Hanna Komierowska-Witkowska „Hanka”

Archiwum Historii Mówionej

Hanna Komierowska-Witkowska, pseudonim Hanka.

  • Co pani robiła przed 1 września 1939 roku?


Byłam w majątku u ojca. Nie był to majątek ojca, ojciec tylko pracował w Łomżyńskiem jako administrator. Ponieważ łomżyńskie, [a dokładniej] ta miejscowość, była bardzo blisko granicy pruskiej – a ojciec był oficerem rezerwy – już w końcu sierpnia został powołany do wojska. Był kawalerzystą. Siostrę i mnie odesłał nad Bug, do majątku mojej babci. Tam spędziliśmy cały pierwszy rok wojny. Praktycznie nie mieliśmy gdzie wrócić, ponieważ ojciec zginął już w pierwszym tygodniu.

  • Zatrzymajmy się jeszcze na chwileczkę nad wybuchem wojny. Wspomniała pani, że ojciec był rządcą majątku.


Tak, administratorem majątku.

  • Czy praca ojca pozwalała pani rodzinie żyć na wysokim poziomie?


W zasadzie tak. Był bardzo dobrym specjalistą, rolnikiem – inżynierem rolnictwa.

  • Czy pani mama pracowała?


Nie, mama nie pracowała. Mama zajmowała się nami. Pochodziła z rodziny ziemiańskiej, powiedzmy, była w pewnym sensie przez swoich rodziców zabezpieczona majątkowo – pieniądze czerpała też z tego. Myśmy były tylko we dwie z siostrą, nie było luksusów, ale przed wojną żyliśmy normalnie.

  • Rozumiem, że chodziła pani do szkoły.


Zaczęłam chodzić. Znalazłam się w internacie, dlatego że na wsi nie było możliwości chodzenia do szkoły, tam nie miałyśmy możliwości uczenia się. Tym bardziej siostra, która była starsza – była już w starszych klasach szkoły podstawowej. Byłyśmy w internacie sióstr niepokalanek, aż na Podolu – w Niżniowie.

  • Czy internat, w którym panie były, był daleko od domu rodzinnego?


Tak, daleko.

  • Dlaczego rodzice postanowili umieścić panie w szkole położonej tak daleko od domu?


Tylko tam była szkoła podstawowa niepokalanek. Rodzina była – w pewnym sensie –związana ze zgromadzeniem i [to] była rodzinna tradycja, że tam poszłyśmy się uczyć. Nie byłyśmy tam długo, bo siostra kończyła szkołę podstawową. Później jeszcze rok mieszkałam z mamą w Krakowie. Ojciec gospodarował u siebie, a mama nas wspierała.

  • Porozmawiajmy o szkole niepokalanek. To była szkoła z internatem. W jaki sposób siostry traktowały uczennice? Jak była pani traktowana?


Nadzwyczajnie dobrze. Jeszcze miałam wiele związków ze szkołami [sióstr niepokalanek], tylko nie w Niżniowie – tam już nie mogłam być dłużej, bo siostra skończyła szkołę podstawową. Bardzo dobrze się czułam, bo to jest zgromadzenie, które wspaniale spełnia swoje funkcje i wychowawcze, i nauczania.

  • Czy nauczycielkami były siostry?


Tak, tylko siostry.

  • Czy to była szkoła tylko dla dziewcząt?


Tak, tylko dla dziewcząt.

  • Wspomniała pani, że siostry bardzo dobrze wywiązywały się ze swoich obowiązków nauczycielskich. Czy można powiedzieć, że kładły nacisk na wychowanie patriotyczne, przywiązanie do rodziny?


Jak najbardziej. Założycielka sióstr niepokalanek kładła ogromny nacisk na wychowanie patriotyczne. Właściwie to jest zgromadzenie polskie – wyłącznie polskie – aczkolwiek ma w tej chwili dom w Rzymie. Zawsze, we wszystkich szkołach niepokalańskich, w których byłam – bo było ich kilka – był kładziony bardzo duży nacisk na wychowanie patriotyczne.

  • Z perspektywy czasu, jak pani wspomina, kto miał większy wpływ na pani wychowanie, ukształtowanie charakteru: szkoła czy rodzina?


Muszę powiedzieć, że chyba i rodzina, i szkoła. Dlatego że ojciec był bardzo głębokim patriotą, po prostu [te] tematy nie były w domu pomijane. Była mowa o różnych sprawach dotyczących świąt narodowych, mimo że mieszkaliśmy na wsi – ale było to omawiane. Myślę, że i jedno, i drugie kształtowało mój charakter i wychowanie patriotyczne.

  • Jak zapamiętała pani wybuch wojny?


Dość tragicznie. Powiat łomżyński był w sierpniu ewakuowany do powiatu sokołowskiego. Tam wysłał nas ojciec. Tak się złożyło, że był tam majątek naszej babci i tam pojechałam z siostrą, mama dojechała, ojciec był już zmobilizowany. Majątek był położony nad samym Bugiem. 17 września, jak Rosjanie wbili nam nóż w plecy – mimo że byłam wtedy dzieckiem – orientowałam się i [ja], i całe otoczenie, co się dzieje. Nie mieliśmy wtedy wiadomości o tym, że ojciec już nie żyje. Ojciec był ze swoją jednostką w łomżyńskim.

  • Czy pani ojciec zginął z rąk niemieckich?


Długi czas nie miałam dokładnych informacji (właściwie do tej pory ich nie mam), jak to było. W zasadzie nie był ani zastrzelony, ani w inny sposób [zamordowany], tylko utopił się, przeprowadzając konie dla pułku ze stadniny w Janowie wpław przez Narew. Prawdopodobnie ratował swojego konia i utopił się z koniem. Mama długi czas ukrywała przede mną, że ojciec zginął. Chyba dopiero po pół roku się dowiedziałam. Traktowali mnie jak dziecko. Strzępki wiadomości. Teraz już niestety nie mam od kogo się dokładnie dowiedzieć, jak to było. W każdym razie datę znam – to był 7 września, czyli bardzo szybko. Ojciec nas jeszcze odwiedził przed 1 września, przyjechał konno. To było w powiecie sokołowskim – Sokołów Podlaski.

  • Czy pani tata przyjechał w mundurze?


Tak, tak go właśnie zapamiętałam, w mundurze.

  • Może pani opisać, jak wyglądał?


Był ułanem, więc miał typowy ułański mundur. Został mi po ojcu orzełek, który później miałam całe Powstanie, nosiłam przy sobie. Do tej pory mam orzełek ojca i nic więcej, niestety. Wydostali jego ciało z Narwi. Był pochowany w łomżyńskim. Później żeśmy ekshumowali [ciało] do Warszawy.

