Ludmiła Niedbalska

Archiwum Historii Mówionej

Ludmiła Niedbalska, urodzona 26 listopada 1933 roku w Warszawie.

  • Proszę powiedzieć coś o latach przedwojennych. Gdzie pani mieszkała?

Mieszkałam na Zielnej 42, dokładnie naprzeciwko PAST-y, w oficynie glinianego, jak mówię, domu, bo dziewiętnastowiecznego jeszcze, ale z tradycjami. Myśmy mieszkali w oficynie, to było mieszkanie dziadków. W czasie pierwszej wojny POW miało tam pocztę i właśnie babcia i mama ją prowadziły. Po prostu było to bardzo bezpieczne i jakoś nigdy nie wpadły; w czasie okupacji też nie wpadły.

  • Miała pani rodzeństwo?

Tak, miałam siostrę starszą o siedem lat, która potem była w „Szarych Szeregach”.

  • Czym zajmowali się pani rodzice?

Tato był oficerem rezerwy, pracował w RKU, a mama nauczycielką polskiego i historii, ale w ogóle prowadziła klasy. Wtedy był inny system – do szóstej klasy włącznie prowadziła sama, a polski i historię miała osobno.

  • Proszę mi powiedzieć, jak pani wspomina przedwojenną Warszawę, jakie to było miasto?

Mogę wspominać tylko jak najlepiej, bo to były może nie do końca uświadomione, ale cudowne lata. Rodzice byli i wszystko było poukładane. Mieszkałam na rogu Próżnej i Zielnej. Teraz się mówi, że Próżna była taką ulicą żydowską na wskroś. Ja tego w ogóle nie rejestruję, jako… Chociaż do kościoła Wszystkich Świętych żeśmy chodzili. W ogóle tego nie rejestruję. Taka jak wszystkie inne ulice. Znałam Warszawę jak swoją. Byłam wyprowadzana do Saskiego Ogrodu na spacery. Właściwie nie umiem powiedzieć niczego charakterystycznego. Po prostu wtedy wszystko było na miejscu. Chodziłam bawić się też na skwerek Dąbrowskiego. Skwerek dalej istnieje, ale jest wybetonowany, a wtedy były ścieżki, latałam za kółkiem po skwerku. To był mój rejon działania. Czasem (mam nawet jakieś zdjęcia) nad Wisłę się chodziło, ale to już była wyprawa cała nad Wisłę. Raz byłam w kinie, na „Królewnie Śnieżce” oczywiście w kinie „Palladium”. I chyba byłam w cyrku Staniewskich, bo pamiętam jakąś kolorową wodę, która się kaskadami lała…

  • Czy na Próżnej były sklepy żydowskie?

Nie pamiętam. Wiem tylko, że chodziły bardzo pomalowane panie, bo to było blisko dworca i mama mówiła, żeby się nie przyglądać, bo to nieładnie.

  • Jak pani pamięta wybuch wojny, wrzesień 1939 rok?

To jest bardzo zabawne, bo od tego momentu do momentu powrotu do Warszawy po ewakuacji pamiętam doskonale. Tak że jeszcze mama dziwiła się, że takie rzeczy zapamiętałam. Myśmy zawsze jeździli na wakacje na Bukowinę Tatrzańską. […] W 1939 roku też żeśmy byli na Bukowinie, z tym że mama miała dwa miesiące urlopu, a tata miesiąc. Więc taty w sierpniu już nie było. Mieszkałyśmy na Olczańskim Wierchu i któregoś końcowego dnia sierpnia przyszła depesza. Od tego momentu pamiętam, że stoimy z siostrą, machamy depeszą, a mama idzie wierchem, na skróty do naszego domu. Zobaczyła, że machamy depeszą, to przyspieszyła, a to była depesza, żebyśmy natychmiast wracały. Jeszcze może wcześniejszy był moment, kiedy nasza gospodyni zawołała nas któregoś dnia na taką polanę i mówi: „Chodźcie pani, bo coś bocianów dużo”. I rzeczywiście cała polana olbrzymia jak okiem sięgnąć była biała od bocianów. Mówi: „Oj, cosik będzie, bo za wcześnie bociany odlatują”. Tak zapamiętałam te bociany. […]Żeśmy się pozbierały, jak się dało, góral Stokwisz miał po nas przyjechać i odwieźć nas furą na dworzec do Poronina. Mama nas wyprowadziła pod kapliczkę Brzezińskiego na Bukowinie, skąd była cudowna panorama Tatr. Księżyc był taki, że było biało jak w dzień i mama powiedziała: „Zapamiętajcie ten widok, bo nie wiadomo, czy jeszcze kiedyś tu wrócicie”. Przyjechałyśmy do Poronina. Ostatnim pociągiem ewakuacyjnym czy mobilizacyjnym, dlatego wiem, że ponieważ mama wołała, że jest żoną oficera, to nas w ogóle zabrali. Przyjechaliśmy do Warszawy. Tata był w mundurze, bo tak normalnie to nie chodził w mundurze. Bardzo mi się podobał w tym mundurze. Babcia w domu siedziała, okna były pozaklejane na krzyż paskami i byłam święcie przekonana, że jak się zaklei paskami szyby, to żadna bomba nie trafi. Tak że nawet nie czułam jak były bombardowania, nawet nie czułam strachu, no bo okna zaklejone, to się nic nie stanie. Ale chyba 5 września przyszła decyzja, że rodziny oficerskie są ewakuowane na Wschód. Znowu pozbieraliśmy się jakoś i na Dworcu Wschodnim wsiadłyśmy do pociągu ewakuacyjnego. Staliśmy na Dworcu Wschodnim bardzo długo, bo było ogromne bombardowanie w biały dzień. Staliśmy i staliśmy, i staliśmy, nareszcie pod wieczór… W ogóle widziałam, jak walili w Pragę i się chałupy rozwalały, a my nie mogliśmy odjechać z jakiegoś powodu z tego dworca. W końcu żeśmy ruszyli już o zmierzchu i to właśnie też pamiętam dosyć dokładnie, że myśmy pojechali prosto, a na lewo odchodził – odchodzi do tej pory – wał z innymi torami na północ. Na stoku wału leżała zabita osoba w niebieskiej sukience. To była pierwsza moja styczność z człowiekiem zabitym. Jechaliśmy z przerwami, co jakiś czas trzeba było wysiadać z pociągu, bo było bombardowanie. W Krasnymstawie żeśmy opuścili pociąg. Leciały niemieckie samoloty tuż nad nami. Mama prawie że rzuciła mnie na trawę i sama się położyła na mnie, siostra obok. Poleciały serie, ale nic nam się nie stało. Potem sobie uświadomiłam, że mama chciała w ten sposób w razie czego mnie uchronić. Ale potem żeśmy jechali dalej, już wszystkich etapów nie pamiętam. W każdym razie dotarliśmy do Tarnopola. W Tarnopolu mieszkaliśmy […] w willi państwa Ilnickich, którzy mieszkali na skraju Tarnopola. Tam pojawił się tato, samochodem jakimś, też oczywiście w mundurze. Zawołał mnie z ogródka, bo coś w ogródku robiłam, podniósł mnie tak wysoko, wysoko, wysoko na rękach i tyle go widziałam. Odjechał. Tato wyszedł na Rumunię ze sztabem i wszystkimi wojskami, był w Rumunii dwa lata, potem ich sprzedali Niemcom. Wylądował w oflagu w Dössel i [był] do końca wojny. Wrócił w 1946 roku dopiero. A myśmy w tym Tarnopolu utknęły i pierwsi do mnie strzelali towarzysze radzieccy. Czy to było 17 września, czy 18, to nie wiem, ale zaraz po tym, jak tata był, rano usłyszeliśmy taki… a to było wcześnie rano takie mmmmmm… Mama wstała, podbiegłyśmy do okna i szeroką aleją przez park szła ciżba, kolumna [żołnierzy]. W pewnym momencie oddzieliła się od nich grupka może trzech, może czterech i wpadli do naszej willi. Zaczęli ganiać po piętrach i krzyczeć: Kto strielał, kto strielał? Zgonili nas na dół do korytarza, a tam była żona pana Ilnickiego i jakieś dzieci, córka, nie wiem, czy jeszcze jakieś dziecko było, chyba brat. Mama, ja i siostra. W pewnym momencie zobaczyłam lufę karabinu przed sobą. Oni ganiali dalej i krzyczeli: Kto strielał? W końcu mama, która jeszcze z carskich czasów znała rosyjski, zaczęła im tłumaczyć, że może dziecko (to znaczy ja nieszczęsna), może strzeliłam drzwiami. W końcu dali nam spokój i nas zostawili. I nawet nic nie ukradli. Bo mama rzuciła mój medalik od chrztu, złoty z Matką Boską Ostrobramską, obrączkę, coś tam jeszcze rzuciła na łóżko i poduszką [przykryła]. Ale to było liniowe [wojsko], więc oni byli tylko zainteresowani kto strielał. W Tarnopolu byliśmy jakiś czas, z miesiąc chyba. Dlatego że – też dopiero potem poodtwarzałam daty – dlatego że przenieśli nas do bursy nauczycielskiej. Siostra poszła do szkoły, musiała iść, z językiem ukraińskim. Ja siedziałam w domu. Wiem, że mama, która była powstańcem śląskim i wszystkie dokumenty dotyczące swoich dziewczyn miała ze sobą, w tej bursie nauczycielskiej razem z kierownikiem gdzieś w jakiejś piwnicy to zakopali. Co się z tym stało dalej, nie wiem. W każdym bądź razie efekt w moim wypadku jest taki, że „Międzynarodówkę” umiem wyłącznie po ukraińsku.

