Hanna Herniczek
Nazywam się Hanna Herniczek, jestem córką Zofii i Konstantego Podwysockich, urodziłam się w 1934 roku. Prosty rachunek wskazuje, że mam dziś lat osiemdziesiąt, czyli miałam dziesięć, jak wybuchło Powstanie.
- Gdzie mieszkała pani przed wojną?
W różnych miejscach. Mój ojciec był inżynierem chemikiem i zatrudniany był zgodnie z jego zawodem. Przed wojną powstał taki program Centralny Okręg Przemysłowy i powstawały fabryki zbrojeniowe. W jednej z nich, w Pustkowie koło Tarnowa, pracował mój ojciec i tam nas zastała wojna.
- Czy pamięta pani coś z lat przedwojennych? Jak przed wojną wyglądał pani dom, jak wychowywali panią rodzice?
Pamiętam. Nie wszystko i nie dokładnie, ale na przykład pamiętam, że jak byliśmy w rzeczonym Pustkowie, to były to warunki fantastyczne i tego raju starczyło moim rodzicom na cztery miesiące. Zamysł był piękny, plany były cudowne. I jak miałam te swoje pięć lat, to wybuchła wojna. Pamiętam rodziców przy radiu i moją zapłakaną matkę. Pamiętam ojca w mundurze, było mu bardzo w mundurze ładnie. I tak się skończył raj.
- Jak pani trafiła do Warszawy?
Do Warszawy trafiłam później, ponieważ wiele osób uciekało na wschód przed Niemcami (dziś nie wiem dlaczego, ale nie ja jedna) i myśmy się z matką znalazły za Bugiem. Tam moja matka ciężko chorowała i przekroczyłyśmy Bug (oczywiście nielegalnie) 23 grudnia 1939 roku. Wtedy znalazłyśmy się już za Bugiem, na terytorium dawnej Polski i przyjechałyśmy do Warszawy. Weszłyśmy na Piusa do mieszkania moich wujostwa i dla mnie po tej strasznej ucieczce, po tym głodzie i brudzie, jak weszłam do ich gabinetu i była choinka, to się poczułam jak w raju. A co było dalej, to nie pamiętam. Pewnie zasnęłam.
- Gdzie pani mieszkała w Warszawie w okresie okupacji?
Mieszkałam z matką na 6 Sierpnia, ale jak się coś działo, to wujek nas zabierał na Piusa. I konkretnie w sierpniu, nie pamiętam, czy od przedwczoraj, czy tego samego dnia, myśmy z matką i z babcią były na Piusa u wujka. I pamiętam, jak wybuchło Powstanie.
- Jeszcze zapytam panią o ojca.
Mój ojciec zgłosił się do wojska natychmiast, 31 sierpnia o godzinie trzynastej z minutami (gdzieś tam książeczkę wojskową mam) i poszedł na front. Jego droga wojenna była taka jak większości polskiej armii, to znaczy przez Zaleszczyki do Rumunii, a potem do Sikorskiego. I całą wojnę mój ojciec spędził w Anglii, zmobilizowany pracował w fabryce zbrojeniowej. Wrócił w czterdziestym szóstym roku. Wojnę zaczął jako podporucznik, wrócił jako kapitan.
- A czy pamięta pani coś z życia miasta w okresie okupacji? Mówimy jeszcze o okresie przed Powstaniem.
Niewiele pamiętam.
- Czy uczyła się pani, chodziła do szkoły?
Prywatnie się uczyłam. Przychodziła panna Stanisława i uczyła nas, uczyła nas podstaw, że tak powiem. Do szkoły żadnej nie chodziłam.
Mnie i mojego ciotecznego brata, który niestety nie chciał dzisiaj przyjść.
- Rozumiem. To w takim razie przejdźmy może do Powstania.
Tak jest, proszę bardzo.
Tak.
- Co pani zapamiętała z 1 sierpnia?
Pamiętam, że wybuchło Powstanie, że była szalona euforia, natychmiast były flagi biało-czerwone. Dla nas, dzieci, to też był wielki szok. Wszyscy się prawie modlili do tych biało-czerwonych barw. I wieczorem my, to znaczy ja i kobiety obecne w tym domu, w nocy robiłyśmy szarpie. Szarpie to są bandaże, z płótna wycina się paski i igiełką się szarpie, żeby to było takie postrzępione i wsiąkliwe, i myśmy całą noc te szarpie robiły, bo wujostwo przeznaczyli najmniejszy pokój na pokój sanitarny. No i tam ten pokój swoim przeznaczeniom służył.
Natomiast pierwsze dni na Piusa były tragiczne, ponieważ jeździł czołg Marszałkowską, w Piusa wjeżdżał czołg i ten czołg tak sobie strzelał po ścianach i po balkonach. Skończyło to się wtedy, jak ktoś wymyślił, że trzeba postawić barykadę. I barykada była postawiona u wylotu Piusa, jak się wchodziło z Marszałkowskiej do Piusa, i ta barykada spełniła swoją rolę. Natomiast pamiętam taką sytuację. Moja matka była szaloną entuzjastką, więc jak była budowana barykada, każdy taszczył to, na co miał siłę. Moja matka coś tam ciężkiego taszczyła, a ojciec naszego kolegi, kumpla z podwórka, tak ją złapał za rękę i mówi: „I czego pani się tak cieszy?”. – „No jak to?” – „Proszę pani, nikt z nas tu żywy nie wyjdzie. Nikt nam nie udzieli pomocy”. – „No a armaty za Wisłą?” – „To nie jest ich sprawa”. Pamiętam tą rozmowę jak dziś.