  • Wspominała pani moment, gdy weszli Rosjanie. Może pani opowiedzieć, jak wyglądało pierwsze spotkanie z Armią Radziecką?

 

Przez Bug przeszli bardzo szybko. Doszli bardzo szybko do Bugu i szybko go przeszli. Bardzo nieżyczliwie traktowali [ludzi]. To był majątek, ziemiańskie otoczenie, to im pewno jeszcze specjalnie było solą w oku. Wiem, że o mało nie zastrzelili babci – bardzo już leciwej – bo znaleźli nabój na strychu. To wystarczyło, że już prawie chcieli ją zabić. Nas bezpośrednio nikt nie prześladował, nie zrobił krzywdy, ale atmosfera była bardzo groźna i nieprzyjemna. Niemcy się cofali – Bolszewicy przyszli, a później z powrotem Bolszewicy się cofnęli za Bug – Niemcy wrócili. To były ciężkie chwile.

Niemcy stosunkowo spokojnie [zachowywali się] przez rok. Grupy ziemiańskiej specjalnie nie dotykali, dlatego czerpali zyski z majątków – kontyngenty. Karmiło się ich, więc dawali spokój. Chciałam powiedzieć, jak długo tam byłam. Nie miałam możliwości nauki, po prostu na rok [ją] przerwałam. Siostra też, a była już w gimnazjum. Nie skończyłam szkoły podstawowej, więc później – jeszcze rok minął, jak uczyłam się prywatnie – doganiałam to, co straciłam. Przeniosłyśmy się z mamą z powrotem [do Warszawy]. Wiedziałyśmy już, że ojciec nie żyje. Mama wyszła drugi raz za mąż i cały czas mieszkaliśmy w Warszawie.

  • Gdzie panie zamieszkały?

 

Mieliśmy mieszkanie. Mama z ojczymem kupiła mieszkanie na Mokotowie – znaczy nie kupiła, tylko wynajęła – tam mieszkaliśmy. Z tym że siostra poszła od razu kontynuować naukę do gimnazjum do sióstr Niepokalanek, ale już do Szymanowa pod Warszawą. Uczyłam się najpierw na kompletach u sióstr niepokalanek. Swój dom – swoją szkołę – miały na ulicy Kazimierzowskiej. Przed wojną byłam u nich rok w internacie, a w czasie wojny już dochodziłam, bo mieszkałam w Warszawie – nie musiałam tam mieszkać. Zamknięto nam szkołę po rewizji, która się odbyła. Niemcy znaleźli zeszyt od historii jednej z uczennic – schowany pod biurkiem, ale jednak znaleźli. Oczywiście historia była zakazana, więc zamknęli szkołę. Nikogo, na szczęście, nie zaaresztowali – ale zamknęli. Pojechałam wtedy uczyć się również do Szymanowa, ale mojej klasy jeszcze w ogóle nie było. To była pierwsza gimnazjalna, a siostry nie miały nikogo do pierwszej gimnazjalnej. Po dwóch miesiącach wróciłam i byłam na kompletach – też prowadzonych przez siostry. Do końca roku szkolnego uczyłam się z małą grupką na kompletach w Warszawie – odbywały się w prywatnym domu.



  • Czy pani mama pracowała w czasie okupacji?


Na tyle, na ile w czasie wojny można było pracować. Zajmowała się wszystkim, czym mogła – bo inaczej byśmy nie mieli z czego żyć. Ojczym był inżynierem architektem, ale był całkowicie załamany – że tak powiem – zupełnie nie pracował. Nigdy nie podejmował pracy w czasie wojny. Dwukrotnie siedział na Pawiaku, po prostu w ogóle – psychicznie – nie był właściwie zdolny do żadnego zarobkowania. Mama robiła co mogła, handlowała czym mogła – tak nas utrzymywała.

  • Czy przed wojną też była taką operatywną osobą, czy to wojna, sytuacja spowodowała, że pani mama stała się osobą tak zaradną?


Była operatywną w tym sensie, że zawsze życie układało się dobrze, ale nie miała obowiązków, nie pracowała. Muszę powiedzieć, że wykazała ogromnie dużo hartu ducha i nie załamała się wszystkim, tylko robiła co mogła, żeby nas utrzymać. Z tym że jak byłyśmy już później obie w Szymanowie – w dalszym ciągu u sióstr niepokalanek – mama nie płaciła za nas w ogóle, bo nie było z czego. RGO opłacało. Szereg uczennic było utrzymywanych przez Radę Główną Opiekuńczą i my z siostrą również – jako półsieroty i bez normalnego domu. Jak już doszło do Powstania, to dom nad Bugiem [przepadł]... Babcia przepisała mamie, później umarła, ale już wcześniej weszli Bolszewicy. Myśmy już w lipcu – w połowie lipca –wrócili do Warszawy. Wakacje przeważnie spędzaliśmy nad Bugiem, bo mama po prostu bała się łapanek. Dlatego nie miałam okazji zaangażować się w żadną konspirację, bo w szkole siostry absolutnie nie dopuszczały do tego. Sam fakt istnienia szkoły, gdzie notabene było sporo Żydówek, już był wystarczającym zagrożeniem, żeby wszystkich aresztować i powywozić do obozu. Na pracę konspiracyjną siostry nie pozwalały.

  • Skąd pani wiedziała, że siostry ukrywają Żydówki?


Właściwie wszyscy wiedzieliśmy, [to] były typowo żydowskie dziewczęta. Były również w internacie na Kazimierzowskiej. Na ten temat jest zresztą cała bardzo ciekawa publikacja. W Szymanowie też wiedzieliśmy. Były rewizje – bo Niemcy dość często przyjeżdżali – ale siostry umiały wszystko zorganizować. Cały czas była tajna szkoła, a nazywało się za to szkoła gospodarcza – cały czas normalnie odbywały się matury. Siostra zdała w tym okresie maturę, a ja byłam [tam] przez trzy lata wojenne. [...]

  • Jak wyglądała Warszawa w lipcu 1944 roku?