  • Te dokumenty może jeszcze do tej pory tam są zakopane…

Mogą być.

  • Gdzie ta bursa dokładnie się znajdowała?

Nie wiem. Nigdy więcej w Tarnopolu nie byłam. W każdym razie mama stamtąd jakoś się wyprawiła do Lwowa, [gdzie] było mnóstwo uciekinierów, między innymi jakiś Żyd. To pamiętam, bo mama to opowiadała. Ten Żyd mówił, co się dzieje w Warszawie. Mama zapytała: „Zielna 42 stoi?”. On mówi: „Stoi”. No więc mama mówi: „To nie ma co, wracamy”. Jakoś żeśmy jechały do Lwowa i tyle tylko pamiętam, żeśmy między Tarnopolem a Lwowem mijały lotnisko, na którym stały samoloty połamane w różne strony. Dojechałyśmy do Lwowa, zatrzymałyśmy się w jakimś mieszkaniu parterowym… Takie idiotyczne [rzeczy] mi się mi się utrwaliły. Że się założyłam z jakimś panem, który dla mnie był starcem, a to pewnie był któryś z uciekinierów, żołnierz, pewnie miał ze dwadzieścia parę lat, ale był starzec. Z nim się założyłam, że zjem dwadzieścia cztery jajka na twardo. Nie wiem, co mi strzeliło do łba, oczywiście po jednym już miałam dosyć. Potem pamiętam, że mnie mama wsadziła do szafy i przez szparę w tej szafie widziałam, jak przyszli bojcy z urną do głosowania. Postawili na stole, ale kto tam był z tego mieszkania, kto wrzucał, tego nie wiem. W każdym razie tyle co widziałam. Postawili…Potem już żeśmy nocą w pośpiechu szły przez Lwów gdzieś tam i był niesamowity tłum. Ciemno było kompletnie, czerwone światła i ognie sztuczne, i czapki wylatywały do góry. Z niczym tego wtedy nie kojarzyłam. Dostaliśmy się do punktu, gdzie się przechodziło przez jeden z dwóch bodajże mostów na Bugu na tę stronę do centrum. Straszny był tłok i się okropnie bałam. Kurczowo się trzymałam mamy, żeby mnie nie rozdzielili z nią. W ogóle panika, wrzask, Ruskie puszczały, nie puszczały. Nareszcie puszczą i biegiem żeśmy gnały przez ten most na drugą stronę. A tam eleganccy żołnierze Wehrmachtu w mundurach, osobowe pociągi podstawione, pomagają wsiąść – zupełnie co innego niż wcześniej. Potem się doliczyłam, że te owacje były w dniu, kiedy ogłosili, że Ukraina nic tylko chce do Związku Radzieckiego się włączyć.Przyjechałyśmy do Warszawy. Jeszcześmy były w Lublinie, gdzieś stali dosyć długo, ale był spokój, cisza. Przyjechałyśmy do Warszawy, wysiadłyśmy na Dworcu Zachodnim, który był zasłany szkłem. Dosłownie zasłany, brodziło się po odłamkach szkła. No i do domu. Babcia pilnowała domu, mieszkała na Zielnej. Dziura w pokoiku wywalona przez pocisk. W ogóle tego się nie dało do wiosny następnego roku używać. Nie było jak tego zakleić. Tak żeśmy urzędowali tylko w kuchni.Tak że 1939 rok, to znaczy wybuch wojny to w moim wykonaniu, w mojej świadomości tak wygląda.

  • Jak pani wspomina lata okupacji w Warszawie?

Jak żeśmy się zainstalowały w domu, to mama oczywiście poszła szukać pracy do szkoły. Najpierw chodziłam do przedszkola, też na Zielnej. Zielna chyba 12 czy coś takiego i się zakochałam. Bo mama zanim poszła do szkoły, to mnie przyprowadzała i zostawiała na schodach przy przedszkolu. Przedszkole było w mieszkaniu prywatnym. Tą samą metodą był przyprowadzany Janek, fartuszek w paski miał. Bardzo mi się Janek podobał, ale po paru dniach wszystko się skończyło. Co się z tym przedszkolem stało, nie wiem. W każdym razie zaczęłam chodzić do szkoły na Drewnianą. Do pierwszej klasy poszłam. Ta szkoła stoi do dzisiaj. Moi koledzy z „Szarych Szeregów” okazuje się, że wielu chodziło, ale ja się jej bałam. Była wielka, jakieś posadzki, źle się czułam. Ale po dwóch tygodniach, chwała Bogu, się rozchorowałam i skończyła się edukacja. Całą zimę 1940 roku, ostra zimę… Jeszcze chodziłyśmy do sąsiedniego domu po wodę, był mróz taki, że jak w imbryku (bo mama w kuble, ja w imbryku) tę wodę niosłam, to zanim przeszłyśmy jeden dom i wróciłyśmy do domu, to już była warstewka lodu. Ponieważ żeśmy urzędowali [w kuchni]… była Wigilia bardzo ograniczona, a potem byłam zapakowana do łóżka, bo tylko w kuchni się paliło. W kuchni był piec czterofajerkowy i tak zwane księże portki. „Księże portki” to jest tak: między dwiema fajerkami, między dwoma paleniskami taka rura blaszana i jak tam cały czas się żarzy, to tak jak kaloryfer działało.

  • Skąd taka nazwa?

Nie mam pojęcia, ale tak się mówiło, księże portki. Leżałam w łóżku, w ogóle nie wstawałam i sobie śpiewałam. Śpiewałam sobie piosenkę, przy której się rozwijała ogromna wyobraźnia, o królewnie, ale nieskończona w ogóle nigdy. Śpiewałam sobie tak na nieokreśloną melodię, a jak mi owało już fantazji, co się z tą królewną stało, to śpiewałam sobie „tna tna tna”. Siostra chodziła do szkoły na kursy trykotarskie, pod którymi się kryło oczywiście liceum czy gimnazjum… Gimnazjum chyba jeszcze wtedy. Mama chodziła do szkoły, ale już na Sewerynowie, to jest za Teatrem Polskim, [gdzie] była tajna ćwiczeniówka. Mama w tej ćwiczeniówce uczyła. Wychodziły rano, zostawiały mnie w łóżku i tak ta zima szła. Ale już na wiosnę był gwar ogromny. Bo tak: siostra poszła do „Szarych Szeregów”, mama – tajne nauczanie. Była związana ze Związkiem Nauczycielstwa Polskiego, w związku z tym wiecznie ktoś nocował. Były zbiórki, były kursy sanitarne, były tajne komplety z polskiego i historii. Jeżeli do tej pory w tym się dobrze obracam, to właśnie dlatego, że się przedwcześnie wszystkiego nauczyłam. I wiecznie ktoś nocował. Miałam zakazane pytać, kto to? Służyłam do otwierania drzwi, ale też umiałam, kiedy mogę [otwierać], kiedy nie mogę, że jak coś tam, to gasić światło. Takie obostrzenia były. Na wiosnę poszłam do szkoły, do tejże ćwiczeniówki. To była normalna szkoła powszechna tak zwana, wtedy to się tak nazywało, w której po prostu nauczyciele, którzy się mieli poświęcić, mieli ćwiczenia, mieli lekcje z młodzieżą. Ja je zresztą nazywałam „podpaniami”, bo to „podpanie” takie były. Była pani Dutkiewiczówna albo była pani Kazimierczakowa od śpiewu, albo była inna pani, a to była „podpani”, taka co przychodziła na lekcje nas uczyć. Na wiosnę zaczęłam właśnie chodzić do tej szkoły. Maszerowałam Kredytową dzień w dzień od Zielnej do Sewerynowa. Tak mówię o swoich całkowicie osobistych wspomnieniach, ale byłam włączona, że tak powiem, w obieg całej rodziny i sąsiadów. Coś jest takiego, że żeśmy, nie tylko ja, ale w ogóle, żeśmy byli wcześniej dorośli, wcześniej żeśmy wiedzieli, że jak jest strzelanina na ulicy, to trzeba się kłaść natychmiast na ziemię, że jak się ucieka, to nie środkiem jezdni, tylko pod ścianami. Mieliśmy to jakoś zakodowane, to nam w szkole mówili, w moim domu to w ogóle wszystko mówili. Nauczyłam się bandażować. Pamiętam, że łydkę się bandażuje w jodełkę. Głowy nie mogłam się nauczyć bandażowania, bo to było bardziej skomplikowane. Co jakiś czas przyjeżdżał do nas cudowny stryjek, Aleksander Niedbalski, który przed wojną był posłem na sejm przez dwie kadencje z ruchu ludowego. Organizował szkolnictwo rolnicze i wtedy był dyrektorem szkoły w Wacynie koło Radomia. Teraz to jest dzielnica Radomia. Stryjka uwielbiałam. Stryjek a to kiełbasę przyniósł kiedyś, a to coś tam takiego. Stryjek w 1942 roku został aresztowany, wywieziony do Oświęcimia i w marcu zginął.