I pierwsze dni, jak mówię, jeździł ten czołg, myśmy leżały na podłodze. Później było spokojniej, na Piusa było przez sierpień spokojniej, bo walki toczyły się nie na Piusa, nie blisko nas. Była zdobyta PAST-a na Piusa, ale bezpośrednio w naszym rejonie, to znaczy między Lwowską i Marszałkowską oraz Poznańską i Marszałkowską, między Piusa i Wilczą nie działo się nic tragicznego. Owszem, niedaleko był snajper, czyli wyborowy strzelec, który sobie wybierał cel, jak się ktoś ruszał, to „pach, pach”. Chodziło się po wodę. Zresztą woda była długo i długo była elektryczność. Tragedia zrobiła się wtedy, jak się woda skończyła, bo zaczęły się choroby. Choroby powstaniowe to była po prostu dyzenteria, to była czerwonka. Póki można było myć ręce, to można było zachować jakąś barierę higieniczną. Moja matka opiekowała się chorymi, mną i ciotką, ale jak zało wody i moja matka się rozchorowała, no to w ogóle tragedia. Moja matka była osobą, która rano rozdzielała chleb dla wszystkich przy stole, dzieliła także okruszyny.
Z jedzeniem był dramat, dlatego że to co myśmy mieli – my, to znaczy kilkuosobowa rodzina – nie starczało dla wszystkich, którzy przyszli z całego miasta. Stąd po prostu był głód. Ja dokładnie wiem, co to głód. Dlatego podziwiam Polańskiego, który nakręcił „Pianistę”, bo ja wiem, jak się czuje człowiek głodny. Natomiast jak się Powstanie skończyło, to nasza gosposia i mój cioteczny brat poszli na Pole Mokotowskie i przynieśli coś wspaniałego: kartofle i kapustę. I mnie już nigdy w życiu tak nic nie będzie smakować. Myśmy po prostu byli głodni. Można było z narażeniem życia pójść do Haberbuscha (to były magazyny niemieckie za Alejami Jerozolimskimi) przynieść to, co można było. Wujek Józef Sosnowski przyniósł zboże, jęczmień i z tego jęczmienia nasza gosposia robiła nam zacierki tej wielkości, bo one miały wąsy, bo to zboże było mielone w takim [młynku] jak do kawy. Była jakimś tam cudem zdobywana soczewica, ale przecież żadnych kartofli, żadnych jarzyn, niczego. Myśmy po prostu byli głodni, najzwyczajniej w świecie. W naszym mieszkaniu dwie rzeczy były pod dostatkiem, cukier, bo cała kamienica przynosiła do nas na parter cukier, i koniak. Moja matka piła bruderszaft koniakiem z zaprzyjaźnioną osobą, ale ani chleba, ani kaszy, niczego nie było. Głód był regularny. Jak babcia się rozchorowała na czerwonkę, to nie było jej czym ratować. Żadnych kasz krakowskich, żadnych płatków owsianych, niczego takiego nie było. Tak że ja pamiętam. Może nie dzień po dniu, ale dokładnie pamiętam...
Przy czym oświadczam taką rzecz: przy mnie nikt nie zginął, do mnie nie strzelano. Natomiast słyszałem wszystkie te odgłosy, te wybuchy. Kamienica naprzeciwko Piusa 33 runęła, bo w nią był wycelowany ten słynny, wielki pocisk. Na torach Dworca Gdańskiego jeździł pociąg pancerny, który strzelał nastawione na Śródmieście pociski. Jedne miały półtora metra, drugie dziewięćdziesiąt centymetrów. Jak taka kamienica runęła, to pył był taki, że zatykał wszystko. Trzeba było mieć jakąś mokrą ścierką przyczepioną do twarzy. Do dziś pamiętam zapach tego potwornego, obrzydliwego pyłu. I ta kamienica naprzeciwko runęła, nasz dom ocalał. Widocznie tak miało być.
- W trakcie Powstania przebywała pani cały czas w domu. Czy wychodziła pani w ogóle poza obręb pani kamienicy?
Na podwórko nie, ja nie, ja absolutnie nie. Myśmy z matką miały urazy rozłąki. Ponieważ w trzydziestym dziewiątym roku matka ciężko chorowała, o mało nie umarła, to w czasie Powstania moja matka miała taką filozofię, że najgorszą tragedią dla dziecka jest sieroctwo, wobec tego myśmy się kurczowo razem trzymały. Jak zginąć, to razem.
- Czy w domu pojawiała się powstańcza prasa?
W domu nie, ale na podwórku tak. Codziennie wieczorem myśmy się zbierali w piwnicy i codziennie wieczorem był czytany „Biuletyn...”. Taki ładny chłopiec czytał ten „Biuletyn...”, tak że myśmy na bieżąco wiedzieli, co się dzieje.
- Czy jeszcze później dyskutowano o tym, co się dzieje w mieście?
Tak, cały czas, myśmy na bieżąco wiedzieli, co się dzieje. Z naszego otoczenia – to trzeba też powiedzieć – w grupie osób, z którymi byłam w czasie Powstania, jedna osoba nie przeżyła. Mianowicie była to córka stryjecznego brata mojej babci
Wanda Zakrzewska, która przyszła razem z matką do nas, pędzona przed czołgiem, jeszcze póki nie było barykady. I
Wanda Zakrzewska należała do zgrupowania, z którym się zgubiła. Wobec tego po paru dniach, mimo błagań matki, zgłosiła się do takiego zgrupowania, w którym ją przyjęto. Ona gotowała w kuchni polowej w Gimnazjum imienia Królowej Jadwigi na placu Trzech Krzyży i pewnego razu po prostu nie wróciła. Później była ekshumowana i jej nazwisko jest tu u was na murze powstańczym: Wanda Zakrzewska.
- Jeszcze spytam, czy może radio uchowało się w mieszkaniu?
Nie, u nas nie było radia, ale nie pamiętam, gdzie radio było w pobliżu, bo myśmy na bieżąco wszystko wiedzieli.
- Czy słyszała pani jakąś audycję w radiu powstańczym?
Nie.
- Mówiła pani, że jak jeszcze nie było barykady, widziała pani na początku czołg i żołnierzy niemieckich. Czy później również pani ich widziała?
Nie, dopiero jak wychodziliśmy.
- A Powstańców warszawskich?
I tak, i nie. Wśród nas był taki pan, który okazał się być dowódcą dużego zgrupowania, którego u nas zastało Powstanie. Nazywał się Zygmunt Makowski, to był kuzyn Józefa Sosnowskiego. Jak wybuchło Powstanie, on się tak potwornie denerwował: „Przecież ja na Asfaltowej mam tyle broni”. Jego pomysłem była ta barykada. On wdział mundur, miał opaskę. Jego widywałam często, przynosił nam wiadomości ze świata, że tak powiem. Ale przez nasz dom Powstańcy nie przechodzili.