Przyjechałyśmy do Warszawy z tego majątku nad Bugiem w połowie lipca 1944 roku. Muszę powiedzieć, że w tym okresie był w mieście optymizm, dlatego że wszyscy widzieli wiejących Niemców. Z Pragi wszystko jechało przez most, uciekało na zachód. Każdy wiedział, że w mieście coś się szykuje. Z drugiej strony wiedzieliśmy, że zbliżają się wojska radzieckie – właściwie wtedy jeszcze nie było słychać żadnych odgłosów wojny, ale orientowaliśmy się wszyscy. Miałam dość dużo starszych kuzynów, kuzynek – byli zaangażowani w konspiracji (o czym zresztą nie wiedziałam, ale później się dowiedziałam) – zresztą większość zginęła, niestety. Po prostu żyło się tym, że już lada moment coś wybuchnie, pokona się Niemców i Warszawa będzie wolna. Koniecznie chciałam się załapać w konspirację, że tak powiem. Szukałam wszelkich sposobów. Wykorzystałam do tego mojego kuzyna – zginął później w kanałach na Mokotowie. Po prostu zaszantażowałam [go], powiedziałam, że więcej się z nim nie zobaczę, jak mi nie ułatwi wejścia do jednostki. Oczywiście myślałam o harcerstwie. Faktycznie zmusiłam go do tego, że zaprowadził mnie na spotkanie grupy „Szarych Szeregów” – nie mam pojęcia jakiej drużyny. Wiem tylko, że odbywało się na ulicy Koziej. Wpisano mnie – pewnie ujęto mnie w ewidencję – tylko już później nikogo z grupy nie widziałam, dlatego że zdążyli nam tylko przekazać kolejkę zawiadamiania się o Godzinie „W”. Ktoś miał mnie zawiadomić, [ja] miałam kogoś zawiadomić i tak mieliśmy dojść na Kozią. Tymczasem Powstanie wybuchło, a do chwili wybuchu nikt do mnie nie doszedł, w związku z tym też nie mogłam przekazać dalej wiadomości. Po prostu nie wiedzieliśmy o godzinie „W”, ale zobaczyłam, usłyszałam pierwsze strzały.Myśmy mieszkali zaraz koło parku Dreszera. Usłyszałam pierwsze strzały, jeszcze nie było piątej – gdzieś w pół do piątej – a byłam sama w mieszkaniu. Siostra, mama i ojczym byli w Śródmieściu. Po prostu wyszli do miasta. Siostra zresztą później pracowała w szpitalu powstańczym w Śródmieściu, ale bardzo krótko – nie mogła się zaakceptować do pracy w szpitalu. Wiem z jej późniejszej relacji, bo nie miałam żadnego kontaktu przez całe Powstanie – poza listami pocztą harcerską. Koło 10 sierpnia dostałam pierwszą wiadomość i mogłam przekazać osobie. Powstanie zastało mnie w naszym mieszkaniu, a chciałam koniecznie już być w oddziale. Jak zobaczyłam, co się dzieje, wiedziałam, że nie dojdę do grupy harcerskiej. Po prostu wyszłam na ulicę i udałam się w stronę, gdzie słyszałam, że coś się dzieje. To było na Odyńca – widziałam pierwszą barykadę i trochę uczestniczyłam w jej budowaniu, bo ludzie zrzucali meble z okien. Inni wyrywali płytki z parku Dreszera, ławki się nosiło – bo to róg Odyńca i parku Dreszera. Barykada powstała, a ciągle nie doszłam do żadnej jednostki. Miałam wyobrażenie, że wystarczy mieć opaskę Czerwonego Krzyża – którą miałam już przygotowaną – na ramieniu, apteczkę i już mogę być sanitariuszką. Nie miałam jeszcze szesnastu lat, więc myślałam trochę dziecinnie. Doszłam do rogu Kazimierzowskiej i Madalińskiego, czyli tuż przy koszarach niemieckich SS, które były przy rogu Narbutta i Kazimierzowskiej. Naprzeciwko koszar był dom niepokalanek, dosłownie willa była naprzeciwko. Doszłam, był punkt sanitarny – pierwszy punkt sanitarny na jaki natrafiłam. Oczywiście najpierw było trochę strzelaniny – kazali mi paść, to padłam, później wycofać się, to się wycofałam – strasznie strzelali z koszar niemieckich SS. Na rogu Madalińskiego był punkt sanitarny. Weszłam do punktu i po prostu powiedziałam, że chcę uczestniczyć w Powstaniu jako sanitariuszka – nie doszłam do swojej grupy, bo nie doszło do mnie żadne zawiadomienie. Poprosiłam, żeby mnie zaakceptowano. Widać wyglądałam dość wiarygodnie, bo mnie przyjęto. To był punkt sanitarny kompanii B-3 – „Baszty”, Batalion „Bałtyk”.

Zostałam i do końca Powstania byłam związana z tą grupą, z punktem sanitarnym. Nie miałam żadnego przeszkolenia sanitarnego. Przerabialiśmy trochę kurs w szkole w Szymanowie, ale to była duża teoria, nic więcej. W związku z tym nie było mowy, żebym była sanitariuszką na linii – mogłam pracować tylko w punkcie sanitarnym – nie nadawałam się na pracę na linii. Zresztą może byłam za młoda. W zasadzie wędrowałam w kompanii z punktem sanitarnym. Pamiętam, że pierwszej nocy Powstania – 1 sierpnia był piękny dzień, piękna pogoda , ale zaczął padać deszcz, kapuśniaczek – zgrupowano nas w okolicy parku Dreszera. Dość dużo grup było nie tylko z B-3, ale innych batalionów – z Pułku „Baszta”. Rozważane było, czy nie przejść do Lasów Kabackich. Zaraz pierwszej nocy – z 1 na 2 sierpnia – była podejmowana decyzja. Nagle podszedł do mnie mój brat cioteczny, który jak się okazało, też był w Kompanii B-3, pseudonim „Staf”


  • Czy to było już po pierwszym ataku na Wyścigi?


Wyścigi były dość daleko od parku Dreszera, więc osobiście nie wiedziałam, co się na Wyścigach dzieje. Największe walki były przy szkole na Woronicza – szkoła była na rogu – wielkie były walki. Więcej wiem [o tym] z tego, co czytałam już później...

  • Skupmy się na tym, co pani przeżyła.