  • Za działalność konspiracyjną?

Co do działalności ściśle konspiracyjnej, to nie wiem. W ogóle za działalność. Wtedy były aresztowania w Radomiu większej grupy, on – dyrektor, zasłużony, intelektualista. Kupę rzeczy robił po pierwszej wojnie, bo on taki społecznik był ogromny. To straż ogniową zakładał ochotniczą, różne takie rzeczy, pisał dużo. No i poseł, więc… Teraz jego córka zmarła w zeszłym roku i się właściwie nie dopytałam o tą konspirację. Natomiast jego córka, jak się okazało teraz, to znaczy jeszcze jak żyła, to uwielbiała moją mamę. W ogóle wszyscy uwielbiali moją mamę. Przyjechała z tego Wacyna czy gdzieś tam (później już mieszkały z matką w Warszawie) i poprosiła, żeby ją mama wciągnęła w konspirację. Mama ją wciągnęła do „Kryski”, ale dlaczego to nie mam pojęcia, bo tej strony mamy nie znałam. „Szare Szeregi” i Danka, to wiedziałam, tajne nauczanie i te wszystkie nauczycielskie sprawy to wiedziałam, ale ta „Kryska” mnie zaskoczyła. Ona mówi, że moja mama ją tam wysłała.

  • Jak miała na imię, jak się nazywała ta kuzynka?

Wanda Niedbalska. Później wyszła za mąż po wojnie za Holzera.

  • Czy brała jakiś udział w Powstaniu?

Tak, tak.

  • Nie pamięta pani jej pseudonimu?

Mam to gdzieś nawet zapisane, dlatego że zanosiłam do Encyklopedii Powstania, bo jej nie było oczywiście nigdzie. Ona taką politykę prowadziła, żeby nic nie mówić, nie wracać do tego, córka miała o tym nie wiedzieć. Córka się oczywiście dowiedziała. Ale w każdym razie nigdzie nic nie było. W zeszłym roku tragicznie zginęła, bez sensu zupełnie, ale w każdym razie w tej „Krysce” była.

  • Jak pani tak chodziła po Warszawie, czy była pani świadkiem jakichś łapanek, rozstrzeliwań na ulicy?

Świadkiem bezpośrednim nie byłam… To znaczy tak: w 1943 roku, to był grudzień chyba, [Niemcy] przyszli do szkoły na Sewerynowie i słychać było samochody. Nasza pani wychowawczyni, pani Cieślikowa powiedziała: „Proszę wstać. W tej chwili ginie ojciec Marysi”. Marysi nie było w szkole. I słyszeliśmy, jak te samochody zajeżdżają, krzyki, salwy, jedna, druga i zaczęłyśmy się modlić. (Jest tablica u wylotu, na prawo od Świętokrzyskiej, prawie przy Ordynackiej z tą datą. To było 12 grudnia czy coś takiego, w tej chwili nie pamiętam, bo dawno tam nie byłam). Pierwsza egzekucja, jaka była na Pięknej przy obecnym MDM-ie, to wieczór był i z mamą kupiłyśmy jakieś świece i poszłyśmy wieczorem tego dnia. Chyba cała Warszawa szła, [ludzie] kładli kwiaty i świece palili w tym miejscu, gdzie to było. Uklęknęłyśmy, przeżegnałyśmy się i szłyśmy dalej, bo cały szereg ludzi w ten sam sposób szedł. Szli wszyscy w jedna stronę. To było prawie że namacalne, bo tam jeszcze piasek leżał. Tablica oczywiście też jest. Natomiast sama osobiście miałam dwa przeżycia. Nie pamiętam, który to był rok, szłam do szkoły rano na ósmą tak jak zwykle: Próżną, przechodziłam Marszałkowską, wchodziłam w Kredytową (wtedy był inny układ [ulic]). Szłam Kredytową, kompletnie pusto. Nawet nie zarejestrowałam, ale pusto. No, bywało, że było pusto. Przede mną coś leżało na ziemi, na chodniku. Szłam do szkoły. I dopiero jak podeszłam blisko, zobaczyłam, że to jest granatowy policjant zabity, już o woskowo-żółtej twarzy, takiej ściągniętej. Pamiętam tę twarz i oczywiście jej nie zapomnę. Poszłam do szkoły. A drugi wypadek – to chodziłam do procesji do kaplicy Dzieciątka Jezus (ona nie istnieje w tej chwili) na Moniuszki. Zawsze chodziłam po góralsku, te góralskie ciągoty są we mnie gdzieś. (Zawsze mówię, że moje drugie miejsce urodzenia to jest Bukowina Tatrzańska). Miałam ubranko góralskie, w związku z tym trzymałam szarfę od poduszki z Sercem Pana Jezusa, bo na biało nie można. Ale tego dnia, licho wie dlaczego, byłam na biało, w komunijnej. Jak wchodziłam w Jasną, to nie wiem – w ogóle chyba było pusto, ale w tym zaułku było pusto. Nawet nie usłyszałam strzału, tylko zobaczyłam, że wychodzi z drzwi ze schodkiem jakiś człowiek i pada. Prawie przede mną padł, wyleciał mózg, szara [masa] na chodnik. […] Musieli zza rogu strzelić do niego. I co? Poszłam do domu.

  • Czy Niemcy pozwalali na procesje w czasie okupacji?

Były wewnątrz kościoła. Na zewnątrz nie, ale wewnątrz tak.

  • Czy pamięta pani może Żydów w czasie okupacji?

Żydów pamiętam. Jako masy, że tak powiem, to nie. Na Próżnej, co to uważają, że to było centrum, to tego w ogóle nie rejestruję. Może za mała byłam, nie wiem. W każdym razie byłam wychowana w takim domu, że czy Żyd, czy Hindus, Tatar, Polak, wszystko to nie ma znaczenia, poza tymi kolorowymi paniami. Natomiast na parterze w naszym domu, też w oficynie – to był parter bardzo niski, tak że było widać przez okno – mieszkała rodzina żydowska. Była Tamara i Awiwa, córeczki, z którymi bawiłam się na podwórku. Ojciec był, nie wiem… Mnie się zdawało, że on był krawiec, w ogóle mi się zdaje, że go widziałam przy maszynie do szycia, a siostra mówi, że to był jubiler. W każdym bądź razie oni tam mieszkali. Był moment, że nasza cała ulica miała należeć do getta. Wybudowali nawet w poprzek Próżnej mur. Myśmy byli już przygotowani, że nas będą gdzieś wywalać. Tymczasem po trzech tygodniach, nie wiem, bardzo krótko, odwrotnie – Żydów od nas z domu musieli wyprowadzić, dlatego że… To też przypadek, że spotkałam potem kolegę, który mieszkał na Złotej i pamięta, że dostali przydział do naszego domu, ale się nie sprowadzili nigdy. Więc musieli kogoś tam wyprowadzić. Natomiast pamiętam dokładnie, że mama, jak zaczęło się już to wyprowadzanie Żydów do getta, to poszła do jednego, żeby córki zostawił, mama się zajmie i żeby zostały. Powiedział, że nie, rodzina musi być razem. Poszli do tego getta. Wózkiem jechali, wyjeżdżali z bramy, żeśmy ich żegnali. I żeśmy ich nigdy więcej nie zobaczyli. Natomiast wtedy, kiedy zaczęli palić getto, świadomość, co się tam dzieje, że to wszystko jest… Jak się jechało Lesznem, to nad Lesznem chyba był chyba most (dzisiejsza Solidarności), tam widać było Żydów. Ale więcej wiedziałam niż widziałam. Natomiast moja mama miała jaskrę, której nie rozpoznali od razu, zrobili za późno operację na jednym oku, ale uratowali. To było w 1942 chyba roku. Jak zaczęli palić getto… Była świadomość taka, jedni drugim sobie powtarzali, że najpierw oni, potem my. Ta bezradność kompletna! Nic nie można było zrobić. Kłęby dymu, kłęby – to niesamowite i zapach spalenizny wszędzie właściwie. […]Mama dostała jaskrę. Drugie oko – od razu już ją wzięli, to był koniec kwietnia. A z 12 na 13 maja był największy nalot rosyjski na Warszawę. Mama była po operacji, a wtedy operacja tak była prowadzona, że po niej przez trzy doby nie można było drgnąć, mrugnąć okiem, nic. Tak, że mamy nawet do żadnego schronu nie sprowadzali. A myśmy zostały same. Siostra oczywiście niby miała pieczę nade mną. Z wieczora była burza. I jak ona mnie zaczęła budzić, że jest nalot, to jej powiedziałam spokojnie, że to jest burza i nie chciałam wstać. Jak zaczęła wrzeszczeć, to złapałam w końcu poduszkę, boso poszłyśmy do tej piwnicy. Mama wytrzymała, nie mrugnęła jednak, bo na to oko do końca widziała. To znaczy nie widziała dokładnie, ale przynajmniej na światło reagowała. W każdym razie to była jakby cena za to getto.I dopóki nie było Powstania w getcie i całej sprawy, to się widziało Żydów z opaskami, ale się widziało. I wiedziało się, co się dzieje.

  • 1 sierpnia 1944.

