.

  • Mieszkała pani wówczas na ulicy…


Na ulicy Lipowej numer 9.

  • Msza była rano?


Rano.

  • Natomiast później? Rozwijało się to jakoś? Widziała pani jakieś sceny uliczne?


Nie widziałam. Tylko mostem Kierbedzia jechały furmanki, (bośmy schodziły Nowym Zjazdem), gdzie żołnierze (przypuszczałyśmy, że rasy mongolskiej) jechali z całymi rodzinami. To nas zaskoczyło.

  • W którym kierunku jechali?


Jechali z Pragi na Śródmieście. Nie wiem, gdzie oni później się rozlokowali. W każdym razie jechali.

  • Oni po prostu tylko jechali, żadnej akcji przeciwko wam nie było?


Tylko jechali. Nie, absolutnie, żadnej [akcji] nie było. Wróciłyśmy spokojnie do domu i o godzinie siedemnastej usłyszałam strzały. […] Sąsiedzi wybiegli i mówią: „No, już się zaczęło”. Z tego wniosek, że spodziewali się Powstania.

  • Czy pani mieszkała tylko z babcią?

 

Tylko z babcią. Nasza ulica była pod silnym obstrzałem z uniwersytetu, który był w rękach Niemców. Kobieta, która została zastrzelona pierwszego dnia, leżała przez pięć tygodni do mojego wyjścia z Warszawy. Nie można jej było zabrać. Co próbowano, to był [duży] ostrzał, i nikt nie mógł tego zrobić.

  • Czy rozwijała się jakaś sytuacja, która wam zagrażała? Jak przeżyłyście półtora miesiąca?


Bombardowania były przeważnie w dzień. W zawiązku z tym życie toczyło się w piwnicy. Ludzie trzymali co wartościowsze rzeczy. My miałyśmy spakowane walizki, wisiało palto, jesionka.

  • Czyli jakoś przygotowałyście się na ewentualną konieczność opuszczenia mieszkania?


Tak, ale nikt nie myślał, że Powstanie upadnie. Mimo że słuchaliśmy radia, gdzie nie było optymistycznych wiadomości, ale wszyscy wierzyli, że przyjdzie pomoc.

  • O którym dniu Powstania pani mówi?


[…] W pierwszych dniach Powstania kilkakrotnie udało się powstańcom przejąć uniwersytet, ale na bardzo krótko.

  • Czy wy jako cywile mieszkający na Powiślu, mieliście jakiś kontakt z powstańcami?


Owszem, przychodzili do nas, żeby im szyć naszywki, opaski.

  • Co pani konkretnie robiła?


Czynnego udziału w Powstaniu nie brałam.

  • Ale pomagała pani?


Szyłam łącznie z sąsiadkami naszywki i opaski powstańcze. Taki właściwie kontakt był z powstańcami. Czasami przychodzili, to coś się im dawało do jedzenia. Nie wiem jak im to… Właściwie trudno powiedzieć. Wszyscy jakoś przygotowywali się. Nie wiem, co myśleli wtedy, ale w miarę możliwości każdy robił zapasy. I dzięki temu przeżyliśmy jakoś półtora miesiąca.

  • Czyli, jeśli chodzi o aprowizację, to źle nie było, przynajmniej wy byliście przygotowani?


Tak. Była kapusta kiszona w piwnicy i trochę ziemniaków.

  • I woda była?


Właściwie u nas woda była prawie do końca.

  • Tylko elektrownię zbombardowali w pewnym momencie, tak?


Elektrownię zbombardowali i nie było światła. Ale właściwie światło nam specjalnie nie było potrzebne. W piwnicach i tak nie było światła. W związku z tym siedzieliśmy przy karbidówkach.

  • Do piwnicy schodziliście w czasie nalotów? Czy w ogóle tam się toczyło życie?


Raczej toczyło się życie [w piwnicy].

  • Mieliście posłania?


Nie. Do spania chodziliśmy na górę. Mieszkałam na drugim piętrze. Chodziło się spać do mieszkania. Z tym że nie można było na przykład otworzyć okna ani stanąć przy oknie, bo był ostrzał. [W piwnicach] toczyło się cały czas życie. Słuchaliśmy radia – sąsiedzi mieli, bo my nie.

  • Byliście zorientowani, co się dzieje?


Właściwie radio nie podawało konkretnych [informacji], a może nie słyszałam.

  • Pani mówi o ostrzale, to kontakt musiał być bardzo ograniczony? Czy prasa powstańcza do was docierała?