Tak, wtedy tylko widziałam, że sytuacja na Mokotowie jest niewyraźna. Wprawdzie jesteśmy na terenie objętym przez powstańców, ale sytuacja jest niewyraźna i rozważało się możliwość przejścia do Lasów Kabackich. Jednak dowództwo nie doszło do tej decyzji, bośmy zostali na Mokotowie. Wspominałam, że podszedł wtedy do mnie mój brat cioteczny. Oczywiście nie wiedziałam, że jest w konspiracji ani tym bardziej, że jest z Pułku „Baszta”. Zupełnie przypadkiem się spotkaliśmy, był w tej samej kompanii. Zginał, został rozstrzelany w szpitalu w ostatnim dniu Powstania – leżał w szpitalu już jako ranny. Więcej się z nim nie spotkałam, tylko pierwszego dnia. Zapadła decyzja, że jednak zostajemy na Mokotowie, bo wtedy – na początku – dość duży obszar Mokotowa był w polskich rękach. Dość duży obszar, bo i Czerniaków, i do Wyścigów – kończyło się na Niepodległości. W dół od Niepodległości był już raczej zawsze niemiecki teren. Myśmy mieli swój punkt sanitarny na ulicy – o ile dobrze pamiętam – Malczewskiego. Ponieważ, tak jak mówię, byłam bez przydziału – a zaczynali się już pierwsi ranni z kompanii, dość mocno ranni – kapitan oddelegował mnie do szpitala elżbietanek... Dowódcą kompanii B-3 był porucznik Juchnicki – wtedy był porucznikiem, później był już chyba kapitanem. Był ranny na początku sierpnia, [a] drugi raz w połowie sierpnia. Później do końca Powstania leżał w szpitalu, w którym przebywałam – nie jako ranna, [ale] jako sanitariuszka – do pielęgnacji powstańców z naszej kompanii. Chodziłam tam, aż w pewnym momencie – już nie pamiętam, którego dnia to było, ale w połowie sierpnia – zaczęły się szpitale polowe. Pod koniec sierpnia elżbietanki były zbombardowane, szpital przestał istnieć. Ale już wcześniej byłam przeniesiona na Goszczyńskiego, do punktu Wojskowej Służby Kobiet, bo wszystkie, które, tak jak ja, nie miały swojego przydziału, tam były zgrupowane.

  • Zanim dojdziemy do tego momentu chciałbym się zapytać o warunki, opiekę, na jaką mogli liczyć ranni.

 

U elżbietanek była wtedy bardzo dobra opieka, bo była profesjonalna opieka sióstr elżbietanek. Były przecież zakonem pielęgniarskim, prowadziły szpital.

  • Czy mieli państwo problemy z lekarstwami?


Nie było jeszcze problemów, musieli mieć zapasy. Nie było też problemów z lekarzami, były przeprowadzane operacje – zresztą do końca Powstania lekarze byli na ogół we wszystkich szpitalach.

  • Czy można powiedzieć, że każdy z rannych powstańców miał swoje łóżko?


Tak, mieli naprawdę dobre warunki. Nas było sporo, pewnie były też w szpitalu zatrudnione i pielęgniarki świeckie – nie wiem. Natomiast nas – sanitariuszek, jak ja, ale też i starszych, i pewnie mądrzejszych – było sporo pośród rannych. Naprawdę mieli dobrą opiekę, dobre wyżywienie, szpital, wszystko.

  • Czy zapamiętała pani w jakiś szczególny sposób któregoś z rannych, którymi się pani opiekowała?


To znaczy przede wszystkim się opiekowałam, ale to już później, po zbombardowaniu elżbietanek. Nasz szpital był mały, obejmował tylko kilkanaście osób. Porucznik Juchnicki był wtedy ranny i również leżał w szpitalu. Jego żona – późniejsza żona (wtedy to nie wiem, może byli narzeczonymi, bo przed wojną raczej się było od razu narzeczoną) – była kierowniczką punktu sanitarnego. W każdym razie później się pobrali – już po wojnie.

  • Czy oni poznali się w czasie Powstania?


Nie, już w konspiracji. Byli już typowi, wykształceni i przygotowani do Powstania. Przydzielił mi bardzo ciężko rannego chłopca, bardzo młodego chłopca – dziewiętnastoletniego, z kompanii B-3 (właściwie byłam cały czas w kompanii B-3), żebym się nim już specjalnie zajęła. Był ranny w kręgosłup, porażony, miał otwartą ranę – wymagał bardzo dokładnej [opieki].



  • Jakiego rodzaju ranę miał chłopiec?


Kręgosłupa. Miał ranę kręgosłupa i całej okolicy – to był bardzo ciężki stan. Wymagał ciągłej pielęgnacji.

  • Skoro był sparaliżowany, to wymagał ciągłej opieki.


Tak, higieny, karmienia i tak dalej – to był absolutnie leżący pacjent.

  • Ciężkie zadanie dla szesnastolatki.


Nie wydawało mi się wtedy ciężkie, nie. Jeszcze wtedy tylko pomagałam u elżbietanek, później miałam już i jego, i innych. Nas było w szpitalu oczywiście kilka. Zajmowałam się przede wszystkim nim, bo taka była wola komendanta kompanii. Jak już się [do niej] przyłączyłam, to oczywiście uważałam, że mnie to obowiązuje. Później byłam już w Wojskowej Służbie Kobiet. Wszystkie dziewczyny zebrane z różnych jednostek, doczepione bez przydziału – wszystkie tam byłyśmy. Nie pamiętam, kto był komendantką. Wiem, że codziennie rano był apel i rozdzielano nas do funkcji – komendantka decydowała. Ja wiedziałam, że mam iść do elżbietanek.

Później rozbili willę, ale zresztą już [wtedy] nie miałam z nią nic wspólnego – gdy byłam w szpitalu elżbietanek, to rozpoczęło się bombardowanie. Oczywiście na dachu był wywieszony czerwony krzyż, więc to było celowe bombardowanie szpitala elżbietanek. Ranni byli już przeniesieni do piwnic – piwnice były duże. Uczestniczyłam w ewakuacji do piwnic. Tam żeśmy byli z rannymi, ale mimo to trzeba było ich stamtąd ewakuować. Nie mogliśmy pozostać w piwnicach, bo szpital był dokładnie zrujnowany. Czy złą chwilę zapamiętałam? To znaczy osobiście przy tym nie byłam, ale rzeczywiście wiem, że później dwaj ranni – co byli w naszym szpitalu – opowiadali rozżaleni, że [zostawiono ich rannych]. Tak to wyglądało: wynosiło się rannych – były jeszcze samochody – do wyznaczonych przedtem punktów szpitali polowych, piwnicznych. Niemcy ciągle bombardowali i [rannych] zostawiono na schodach szpitala elżbietanek – ci, co wynosili, sami uciekali. Byli rozżaleni, ale mówię, że przy tym nie byłam – tylko słyszałam. Nie wiem. Myślę, że chyba bym zrobiła tak samo, gdybym była [w tej sytuacji]. Jak się widzi pikujące samoloty, to człowiek chce uciec, ale niestety [ranni] zostali na schodach. Nic im się nie stało więcej nadto, że byli już ranni, że byli na noszach. [Wszystkich] zgrupowano – był kapitan, porucznik Juchnicki, kierowniczka punktu, jeszcze kilku – chyba z sześciu rannych z naszej kompanii – i jednym samochodem pojechaliśmy na ulicę Misyjną. Nie pamiętam, czy jechałam, chyba raczej szłam. Do końca Powstania mieliśmy już szpital na Misyjnej, oczywiście w piwnicy. To było przy szpitalu sióstr, które szpital miały zaraz na Racławickiej.