1 sierpnia to było tak. Ponieważ w domu się wszyscy szykowali do Powstania, czekało się tylko, kiedy ono będzie. Byłam wtedy na koloniach w Klembowie, niedaleko, w willi Lachmana – słynny dyrygent, muzyk Lachman, oddał swoją willę na potrzeby dzieci. Mama przyjechała do mnie w niedzielę przed Powstaniem. Dziesięć dni przed Powstaniem, bo w poprzednią niedzielę. Tak strasznie ryczałam, że chcę do domu. Mama mówi: „Rzeczywiście, front idzie, diabli wiedzą co, lepiej być razem” – i zabrała mnie do domu. Siostra też jakąś kolonię prowadziła chyba w Skolimowie. Ale też przerwali tę kolonię, bo ona miała… Alarm był już wtedy. Samego 1 sierpnia Danka pakowała swoje sanitaria – skończyła kurs sanitarny, była dyplomowaną sanitariuszką. Miała stawić się na plac Trzech Krzyży. Pakowała się. A ja miałam iść na Pańską do przyjaciół mamy z dziećmi w moim wieku. Po prostu iść. Mama mi wiązała kokardy. Całe życie chciałam mieć warkocze, ale nie miałam, więc takie mysie ogonki uzupełniane właśnie kokardami. I naraz strzał. Danka nie zdążyła się spakować, nie zdążyła wyjść, tak że to musiało być przed piątą. Strzelanina. Mama mówi: „Powstanie!”. Zbiegłyśmy na dół. Na pierwszym piętrze mieszkali nasi przyjaciele, państwo Gołdygowie. Ona mnie uwielbiała (pani Gołdygowa), bo chciała mieć córkę, a miała synów. Więc bardzo mnie lubiła. Była jeszcze jej mama, pani Ziemiańczykowa, potężna pani. No i myśmy oczywiście wylecieli wszyscy na podwórko. W prześwicie, bo brama była zamknięta, ale drzwi były otwarte, zobaczyliśmy młodego oficerka niemieckiego. Słychać było, że oni uciekają i nawet widać było, że uciekają do PAST-y. „Feuer, feuer” – zorganizował ich, uciekli do tej PAST-y i nasz atak się załamał. Teraz tak. Jesteśmy w domu, nie ma jeszcze żadnych przekopów, to jest dom narożny, nigdzie nie ma żadnego kontaktu. Bramę i drzwi dozorca zamknął. Siedzimy, nie wiemy co. Poszłyśmy z mamą na strych i przez szparę żeśmy patrzyły, przez niby okienko, ale bez wkładu, w stronę Saskiego Ogrodu. Na Marszałkowskiej leżał koń rozwalony, z nogami do góry, tramwaj w poprzek. Na końcu Zielnej, na Królewskiej była giełda, takie charakterystyczne kolumny. Tam przelatywali jacyś faceci w pelerynach. Ale czy to byli Niemcy? Nie wiem, kto to był. W każdym razie coś takiego. Czekaliśmy, co będzie dalej. Do naszego mieszkania, znaczy w ogóle do domu wpadło parę osób z ulicy. I wpadł młody człowiek i został u nas. Już ciemno było, naraz: Alles raus, alles raus – wpadli z tej PAST-y, wywalili drzwi. Wpadli i wszystkich nas do bramy. To znaczy w ogóle wyganiają nas – „Wychodzić na ulicę!”. Myśmy z mamą były pierwsze i siostra. Idziemy do bramy, a tam latają takie mereszki czerwone, ogniste od tych karabinowych… Mama mówi w pewnym momencie, krzyczy: „Nie, nigdzie nie idę! Jak mają nas rozstrzelać, to niech nas tu rozstrzelają!”. Stanęłyśmy w bramie, skręciłyśmy w bok. Wszyscy mieszkańcy za nami też stanęli, a Niemcy jakoś nas nie wygonili jednak na ulicę. No i tak żeśmy stali, to było nie do zniesienia. Oni ganiali po piętrach, jeszcze kogoś wyciągnęli i usłyszeliśmy, że we frontowym mieszkaniu kogoś zastrzelili. Tam był sparaliżowany pan. Oni go zastrzelili po prostu. To było słychać, bo on coś krzyczał, strzał i koniec. Tak żeśmy stali. To było tak nie do zniesienia, że zaczęłam mówić „Pod Twoją obronę”. Smarkula, zaczęłam mówić „Pod Twoją…”. I wszyscy, cała ta brama zaczęła tę modlitwę. Oni wrzeszczeli: Stille, stille!, ale myśmy tę modlitwę prowadzili. Ostatecznie ani nas nie rozstrzelali, ani nie wyprowadzili, zabrali tylko mężczyzn. W jednej piwnicy pani Gołdygowa, właśnie ta z pierwszego piętra, która tak mnie hołubiła, zamknęła kilka osób na klucz i na kłódkę. Przeżyli, bo szkopy się nie zorientowały, może nawet strzelili w drzwi, ale zamknięte na kłódkę, to im nie przyszło do łba, że tam ktoś może być. Natomiast mężczyzn zabrali i nad ranem wrócili ci, co byli zameldowani w naszym domu […] i dopiero jak zdobyli PAST-ę 20 sierpnia, to ich znaleźli. Pięć osób. Nie wiem, dlaczego mi się zdaje, że pięć osób. Może coś starsi mówili i coś mi takiego zostało. Następnego dnia to już była jedna wielka radość, bo przekopali się od Zielnej 38 przez piwnicę do nas. Przyszli z „Kilińskiego” i wpadł rozradowany nasz sąsiad szmugler. Z opaską, z karabinem, w ogóle wracał ze Starówki. Na Starówce grają „Warszawiankę”, no w ogóle radość niesamowita. Oczywiście zaczęłam się pętać między chłopakami z „Kilińskiego”, któryś mi kazał na pierwsze piętro jakąś kartkę zanieść… Byłam dumna, Jezus Maria! Następnego chyba dnia, wiadomości były skąpe, jeszcze nie wychodziła prasa, tak żeśmy nie bardzo wiedzieli, ale w każdym razie już byli nasi – to już było wiadomo. No, ale będą szturmować PAST-ę, między innymi z naszego domu. Jeszcze pamiętam moment, jak usłyszeliśmy samoloty. Był też pan, młody człowiek, co do nas wpadł, jak jadłyśmy jakieś zacierki. Podbiegamy do okna, złudzenia, że to może ruskie albo alianckie, ale nie. To były niemieckie. Wtedy mama się zdecydowała. Bo chłopcy powiedzieli, że ponieważ będą ataki stąd, więc jeżeli ktoś ma się gdzie przenieść na te parę dni, (bo za parę dni już będzie po wszystkim), to żeby dla bezpieczeństwa się przenieść. I mama się zdecydowała, że przejdziemy na Pańską właśnie do państwa Koźlików, do których miałam z kokardami na te igraszki się wybrać. W nocy przeszliśmy najpierw do domu numer 40, bo nasz był 42. A [numer] 38 to było olbrzymie podwórze od Zielnej do Marszałkowskiej. Z tym że od Zielnej nie było zabudowane, był parkan. I trzeba było przez to podwórko przelecieć. Nie było się jak skryć, w każdym bądź razie pod tę burtę do Marszałkowskiej też z jakiegoś powodu [się] nie [dało przejść]. W każdym razie trzeba było przez to przelecieć. Tak jakoś się przebiegało. Danka biegła pierwsza, ja biegłam za nią i strasznie głośno mi coś strzelało [koło ucha]. Spojrzałam na PAST-ę – księżycowa, cudowna noc. […] Przebiegłyśmy przez to i znowu całym systemem korytarzy, w którymś [z nich] chłopcy spali kocami poprzykrywani. To wszystko to były piwnice, ale duże pomieszczenie – pamiętam. Przeszłyśmy parę domów dalej, a tam były schrony „Bata”. Bo od strony Marszałkowskiej trzy piętra w dół były „Baty” magazyny. Weszłyśmy, to już było słońce, już było widno i zemdlałam. Tak że film mi się urwał. Ocknęłam się w punkcie dowodzenia tego odcinka. Leżałam na jakiejś kozetce. Dowódca odcinka, który miał [pseudonim] „Grom”, „Granit” (coś „r” miał w pseudonimie) siedział i wydawał rozkazy. Co chwila ktoś wpadał, a mnie na swojej kozetce pozwolił ułożyć. Koło niego siedział wielki, czarny pies. Zresztą nie jestem pewna, czy ten pseudonim to był jego pseudonim czy imię psa. Coś takiego było.

  • Te magazyny były wypełnione butami?