Ulotki dochodziły. Ludzie zrobili sobie po prostu przejścia w piwnicach.

  • To był system, który się bardzo sprawdził w całej Warszawie – ludzie przemieszczali się jakoś dzięki przebitym piwnicom.


Tak. Przemieszczali się. Mężczyźni byli na tyle zorganizowani, że sobie wyznaczali czas, gdzie przebywali na strychach, na wypadek, gdy wpadnie jakaś bomba zapalająca, żeby gasić. Był przygotowany piasek, była przygotowana woda.

  • Wielu było mężczyzn w waszym domu?


Sporo.

  • Cywilów?


Cywilów. Jako dziecko nie znałam wszystkich. Poza tym nie wolno mi było się bawić na podwórzu, w związku z tym nie miałam specjalnie kontaktu z najbliższymi, tylko z sąsiadami.

  • Były jakieś dzieci?


Owszem, były dzieci.

  • Też w piwnicach?


Też się w piwnicach siedziało. Bardzo dużą część dnia spędzało się w piwnicach. Stale były naloty.

 

  • Poproszę panią o przeczytanie listu, który otrzymała pani od państwa Bogdańskich.


Kochana Halinko,
Dziękujemy Ci wszyscy za list. U nas jest dobrze. Jesteśmy wszyscy zdrowi. Zasyłamy Wam serdeczne życzenia. Pozdrówcie od nas stryjka. Życzymy Wam wszystkim wytrwania tego przykrego na razie czasu.
Bogdańscy z synem
Sierpień 25, 1944 rok”.

  • Ten list jest pani odpowiedzią na list, który wysłała pani do państwa Bogdańskich. Czy pamięta pani, jakie były okoliczności wysłania tego listu?


W sierpniu 1944 roku wysłałam list z ulicy Lipowej 9 do ciotecznego brata Bogdana Bogdańskiego, zamieszkałego przy ulicy Żurawiej 4.

  • Czy pamięta pani, co pani na pisała w tym liście?


Chciałam dowiedzieć się, co się dzieje, czy są zdrowi?

  • Pamięta pani okoliczności wysłania tego listu? Czy pani wrzucała list do skrzynki, czy przekazywała listonoszowi?


Listy zostawiało się na podwórzu, był wystawiony stolik i kiedy zgłosił się chłopiec to zabierano [je].

  • Przypomina pani sobie mniej więcej jak długo czekała pani na odpowiedź? Czy to był tydzień, dwa?


Nie pamiętam.

  • Ale pod koniec sierpnia dostała pani właśnie tę odpowiedź?


Tak. Pod koniec sierpnia dostałam odpowiedź.

  • I kto ten list pisał, bo charakter wskazuje na to, że było to jeszcze dziecko.


List napisał mój brat Bogdan w dniu 25 sierpnia 1944 roku, zapewniając, że wszystko jest w porządku. List został podpisany, w imieniu całej rodziny Bogdańskich, przez moją ciocię Sabinę, która była rodzoną siostrą mojej mamy.

  • W liście brat prosi o pozdrowienie stryjka. Kim był stryjek?


Stryjek był rodzonym bratem mojego ojca, nazywał się Czesław Ziółkowski, zamieszkały przy ulicy księdza Siemca, obecnie Wiślanej, bardzo blisko mnie.

  • Udało się pozdrowić stryja?


Niestety, pozdrowienia nie przekazałam, ponieważ nie miałam z nim żadnego kontaktu. Wiedziałam tylko, że wyszedł z domu i nie wrócił. Dopiero spotkałam się z nim w roku 1946.

  • Czy pamięta pani moment, kiedy pani otrzymała lis? Czy przyniósł go listonosz? Jak wyglądały okoliczności?


Niestety, tego nie pamiętam.

  • Czy nie pamięta pani radości z tym związanej?


Bardzo się ucieszyłam tą wiadomością, ponieważ wiedziałam, że u nich wszystko jest w porządku.

  • Czy otrzymywała pani jeszcze jakieś listy podczas Powstania, czy był to jedyny list?


Jedyny list, jak pamiętam.

  • Czy wysyłała pani jeszcze jakieś listy?


Nie wysyłałam już.

  • Pani ten list przetrzymała do dziś, niedawno został ofiarowany Muzeum. Miała pani go cały czas przy sobie? Jaka jest historia tego listu?


List został z pamiątkami wyniesiony z Warszawy i do tej pory stanowił dla mnie jakąś pamiątkę. Bardzo się cieszę, że w tej chwili zostanie umieszczony w Muzeum.