  • Czy piwnicę można było wywietrzyć, czy nieustannie panował w niej zaduch?


Nie, było kilka pomieszczeń piwnicznych i było okno. Okno było – nie normalne, jak na piętrach czy na parterze – ale w każdym [pomieszczeniu] okno [było], że można było wywietrzyć. Nie było złych warunków. Było światło, wtedy jeszcze ciągle była woda. Ewakuacja elżbietanek odbywała się koło 25 sierpnia. Byłam tam już do końca – tam żeśmy wszyscy nocowali, jedli i nigdzie się nie ruszałam. To znaczy, owszem, od czasu do czasu chodziłam do domu, bo to było bardzo blisko mojego mieszkania.



  • Co robiła w tym czasie pani mama?


Cały czas byli w Śródmieściu. Powstanie po prostu zastało ich w Śródmieściu. Myśmy mieli dużą rodzinę w Warszawie, więc zamieszkali u rodziny, a później, [gdy] dom bombardowano, przenosili się gdzie indziej. Ani mama, ani ojczym nie angażowali się w Powstanie. Natomiast siostra mówiła, że jakiś czas pracowała w szpitalu, ale później się wycofała. Nasze mieszkanie było zaraz naprzeciwko Odyńca, po drugiej stronie Puławskiej.

  • Czy kiedy odwiedzała pani mieszkanie, spotykała pani sąsiadów, znajomych?


Tak. Wszyscy [tam] byli znajomi, to był nieduży blok, ale na piętrach nikt już nie mieszkał. Nie chodziłam do mojego mieszkania, tylko do piwnic. Wszyscy lokatorzy mieszkali w piwnicy. Piwnice były duże, dom był nowy, wybudowany tuż przed wojną – stoi do dzisiaj. Były duże piwnice, wszyscy się przenieśli. Myśmy mieli w domu młodą dziewczynę – wziętą znad Buga – do pomocy. W sumie to była bardzo krótko, dwa tygodnie lipca. Ona jedna była w naszym mieszkaniu. Zadbała o to, żeby z innymi sąsiadami wszystkie wartościowsze rzeczy poznosić do piwnicy. Zostały zamurowane. Nigdy do nich nie dotarliśmy, bo jeden z sąsiadów wydał to później Niemcom. Dostał pozwolenie na przyjazd do Warszawy i zabrał – po prostu wszystko zabrał. Myśmy mieli dość duże zapasy żywności wywiezione z majątku znad Buga. Jeśli chodziłam do domu, to po żywność, przynosiłam ją po prostu do szpitala – była mąka, cukier, nawet jajka – troszkę pomagałam w zaopatrzeniu szpitala. Oprócz tego jedliśmy cały czas kaszę: rano z cebulą, w południe z miodem, a wieczorem z marmoladą. To było nasze główne pożywienie – kasza.

  • Czy teraz czasem też pani pichci kaszę?


Nie, raczej nie. W każdym razie nie taką.

Ranni, zwłaszcza mój ranny – że się tak wyrażę – wymagał jednak lepszego odżywienia. Z jego odżywaniem był kłopot. To było bardzo cenne, jak można było przynieść dla rannych jajka. Wiem, że jeszcze chodziłam na [jedną] z ulic koło Rakowieckiej – ale takiej małej willowej (już nie pamiętam, jaka to była ulica) – ktoś miał krowę, więc chodziłam do pani po mleko. Dawała nam mleko. Któregoś dnia poszłam i nie było już ani krowy, ani domu – [wszystko] było rozbite i mleko się skończyło. Chyba z dziesięć dni po mleko chodziłam – też [szpital] zaopatrywałam.



  • Czy sparaliżowany chłopak, który był pani pierwszym poważnym pacjentem, przeżył Powstanie?


Powstanie przeżył, ale niestety 6 października zmarł w szpitalu w Pruszkowie – bo nasz szpital został ewakuowany do szpitala w Pruszkowie. Później poznałam jego rodzinę, znaczy matkę, bo ojciec cały czas był zagranicą, to był oficer „Dwójki” (wywiad przed wojną), nie miał możliwości wrócić. Jego drugi syn też był w oddziale AK, który w niemieckim przebraniu przedostał się przez Niemcy do Francji.

  • Pamięta pani, kiedy to było?


To było w czasie wojny, przed Powstaniem. W niemieckich mundurach przedostali się do Francji. Tam spotkał się z ojcem, już został. Jak chłopiec umarł, to matka – nielegalnie – również wyjechała do Anglii.

  • Nie słyszałem o tej historii.


Tak, był oddział, który się przedostał.

  • Czy pamięta pani nazwiska uczestników tej akcji?


Nie. [Tylko] bardzo dobrze znałam tę rodzinę. [Nazwisko] „mego” rannego poznałam dopiero po Powstaniu, bo tak to nawet nie wiedziałam, jak się nazywa – miał pseudonim. Jest oczywiście umieszczony na murze pamięci. Może później do tego dojdę, co było w naszym szpitalu...

  • Zanim przejdziemy do rozmowy o szpitalu, proszę powiedzieć, co pani wie na temat oddziału, który przedostał się do Francji.


Tylko to, że jego brat był w tym oddziale i że im się udało – przedostali się. Jechali chyba pociągiem, wszyscy dobrze znali niemiecki, po prostu. To było może analogiczne do oddziału, który przedostał się do Śródmieścia ze Starego Miasta.

  • Tak, tylko odcinek nieporównywalnie dłuższy.


Oczywiście i z lepszym rezultatem, bo tutaj z oddziału zginęło strasznie dużo osób.

  • Pamięta pani może nazwisko osoby, która dowodziła akcją?


Nie, nie wiem. Po prostu nie wiedziałam. Nie mówił mi o tym – bo mówić, [to] chłopak mówił, można było z nim rozmawiać – nigdy nie wspominał. Natomiast później dowiedziałam się o tym od jego matki i od jego ciotki – bo poznałam rodzinę siostry matki. Jego wuj był w Poznaniu znanym lekarzem.

  • Czy oni jeszcze żyją?


Tak, jego cioteczne rodzeństwo żyje całe, tylko że nie wiem, czy mają na ten temat wiadomości.