- To jeszcze spytam, może pani pamięta, po ilu dniach pojawiła się ta barykada?
No, po kilku, czterech, pięciu, może sześciu, może do tygodnia najdalej.
- Mówiła pani, że pani matka była wielką entuzjastką Powstania. Czy ten nastrój udzielał się całemu otoczeniu?
Początki tak. Wszyscy byliśmy zachwyceni.
- Czy to nastawienie zmieniło się w trakcie Powstania?
Zmieniło się, zmieniło. Przede wszystkim dla mojej matki zimny prysznic to była rozmowa z tym człowiekiem, że przecież słychać było zza Wisły armaty. Słychać było, że oni są coraz bliżej i wszyscy byli przekonani, że ta pomoc przyjdzie tamtędy. Mało tego, była jeszcze jedna historia, która nas tak jakoś podniosła na duchu. W pierwszej połowie września był taki słynny nalot dywanowy, amerykański i były zrzuty dla Warszawy, o tym też pisze Bartoszewski. To było tak: szalenie wysoko samoloty lecą, biały dzień, piękne słońce i lecą zasobniki, kolorowe zasobniki. A myśmy wszyscy byli przekonani, że to jest desant, więc wszyscy byli przerażeni, bo do tych zasobników artyleria niemiecka strzelała jak do kaczek. A to był desant amerykański, propagandowy i oni zrzucili całą masę zasobników z żywnością i z bronią, ale ponieważ to było na wysokości trzech tysięcy metrów, wobec tego to wszystko poszło do Niemców. Bo po to, żeby zlot był celowany, trzeba było tę Warszawę znać, trzeba było wiedzieć, w którym miejscu są polskie placówki. Informacja do lotników, zresztą warszawiaków, którzy startowali z lotnisk we Włoszech, była taka: „Lecisz nad Warszawę wzdłuż Wisły, jak widzisz Cytadelę, bo to widać z góry, to skręcasz w lewo i są zrzuty”. Teoretycznie dobrze, ale przecież te placówki się zmieniały i sytuacja walczących nie była jednolita. Co chwila Polacy byli gdzie indziej, Niemcy gdzie indziej.
- A czy stosunek pani matki do Powstania zmienił się tuż po tej rozmowie?
No może nie tuż, ale w każdym razie to było duże otrzeźwienie. Poza tym jak runęła ta kamienica naprzeciwko, wujek Józek Sosnowski przyszedł do mamusi, bo to był, że tak powiem, sztab doradców i mówi: „Słuchaj, musimy uciekać”. Koło wujka taki pocisk runął, tej wielkości pocisk, półmetrowy. Mówi: „Słuchaj, przecież nas tu wszystkich zamordują”. Już ja byłam chora, już ciotka była chora, mamusia mówi: „Nie, my stąd nigdzie nie pójdziemy. My nie mamy dokąd iść”. I myśmy zostali do końca. Zresztą matka się pochorowała, babcia się pochorowała i w ogóle to nie była sytuacja, żeby wychodzić. Kto miał jak wychodzić?
- A na co chorowała pani matka i babcia?
To była ta choroba powstaniowa, czyli po prostu czerwonka. Czerwonka, na którą nie było żadnych leków, bo leków jako takich nie było. Babcia miała wtedy siedemdziesiąt pięć lat, była chora na serce, naprawdę była delikatną staruszką, więc wymagała, nie wiem, kroplówki. Niczego takiego po prostu nie było.
- A życie religijne? Czy uczestniczyła pani w jakiejś mszy w czasie Powstania? Czy na podwórku coś się działo?
Były, były msze. Były, były. Zawsze wieczorem była msza, a później było czytanie „Biuletynu...”. Myśmy się wszyscy głośno modlili.
- I msza była też piwnicy? Nie było kapliczki na podwórku?
Była, była, owszem, była. Ale ponieważ tam budowano studnie, więc myśmy się przenieśli do piwnicy.
- Czyli na podwórku była studnia...
Na podwórku była wiercona studnia.
- Ale to już było w trakcie...
W trakcie Powstania na potrzeby Powstania była wiercona studnia. Zresztą nie wiem, czy jest, bo nie można wejść tam na teren, bo brama jest zamykana. Ale jakby na plecach tego podwórka był taki pałacyk i ten pałacyk jest do dziś, pięknie odnowiony, bardzo piękne to miejsce [jest] w dalszym ciągu. To jest na tyłach MDM-u, tak bym to określiła, przepięknie odnowiona kamienica. Zresztą dzisiaj to się nazywa Piusa, [właściwie] Piękna, nie Piusa. To, że [kiedyś nazywała się] Piusa, to mało kto pamięta.
- A czy coś wesołego pani się kojarzy z okresu Powstania? Czy istniało jakieś życie kulturalne?
Proszę pana, może nie [aż] tak, ale myśmy nie stracili poczucia humoru. Nawet moja matka jak piła ten bruderszaft koniakiem, to bardzo jej się to podobało. Wie pan, ludzie dzielili się na takich, którzy w coś tam wierzyli, w Boga, w zwycięstwo, w jakiś sens, i tacy – to też trzeba powiedzieć – którzy byli tak przerażeni, że schodzili do piwnic. Jedna z rodzin tej naszej kamienicy zeszła do piwnicy. Piwnica była wyłożona dywanami, jakoś tak przypominająca normalne, cywilne życie i tam były dwie osoby, dwie panie, które przez całe Powstanie z tej piwnicy nie wyszły ani razu. I to była straszna trauma, bo jak się wychodziło z takiej piwnicy, to w ogóle jak nie ten świat. Wujek tam do nich chodził i błagał na wszystko, żeby chociaż raz na dwór wyszły. Nie było mowy. One się zabarykadowały w piwnicy i postanowiły tam przetrwać, obojętne, jaki to ma być koniec. Zresztą później, jak po wojnie się dowiedziałam, to jedna z moich znajomych też tak siedziała na Chmielnej w piwnicy całe Powstanie. Ja miałam ten luksus, że mieszkanie było na parterze i że to był dom z tak zwanym sklepieniem kleinowskim. Podobno jest to tego rodzaju sklepienie, które ma jakieś szalowania stalowe. Mówi się, że to jest mocny dom. O ile on był mocny naprawdę, o ile tak zrządził Pan Bóg, tego nie wiem, ale w każdym razie myśmy byli na parterze, tak że to nie było takie odcięcie się od wszystkiego. Poza tym jak mówię, do nas na parter ludzie przychodzili i znosili różne rzeczy, bo się uważało, że ten parter jest bezpieczny. Więc stąd te kontakty z całą kamienicą i z osobami, które przychodziły z miasta. Na przykład przyszedł do nas daleki kuzyn i matka tej dziewczyny, która zginęła, taka przerażona mówi: „Proszę pana, czy pan wie, co się stało z Gimnazjum Królowej Jadwigi?”. On nie wiedząc, dlaczego pyta: „Proszę pani, kupa gruzów”. Stąd były takie wiadomości.