  • Czy list, który pani wysłała do rodziny Bogdańskich, czy przechowali go?


Niestety na ten temat jakoś nie rozmawiałam i nie przypuszczam, żeby przechowali.

  • Ale wszyscy ocaleli, wszyscy wyszli z Warszawy, z Powstania?


Tak. Wszyscy wyszli z Warszawy. Tylko oni bardzo późno wyszli, bo dopiero w dniu 24 października. W tej chwili nic nie mogę powiedzieć więcej, bo nie wiem. Te osoby nie żyją.

  • Pani mieszkała na Lipowej z rodziną?


Mieszkałam z babcią. Nie miałam mamy. Mama zmarła, jak miałam pięć lat, i wychowywałam się u ojca mamy.

  • Czyli cały okres do wyjścia z Warszawy spędziła pani na Lipowej?


Tak, na Lipowej.

  • A Bogdańscy cały czas…


A Bogdańscy cały czas byli na ulicy Żurawiej pod numerem 4.

  • Czy pamięta pani listonoszy? Jak funkcjonowała Poczta Polowa? Czy sąsiedzi pisali listy – czy pamięta pani takie wydarzenia?


Nie pamiętam. Nie skojarzę nic.

  • Czy pamięta pani, czy skrzynki wisiały?


Nie. Jeśli wisiały, to na zewnątrz, a niestety na zewnątrz nie można było wyjść, ponieważ był ostrzał z uniwersytetu.

  • Proszę opowiedzieć o kopercie, w której był list, bo na awersie koperty jest, charakterem brata z pewnością, napisany pani adres, natomiast z tyłu koperty jest inny charakter pisma. Czy pani rozpoznaje ten charakter?


Tak, to było napisane przez moją ciocię – Sabinę.

  • Czy pamięta pani, skąd wzięła papier do napisania listu?


Papier to raczej był, bo chodziłam do szkoły. Z domu wysłałam. Wiem tylko, że się zbierało [listy] na podwórzu i później, jeśli ktoś przyszedł no to… Przeważnie to roznosili chłopcy.

  • Kiedy pani ten list ofiarowała Muzeum?


Teraz niedawno. Nie pamiętam, w którym dniu.

  • Świeża sprawa, po tym jak mówiliśmy o poczcie?


Tak. Dlatego że uważałam, że nic ten list nie wnosi. Miałam go wcześniej oddać, ale myślałam sobie, że on w zasadzie nic nie wnosi.

  • Rodzina Bogdańskich, czyli ciocia z mężem i z synem zostali na ulicy Żurawiej, gdzie mieszkali wówczas do końca Powstania?


Tak. Do końca Powstania.

  • Niemcy wysiedlili ich dopiero…


24 października.

  • Czy potem się spotkaliście?


Spotkanie to było już po jakimś dłuższym czasie. W każdym razie po 1945 roku dopiero ich spotkałam.

  • Jak dla pani się zakończyło Powstanie?


W dniu 6 września wdarli się do naszego domu Niemcy. W tym czasie byłam z babcią w piwnicy. Wyganiali nas esesmani z wycelowanymi pistoletami. Zdążyłam wziąć jesionkę, palto na siebie, dwie walizki w rękę. Babcia jakieś walizki [wzięła], które, idąc, po drodze wyrzucała, bo nie miała siły ich nieść. Niemcy ustawili nas przed domem, oddzielając mężczyzn od kobiet. Kto miał psa – zabierali. Latarki również [zabierali]. Poprowadzono nas ulicą: Browarną, Bednarską do Krakowskiego Przedmieścia (tutaj przy figurce Matki Boskiej). Na Krakowskim Przedmieściu były wykopane rowy, w których siedzieli żołnierze.

  • Niemieccy?


Nie. Siedzieli [żołnierze] rasy mongolskiej o dzikim wyrazie twarzy. W oczach widziałam jakąś ich dzikość. Poprowadzono nas – pod eskortą żołnierzy z Wermachtu – do kościoła świętego Wojciecha na ulicę Wolską. Przenocowaliśmy. Przed kościołem były wykopane rowy zarzucone deskami, w celach załatwiania spraw fizjologicznych. W koło kościół był obstawiony przez żołnierzy Wehrmachtu.
Rano wyprowadzono nas przed kościół. Przyjechał generał niemiecki z tłumaczem, zapewniając nas, że nic nam się złego nie stanie, żebyśmy byli spokojni. Popatrzyłam na płonącą Warszawę i zauważyłam samoloty zrzucające bomby umocowane po trzy sztuki na łańcuchach.

  • Bomby po trzy sztuki?


Tak. Doprowadzono nas w pobliżu Dworca Zachodniego, gdzie były podstawione wagony podmiejskie, zwykłe wagony, którym dowieziono nas do Pruszkowa. Jadąc i wyglądając przez okno, byłam strasznie zdziwiona, że życie toczy się normalnie. Ludzie chodzą po ulicach, nic się nie dzieje. Rodzina przetrwała. Nie wiem, jakim sposobem… Nie dowiedziałam się, jakim sposobem mój stryjek też przetrwał. Wiem tylko, że mu w Pruszkowie… ponieważ bardzo dobrze znał język niemiecki, jakiś Niemiec pomógł w ucieczce, ale nie wiem dokładnie. Powiedział, że takim pięknym akcentem [mówił], że [go] podziwiał.

  • Dokąd pani dotarła?


Byliśmy najpierw w Pruszkowie. Zakwaterowano nas w halach, w warsztatach kolejowych, gdzie były jakieś deski, płyty, wagony. Ludzie mający dzieci starali się zrobić sobie jakieś posłania. W związku z tym naściągali desek, płyt. Ledwośmy się ulokowali, przyszli Niemcy i przerzucili nas do drugiej hali. I tak robili trzy razy. Nie wiem, czy to było dla zabawy? Przypuszczam, że tak. Przecież mogli napływających ludzi umieścić w drugiej hali, po co nas przerzucać?
Raz dziennie siostry z PCK ubrane na biało wydawały nam zupę. Mieliśmy już komfortowe warunki, ponieważ w tym czasie podobno nasi żołnierze bardzo wtedy źle się obchodzili z niemieckimi żołnierzami, ze względu na to, że tak nas traktowano w Powstaniu. Na Zachodzie oczywiście.
[W Pruszkowie] byłam trzy dni. Wyprowadzono nas [na peron], gdzie były podstawione wagony towarowe. Załadowano i wożono dwadzieścia cztery godziny z postojami, po to, żeby nas [psychicznie wykończyć]. Po dwudziestu czterech godzinach dotarliśmy do Sochaczewa. Raz jedyny Niemcy w tym czasie otworzyli wagony i pozwolili napić się wody z małej sadzawki pokrytej rzęsą. Warunki w wagonie były okropne. Dzieci… Nie było się gdzie [załatwić], więc zaduch, mimo że wagony nie są szczelne, trochę tymi oknami [wpadało powietrze], ale nas było bardzo dużo. Był to wieczór, w Sochaczewie. Przy wyjściu rozdawano ćwiartkę chleba na osobę i po jednym pomidorze, pamiętam. Słyszałam, że to pochodziło z RGO.
Niemcy już się nami przestali opiekować. Po prostu wysiedliśmy w Sochaczewie i musieliśmy [sami sobie radzić]. Wyszliśmy na perony, przeszliśmy przez przejścia na ulice. Powiedziano nam żeby przejść na rynek. Przenocowaliśmy na rynku przy mżącym deszczu.

  • Jak dużo osób było?


Cały pociąg, więc było masę ludzi. Rano przyjechały furmanki, które nas zabierały, rozwoziły po okolicznych wsiach. Miałam szczęście, bo dostałam się do majątku księżnej Woronieckiej w Szymanowie. Inni takiego szczęścia nie mieli. U chłopów mieli różnie. W Szymanowie zakwaterowano nas w dawnej roszarni, gdzie była tylko rozłożona słoma, oddzielona deskami, żeby można było zrobić przejście. Było nas z Warszawy w tym pomieszczeniu sto osób. Spaliśmy na słomie jeden obok drugiego. Nie wiem jakim sposobem starsi mężczyźni również [byli]. Były starsze kobiety, dzieci. Wiem, że patrzyłam z zazdrością na jednego starszego pana, który miał za poduszkę, reformy damskie z długimi nogawkami wypchane słomą. Ponieważ on spał pod słupem, to na dzień wieszał je na gwoździu. Każdy przykrywał się tym, co posiadał. Byłam w komfortowych warunkach, bo miałam i jesionkę i palto, mimo że 6 września było bardzo upalnie i w ogóle wrzesień był upalny. W majątku było bardzo dobrze poza tym spaniem.

  • Kto się wami zajął?


Kto się zajął? Księżna Woroniecka. Była to przystojna, wysoka pani z kokiem, chodziła w czarnej sukni. I ona chyba zorganizowała [kuchnię]. Była kucharka – nie pamiętam, czy to była kucharka, która była z Powstania, w każdym razie codziennie było wyznaczone po dziesięć osób do pomocy w kuchni. I właśnie ten pan, który miał komfortowe warunki pod głową, jak rozdawano zupę, to był pierwszy, ale niestety do pomocy [ostatni] – był ciężko chory na serce.
[W majątku] można było pracować. Pracowałam przy zbieraniu kartofli, kopaniu selerów, które bardzo ciężko jest wykopać, obcinałam pędy od cebuli, wydrążaliśmy ogórki z miąższu. Rano dostawaliśmy czarną kawę z chlebem, ja jako dziecko z białym [chlebem], a w południe otrzymywaliśmy bardzo dobrą zupę [gotowaną] na mięsie z pływającymi kawałkami mięsa. [Na] wieczór również była kawa i chleb.
Kto chciał, to pracował. Myśmy z babcią pracowały. Płacono nam cukrem – pół kilo dziennie. Za dniówkę pół kilo. [Cukier] można było sprzedać na targu i kupić sobie potrzebne rzeczy. Oczywiście garnka nie można było kupić. Mimo że nie byłyśmy głodne, miałam bardzo ochotę zjeść kartofli na sucho. Raz pożyczyłam garnek od pracowników, którzy mieszkali w czworakach (do dzisiaj jeszcze stoją, tylko że w opłakanym stanie). Ugotowałam sobie ziemniaków w kuźni na palenisku.

  • Smakowały?


Bardzo mi smakowały. […] Byłyśmy [w majątku] do listopada. Ale jak się zaczęły chłody, to już nie pomagała mi ani jesionka, ani palto. Jak się naciągnęło [wyżej] to nogi marzły.
Babcia miała rodzinę w Żyrardowie.
W tym czasie tak było zorganizowane w okolicznych miastach, wsiach, że ludzie mając jakieś odpowiednie warunki, musieli nocować ludzi, którzy wychodzili z Warszawy. Bywało tak, że spali albo jedną noc, albo dwie noce w zależności [od potrzeby]. Byli to ludzie czasem brudni, zawszeni. W związku z tym rodzinie naszej było na rękę, żebyśmy my tam były, ponieważ już nie musieli przenicowywać [innych] ludzi. Nam też było bardzo dobrze.
Pierwszego dnia jak się położyłam do łóżka z czystą pościelą, słyszałam padający deszcz, to wydawało mi się, że jestem w raju. I tak się moje Powstanie skończyło.

  • To był chyba bardzo trudny czas dla wszystkich, a dziecko to odbiera jakoś podwójnie chyba, jakieś te odczucia są silniejsze.


Czy ja wiem, wydaje mi się, że starszym było trudniej.

  • Dla pani to było łatwiejsze do zniesienia niż dla babci?


Czy ja wiem? Przypuszczam, że tak. Bardzo się cieszyłam, że chodziłam w pole pracować. Wcale nie byłam z tego tytułu jakaś nieszczęśliwa.

  • Kiedy wróciłyście do Warszawy?


Do Warszawy [wróciłyśmy] w pierwszych dniach po wyzwoleniu, przypuszczam, że gdzieś 20 stycznia. Poszłyśmy na Lipową, dom spalony. Jeszcze były gorące mury. Piwnice wypalone. Kikuty domu tylko stały. Nie miałyśmy się gdzie podziać. Babcia miała bratanicę na Pradze i u niej mieszkałyśmy osiem lat.

  • Jak przetrwał u pani ten list?


Sama się sobie dziwię. Widocznie to zasługa mojej babci, że go zabrała. Widocznie miała go w torbie.

  • Czy nadawca widział swój list?


Nie przypuszczam.

  • Czy na ten temat rozmawialiście?


Tak rozmawialiśmy, ale nie widział tego listu.

  • Był ważną pamiątką w każdym razie.


Dla mnie to było pamiątką.

  • Teraz jest dla nas wszystkich pamiątką i bardzo pani za to dziękujemy.


Niestety, brat już dawno nie żyje, ciocia też, więc może miała mój list… Nie przypuszczam zresztą…

Warszawa, 11 marca 2008 roku
Rozmowę prowadziła Iwona Brandt

 

Halina Zofia Adamska Stopień: cywil Dzielnica: Powiśle

Zobacz także

Nasz newsletter