  • Chciałbym, żeby pani odpowiedziała jeszcze na kilka pytań związanych ze swoimi obowiązkami w czasie Powstania. Czy zetknęła się pani z żołnierzami nieprzyjaciela?


Nie.

  • Nie byli pacjentami szpitala, w którym pani pracowała?


Nie, w tym szpitalu nie, może u elżbietanek tak – ale w każdym razie nie na sali, na której pracowałam. Nie [tylko] na jednej [byli ranni], jeszcze na drugą się wchodziło –tam [też] nie. Później wiem, że oczywiście leżeli w naszych szpitalach, ale nie miałam z tym do czynienia.

  • Czy zetknęła się pani osobiście z przypadkami zbrodni wojennych popełnionych w czasie Powstania przez Niemców bądź przez inne formacje?


Nie. To znaczy, po prostu nie miałam okazji. Oczywiście zabitych się widziało, zwłaszcza w Parku Dreszera urzędowali gołębiarze, niestety. Park Dreszera był otwartym [terenem] – teraz to są duże drzewa, ale wtedy to były małe drzewka – był otwartą przestrzenią. Jak się przechodziło, [to] po prostu strzelali jak do kaczek. Myśmy musieli bardzo przemykać. Na przykład, gdy byłam w Wojskowej Służbie Kobiet na Malczewskiego i chodziłam do szpitala (później zaprzestałam komunikacji, w polowym przebywałam stale), to bardzo niebezpiecznie było przechodzić przez park Dreszera. Widziało się zabitych i rannych, ale nie byłam przy żadnej egzekucji, przy żadnym bezpośrednim [morderstwie]. Wiem, że jak jeszcze punk sanitarny B-3 był na Goszczyńskiego i codziennie przechodziłam do Wojskowej Służby Kobiet, to komendantka powiedziała na apelu, że zginęła łączniczka – trzynastoletnia Krysia. Wracając na Malczewskiego, była trafiona odłamkami, zginęła na miejscu. Wybuchł koło niej pocisk, była najmłodsza z naszej grupy – miała trzynaście lat. Tylko tyle [wiedziałam], że ktoś – kogo konkretnie poznałam – zginął, ale nie [widziałam osobiście].

 

  • Czy pamięta pani, jakie były najczęstsze rany wśród pacjentów?


Przede wszystkim to były rany postrzałowe i większość była w gipsie. Akurat mój pacjent – miał pseudonim „Roman”, „Romeczek” – nie miał żadnego gipsu. Na kręgosłup nie było możliwości założyć, ale na przykład porucznik Juchnicki miał nogę w gipsie. Obok leżał [pacjent] z tej samej kompanii, pan Jan [...] – miał pseudonim „Bajan” – on z kolei miał i nogę, i rękę w gipsie. To były najczęstsze przypadki. Wszystkich naprawdę nie pamiętam, jak byli ranni, ale na sali obok był młody chłopak – miał większe rany narządów wewnętrznych. Jego matką była lekarka, która się opiekowała szpitalem – wszystkimi rannymi plus swoim synem. Młody chłopak.

  • Jaka atmosfera panowała na sali, na której pani pracowała?


Bardzo wesoła, pogodna.

  • Czy była pani podrywana przez rannych powstańców?


Nie. Tam już były wszystkie z przydziałem, byłam dodatkowa. Każdy z tych, co leżał, już miał przydzieloną swoją sanitariuszkę – znaczy uczuciowo był zaangażowany. Byłam neutralna, bo jeszcze byłam za młoda, specjalnie mnie nikt nie podrywał. Była bardzo pogodna atmosfera, żartowali, zwłaszcza „Bajan” – bardzo go lubiłam. Miał chyba wtedy najwyżej z dwadzieścia lat. Był niezmiernie wesołego usposobienia. Ciągle śpiewał piosenki, tylko że szybko o tym zapomniał – bardzo się zdziwił, jak mu kiedyś przypomniałam, że w czasie leżenia śpiewał parodię jednej z żołnierskich piosenek. Dużą bolączką biednych rannych było to, że pod gipsem chodziły wszy. To musiało być okropne, bo nie można się do wszy dostać. Byli po prostu gryzieni, swędziało. Zawszeni byliśmy wszyscy dokładnie. Nie wiem, skąd się to wzięło, ale w każdym razie strasznie. Po wyjściu z Powstania była walka z wszami, ale nikt na szczęście nie zachorował na tyfus. Wszy nas oszczędzały.

Może było głodno, chłodno nie było – pogoda była przecież w czasie Powstania bardzo dobra. Czasem wpadło troszkę więcej pożywienia, dlatego że zaraz za ulicą Niepodległości były działki – wspaniałe działki – gdzie rosło mnóstwo warzyw. Tylko że przedostać się przez Niepodległości do działek to było narazić się na duże niebezpieczeństwo – wyprawy nie odbywały się tak często. Nie miałam kłopotów, żeby dojść do siebie do domu i przynieść [coś] z wiktuałów. Raz miałam trochę dziwną przygodę. Jak przychodziłam do domu, to przeważnie się kładłam, żeby chociaż kilka godzin pospać – w szpitalu w zasadzie nie bardzo były warunki. Pamiętam, że położyłam się w piwnicy. Śniło mi się, że się strasznie kołyszę, tak się kołyszę, tak się kołyszę. Wracam z domu na Misyjną, a okazuje się, że zbombardowano kościół świętego Michała. To było sto metrów od naszego domu, tak że mnie kołysało – po prostu dom się kołysał – od bombardowania. Tak mi utkwiło w pamięci – jedna wyprawa do domu. Kościół – wiadomo, później długi czas był ruiną, dopóki nie został odbudowany.

  • Czy przyjaźniła się pani z kimś w czasie Powstania?


Spotkałam przypadkiem na ulicy kuzyna, dzięki któremu dostałam się na Kozią – niewiele mi się to przydało, bo tylko raz tam byłam. To już był dosłownie koniec lipca, spotkałam go zupełnie przypadkiem, jak jechał rowerem którąś z ulic mokotowskich. Okazuje się, że był też w „Baszcie” tylko w K-2 – Batalion „Karpaty”. Powiedział mi tylko swój pseudonim i dowiedział się, gdzie jestem – w jakim szpitalu. Kilka razy do mnie przychodził. Przyszedł w przeddzień ewakuacji Mokotowa i proponował, żebym z nimi w nocy szła kanałami do Śródmieścia. Powiedziałam, że wolę umierać na wierzchu ziemi, a w kanałach nie mam najmniejszej ochoty. Nie wyszedł z kanałów, zginął. To znaczy może wyszedł i został rozstrzelany na Dworkowej, nie wiem. W każdym razie poszukiwaliśmy później z matką jego ciała i nie udało się. Gdybym weszła do kanałów, to bym pewnie [teraz] nie rozmawiała. Tak mi się udało nie wejść.