Niestety, niestety.
- Czy ma pani jakieś dobre wspomnienie, miłe wspomnienie z tych dwóch miesięcy?
Proszę pana, głównie dobre wspomnienia są takie, że ja byłam przy najbliższych. Ja szalenie kochałam matkę i szalenie kochałam tego wujka Józefa Sosnowskiego, który mi skutecznie zastępował ojca. Patrzyłam na niego jak w święty obrazek. Wie pan, dobre wspomnienia, one były takie szczególne. Myśmy tak bardzo chcieli być razem. Siedemnaście osób w sumie tam było. Spośród tych osób wiele zdecydowało się po prostu iść do Niemców, bo była taka propaganda: „Wychodźcie, będziecie tam traktowani...”. Zawracanie głowy. Parę osób poszło. Natomiast moja matka i wujek uważali, że musimy się razem trzymać jak najdłużej, a do Niemców ma powodu się śpieszyć. I mieli rację. Mieli rację, bo przecież jak dzisiaj wiemy, wszyscy, którzy wychodzili wcześniej, to los był marny. Nikt się nie patyczkował przecież. To, co się stało na Woli... Zresztą o tym wszystkim ja się dowiedziałam później. Ja zupełnie nie wiedziałam, co się działo na Woli. Wiedzieliśmy, że były walki na Żoliborzu, wiedzieliśmy, że była tragedia na Starówce, ale to wszystko była wiedza późniejsza. Na bieżąco nie, na bieżąco nie. Wrzesień był strasznie ciężki, we wrześniu nasilający się głód, nasilający się czegokolwiek, poza tym w domu chore osoby, dla których nie było ratunku. O, jeszcze jedną rzecz powiem. Do nas przychodził lekarz, nie wiem skąd, nie znam nazwiska, który się zajmował moją chorą babcią. Przynosił ze sobą leki i udzielał jakiejś pomocy, a przede wszystkim było wielką rzeczą, że on w ogóle przychodził. Wielkiej nadziei na cokolwiek nie było. Ta nadzieja gasła we wrześniu bardzo.
- Czym się pani rodzina żywiła w ostatnich dniach Powstania? Skąd państwo zdobywali cokolwiek do jedzenia?
Jak mówię, wujek przynosił z miasta to, co się dało. Przyniósł to zboże od Haberbuscha, przyniósł soczewicę i tylko on był jedynym zaopatrzeniowcem tych nastu osób, bo myśmy wszystkie zapasy dawno zjedli, na początku. Po prostu był głód, regularny głód. Był cukier i był koniak.
- Czy jest jeszcze coś szczególnego, co pani pamięta z okresu tych dwóch miesięcy, co tkwi w pani pamięci do dzisiaj?
Na przykład rzecz bardzo smutna. Ja szalenie lubię zwierzęta. Los zwierząt był tragiczny. Ci właściciele, którzy mieli psy i mieli świadomość, że przed tym psem nie ma przyszłości, to te psy były po prostu zastrzelone. Natomiast pod koniec Powstania, jak już trzeba było się zbierać do wyjścia po ustaniu walk, żona Józefa Sosnowskiego, moja chrzestna matka Leonia Sosnowska, powiedziała do wujka: „Słuchaj, ja muszę zjeść mięsa, bo muszę stanąć na nogi”. No i przyniósł jej mięso, przypuszczam, że z jakiegoś psiaka.
Myśmy mieli szpica Puszka, który został puszczony wolno. Mieliśmy na przykład szczygła. Ten szczygieł, wujek nasypał mu bardzo dużo ziarna, otworzył klatkę – dziej się wola boska. Zwierzęta miały bardzo tragiczny los, ale zwierzęta na przykład miały takie zachowania, co jest normalne u zwierząt, że na przykład jeżeli jakiś piesek ni z tego, ni z owego się zrywał i uciekał (nie wszyscy sobie z tego zdawali sprawę), to zwierzę czuło niebezpieczeństwo. Jeżeli ktoś psa posłuchał, to w porę uciekł.
- Spytam panią jeszcze o towarzystwo w kamienicy. Czy były jeszcze inne dzieci w kamienicy, pani rówieśnicy, czy była pani tylko z mamą?
Nie, nie, nie. Ja byłam razem z moim ciotecznym bratem, który jak mówię, nie chciał tu przyjść. On był o rok starszy. I myśmy bawili się na podwórku w takim towarzystwie: Ignaś Grodecki, dużo od nas starszy, tak pewnie za trzy lata, jego siostra Grażynka, młodsza ode mnie, i Zbyszek, syn tego pana, który tak otrzeźwiał moją matkę. Ta gromadka dzieci to było nasze towarzystwo na podwórku.
- Jak wyglądała taka zabawa na podwórku?
Jakieś takie dziecinne zabawy, bardzo niewinne, ale byliśmy szalenie zaprzyjaźnieni. Jakiś tam pałacyk, o którym mówię – myśmy tam wynaleźli jakieś prototypy tego pałacyku, bardzo byliśmy sobą przejęci.