W ogóle butów nie pamiętam, oni mogli po prostu spać [w magazynach]. Drogi [do magazynów] też nie pamiętam, bo się ocknęłam tam i dziewczyna dała kawy czarnej – to pamiętam. Coś łyknęłam i się ocknęłam. Jak się już pozbierałam, co chwila ktoś wpadał, to pozwolili nam iść. Wyszliśmy na zalane słońcem podwórko… ruch, bo to szli… Wychodził patrol i szła dziewczyna, której nigdy nie zapomnę, z długim, jasnym warkoczem zupełnie jak z Kossaka. Szesnaście może lat, siedemnaście, z torbą sanitarną. Szła ostatnia i się odwróciła, i machała do nas, bo była z tego domu. Mama stała i ktoś. Myśmy się pokręcili, kazali mi głęboko oddychać i zdecydowałyśmy się iść dalej na Pańską do państwa Koźlików. Jak żeśmy byli w bramie, to nieśli tę dziewczynę na noszach. Ten warkocz i noga jedna. Może była tylko ranna, nie wiem, ale w każdym razie ją nieśli na noszach. Przeszliśmy jeszcze, to był 3 czy 4 sierpnia –było dosyć spokojnie, nie było jeszcze nic takiego strasznego – na Pańską. Na Pańskiej Danka od razu szukała roboty. Poczta harcerska. Więc włączyła się w Harcerską Pocztę Polową, z tym że ona nie biegała z przesyłkami, tylko segregowała i jakaś cenzura była, bo trzeba było... Myśmy na pierwszym piętrze egzystowali: państwo Koźlikowie z dziećmi, córkę i syna chyba mieli, mama, Danka i ja. W ogóle nikt z nas nie schodził do piwnicy. Raz skikałam po podwórku. Wszystkiego byłam ciekawa. Roznosiłam biuletyny czy jakieś komunikaty i czekałam zawsze przed bramą, bo musieli chyba o określonej godzinie to przynosić, że ja przed tą bramą czekałam. Potem już inni też czekali. Trudno powiedzieć, że roznosiłam, bo wszyscy przylatywali i zabierali to po prostu. Pan Koźlik dbał o zaopatrzenie. W związku z czym co jakiś czas coś nam przynosił. Więc najpierw z jakiejś rozbitej apteki przyniósł worek glicerofosfatu. Glicerofosfat to były takie białe granulki odżywcze dla dzieci. Jak sama nazwa wskazuje z fosforem i z czymś jeszcze. Wydzielał nam codziennie po łyżce rano i wieczorem tego glicerofosfatu. To nawet było dobre. Potem kiedyś koniny przyniósł. No więc, jedliśmy tę koninę – takie słodkawe mięso, ale to wszystko odnotowałam tylko dlatego, że było, ale żadnego, że tak powiem, negatywnego stosunku nie było. Po prostu było tak. A kiedyś znowu przyniósł worek czekolady „Jedyna”. Pudło takie duże wciągnął na to pierwsze piętro, postawił, otwiera pierwszą, a to tabliczka nie z czekolady tylko drewniana, bo to reklamówki. Prowadziłam swoje własne życie, tylko jak samoloty słychać było, że nadlatują, to uciekałam. W prawie każdym domu był sraczyk publiczny, niektóre były na klucz – tam uciekałam. Zaprzyjaźniłam się z jakąś służącą, bo właściciele wyjechali i ona miała dostęp do książek. Pożyczyła mi stamtąd Buyno-Arctowej „Zielonego szaleńca”, książkę dla dorastających panienek. Wtedy powiedziałam mamie, że chcę to czytać, wzięłam świeczkę, wzięłam swój tornister, swoją walizeczkę, w której miałam najważniejsze rzeczy i poszłam do piwnicy czytać „Zielonego szaleńca”. Ponieważ Niemcy byli bardzo systematyczni, ulica po ulicy (to już było po dwudziestym, po zdobyciu PAST-y), więc już nie oszczędzali dzielnicy. Właśnie zabrali się za Pańską… Czytałam „Zielonego szaleńca”, jak ten raz jeden zeszłam do piwnicy, to mnie wzięło i zasypało. Bo jak walnęło w tę chałupę, to poleciało sześć pięter na dół. Ciemno się zrobiło, świeczka jakoś nawet nie zgasła. ale okienko zawalone. Jakieś osoby jeszcze były chyba starsze. Ale czy mi się zdawało, że były starsze, czy rzeczywiście były starsze, to nie wiem. No i cześć. Czekam. Duszno było okropnie i pył. Pył, tynk wszędzie – to było coś niesamowitego. Jak patrzę na filmy i mają wszyscy błyszczące włosy, to mnie śmiech pusty ogarnia, bo my wszyscyśmy byli siwi. Mały, duży – wszystko było pełne tynku. To było, jak się potem okazało, gdzieś koło jedenastej, to koło czwartej czy piątej z sąsiedniego domu dobili się, zrobili przejście. I też nie zapomnę twarzy człowieka, który spojrzał: „Jesteście!”. Prosty człowiek, ale jednocześnie strach i radość w tych oczach. Wygrzebali nas stamtąd. Bardzo to było wszystko dobrze zorganizowane, dlatego że od razu mnie powiedzieli (innym też powiedzieli), że mam iść na Sienną do punktu. W bramie był kolejny punkt, gdzie mówili, gdzie mam iść. Dali mi też jakiejś kawy. Zapisali imię, nazwisko, powiedzieli, że mam iść na Złotą 25 i czekać. Więc poszłam na tę Złotą 25 i czekałam. Tam mnie znalazła mama. Co się okazało? Że jak to walnęło, to akurat walnęło w oficynę, gdzie oni wszyscy byli i Danka segregowała listy. Zakryła twarz rękoma i to ją uratowało, ale była calusieńka poraniona. Mama z nią poleciała na punkt sanitarny, gdzie ją odesłali natychmiast na Zielną do szpitala polowego. Jak już oddała Dankę, to poleciała szukać mnie. Najpierw zasypana, ale potem się okazało, że jestem. Zobaczyła, że ja na tym podwórku na Złotej siedzę, powiedziała: „Siedź!” i wróciła do Danki. A jej wyciągali z benedyktyńską cierpliwością odłamki z rąk, z twarzy, z karku i powiedzieli, że gdyby o milimetr głębiej, to by przecięło tchawicę czy aortę i byłaby nie do uratowania. Wróciły stamtąd, na chwilę byłyśmy w piwnicy, ale chyba na jedną noc, bo mama znalazła kolejnych znajomych na Złotej. To byli państwo Widrakiewiczowie, znajomi ojca, ponieważ on w jakichś wojskowych sprawach… Widrakiewicz był też jakimś pułkownikiem czy kimś. Mieszkali na Złotej 27 czy coś tam, w każdym razie blisko. Tak że znowu żeśmy w piwnicy nie siedzieli, tylko żeśmy poszły [na Złotą 27]. Ale zostałam oddelegowana do opieki nad Danusią. Zmieniałam jej opatrunki, grałyśmy w nerwówkę dla zabicia czasu.

  • Co to za gra?

Nerwówka to jest taka gra w karty, że jedna osoba ma talię kart i druga. Tasuje się i wykłada. Jeżeli są różne karty, to się wykłada następną, a jak się zbiegną dwie takie same, dwa walety piki czy coś takiego, to trzeba natychmiast swoją cofnąć. Już nie pamiętam, kto wygrywa, czy ten kto ma mniej, czy kto ma więcej. Bo jak nie, to przepada. To była jak na Powstanie bardzo dobra gra, nerwówka. A drugie zajęcie, jakiemu się oddawałyśmy, to liczenie niewypałów. Bo słychać było jak lecą „krowy”, to wszystko i słychać było wrrrr – pach, wrrrrr – niewypał. Żeśmy te niewypały liczyły, to było bardzo przyjemne. Ale ciemno tam było, bo to była jakaś służbówka, w której ona została zainstalowana i ja z tą opieką. W każdym bądź razie [mama] wybrała się do naszego domu. Okazało się, że nasz dom jeszcze stoi, ale może zało wyobraźni czy co, bo nie pamiętam, co ona w ogóle z tego domu wzięła. Potem klęła, że był „Wrzos” Ruszczyca, taki cenny obraz, że trzeba było go z ramy wyjąć, zwinąć i zabrać. Ale nie przyszło jej to do głowy. Chałupa, mieszkanie stało, wszystko było w porządku. Ale właśnie wtedy, jak była ranna, to znaczy po tym ranieniu, kiedyś żeśmy zobaczyły, już nie wiem w jakich okolicznościach, że nasza chałupa się pali. Nawet nie wiem, czy dotarła do tego domu, ale wiadomo było, że już nie ma domu. Wtedy kolejny pomysł, bo to już był wrzesień, żeby się przenieść na południową stronę, bo na południowej stronie jest spokój, całe szyby i tak dalej. No to się wybieramy. Wybieramy się, jest jakaś noc. A jeszcze przeżycie, może to wtedy było właśnie. Bo było ciemno. Zobaczyłam na gruzach jakiegoś domu zabitego człowieka, ale okazało się nie zabitego. On był w takiej dziwnej pozycji, z szyderczym uśmiechem na twarzy i ktoś powiedział, że tak się na tężca umiera. Dotarłyśmy – na rogu Złotej i Zielnej był olbrzymi lej po bombie, stamtąd się zresztą wodę brało, z dna tego leju. Ale to było pod ostrzałem, z giełdy jakoś donosiło, taki kawał ale widocznie donosiło. Taki był silny [ostrzał], że się nie dało przejść. Ale nad ranem żeśmy się wybrały drugi raz. Danka wskoczyła do tego leja i wydrapała się po drugiej stronie, a mama mnie jakoś ogarnęła i górą żeśmy pognały. Szczęśliwie nic nas nie trafiło, przeszłyśmy. Teraz się zaczęła wędrówka do barykady w Alejach Jerozolimskich, którą jedyną droga na południe można się było dostać. Olbrzymia kolejka wzdłuż całej Chmielnej czy Widok, już tego nie pamiętam, w każdym razie wzdłuż którejś z tych ulic. I tam znowu świetnie zorganizowane, bo puszczają: teraz puszczają wojskowych, teraz puszczają kilka osób cywilnych. Dotarłyśmy do wyjścia, już było całkiem widno. A tam, na jakimś balkonie stał dyżurny i mówił, kiedy można przejść. Bo tutaj, od Dworca Głównego czołg walił, a z BGK był ostrzał. Coś tam wyliczali, czy im się magazynki kończą, nie wiem, w każdym razie mówił, kiedy można iść. Jest „można”. Danka leci pierwsza, ja lecę za nią i naraz ten krzyczy: „Stać!”. Ale Danka pobiegła już, bo była bliżej końca, bliżej drugiego brzegu. Ja biegnę i nie staję jednak. Naraz słyszę tak przeraźliwy głos mamy, że ten głos mnie zatrzymał. W tym momencie wali w worek przede mną. Pobiegłam dalej, mama za chwilę. Po naszej stronie Warszawy były przekopy już porobione – no, to już jest wrzesień – że ciągle trzeba było przełazić przez jakieś rury albo dołem, albo górą. Tornister mi się gdzieś zacinał. Ale w końcu doszliśmy na Wspólną do kolejnych mamy znajomych. To była pani, Wojciechowska chyba się nazywała, Jadwiga. Mieszkała w drugim podwórku w oficynie (to dosyć bezpiecznie) i opiekowała się obłąkaną siostrą. Chyba dopiero tam zaczęliśmy egzystować w piwnicy. Początkowo byłyśmy na górze, ale ze względu na siostrę, coś tam było takiego, że te ostatnie dwa tygodnie zeszłyśmy do piwnicy. I u państwa Suskich leżałam po prostu na półce z kompotami, a właściwie już bez. Pamiętam tylko takie dwa dni: 14 i 15 czy 13 i 14 września, kiedy wyszłam na podwórko, była cudowna pogoda. Ruscy wtedy jakieś pertraktacje prowadzili, więc Niemcy nie bombardowali, bo ich przeganiali. Przynajmniej taka wieść chodziła, że przeganiali Niemców. Tak że można było posiedzieć spokojnie na podwórku. Poza tym gdzieś łaziłam. Zastrzał mi się tak zwany zrobił [na palcu], poszłam do punktu sanitarnego w jakimś podwórku, powiedzieli, że nic nie mają na to. W końcu pękło samo. Zniekształciło, ale nic się więcej nie stało. Pamiętam, na plac Trzech Krzyży dolazłam… w ogóle się wierciłam. Gdzieś chleb rozdawałam, to podawałam jakąś wodę, ale też mi się wydaje, nie wiem, czy nie konfabuluję, bo w którymś momencie się tam paliło. OPL ciągle funkcjonowało i ciągle jak coś, to się robiło łańcuszek i podawało się wodę. Podawałam wodę, ale przecież kubła bym nie udźwignęła. Nie wiem, co to było, w każdym razie coś tam robiłam. Chleb to tak, chleb jak ktoś przyniósł, to pomagałam go rozdawać. Na placu Trzech Krzyży zobaczyłam, jak się rozwala dom. Mianowicie leciał samolot, zrzucił bombę, bomba trafiła w któryś dom na placu Trzech Krzyży, róg Brackiej. I ten dom od połowy jakby się podniósł do góry i dopiero spadł. Danka i mama natychmiast się zgłosiły do roboty po tamtej stronie Alei. Co mama robiła, to wiem. Dwie rzeczy, które robiły, to zaraz powiem. Natomiast Danka szukała harcerzy. Zobaczyła gdzieś na jakimś podwórku lilijkę, to tam weszła. No i mówi, że jest z poczty harcerskiej. A ktoś, kto tam siedział, mówi: „A z jakiego druhna jest harcerstwa?”. To ona mówi: „Z normalnego”. „A bo my tu byle kogo nie przyjmujemy, bo my jesteśmy Hufce Polskie, a nie coś tam”. Więc wyszła stamtąd. Zgłosiły się do jakiejś komendy AK i nosiły jęczmień z Haberbuscha, codziennie czy co drugi dzień. Wtedy garść się brało dla siebie, resztę się oddawało dla wojska. I maszerowały. To jednak kawałek był. Szły na noc, wracały. Na tej półce musiałam być, bo miałam wieczną ospę, cała byłam obsypana, diabli wiedzą czym. Musiałam chyba dlatego na półce egzystować, że musiał głód, to wszystko już mi dopiec. Najokropniejszą rzecz, jaką jadłam, to był ten parzony w brudnej wodzie jęczmień z łuskami, ze wszystkim. To mi rosło w gębie, ale trzeba było łykać, nie było rady. Tak żeśmy dotrwali do zawieszenia broni. Jak było zawieszenie broni, to mama z Danką postanowiły górą pójść do domu, zobaczyć, co się dzieje w domu. A mnie zostawiły. Poszły. Zawieszenie broni kończyło się o ósmej wieczorem czy o której, a one nie wróciły. Myślę sobie: albo gdzieś coś się stało, ale sobie mówiłam: wrócą, wrócą, rano przyjdą albo w nocy jeszcze. Tak sobie tłumaczyłam. Skończyła się godzina policyjna, zaczęło się cholerne bombardowanie. To znaczy nie bombardowanie, bo nie samolotami, ale ostrzał artyleryjski, niesamowity. Pani Suska wystawiła nasze bagaże na korytarz i powiedziała: „Pilnuj sobie”. Wszyscy się pochowali po piwnicach, a ja siedziałam na [korytarzu]. Miałam wrażenie, że ściany się schodzą, rozchodzą. Nie wiem, mogłam majaczyć… W każdym razie po jakimś czasie zaczęli ludzie wyłazić, mówią: „O szósta, już powinni skończyć! Nie, to oni nas tu wytłuką do końca”. A ja powiedziałam, bo tam jakiś pan sympatyczny jeszcze był, mówię: „Może godzinę przesunęli?”. „Oj, biedne dziecko, wszystko się dziecku pokręciło”. Ale rzeczywiście, przesunęli godzinę i o siódmej skończyli. Wylazłam z [bagażami], nie wiem, czy ktoś mi wyniósł te nasze walizki. Co myśmy tam miały, dwie walizki na krzyż. Siadłam na podwórku i czekam, czy przyjdą, czy nie przyjdą. Przyszły. Zobaczyłam je w pierwszej bramie, bo to dwa podwórka były. Idą. Od razu zobaczyłam, że mojej walizeczki nie wzięły. A w mojej walizeczce było ubranie góralskie, kostki cukru, jakaś książka na pewno. Jakieś podstawowe lekarstwa – bardzo przemyślana była ta walizeczka. Nie wzięły. Bo atmosfera była taka i świadomość była taka wszędzie, że skoro Powstanie trwa dalej, to trzeba żarcie, a nie ciuchy. Natomiast mama wzięła futro, jakieś wyleniałe, ale wzięła. Tak że miała przebłysk. Ale się okazało, że to się wszystko kończy. Wyjście, wyjście. Przeszłyśmy kawałek Kruczą, straszna ciżba ludzi była, ale na Koszykowej byli kolejni mamy znajomi. Byli ze Związku Nauczycielstwa, na Koszykowej w podwórku, też na wysokim piętrze – pan Klimek. On był dosyć znaną osobą. Tam żeśmy pierwszy raz, ja przynajmniej, spały na łóżku. Pierwszy raz od wyjścia z domu. I mama dostała pieniądze. Pewnie rodzaj żołdu po prostu od tego pana Klimka, bo to była jej zwierzchnia siła. A ja byłam oburzona, że pieniądze się bierze za coś takiego. Co to wszyscy robią? Rozeszła się wiadomość, że jeżeli ktoś ma mieszkanie, ocalało mu, to może zostać. […]. Ale myśmy nie miały do czego wracać. Bo się okazało, że dom spalony, a w naszej piwnicy siedzą sąsiedzi. Pani Gołdygowa zginęła, jak po wodę poszła i jakiś szkop z PAST-y dotąd ją ostrzeliwał, aż ją zastrzelił. […]Nie było do czego wracać, ale na Wilczej było mieszkanie cioci i poszłyśmy do [niego]. Okazało się, że rzeczywiście jest całe, na parterze, zresztą stoi do dzisiaj. Jeszcze jacyś państwo tam byli, nie wiem, czy znajomi, czy nieznajomi… Już nie strzelało…Rzeczywiście, jak żeśmy przeszły przez Aleje, to były całe szyby, bo Niemcy jeszcze nie zaczęli tej dzielnicy... Tutaj wszystko było, nawet niezrabowane, wszystko, poduszki… Ponieważ ciocia miała dom mody na Nowym Świecie, więc były jakieś ciuchy, jakieś kiecki – już byłam szczęśliwa w tym wszystkim. Wychodziliśmy. Mnie mama nie pozwoliła, natomiast Danka się wyprawiła na Pole Mokotowskie, (bo ta część Wilczej 86 [była] po stronie bliżej Politechniki), wyprawiła się na Pole Mokotowskie po kartofle. Odsuwając z szacunkiem zwłoki, wygrzebywała kartofle i je przyniosła. Na podwórku była studnia z brudną już oczywiście wodą, ale nic. To było z kolei najlepsze jedzenie jakie w życiu jadłam – rozgotowane kartofle. Tam też zabawny incydent mnie spotkał. Przebierałam się w cioci ciuchy. Wsadziłam buty na wysokim obcasie, jakąś kieckę. W kuchni paliło się tylko w piecu, wchodzę tam i mama mówi do jakiegoś pana: „To jest moja córka”. On podskoczył i pocałował mnie w rękę. Zbaraniałam zupełnie. Mama mówi: „Ale ona ma jedenaście lat”. To rozładowało [napięcie], to bardzo było potrzebne. Którejś nocy wyjrzałam przez okno (na parterze) w kierunku Marszałkowskiej i zobaczyłam strumień ognia. Wtedy nie kojarzyłam, co to jest. W ogóle nie mogłam pojąć, kto pali. A to był już jakiś 5, 6 października. Właśnie 6 czy 7 października wszedł szkop i powiedział, że mamy do jutra się wszyscy stamtąd wynieść. Ludzie stali [osłupieni], to pamiętam. Stali, w ogóle nikt nie reagował. Mężczyźni nie, mężczyźni nie wyszli z mieszkań na wszelki wypadek. A myśmy stały [nieruchomo]. I kot. Jakim cudem ten kot się tam uchował, rudy, to nie wiem. W każdym bądź razie wylazł. Ten szkop stoi, my milczymy, też stoimy i ten kot. Wyjął karabin i strzelił. Nie trafił, a kot spokojnie sobie odszedł. On też sobie poszedł. Trzeba było się zbierać, więc żeśmy się zebrały i maszerowałyśmy. Maszerowałyśmy koło Politechniki, na Dworzec Zachodni. Na Dworcu Zachodnim nas wepchali do wagonów. Natrafiłyśmy na wagon półotwarty na szczęście. Bo przynajmniej było widać, co się dzieje i było powietrze. Stałyśmy dosyć długo. Na sąsiedni peron wjechał pociąg, też towarowy, pusty. Zanim on wjechał, wyprowadzili cały chyba oddział – i dziewczyny i chłopaki weszli. Okazało się, że to byli nasi, których zagonili do odgruzowywania, do oczyszczania ulic, coś takiego – nie wiem. W każdym razie wracali już, tak że musiała być jakaś czwarta, piąta. Zaczęli nam rzucać kapustę i pomidory. Myśmy główkę kapusty złapały i jednego pomidora, reszta poleciała dalej. Ale mama nam pozwoliła jeść tylko po jednym listku kapusty, bo po takiej głodówce nie można. No i krótko mówiąc, wylądowałyśmy w Ursusie, bo już Pruszków był zapchany, a to był przedostatni transport albo ostatni. W Ursusie żeśmy noc przebyli, rano nas wygonili na bardzo słoneczny… Opatrzyli mi palec nareszcie, [dali] coś do jedzenia, kawę i tak dalej. Rano nas wygonili na szalenie słoneczny podwórzec i selekcja. To do miasta, znaczy do Guberni, tu do obozu, tu na roboty. Dankę oczywiście na roboty ciągną. A mama macha ręka i mówi: „Tuberkuloza, tuberkuloza”. Jakiś folksdojcz podskoczył, mówi: „Zaświadczenie jest?”. Mama mówi: „Jest!”, bo macha cały czas tym papierkiem. I pchnął nas do grupy do Guberni, to znaczy do kraju. Znowu nas zapakowali do [wagonów], znów żeśmy trafiły na otwarty wagon. Notabene na tej kartce był wynik prześwietlenia „bez zmian”. Był to po prostu gryps mamy udany. Ruszyliśmy pod wieczór. Po drodze w Skierniewicach i w ogóle na stacjach prawie wszystkich, gdzie były wysokie perony, to RGO i mieszkańcy czekali z kawą, z jabłkami, z chlebem. Jak pociąg się zatrzymywał, to rzucali. Miałam jakiś kubek w ręku, ale się nie załapałam w Skierniewicach na tę kawę. Jechaliśmy dalej. Trzymałam to, że na następnej stacji może się załapię. I chyba w Radomsku albo w Piotrkowie Trybunalskim [pociąg] zaczął zwalniać. Wzdłuż stali Niemcy w hełmach, dosyć rzadko, i ludzie biegli już do nas z kawą, z tym wszystkim. Ja między innymi stoję, jestem, wyciągam ten kubeczek i [pociąg] zwalnia, zwalnia, ale ciągle nie mogą…. Jeszcze rzucili jakieś jabłko czy coś, ale te cholery przyspieszyły i nie zatrzymali. Te ich ręce wyciągnięte, takie bezradne i te nasze też bezradne, to też taka rzecz, która została we łbie. I cudowny księżyc, fantastyczny. Ale nad ranem zaczęło siąpić. Dojechaliśmy. Przed Częstochową zatrzymał się na jakimś wysokim nasypie, świt był chyba albo jeszcze nie było świtu. Ludzie zaczęli uciekać. Zresztą po drodze też, jak pociąg zatrzymywał się nawet w polu, to próbowali uciekać, ale szły serie. Może gdzieś ktoś uciekł. Tutaj wyskoczyli jacyś ludzie i od razu za nasyp. Cisza na razie, a pociąg stoi. W pewnym momencie oni już wyszli zza [nasypu], poszła seria i wszystkich wytłukli. Za chwilę byliśmy w Częstochowie. W Częstochowie stanęliśmy wśród peronów, wśród pociągów. Kolejarze bardzo pomagali. Przeszedł koło naszego [wagonu], pukał niby i chciał nas zabrać. Jeszcze jak wystrzelali [uciekinierów] na nasypie, to mama była gotowa też… Mówi: „A, Matka Boska nam pomoże, dziewczynki zbieramy się”. I w tym momencie była ta seria. Teraz mama powiedziała: „Już wszystko jedno, co będzie to będzie, dojedziemy”. Nasza sąsiadka z dzieckiem się zdecydowała. On jej dyskretnie pomógł wyskoczyć, wziął ją pod rękę, zaczął gadać, ta dziewczynka też i wyszli. A myśmy pojechali dalej. Wciąż dalej nie wiemy, gdzie jedziemy. Dojechaliśmy do Szczakowej, żeśmy się zatrzymali na chwilę. Straszliwie lało. O Jezus, tak lało niesamowicie. A myśmy stali na pierwszym peronie i akurat nasz wagon wypadł pod rynną. Już było wszystko jedno, wszystko było tak przemoczone, że nie było co wycierać, ani w co wycierać, lało niesamowicie. [Pociąg] zmienił kierunek. Znowu gdzieś jedziemy na południe, południowy zachód. Ale jakoś dziwnie pusto, ktoś mówi, że chyba jesteśmy w Rzeszy. Zatrzymujemy się w zagajniku. Idzie kolejarz. Pamiętam, że był to kolejarz, ale czy on był polski, czy on był niemiecki, w jakim był mundurze, to nie wiem. Mama napisała kartkę do ojca, do oflagu, adres oflagu i że jedziemy w nieznane. Zawinęła tę kartkę nie wiem w co i rzuciła. Ale on w ogóle nawet na to nie zwrócił uwagi. Po jakimś czasie ruszyliśmy dalej. Notabene jak tata odszedł i porządkowałam jego rzeczy, to [okazało się, że] pisał dziennik. W ostatnim okresie to już nie dziennik, tylko w kalendarzyku notował. I jest taka notatka pod którymś października: „dostałem list od pana Władysława Drzazgi z Łazów, L. D. i T” – czyli nasze – „żyją i jadą w nieznane”.

  • To znaczy, że ktoś podniósł.

On to podniósł. Ponieważ to była Rzesza, to mógł normalnie napisać. Bo myśmy musieli mieć blankiety, a on po prostu napisał. Udał jakiegoś kumpla czy coś. Jedziemy dalej, zatrzymujemy się na jakiejś dużej stacji, pustej zupełnie, czort wie, co to jest. Stoimy. Znowu przejeżdża lokomotywa w drugą stronę. Ludzie pytają, gdzie jesteśmy. Kolejarze nic nie odpowiadają. Z budynku wychodzi jakiś szkop z jakimś drugim, dają jakieś znaki, ruszamy. Ale się orientujemy, że jedziemy do Oświęcimia. Jedziemy przez jakieś łąki, znowu zmieniamy kierunek i wjeżdżamy na rampę. No, więc... Po drodze wrzeszczą, płaczą, parę osób wyskoczyło w ogóle pod wagony, parę zwariowało pewnie. Zatrzymali nas tak, że połowa pociągu była wewnątrz obozu, a myśmy były przed bramą. Akurat nasz wagon. Szkopy tam z psami stoją, gdzieś widać więźniów w pasiakach, ale dosyć daleko. Już wiadomo, że to jest Oświęcim. Jednak wszyscy wiedzieli, co to jest Oświęcim. Idzie informacja, że ruscy zbombardowali krematorium czy coś takiego i że nie mają nas gdzie spalić, nie mają z nami co zrobić. Ale mówią, że takie fantazje… Czekamy, kiedy nas będą wygrużdżać, kiedy te psy się rzucą. Ale nic się takiego nie dzieje. Myśmy stali parę godzin i wyjeżdżamy. Wyjeżdżamy, dojeżdżamy do jakiejś stacji, ludzie nam dają jakieś znaki, w ogóle nie reagujemy. Znowu jedziemy na te łąki. Mówię: „No tak, wykończą nas psychicznie, a potem i tak nas tam gdzieś spalą”. Znowu wracamy do tej stacji, znowu jedziemy z powrotem. Orientuję się, że jedziemy inną drogą, bo żeśmy jechali przez łąki, a tu są jakieś góry, jakieś domy, jakaś fura jedzie. No to mówię nieśmiało, tak jak z tą przesuniętą godziną, mówię, że chyba jedziemy inną drogą. „O, dziecko zwariowało!”. Naraz ktoś mówi: „No nie, rzeczywiście nie było tego, góry nie było. Ona ma rację”. Okazało się, że rzeczywiście dojeżdżamy do Wadowic. W Wadowicach tłum niesamowity, ludzie, pociągi, no w ogóle ruch ogromny. Już jesteśmy poza Rzeszą. Gdzie jedziemy dalej, nie wiemy, ale w każdym razie żyjemy. Na sąsiedni peron wjeżdża pociąg osobowy, naprzeciwko nas zatrzymuje się przedział Nur für Deutsche. W oknie stoi dwóch takich osiłków, dwóch blondasów, już nie pamiętam, czy w mundurach, czy nie, i coś żrą. Pytają się: „A co to jest, co to jest?”. Mówimy: „Warszawa!”. I ci nagle – zawsze się wzruszam, jak to opowiadam – łapią bułki, mówią: „Warszawa, macie!” I rzucają nam to żarcie. Myśmy złapały taką bułkę, była z masłem i z szynką. W ogóle żeśmy najpierw patrzyły z niedowierzaniem, że coś takiego mamy w ręku. Powolutku żeśmy to zjadły. Oni odjechali, machali: „My Czechy, my Czechy”. I odjechali. A my jedziemy dalej. Już byłam szczęśliwa, bo były góry, bo były drzewa, można było łapać za mokre gałęzie. Tak dojechaliśmy do Chabówki. Już było ciemno. W Chabówce nas jeszcze nie wypuścili, tylko wypuścili nas na siusiu, to znaczy wzdłuż wagonów. Nad ranem znowu jedziemy dalej. Dojechaliśmy do Mszany Dolnej, już było widno. I tam nasze wagony chyba odczepili, bo myśmy musieli być na końcu. Reszta pojechała na Limanową, a nas wysadzili w Mszanie. RGO się nami zajęło, w szkole jakiejś była słoma porozkładana, jeść dostaliśmy. A potem pod wieczór znowu jedziemy ciężarówką rozklekotaną. Jedziemy dalej. No to jedziemy, ciemny wąwóz, rzeka słychać, że płynie, ale jej nie widać, bo strasznie ciemno. Tu jakiś dom. Dojechaliśmy do miejscowości Niedźwiedź. Na rynku nas górale, że tak powiem, rozebrali do swoich mieszkań, do swoich domów. Podobno dziekan, proboszcz miejscowy (zresztą bardzo zasłużony dla naszej armii, to znaczy dla podziemia), Baradziej się nazywał i on podobno powiedział do tych górali przed naszym przyjazdem, że trzeba nam pomóc, bo myśmy ryzykowali wszystko. Myśmy stracili domy, myśmy stracili najbliższych i jesteśmy jak obłąkani. Tam żeśmy się osobno – to znaczy ja byłam u jednych gospodarzy, mama u innych, Danka u innych. Z tym że Danka od razu dostała pracę w szpitalu. Byłam u państwa Białoniów. Pasałam krowy, chodziłam na roraty o szóstej rano, ale źle się tam bardzo czułam. Krowy bardzo sympatyczne. Nauczyłam się jodłować, to znaczy po góralsku, w ogóle było bardzo fajnie. Natomiast mama była u innych państwa Białoniów, którzy mieli dwanaście córek i tam było bardzo wesoło. Po jakimś czasie, po jakichś dwóch tygodniach mama załatwiła, że się przeniosłam do nich. A mama dostała pracę w szkole oczywiście.

  • Tam panią zastał koniec wojny?

Tam zastał nas koniec wojny, ale też to nie było takie całkiem wprost. Bo potem, jak już mama dostała pracę, to był pewnie listopad, może grudzień, tośmy dostali pokój przy chałupie państwa Cichorzów. Nagle, nie wiem, co się stało, że kazali nam wyjeżdżać. Myśmy się znowu gdzieś załadowali, dojechaliśmy do Limanowej. W Limanowej mama – nie wiem, czy był jakiś postój czy coś, do kuratorium. Cofnęli to, wróciliśmy z powrotem, ale Danka się gdzieś po drodze zgubiła. To w ogóle cała była…. W każdym razie wróciłyśmy, tam żeśmy odbyły Wigilię i przyszedł front. Front przyszedł. W przeddzień Niemcy latali, podpalali i strzelali i myśmy uciekli wszyscy wzdłuż drogi z domów na wzgórza za rzeką. To oni tłukli znowuż po wzgórzach. Byli na sąsiednich wzgórzach w okopach i tłukli. Myśmy pod wieczór zeszły z gór i wróciłyśmy, ale do obórki. Jest taka obórka pod domem, w kamiennym czymś, tak jak góralskie chałupy są. Tu na stoku jest wyżej, a tutaj jest prawie równo z drogą. Wcześniej do Danki przyszła jakaś kobieta, bo wlazła na widły i Danka jej to opatrzyła. W ogóle na Wigilię nam przynieśli coś do jedzenia za ten opatrunek. Ale siedzieliśmy i ona przyszła z mężem, bo się bali sami siedzieć. Tam żeśmy siedzieli. Któregoś, nie wiemy dobrze, co się dzieje, ale w każdym razie coś za okienkiem widać, jakieś cienie. No, ruskie, ruskie przyszły. Zrobiły sobie od razu punkt dowodzenia, coś wykrzykują. Po jakimś czasie młodziutki Mołdawianin się do mamy przykleił, bo mówił, że mu mamę swoją przypomina. Wzięli go z marszu, osiemnastolatka. Śliczny chłopak. Był jakimś łącznikiem, bo w pewnym momencie powiedział, że oni odchodzą. No to myślę – kurcze, oni tych szkopów w okopach zostawili, to jak odejdą, to dopiero nam dadzą popalić. Wyszli, zwinęli się i za chwilę słyszymy – jest cisza – i słyszymy tup, tup, tup, tup. Myślę sobie: no to szkopy lecą. A on staje w drzwiach i mówi: Grażdanka, germańcy zdajutsa! Wszyscyśmy pognali popatrzeć, jak Germańcy się zdają. Zdają się od razu, przed chwilą jeszcze strzelali i w ogóle panami świata, a tu nagle zarośnięci jacyś… Nie wiem, na czym to polega, że oni w ciągu godziny się robili okropni, jacyś zapyziali, straszni faceci. Wyłażą z tych okopów. Ludzie mówią: „Ten strzelał, ten strzelał, ten”. Ruski daje mu karabin, to znaczy rozpylacz czy jak to się tam nazywa i mówi: No, strielaj! Ale nikt nie zemścił się, zabrali ich do miasta i poszli dalej. Straciłam przytomność. Odzyskałam ją, chwalić Boga, w kwietniu. Trzy miesiące mam z głowy, poza jakimiś majakami. Byłam cała obsypana wysypką, z ustami wewnątrz włącznie i chciałam strasznie kwaśnego. Ale nie było nic kwaśnego. Dopiero jak śniegi stajały, a ja przeżyłam, tośmy poszły z mamą do Mszany Dolnej do lekarza. A lekarz mówi: „To jest awitaminoza, to w ogóle cud, że to dziecko przeżyło. Teraz tylko masło, mleko i łazić w góry”. No wiec żeśmy się do tego stosowały, z tym że już jak uruchomili szkołę, więc mama wróciła do szkoły. Ja też. W przedstawieniach brałam udział, a jakże.

  • Siostra miała na imię Danusia, a jaki pseudonim?

„Joanna”, „Joa”.

  • Mama jak miała na imię?

Antonina.

  • A pseudonim?

„Maria”. Mama się wyprawiła do Warszawy już po wyzwoleniu, żeby dowiedzieć się czegoś. Nie, to już na wiosnę. No i zgłosiła się do kuratorium. Kuratorium było na Pradze, a oni powiedzieli, że starzy nauczyciele są niepotrzebni: „My mamy nowych, swoich”. Ale mama miała kontakty z Klimkami, z tymi co w czasie wojny, no i odszukała Chruścickiego, dyrektora szkoły, ćwiczeniówki. Powiedział, że nie. Mama przez chyba dwa lata była katechetką. Na razie wróciła do „Niedźwiedzia”. Myśmy już wyczerpały, że tak powiem, możliwość jajek i masła, i tego wszystkiego do końca i wróciłyśmy w ostatnich dniach sierpnia. Poszłam do Sępolskiej do pierwszej gimnazjalnej. Oczywiście mieszkałyśmy na Żoliborzu u cioci, dziewięć osób w pokoju z kuchnią, a potem dostaliśmy pokój na Krechowieckiej przy rodzinie. A w 1949 roku w WSM-ie na Mokotowie.Tak się skończyła okupacja i Powstanie. […]
Warszawa, 27 listopada 2007 roku
Rozmowę prowadziła Małgorzata Brama
Ludmiła Niedbalska Stopień: cywil Dzielnica: Śródmieście

Zobacz także

Nasz newsletter