Jeśli to nie przyjaźń – oczywiście – ale znajomość, to prawie że od pierwszego tygodnia spotykałam się z księdzem Zieją. Ksiądz Zieja był kapelanem harcerskim i właściwie został kapelanem Mokotowa. […] Ksiądz Zieja naprawdę szedł wszędzie, gdzie był potrzebny. Odwiedzał też regularnie – powiedzmy – niezagrożone placówki, jak nasz szpital. Był w środku polskiego terenu, poza ostrzałem, zwłaszcza nieszczęsnych „krów”. U nas nazywały się „krowy”, w Śródmieściu mówiło się „szafy” – [one] i bombardowania, to było największe zagrożenie. Jak dogorywało Stare Miasto, Mokotów jeszcze wtedy nie był tak nękany. Dopiero później wzięli się za inne dzielnice.


  • Jak pani zapamiętała moment zakończenia Powstania?


W tym duży udział miał ksiądz Zieja. Wiedzieliśmy, że sytuacja bardzo się pogarsza. Muszę powiedzieć, że w szpitalu mieliśmy mało konkretnych wiadomości z zewnątrz. […]Ogólnie było wiadomo, że teren się kurczy, że sytuacja jest bardzo ciężka. Walki [trwały] pod Królikarnią, na Woronicza – to były placówki, które powoli się traciło i było coraz gorzej. Pierścień się zaciskał. Były w międzyczasie miłe momenty, bo był wielki zrzut samolotowy. Myśmy [zrzut] oglądali w parku Dreszera, w biały dzień. Byliśmy pewni, że to nie są zrzuty, tylko spadochroniarze – robiło wrażenie, że to są spadochroniarze. Oczywiście wszyscy wiązaliśmy sobie z tym ogromne nadzieje. Większość ładunku i tak wpadła później w niemieckie ręce, ale na Mokotowie trochę się dostało w nasze.

  • Czy pani widziała taki zasobnik?


Nie, nie widziałam. Widziałam, jak leci z nieba, ale później nie widziałam.

  • Chciałem panią zapytać o pani najlepsze wspomnienie z Powstania.


Dla mnie najważniejszym było to, że jednak coś robię, że nie siedzę w domu. Nie martwię się, że nie jestem z rodziną, że spełniam bardzo małą rolę – naprawdę ani nie byłam wyszkolona, ani nie byłam oficjalnie przydzielona. Czasem się nawet dziwiłam, bo się zdarzało, że szpiedzy wkręcali się w różne grupy – nawet dzieci pełniły taką rolę. Na Mokotowie złapano chłopca, który – dziwne rzeczy – kręcił się między nami, później znikał, to zaraz bombardowali – w tym kierunku szły „krowy”, pociski. Podejrzewano, że po prostu spełnia rolę donosiciela. Nie wiem, czy to jest możliwe. Nie zostało zweryfikowane, a mnie zaakceptowano bez żadnych problemów. Też mogli myśleć, że mam złe zamiary. To było dla mnie najważniejsze. Byłam najszczęśliwsza, że jestem, że mogę pomagać – że mogę być sanitariuszką.

  • Czy ma pani jedno zdarzenie, które pani najbardziej utkwiło w pamięci?


Bardzo mi się utrwaliła w pamięci ewakuacja elżbietanek – to przykre, bo to w czasie bombardowania. To był bardzo trudny moment, trudno o nim zapomnieć – wynoszenie rannych pod pociskami, ewakuacja. W samochód pociski też mogły łatwo trafić. Udało się przewieźć – nikt [z obsługi] nie został ranny. To było na pewno bardzo silne przeżycie. Później zrzuty, wielki nalot samolotów amerykańskich ze zrzutami. To było ogromnie radosne przeżycie. Skończyło się rozczarowaniem, ale w każdym razie było czymś bardzo przeżywanym. Właściwie reszta to było codzienne życie. Lekarka robiła wizyty, myśmy pomagali przy opatrunkach. Chłopiec wymagał specjalnie częstych opatrunków, więc tym byłam zajęta. Pomaganie w aprowizacji – to wszystko było codzienne. Dlaczego powiedziałam, że ksiądz Zieja odegrał dla mnie dużą rolę na końcu Powstania? Mianowicie odwiedzał wszystkie szpitale – jak tylko mógł często. Tak się zdarzyło, że 27 września, w dniu kapitulacji, przyszedł właśnie do naszego szpitala. Wieczorem poprzedniego dnia był mój kuzyn, który mnie namawiał, żebym w nocy z nimi poszła. Myśmy (nasz szpital) byli tuż koło włazów na Szustra – włazów do kanału – kilkadziesiąt metrów. Odmówiłam. Później rzeczywiście go nie widziałam, bo tam zginął, ale byliśmy w szpitalu – nie wiedzieliśmy, jaki los nas spotka. W każdym razie byliśmy tam.

W momencie gdy Niemcy weszli do naszej piwnicy, jednocześnie przyszedł ksiądz Zieja. Był osobą około dwóch metrów wysokości, potężnie zbudowany – bardzo dobrze znał niemiecki. Zawsze chodził nie w sutannie, oczywiście, ale z koloratką – widać było, że to ksiądz. Jak Niemcy weszli, zobaczyli, że szpital, zaczęli się rozglądać – Niemców było kilku. On na nich od razu z góry, że: „Tutaj są świeckie osoby, które opiekują się rannymi, tutaj się nic nie dzieje”. Co do nich po niemiecku mówił – to nie wiem, ale skutek był taki, że Niemcy zostawili rannych, nikomu nie zrobili żadnej krzywdy. Dopiero później się dowiedziałam, że mój brat cioteczny – o którym wspomniałam – zginął rozstrzelany przez Niemców w szpitalu na Szustra – z jednym szpitalem obeszli się tak, z innym tak. U nas nikomu nie zrobili żadnej krzywdy. Ksiądz Zieja zgarnął nas wszystkich – było nas chyba pięć sanitariuszek – z rannymi została tylko jedna. Byli już przygotowani do ewakuacji, a nas zgarnął i wyprowadził do Pruszkowa – szedł z naszą grupą do obozu w Pruszkowie. Jemu na pewno zawdzięczam – jestem o tym głęboko przekonana – że mnie nie wywieźli (ani mnie, ani koleżanek) na żadne roboty czy do obozu. Co się przecież działo w pruszkowskim obozie, to było okropne. Powiedział, że się nie ruszy, póki cała nasza grupa nie przedostanie się w takie miejsce, że już nam nic nie będzie groziło. Były [tam] siostry zakonne, które [nim] – jako księdzem – były skłonne od razu się zaopiekować i wyprowadzić z obozu – to nie było trudne – ale powiedział, że się [bez nas] nie ruszy z baraku. Barak numer 4 był bardzo zagrożony.