- Jak rozumiem, ten pałacyk był już opuszczony, tam już nie było nikogo, tam można było wejść?
Tak, tak, i on jest teraz pięknie odnowiony. Musiałabym poszukać, jakiego rodzaju to jest pałacyk, z jakiego okresu. Kamienica była zbudowana w latach trzydziestych, jako nowy dom była oddana do użytku w latach trzydziestych. Teraz jest pięknie odnowiona, jest to śliczna rzecz.
- Dochodzimy do 2 października, do zakończenia Powstania. Co się dalej z panią działo po zakończeniu walk?
Ustały walki i myśmy sobie zdali sprawę, że musimy gdzieś wyruszyć. Myśmy późno wyszli, myśmy wyszli 6 października. Skąd wiem? Bo mam taką rzecz wspaniałą...
- Nagramy ten dokument później, dobrze?
Ten dokument jest u was. Szóstego października myśmy wyszli. Dlaczego dopiero szóstego? Właśnie dlatego że i moja matka, i moja babcia były chore. One plackiem leżały i musiały być wyniesione. Więc trasa była taka z Piusa 44, Lwowską do Politechniki i później na chodniku przy Politechnice one były położone, babcia i matka, na pościeli. I nam obiecało RGO, że po nich ktoś przyjedzie, i przyjechał. Ale jak ja rozstałam się z matką, to myśmy obydwie były tak zszokowane, że myśmy się nawet nie pożegnały. Myśmy wychodzili sporą grupą i myśmy wyszli taką trasą, to był szósty. Myśmy szli na Dworzec Zachodni przez Wawelską do rogu Grójeckiej i tam w jakiejś zburzonej kamienicy, gdzie były resztki po kawiarniach, jakieś stołki, krzesła, myśmy przenocowali. Na drugi dzień wyruszyliśmy na Dworzec Zachodni, bo tak nas pędzono, na Dworcu Zachodnim wsadzono nas do bydlęcych wagonów i zawieziono do Pruszkowa.
- Jak długo pani przebywała w Pruszkowie?
W Pruszkowie byłam tylko dobę. Bo następnego dnia nas w Pruszkowie wyładowano i pamiętam taką scenę, jak wchodzimy do tych wielkich hal – dzisiaj pewnie wydawałyby się mniejsze, byłam dzieckiem – wchodzimy do tych wielkich hal i na podłodze leży coś takiego, takiej grubości jakieś maty, materace szare. Wujek na to spojrzał, mówi: „O, nie. My tu nie będziemy ani minuty, bo to się przecież wszystko rusza. Albo wszy, albo pluskwy”. I myśmy wyszli i byliśmy cały czas na dworze. Nocowaliśmy na dworze przy jakichś betonowych płytach. Tu [obok] była kałuża, a nam było wszystko jedno. Ja nawet spałam na jakichś tobołkach. Czerwony Krzyż roznosił puszki ze skondensowanym mlekiem, z jakąś kawą czy czymś takim.
Następnego dnia rano, czyli siódmego, nas wsadzono do pociągu w Pruszkowie i myśmy zaczęli wędrówkę w nieznane, ale niestety nie pamiętam ani numeru tych hal, ani nic więcej. Natomiast zdarzyła się rzecz szalenie smutna. W naszej grupie była moja ciotka. Jak była selekcja, bo tego też nam Niemcy nie oszczędzili, to rozdzielono chorych, zdrowych do Niemiec, nie do Niemiec. I tę moją ciotkę, która miała gorączkę i wypieki, potraktowano jako osobę zdrową i silną i zabrano ją na roboty. Przeżyła, przeżyła, ocalała, wróciła. Natomiast ja chyba z wujkiem szłam, bo chodziło o to, żeby sprawnego mężczyznę chronić, więc ja szłam z wujkiem i myśmy przeszli razem i jechaliśmy tym pociągiem w nieznane.
W pewnym momencie w pociągu zrobił się straszny gwałt. Bo myśmy jechali w stronę Oświęcimia, a dlaczego nie [trafiliśmy] do Oświęcimia, do dziś nie wiem. Wyładowano nas pod Krakowem w Skawinie, ale nasze przeznaczenie było pewnie inne. Może dlatego że to był już siódmy, może tych transportów było za dużo, nie wiem, nie umiem na to odpowiedzieć. W każdym razie myśmy jechali w bydlęcych wagonach, odkrytych, a było już bardzo zimno i nic nie wiedzieliśmy, co dalej.
- Powiedziała pani, że rozstała się z matką?
Tak, matkę zabrano rzeczywiście do szpitala i babcię, one obydwie zostały na pościeli, na chodniku, do dziś pamiętam, w którym miejscu. Zabrało ich RGO może PCK do szpitala Świętego Stanisława na Woli, do szpitala Zakaźnego na rogu Wolskiej i Młynarskiej. One tam były obie. Babcia zmarła 9 października, bo już za dużo było tego „szczęścia”, stary organizm nie wytrzymał. Babcia była pochowana na terenie szpitala Zakaźnego z butelką z nazwiskiem, a jak przyszło do identyfikacji, to owszem, butelka ocalała i fragment sukienki i moją matkę depeszą ściągnięto, żeby identyfikowała zwłoki. Nie było żadnych zwłok, tylko kupa kości, kości mamy jednakowe. Więc po prostu na cmentarzu Powstańców ja zapalam świeczkę w miejscu, do którego te osoby, te szczątki były przewiezione.
- A kiedy spotkała pani mamę?
Mamusia się znalazła w sposób niewyobrażalny. Szpital Wolski był ewakuowany do Puszczy Mariańskiej, jest taka miejscowość. Po Powstaniu, po ustaniu walk zawieziono tam chorych. Natomiast funkcjonowało coś takiego, czego do dziś nie rozumiem, ale wiem, że tak było. Otóż funkcjonowała prasa. Moja matka dała ogłoszenie: „Poszukuję Hanny Podwysockiej, która prawdopodobnie jest pod opieką Józefa Sosnowskiego. Jestem w Puszczy Mariańskiej”. Natomiast wujek, który już był ze mną w Jurczycach pod Krakowem, tam gdzie nas wywalili, dał takie ogłoszenie: „Poszukuję Zofii Podwysockiej i Stefanii Zakrzewskiej – bo nie wiedzieliśmy, że babcia nie żyje – nazywam się Józef Sosnowski, ze mną jest Hanna Podwysocka. Jestem we wsi Jurczyce”. Te dwie gazety cudem znalazł nasz przyjaciel w Pruszkowie i z Pruszkowa do Puszczy Mariańskiej posłał swojego wysłannika. Moja matka opowiadała, że wszedł młody człowiek i pyta się: „Gdzie tu jest Zofia Podwysocka i Stefania Zakrzewska?”. Mamusia plackiem leżała, mówi: „Proszę pana, Stefani Zakrzewskiej to już nie ma, ale ja jestem”. A on tak popatrzył i mówi: „Proszę pani, mnie tu przysłał pan Białecki – nasz przyjaciel. – Ja muszę panią zabrać”. Mamusia mówi: „Jakżeż mnie pan zabierze, jak ja nie chodzę?”. – „Ja mam starą babcię, to ja panią wezmę pod pachę”. I zabrał moją matkę do Pruszkowa, do zaprzyjaźnionej rodziny wujostwa Białeckich.
Moja matka w Pruszkowie podjęła decyzję, że musi do mnie, do tych Jurczyc, jechać, niechodząca. „No jakżeż ty pojedziesz?” – „No to wsadzicie mnie do pociągu”. Wsadzają mamusię do pociągu (tam była dobę czy nie) i też tak: „Ludzie, pomóżcie”. Dwie pościele, matka to starannie [przygotowała], babci i swoją, wyciągają się jakieś ręce, moją mamusię wciągają do pociągu – niechodzącą. Mamusia siadła, klapnęła i zasnęła. I nagle coś na głowie ciężkiego, więc tak wzięła rękę i mówi: „Ojej, proszę pana, czy mógłby pan zabrać tą nogę z mojej głowy?” A głos się odzywa: „Nie, proszę pani, bo to jest moja ostatnia noga”. – „A, to niech pan trzyma”. I moja matka jechała do Częstochowy, w Częstochowie była przesiadka, znów ją noszono, nikt jej nie okradł. Wsadzono ją do pociągu do Krakowa i tam się moja matka dopytała, gdzie ma wysiąść. „Jedzie pani... Aha, Jurczyce, to musi pani wysiąść w Radziszowie”. W Radziszowie ją wysadzili. Jest 23 grudnia czterdziestego czwartego roku, jest mróz jak diabli i moją matkę z tą pościelą znowu wysadzają na takiej stacyjce. No wysadzają, to wysadzają. Jest noc, więc zawiadowca stacji wychodzi i pyta się: „A pani co?”. – „Proszę pana, ja jadę do Jurczyc, do rodziny”. – „Proszę pani, pani tu zamarznie”. No więc wziął ją do siebie, do piecyka i mówi: „Rano przyjedzie jakaś furka, to panią zabierze”. Rano przyjechała jakaś furka, my cały czas nie wiemy, co się z matką dzieje. Jest ranek, jesteśmy w Jurczycach, gdzie jest kupa warszawiaków, i nagle do naszej chałupy wpada jedna z warszawianek i mówi do nas: „Matkę wam przywiozło”. Myśmy wypadły z ciocią, tak jak żeśmy stały, na ten śnieg i na ten mróz i ściągałyśmy tę moją matkę z furmanki. I tak żeśmy się znalazły.
- A zakończenie wojny, maj czterdziestego piątego?
W Jurczycach. I znowu nie wiedziałyśmy nic, co z ojcem. Natomiast w czasie okupacji Czerwony Krzyż w Genewie wypracował taką formułę – wolno było napisać list lotniczy na adres Czerwonego Krzyża w Genewie, nazwisko i tak jak dzisiejszy pesel, tyle cyferek, to był zakodowany adres mojego ojca. I takie dwa listy chyba przyszły i moja matka odpisała i w ten sposób oni się kontaktowali. To była ręczna korespondencja, znak życia, że ta żona żyje i znak życia, że ten mąż żyje. Dwadzieścia pięć słów łącznie z podpisem to wcale nie jest dużo, to trzeba się długo starać, żeby zawrzeć najważniejszą treść. I ten numer kodowy, o którym mówię, moja matka pamiętała i w czterdziestym piątym roku, w marcu, jak się wojna kończyła, taki był z nami w Jurczycach pułkownik [niezrozumiałe]. Mamusia mówi: „Panie pułkowniku, niech pan napisze na ten adres. Przyjdzie, nie przyjdzie”. W marcu w czterdziestym piątym roku na zwykłej pocztówce, zwykłym ołówkiem było napisane: „Żyjemy, jesteśmy tu i tu, szukaj nas przez Kraków, przez Bank Komunalny”. Ta pocztówka mojego ojca znalazła po pół roku. Ja do dzisiaj mam w kalendarzyku notatkę: „Pierwsza pocztówka od Zochy”, bo Czerwony Krzyż miał dokładne dane, gdzie ci Polacy są rozproszeni po świecie. I wtedy ojciec przysłał do Krakowa do banku depeszę: „Jestem, żyję, mój adres taki i taki”. Zresztą adres był, odwrotna depesza była opłacona i tak myśmy się znaleźli.
- Już po zakończeniu wojny wróciła pani z rodzicami do Warszawy? Co się działo?
Nie od razu. Ojciec wrócił w czterdziestym szóstym roku i nie od razu wrócił do zawodu. Ponieważ był przyjezdnym z Anglii, więc koledzy bali się z nim nawiązywać kontakt, bo to nie wiadomo, i tylko się znalazł jeden odważny, który ojcu dał posadę w Świętochłowicach, [właściwie] najpierw w Zabrzu, później w Świętochłowicach, w gazowni. Ojciec w Świętochłowicach był dyrektorem technicznym gazowni. Po jakimś czasie, jak koledzy oprzytomnieli i w Pionkach pod Radomiem rozwijał się przemysł zbrojeniowy, tam powstała fabryka, to dyrektor tamtejszy, inżynier Kiełczewski, kolega tatusia, wezwał tatusia do siebie i mówi: „Słuchaj, zorganizuj mi laboratorium. Ja tylko do ciebie mam zaufanie”. Myśmy byli w Pionkach, później w Radomiu i wreszcie w Warszawie, gdzie powstało Biuro Projektów Przemysłu Zbrojeniowego. Myśmy z mamusią szalały, jak wróciliśmy do Warszawy.
- Ile pani miała wtedy lat, który to był rok?
Pięćdziesiąty drugi. Myśmy do Warszawy przyjechały dopiero w pięćdziesiątym drugim roku i tu jeszcze było bardzo, bardzo... Kupa ruin była jeszcze wtedy. Myśmy zamieszkali na Muranowie i ten Muranów to dla mnie był w ogóle księżycowy adres. Ja wszystko odnosiłam do Piusa, wszystkie odległości „Aha, jak to by było w stosunku do Piusa”. Jak chodziłam po Warszawie, długie lata zawsze sobie wyobrażałam, co się tu działo w czasie Powstania. Jeszcze miałam taką jedną okropną traumę. Dzieliłam rodzinę według tego, jak się kto zachował w czasie Powstania. Bo bardzo różnie się ludzie zachowywali.
- Czy może pani o tym powiedzieć?
Jak moja babcia ciężko chorowała, staruszka, to moja matka podeszła do jednej z kuzynek i mówi: „Słuchaj, daj mi trochę kaszy dla mamusi”. – „Nie dam ci, bo kicia zdechnie”. A później bardzo się dziwiła: „Powiedz mi, Zosiu, co się stało z twoją matką”.
Wie pan, jak słyszę dzisiaj o tych ekshumacjach posmoleńskich i przypominam sobie moją matkę, której kazano szukać… To co? To ja w tej chwili pojadę na cmentarz Powstańców i będę robiła próby DNA, czy tam jest pochowana moja babcia. Oni wszyscy zasługują na modlitwę, na pamięć i szacunek bez podziału. Na cmentarzu Powstańców palę świeczkę przy tej płycie, o której mówiłam, gdzie są sprowadzane prochy z Szucha, gdzie sytuuję sobie pamięć tego mojego dziadka Stanisława Zakrzewskiego, wieloletniego dyrektora Wawelberga. Tam jest miejsce pamięci mojej kuzynki Ireny Kryńskiej, która zginęła w kanałach. I tam... no, moja babcia Stefania Zakrzewska. Jest jej nazwisko na płycie. Siedemdziesięciopięcioletnia staruszka. Ja tam zawsze jestem trzydziestego pierwszego. Chciałam powiedzieć jeszcze jedno. Jeżeli składam tę informację, to ja się, broń Boże, nie kreuję na żadnego bohatera. Ja jestem maleńką cegiełką w ogólnym obrazie „ludność cywilna”.
- Czy ma pani własną ocenę tych wydarzeń?
Mam, niestety mam. Dzisiaj tak. Uważam, że to była wielka tragedia, o której trzeba mówić w ten sposób. Młodzież, która walczyła, taka młodzież jak pan, jeżeli to Powstanie trwało sześćdziesiąt trzy dni, to tylko dzięki tej ofiarnej młodzieży, która broniła każdej cegły, każdego domu, każdej ulicy. Bez nich to Powstanie trwałoby krócej. Ale opowiadać, że w ciągu trzech dni zwyciężymy, to była wysoka nieodpowiedzialność. Jestem z całym szacunkiem dla wszystkich, którzy stracili życie w czasie Powstania, ale nikt nie miał planu, co będzie z ludnością cywilną. To Davies jako pierwszy porównał zaciętość walk w Powstaniu z zaciętością walk pod Stalingradem. Tyle że tam były armie naprzeciwko siebie. A to co było? Przecież na każdych stu Polaków, którzy stracili życie w czasie Powstania, zginął jeden Niemiec. To są na najświeższe statystyki. No bo Niemiec miał czołg, miał samolot, miał moździerz, miał amunicję. A co myśmy mieli? Przecież jeżeli – to też wiem od Bartoszewskiego – jeżeli na otoczenie dzielnicy Szucha, która była właściwie jedną wielką twierdzą, poszedł oddział dziewięćdziesięciu ośmiu chłopaków i z nich zostało siedmiu. No bo się bronili, zaciekle się bronili Niemcy. Mieli wszystko. Mało tego, jeszcze o jednej rzeczy chcę powiedzieć. Samoloty niemieckie bombardowały Śródmieście systematycznie, ulica po ulicy. I trzeba uczciwie powiedzieć, że wtedy – mówię o wrześniu – ruszyły na odsiecz samoloty radzieckie. I samoloty radzieckie sprawiły to, że nasza ulica Piusa nie została zbudowana. Bo już Wilcza była bombardowana. Niemcy byli systematyczni. To się o ósmej rano zaczynało i się kończyło o czwartej po południu, i tak dalej. Przecież jeżeli moja kuzynka Maria Zakrzewska, której nazwisko jest u was na murze, walcząca w „Parasolu”... Oni sobie postanowili kwaterować w pałacu Krasińskich i tam na noc się układali do snu. No i przyleciały samoloty i zbombardowały. No jak można porównywać tego rodzaju wysiłek? Chłopcy z pistoletami, a tu samoloty. Nawet ktoś ocalał z tej grupy, ponieważ oni byli zmęczeni, jak się walnęli pokotem, to zasypiali natychmiast. A jeden młody mężczyzna usłyszał samoloty i wyskoczył. Nie zdążył po nich pójść, bo wszystko to zostało zbombardowane. Tak że dokładnie wiadomo, kiedy Marysia zginęła, dwudziestego piątego na dwudziesty szósty sierpnia. Jest to udokumentowane.
- Czy jest jeszcze coś, co chciałaby pani powiedzieć? Czy może jeszcze jakieś wspomnienie pani się nasunęło w trakcie rozmowy?
Proszę pana, tak przez pryzmat pamięci i książki Daviesa rzeczywiście to było… Jedną rzecz trzeba powiedzieć bezwzględnie. Był szalony entuzjazm, jak Powstanie wybuchło. Szalony entuzjazm – bo były flagi, bo się śpiewało hymn (zresztą mój ojciec całe życie płakał, jak hymn słyszał), bo była jakaś nadzieja. Dziś wiemy, że nieuzasadniona. Ale przecież Powstanie wybuchło w dwa miesiące po tym, jak alianci weszli na kontynent. Szły zaciekłe walki na północy Europy, ale alianci nawet może i nie mogli służyć pomocą Powstaniu. Przecież jak ten desant... [Ludzie] byli przekonani, że to desant ludzki, że zaraz spadochrony się rozwiną i tu… Sosabowski był przecież przygotowywany do tego, żeby dokonać desantu na Powstanie. Mało tego, samoloty, które startowały z Włoch, przyniosły jakąś tam pomoc Powstaniu. Tutaj na róg Wolskiej przy kościele jest takie miejsce pamięci, gdzie zginęli piloci alianccy. W pewnym momencie Churchill powiedział: „Basta. To są za duże straty”. Loty z Włoch do Warszawy musiały się odbywać przecież nocą. Ile trzeba było paliwa? Wina, za jaką obarczano Związek Radziecki, to było to, że nie pozwolono lądować po to, żeby ten samolot nabrał paliwa, żeby ci ludzie odpoczęli, tylko był taki ruch wahadłowy Warszawa – Włochy. No przecież no... Bohaterstwo dzieci, które zginęły w czasie Powstania, nie ma się nijak do tego, co sobie wymyślili sztabowcy. Wie pan, dzisiaj, jako stary człowiek jak ja czytam, że był taki zamysł, że zdobędziemy Warszawę. Co znaczy „zdobędziemy Warszawę”, jak dookoła są Niemcy? No na miłość boską. I my jako Polska przyjmiemy armię radziecką. Armia radziecka pewnie i tak by nas połknęła, i tak.
Nowak-Jeziorański na przykład opowiadał o takiej historii. On tutaj był zrzucony i jak brał udział w naradach sztabowych na temat Powstania, to dokładnie widział ten niesamowity entuzjazm i nie miał sumienia powiedzieć tego, co wiedział, że mianowicie idzie dywizja „Hermann Göring” z południa, że nie można liczyć na udział aliantów w Powstaniu, bo to jest po prostu niemożliwe. I odległości, i technika, i wszystko. Ale napisał zresztą, że nie miał sumienia gasić tego niesamowitego entuzjazmu. Bo wszyscy rwali się do walki, żeby nareszcie dołożyć tym paskudnym Niemcom, którzy nas gnębili, mordowali.
Proszę pana, na Piusa w czasie okupacji widziałam egzekucję w którymś tam roku, nie pamiętam, w którym. Niemców się… Moja matka aż drżała, jak myśmy szli pod rękę z 6 Sierpnia na Piusa, mijałyśmy Niemców. No przecież nigdy nie wiadomo było, czy do człowieka strzelą. Jak napisał Bartoszewski, myśmy nie byli rozstrzeliwani, myśmy byli mordowani bez sądu i bez niczego, po prostu.
Natomiast pertraktacje po ustaniu walk były bardzo konkretne, bo musiały zapaść ustalenia, jak będzie traktowana ludność cywilna. Były jakieś rozporządzenia, które mówiły o tym, że warszawiakom trzeba dać pomoc. I prawdopodobnie na tej zasadzie jak nas wywalili w Skawinie, to ludność rzeczywiście nam udzielała pomocy. Na przykład myśmy z ciotką były zabrane do jakiegoś mieszkania. Chodziła taka pani, która mieszkała w Skawinie i mówiła: „Ja jestem w stanie zabrać dwie osoby. Kto ze mną pójdzie?” No i mój odważny jedenastoletni brat powiedział: „To niech idzie Hania z mamusią”. I myśmy weszły do normalnego, kulturalnego mieszkania. My brudne i głodne po Powstaniu i biała pościel. Myśmy na siebie spojrzały przerażone, że nie możemy wejść do tej pościeli, musimy się wyszorować. Myśmy się kąpały chyba ze cztery godziny, żeby ten brud powstańczy z siebie zedrzeć. No ale były takie gesty, żeby przygarnąć tych ludzi. Gospodarze, którzy nas przyjęli z otwartym sercem w Jurczycach… Jurczyce to jest jedna z wsi, która była posiadłością Hallerów. Oni nie wiedzieli, czy my jesteśmy złodziejami, czy my jesteśmy zawszeni, czy mamy otwartą gruźlicę. Oddali nam swoją gościnną izbę i myśmy się bardzo z nimi zaprzyjaźnili. Myśmy w Jurczycach byli do czerwca czterdziestego piątego roku, kilka miesięcy. Mam wielkie wyrzuty sumienia, że nigdy nie dało mi się mojego ojca namówić, żebyśmy pojechali i podziękowali za to, że dzielili się z nami. Jak była wymiana waluty w czterdziestym piątym roku w marcu, to nasi gospodarze nas dożywiali. Ja miałam straszną grypę, więc jak było ich dziewięcioro, to każde przychodziło do mnie z jednym jajkiem pod poduszkę: „Masz, Hanusia, będziesz miała na śniadanie”. I w ten sposób ja miałam dziewięć jajek. Przecież nic nie było, kompletnie. Pieniądze były nieważne. Wujek był zaprzyjaźniony z kowalem w kuźni i kowal mówi: „Nie martwta się, dam wam oleje”. No i w związku z tym była cebula, były jajka na twardo, był olej, to się w kółko jadło. Ten czas, czterdziesty czwarty, piąty, szósty, siódmy rok wspominam przede wszystkim dobrze z tego względu. Ludzie byli tak niebywale solidarni, tak niebywale uczynni, jak tą moją matkę taszczyli do pociągu na rękach. Nikt nikogo nie pytał, za ile. Trzeba było pomóc, to się pomagało. Tak jak mówię, moja matka w czasie Powstanie dzieliła okruszyny. Z ręką przed Panem Bogiem mogła zeznać, że nigdy nie zjadła więcej, niż wypadało z przydziału.
Warszawa, 14 stycznia 2014 roku
Rozmowę prowadził Bartosz Mazurek