  • Co to znaczy, że barak był bardzo zagrożony?


[Zagrożony] wywózką. Brali po kolei młode dziewczyny, trochę wymizerowane – ale wszystkie nie byłyśmy ranne czy coś takiego – jak najbardziej kwalifikowałyśmy się do wywózki.

  • Niemcy wchodzili do baraków do środka?


Tak, to były otwarte baraki i Niemców było pełno w obozie.

  • Czy panie spały na podłodze?


Tak, na podłodze, nawet żadnej maty nie było. Warunki były koszmarne, koszmarne. Dawano coś do jedzenia. Byłam w Pruszkowie chyba trzy dni – na „czwórce”. Później księdzu udało się nas rozparcelować. Przeszliśmy do „dwójki”. „Dwójka” to był barak, z którego Niemcy już nie brali. Tam byli chorzy, ranni, z zakładów opiekuńczych, ludzie starsi. Do żadnych nie należałam – zdrowa, nie ranna i nie starsza – w każdym razie cała nasza grupa z tego szpitala bez żadnego szwanku wydostała się z obozu. Jak wyszłyśmy z baraku, z „dwójki”, zupełnie przypadkiem spotkałam przyjaciela mego ojca – byli razem w pułku, on i jego brat, i mój ojciec. W czasie Powstania pracował w Szpitalu Dzieciątka Jezus. Ze szpitalem był na baraku „dwójka”– była ewakuacja całego szpitala. Oczywiście znał mnie doskonale od małego dziecka. Dołączył mnie do listy pacjentów. W ten sposób z obozu z Pruszkowa wydostałam się ze szpitalem. Zaraz na dworcu, na peronie, spotkałam naszych rannych – z naszego szpitala – już byli ewakuowani. Byli ewakuowali do szpitala w Tworkach.

  • W Tworkach był szpital?


Tak, był szpital i tam właśnie zmarł chłopiec – ale o tym się dowiedziałam od jego matki, już po jego śmierci.

  • Mówi pani o chłopcu rannym w kręgosłup?


Tak.

  • Pamięta pani, jak się ten chłopiec nazywał?


Wolikowski. Grzegorz Wolikowski. Miał pseudonim „Romeczek”. Matka była dość znaną przedwojenną literatką.

  • Na zakończenie naszej rozmowy chciałbym zadać pani pytanie. Czy chciałaby pani powiedzieć na temat Powstania coś, czego do tej pory nikt nie powiedział albo co uznaje pani za ważne, o czym nie wspomniała pani sama?


To bardzo trudne pytanie, bo bardzo dużo czytałam o Powstaniu.

  • Chodzi wyłącznie o pani punkt widzenia.


Wiem, tylko że słyszałam bardzo dużo wypowiedzi i żeby coś powiedzieć, czego nie przeczytałam czy nie usłyszałam – trochę trudno. Miałam koleżanki szkolne, które – później się okazało – też były w Powstaniu. Dużo z nich zresztą zginęło – szymanowskich uczennic –cała grupa zginęła. Tak że [coś] oryginalnego powiedzieć, z poszerzeniem – to bym nie umiała. Dla mnie to było w każdym razie tak ogromnym przeżyciem – akurat w czasie Powstania skończyłam szesnaście lat – że muszę powiedzieć, że właściwie stałam się dorosła – już przestałam być dzieckiem. Wszystko, co zobaczyłam, przeżyłam, o czym słyszałam, sprawiło, że dorosłam do tego stopnia, że już się nie mogłam zmieścić w ramach szkoły w Szymanowie. Na ostatni rok przeniosłam się do Warszawy. Zdałam maturę w Warszawie, bo do internatu – do uporządkowanego trybu życia – już byłam za dorosła. Tak to na mnie po prostu wpłynęło. Poza tym wtedy zdecydowałam się wybrać zawód, który wybrałam – mianowicie lekarza. Przedtem nigdy o tym nie myślałam, dopiero po Powstaniu zdecydowałam, że to będzie mój zawód i w tym kierunku [się kształciłam] ...

  • Czy można powiedzieć, że pani dzieciństwo zostało w powstańczej Warszawie?


Tak. Może dzieciństwo zostało już trochę wcześniej – jak się dowiedziałam, że straciłam ojca. Wszystkie okropności okupacji, łapanki – Szymanów nie jest jednak daleko od Warszawy, na wakacje się przyjeżdżało, było się w Warszawie. Kiedyś mieliśmy w domu bardzo przykre najście Niemców, już po godzinie policyjnej. Matka była wtedy w ciąży – wyszła drugi raz za mąż – strasznie się przestraszyła. Efektem było to, że urodziła martwe dziecko – krótko po najściu Niemców. Nie żyliśmy w spokoju, to było ciągłe napięcie, ciągłe czytanie list z egzekucji, kto został rozstrzelany. Jak wspomniałam, ojczym był dwukrotnie na Pawiaku, więc właściwie [wyszedł] dzięki energii i znajomościom mamy, mama wyciągnęła go z Pawiaka – pierwszy i drugi raz. Miała przyjaciół – jeszcze przedwojennych. Jeden z nich był Niemcem, rodowitym Niemcem – Reichdeutschem, nie folksdojczem – ale był bardzo życzliwy. Załatwił, że ojczyma wypuszczono – swoimi kanałami to załatwił. Bardzo był życzliwym człowiekiem, oczywiście odcinał się od wszystkiego, co Niemcy robią. Życie nie było przyjemne, wojenne, trudne, ale było nas sporo młodych – bo cała moja rodzina właściwie znalazła się w Warszawie – było sporo młodzieży. Rozrywek oczywiście w czasie wojny nie było, żadnego kina, tańców – tego się u nas nie uprawiało. Była atmosfera żałoby narodowej, ale mimo wszystko byliśmy młodzi, a po Powstaniu – już człowiek rzeczywiście nie czuł się młodym. Za szybko dorosłam.

Warszawa, 20 września 2007 roku
Rozmowę prowadzi: Radosław Paciorek
Hanna Komierowska-Witkowska Pseudonim: „Hanka” Stopień: sanitariuszka Formacja: Pułk „Baszta” Dzielnica: Mokotów Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter