Hanna Ławrynowicz „Ewa Czerska”

Archiwum Historii Mówionej
  • Bardzo proszę na początku przedstawić się i opowiedzieć o pani dzieciństwie, rodzinie, życiu przed wojną.


Nazywam się Hanna Ławrynowicz, z domu Lubecka. Miałam szczęśliwe życie. Ojciec był bardzo zaradnym człowiekiem, dobrym ojcem. Był flirciarzem wprawdzie, ale w granicach przyzwoitości.

  • W dobrym znaczeniu.


Nas było dwie. Siostra młodsza o pięć lat, Maria, która została potem lekarzem, najpierw stomatologiem, a potem miała problem z palcem, [z kciukiem]. Nie mogła pracować i starała się, bo trudno było się dostać na medycynę, chciała skończyć medycynę. Ale powiedzieli, że wystarczy jeden fakultet. Jak ma skończony, to wystarczy. Ale jakoś przez stosunki, znajomości i starania dostała się i skończyła medycynę. Pracowała wreszcie w rentgenie, więc też nie bardzo bezpieczny kierunek wybrała, ale tak chciała.

  • A gdzie mieszkaliście przed wojną?


Mieszkaliśmy… Przedtem mój ojciec miał, rodzice w ogóle, domek, taki jakby dworek malutki jednorodzinny, na Grochowie, z ogrodem, na ulicy Płowce, Płowce 7. To była kolonia domków. […] Był właścicielem. Czy to spółdzielnia jakaś sprzedawała, nie wiem tego nawet dokładnie. Już nie pamiętam. A w [1938]… Budował [na Żoliborzu bliźniak do spółki z zaprzyjaźnionym architektem, panem Piaseckim]. Wybudowali wspólnie ten dom. Znaczy pan Piasecki miał drugą połowę, bo to jest bliźniak. I w 1938 roku na wiosnę sprowadziliśmy się na Żoliborz, Brodzińskiego 11.

  • A czym zajmował się, jaki zawód miał pani tata i pani mama? Czym się zajmowali?


Moja mama bez zawodu właściwie była. Tylko rodziną i domem się zajmowała. Skończyła kursy handlowe, księgowości i tak dalej, ale nigdy nie pracowała zawodowo. A ojciec najpierw był w wojsku. Jak się urodziłam, to [mieszkaliśmy] w Cytadeli i nawet mam tu zdjęcie moje małe, jak miałam ze dwa lata w Cytadeli, na terenie Cytadeli. Potem dosyć wcześnie przeszedł w stan spoczynku. Jakieś były do tego powody w każdym razie i zajął się, jak by to powiedzieć dzisiaj, biznesem. Miał fabryczkę niewielką tutaj na Powązkach, a potem w Bydgoszczy. Tam były wyroby gumowe, smoczki dla dzieci i [podobne drobiazgi]. Ale ojciec właśnie był tak bardzo patriotycznie [nastawiony]. Był w wojsku, u Żeligowskiego. Nawet dzisiaj była o tym w radiu mowa, o Żeligowskim. Że prezydent chciał odznaczyć generała „Bora” krzyżem Virtuti Militari I klasy, a że Żeligowski, który jest tam w kapitule, zaprotestował. Był, może już nie żyje, nie wiem, kiedy to było, bo to wspomnienia sprzed iluś lat w radiu […]. Ojciec mój wspominał zawsze o tym… Był w wojsku polskim w Rosji też.

  • Co pani może powiedzieć o szkole, o wykształceniu? Po prostu do jakiej szkoły pani chodziła?


Chodziłam do wspaniałego gimnazjum, naprawdę, Królowej Jadwigi. To było kiedyś prywatne, pani Jadwigi Sikorskiej. Przed śmiercią zapisała to państwu. To było państwowe gimnazjum przy placu Trzech Krzyży. Trzy skrzydła były, wspaniałe lokalowo. Nie mówiąc o tym, że całe ciało pedagogiczne było też na poziomie. Bardzo była ostra, wymagająca dyrektorka, pani Marta Frankowska, z którą tylko mój ojciec kontaktował się, bo mama się bała jej po prostu.

To skończyłam w 1940 roku, a maturę zdawałam już właściwie na kompletach. A moja siostra młodsza, ona chodziła na Żoliborzu do Piłsudskiej, na placu Inwalidów była ta szkoła. Po maturze na stomatologię zdała i skończyła. Potem właśnie jeszcze medycynę robiła, w związku z tym że nie mogła pracować jako stomatolog, bo rękę miała [chorą, ostry ból kciuka]. Nie mogli wyleczyć tego. To tyle o rodzinie […]. […] Po szkole poszłam [do Szkoły Pielęgniarstwa PCK. Trudno się było tam dostać]. Aha, ojciec mi załatwił szkołę pielęgniarstwa i [otrzymałam] w 1943 roku dyplom pielęgniarki. To była trzyletnia szkoła, wykładali profesorowie z Akademii Medycznej, tak że miałyśmy wspaniałe wykształcenie pod tym względem. Pracowałam potem krótko dosyć w gabinecie zabiegowym na Woli, w ubezpieczalni społecznej.

  • A ta szkoła gdzie się mieściła?


Szkoła pielęgniarek? To była szkoła Czerwonego Krzyża. Były dwie w Warszawie, warszawska tak zwana szkoła i czerwonokrzyska. Byłam w szkole Czerwonego Krzyża na Smolnej. To się schodziło na dół po schodkach i wówczas był [tam] szpital Czerwonego Krzyża, [w którym odbywałyśmy praktykę]. [Szpital PCK] niestety został zniszczony kompletnie w czasie Powstania i nie został odbudowany. Tam odbywałyśmy praktykę. Tam były wszystkie oddziały – i wewnętrzny, i chirurgia, i ortopedia, i tak dalej. Tam byli przechowywani nawet i leczeni cichociemni. To się tak po cichu załatwiało i mówiło się o tym szeptem. Tam odbywałam praktykę, skończyłam tę szkołę w 1943 roku i w tym czasie to już właściwie należałam do Armii Krajowej.

 

Miałyśmy z siostrą kolegów tutaj, na Żoliborzu – Edek Korwin-Piotrowski, Mieczyk Kalinowski, [por. Czerkawski] byli w 1. Pułku Szwoleżerów. Byli zaprzyjaźnieni z dziewczętami, które uczyły się pod Warszawą gdzieś. Gdzie to było, to nie pamiętam już. Tam był jakiś mająteczek, [w którym mieściła się] Szkoła Gospodarstwa Wiejskiego. […] A chłopcy tam przyjeżdżali, ci nasi koledzy i inni, [ćwiczyli musztrę i jazdę konną]. Mieli konie tam i właśnie odbywali musztry. […] Raz oni brali udział w sabotażu pociągu jakiegoś. I pamiętam, że nas w takie rzeczy nie [wciągali]. Nie pozwalali nam brać udziału, ale czekałyśmy pod telefonem, moja siostra spała ze mną wtedy, żeby rodzice nie słyszeli, i oni o trzeciej w nocy zadzwonili, że wszystko dobrze. […] A potem w lecie, nie wiem, jaki to był miesiąc, wypadało święto pułkowe 1. Pułku Szwoleżerów, które było hucznie obchodzone. Urządzili bal. Dziewczęta z tego mająteczku przywiozły cały wielki pojemnik kurczaków. Myśmy się bawili wtedy ze dwa dni. Tak że były takie przyjemne [chwile] w tym, chociaż jednocześnie straszne rzeczy, bo później ten właśnie przyjaciel Edka Korwin-Piotrowskiego (to nawet był taki mój wielbiciel, ale zupełnie nie mogę sobie przypomnieć jego nazwiska) – wychodziłam z pracy na Woli i na słupie ogłoszenia były przylepiane o rozstrzelanych i jego tam znalazłam. I Edek Korwin-Piotrowski, i on był, to byli dwaj przyjaciele. Tak że tu się bawiło, a tu takie tragedie. Edek Korwin-Piotrowski, jedyny syn. Ta [matka]. Rodzice oddali naręcze biżuterii i złota i wszystkiego i niby gestapowiec obiecywał, że go wypuszczą, ale niestety. Tak się skończyło. [Obaj zostali rozstrzelani].

  • A proszę powiedzieć, czy ktoś z pani rodziny jeszcze należał do konspiracji?


Ojciec należał i nawet jako przykrywkę zatrudnił się w straży pożarnej, która jest przy Potockiej. Pamiętam, że miał nawet mundur i tak dalej. Właśnie u nas na strychu były gromadzone materiały opatrunkowe, leki wartościowe. Siostra także brała udział, przenosiła broń, ale naprawdę nic nie mówiłyśmy między sobą o tych rzeczach. Ja to potem dopiero, po Powstaniu i po paru latach, się dowiedziałam.

  • Czyli niezależnie od siebie działałyście w konspiracji?


Tak, niezależnie od siebie, zupełnie.

  • Jeszcze o okupacji chciałbym troszkę porozmawiać. Jak wyglądało życie pani rodziny podczas okupacji? Życie codzienne, czym zajmowali się właśnie wtedy rodzice?


Pamiętam, że o trzeciej w nocy chodziłam na Powązki piechotą (tam była piekarnia), żeby zdobyć taki [mały] bocheneczek razowego chleba, który niosłam potem prawie za pazuchą, jak to się mówi. Gorący to był rarytas, bo niestety było trudno o wszystko i, jak mówię, nie mieliśmy zapasów, tak że naprawdę żyliśmy ryżem dużo i właśnie takie wypady się robiło – a to chlebek, a to czasem coś [ze wsi]. Kobiety woziły mięso, cielęcinę czy nabiał, czasem się coś udało kupić. Tu krążyły po Żoliborzu. Przeżywaliśmy strasznie to wszystko. Nawet kiedyś, żeby odpocząć właśnie od łapanek [wyjechaliśmy do stryjostwa do Długosiodła i trafiliśmy niestety na przyjazd Niemców i łapankę. Niemcy zabrali wielu mężczyzn, którzy nigdy nie wrócili. My ukryliśmy się w ogrodzie, w łubinie. Ocaleliśmy. Uprzedził nas komendant policji]. Na przykład była łapanka na Żoliborzu – o szóstej rano zobaczyliśmy Niemców spacerujących po Brodzińskiego i chodzili od domu do domu, a żandarmi, swoją drogą, spacerowali i zabierali mężczyzn. U nas wtedy ojciec nie miał samochodu, ale jakiś pan wynajmował u nas garaż w ogrodzie i tego pana z alei Wojska zabrali. Nigdy nie wrócił już i [podobnie] wiele osób z tej łapanki. [Mój ojciec nie nocował wtedy w domu, bo była wsypa]. A moja mama bohatersko się zachowała w tym wypadku, [w czasie tej łapanki na Żoliborzu], bo pod [numerem] 23 (do dziś stoi ten dom) mieszkali nasi znajomi, państwo Krasowscy, i mieli trzech synów. Moja mama postanowiła ostrzec ich, żeby się schowali, bo tam dosyć duży ogród w głąb szedł i krzaki były. Wysłała moją siostrę, była młodsza, więc [mogła być zlekceważona]. Z bańką na mleko. Na Niegolewskiego, [do sklepu]. Wysłała ją – sklep spożywczy był na Niegolewskiego – po mleko do sklepu i kazała jej zadzwonić po drodze do furtki [do sąsiadów] powiedzieć, żeby się schowali ci chłopcy. Znaliśmy ich oczywiście. Moja siostra miała bujne włosy, kręcone, blond, i była zupełnie [nie] podobna do Żydówki, a ten żandarm ją zatrzymał na ulicy: Jude! Więc ona oczywiście wybroniła się jakoś i wytłumaczyła mu, że nie jest Jude! i że idzie po mleko, i szczęśliwie to się udało i ci chłopcy ocaleli wszyscy.

  • A pani tata gdzie był wtedy podczas łapanki?


Wtedy go nie było, bo była jakaś wsypa i ojciec nie nocował w domu i ocalał właśnie dzięki temu. Nawet pamiętam, że futro miał wspaniałe, tośmy oddali na przechowanie na plac Inwalidów do jakichś państwa […]. Znajomych. Ale potem Powstanie i to wszystko i już nigdyśmy tego futra nie zobaczyli, ale najważniejsze było, że ojciec ocalał.

  • A legalnym utrzymaniem pani rodziny wtedy była właśnie praca taty w straży?


Tak, a poza tym robił interesy, ja się nie orientowałam, nie interesowało mnie to. W każdym razie żyliśmy jako tako. Wiadomo, że były braki różne, ale nie zwracało się na to uwagi, bo nie było tak, żebyśmy głodowali. Tak źle nie było, [chociaż nie mieliśmy żadnych zapasów, bo ojciec uważał, że to nie obywatelsko wykupywać sklepy].

  • W którym roku, jeżeli pani pamięta, weszła pani do konspiracji? I jakie zadania miała pani do zrobienia?

 

W ’41 [roku] mniej więcej, [może nawet wcześniej], właśnie do szwoleżerów się przyłączyłam, bo żeśmy w ogóle się znali. Czasem meldunki się nosiło. Moja siostra broń przenosiła, okazało się potem, tak że… A potem… Przeszłam szkolenie [wojskowe] w Szpitalu Maltańskim, który się mieścił na Senatorskiej. Tam tak zwana Resursa Kupiecka była, bo na Krakowskim była Resursa Obywatelska, a tu była Kupiecka. Tam był Szpital Maltański, tam odbywałyśmy szkolenie, przygotowanie wojskowe, właśnie tam Zdzisław Szamborski, pani doktór, nawet tu mieszkała niedaleko, ale już nie żyje też, w tej chwili zupełnie mi jej nazwisko wyleciało. Wiedziałam przez wiele lat, a teraz już nie powiem. W każdym razie tam żeśmy przeszły [szkolenie]. Była grupa dziewcząt na tym szkoleniu, takie przysposobienie wojskowe, można powiedzieć. Tam zostałyśmy zaprzysiężone.

Jak się Powstanie [zaczęło].

  • Właśnie, przejdźmy…


Byłam w mieście, wróciłam, musiałam na piechotę przez Cytadelę jakoś…

  • Może od początku – gdzie panią zastał wybuch Powstania?

 

Wybuch Powstania mnie właściwie zastał… Znaczy nie wiedziałam wtedy jeszcze o tym, byłam w mieście, w centrum, bo przypuszczam, że chciałam się spotkać z moim szefem, ale nie doszło chyba do tego, że już się dowiedziałam, [że na Żoliborzu zaczęło się] właśnie. […] [Na ulicy Suzina Niemcy spotkali chłopców w bramie]. W każdym razie wracałam koło drugiej już czy trzeciej może i tramwaj, który szedł normalnie przez wiadukt na Żoliborz, już nie dojechał, tylko dojechał do Bonifraterskiej. Tam przy kościele bonifratrów nas wysadził. Powiedział, że dalej nie jedzie, bo już są walki. Wobec tego chciałam się koniecznie dostać do domu, bo to wszystko mnie zaskoczyło. Nie wiedziałam, co się dzieje w domu, mama została. Na piechotę, bez butów, bo nawet miałam jakieś, nie wiem, nowe pantofle na nogach, więc zdjęłam je, ludzie krzyczeli z okien: „Uważaj! Strzelają! Walka! Schowaj się!”. Ale nie zważając na to, chciałam za wszelką cenę dostać się do domu. Zajęło mi to dosyć długo, chyba ze dwie godziny, ta wycieczka. Przyszłam do domu. Nikogo nie było, tylko mama mnie powitała [takimi słowami]: „Haniu, ty tutaj?!”. I były wspaniałe pierogi z wiśniami na obiad. Nie zapomnę, tego dnia właśnie. Nie wiedziałam, co robić. Zamiast zostać tu i tak samo, mogłam pomóc, i [zająć się] rannymi, czy włączyć się w ten ruch, to koniecznie chciałam się dostać do swoich i postanowiłam przejść do Śródmieścia. Było to dosyć trudne. […]

 

  • Proszę jeszcze raz opowiedzieć po kolei.


Moja mama była bardzo przeciwna temu, ale wreszcie uległa i powiedziała, że mnie odprowadzi.

  • Bo pani siostra i tata…


Siostra dwa dni przed Powstaniem przyszła. Rodzice grali w brydża, właśnie u państwa Krasowskich na Brodzińskiego, i Marysia przyszła: „Mamo, chcę się pożegnać, bo idę na zgrupowanie”. Miała koc i plecaczek i nikt nie zwrócił na to w ogóle uwagi. Była młodsza ode mnie pięć lat, uważali, że jakaś zabawa. „Dobrze, dobrze, idź”. A ona jak poszła, tak już nikt jej nie widział. Dopiero po Powstaniu moja mama przez Czerwony Krzyż ją szukała, bo nie wiedzieliśmy, co się z nią dzieje. Znaczy mama nie wiedziała, bo mnie już nie było wtedy w domu. Tak to się zaczęło. […]

  • O pani przejściu do Śródmieścia.


Nie wiem, czy to było na drugi dzień, czy na trzeci chyba? Postanowiłam pójść. Ponieważ miałam na strychu zgromadzone różne materiały [opatrunkowe] i leki, to wypakowałam dużą torbę, taką, które były w czasie okupacji modne wtedy, duża na zipper, na twardo wypakowałam [ją cennymi lekami]. Wyszłyśmy z mamą. Aleja Wojska była wybrukowana kamieniami, brukowce tak zwane, więc kulki odbijały się, bo Niemcy byli w Instytucie Chemii, obecnie tam nadal jest zresztą ten Instytut. Nie wiem, czy za nami strzelali, czy w ogóle tak strzelali wzdłuż alei Wojska, w każdym razie kulki pykały. Ale doszłyśmy do placu Inwalidów, mama wróciła się, a ja spotkałam kogoś, kto mi powiedział, że od chwili kiedy niemieccy żandarmi, którzy mają w swoich rękach wiadukt prowadzący do Śródmieścia, od [tej] chwili, kiedy widzą nas, to trzeba iść z rękami do góry. Zawiesiłam torbę na ramieniu i z rękami do góry maszerowałam. Po drodze zobaczyłam, że na wiadukcie leżą zabici ludzie. A [żandarmi] spacerowali między tymi [zabitymi]. Szczęśliwie przeszłam, z torbą napakowaną, nikt mnie nie zatrzymał. Ja nie wiem – [miałam szczęście]. […] Ponieważ wiedziałam już, że idę na Powstanie, wobec tego włożyłam narciarskie buty. Tak że nawet byłam ubrana nieodpowiednio, bo to było lato przecież, ciepło, narciarskie buty i w ogóle tak po sportowemu się ubrałam, na Powstanie. Te buty mnie ratowały, bo dziewczynki różne to naprawdę tam boso zostały, bo były w sandałach, które się rozlatywały, a ja miałam solidne buty. Niemcy nawet w obozie potem proponowali, że nam gwoździe nabiją. W ten sposób przeszłam i w klasztorze bonifratrów już byli powstańcy i olbrzymia flaga polska łopotała.
Powitali mnie entuzjastycznie i następnie starałam się dalej [iść]. Nie zatrzymałam się tam u nich, tylko szłam dalej. Wiem, że koło Hali Mirowskiej obecnej to zrobił się popłoch, że czołg niemiecki jedzie. Wszyscy uciekali. Nie wiedziałam, dokąd się schronić, bo tam [były] w ogóle dla mnie nieznane domy. Stałam na klatce schodowej, pod ścianą z duszą na ramieniu, ale jakoś szczęśliwie przejechał czołg obok gdzieś. Wyszłam i dalej szłam. Pod wieczór jestem na ulicy Żelaznej. Kompletnie nie znam tej dzielnicy. I co mam zrobić? Bo nikogo tu nie znam. W tym momencie spotykam kolegę mojej siostry i jej przyjaciółki. Jak się nazywał, nie wiem. Wiem, że miał na imię Romek. Szedł, to była taka… Jak to się mówi? [Szpan], nie moda, tylko w płaszczu czarnym, z rewolwerem, machając tak, szedł ulicą w długich butach. To był nonsens, bo to właśnie podpadało od razu, ale wtedy to już nie grało roli. Ale tak chodzili też w czasie okupacji, niestety, ci moi chłopcy. Okazało się, że jego rodzina tam gdzieś mieszka, zaprowadził mnie do siebie do domu i przydzielono mi siennik w piwnicy, bo wszyscy spali w piwnicy, bo i bombardowania, i ostrzał, więc było niebezpiecznie. Mama jego, pamiętam, przynosiła do piwnicy… I nie wiem, co to było, to było coś ohydnego, na półmisku dużym były przezroczyste kulki, to sago czy coś to się nazywało, ugotowane. Ale człowiek był głodny, to wszystko było dobre. Bo później była słynna zupa „plujka” – zboże z browaru i [to] się gotowało i [jadło] łupiny ostre takie, [trzeba było wypluwać].
I potem właśnie nie wiem, na który [dzień]. Tam byłam ze dwa dni i jak wyszłam na ulicę, nie wiem, co tam działałam, w każdym razie na ulicy spotkałam mojego profesora ze szkoły pielęgniarek, chirurga, profesora Kossakowskiego, który był profesorem chirurgii i ordynatorem oddziału w szpitalu dziecięcym na Litewskiej w czasie pokoju. Znana bardzo osoba i bardzo dobry chirurg. I on mnie poznał, bo raz, że miał [u nas w Szkole Pielęgniarek] wykłady i egzamin miałam u niego, wiedział, że jestem przeszkolona dyplomowana pielęgniarka: „To ja cię zabieram”. [Profesor Kossakowski urodzony w 1906 roku, ppor. Zgrupowania „Chrobry II”, Komendant szpitala powstańczego na ulicy Śliskiej 1].

Na Śliskiej był szpital dziecięcy przed wojną, ale wtedy został przemianowany na powstańczy. Sienniki były na podłodze, bo niestety nie było łóżek, bo były małe łóżeczka dla dzieci. I mnie od razu na salę operacyjną. Pierwsza operacja to była amputacja nogi u szesnastoletniej dziewczyny. To było coś okropnego i wiem, że mi się słabo zrobiło. To było straszne. Ale muszę podkreślić, bo nigdy nie słyszę o tym, że ten profesor to był bohater. Naprawdę, ja wtedy już go podziwiałam, a teraz myślę [też często], on dzień i noc operował, po prostu nie odchodził od stołu. Ale jak tylko była wolna chwila, to chodził między rannymi, podawał kaczki, podawał wodę, poprawiał. Po prostu opiekował się wszystkim. Nie odpoczywał po prostu ten człowiek. Dla mnie bohater! I to tak wspaniały chirurg, ordynator oddziału! Nie miał zupełnie tego, że jest kimś, tylko widział, że trzeba tu pomóc i pomagał!

 

  • A przeżył Powstanie?


Przeżył Powstanie, zdaje się, ale nie wiem, bo nie słyszałam o nim później. Nawet nie jestem pewna, czy przeżył. Tam byłam, pracowałam tam, tam na moich rękach umarł brat mojej koleżanki ze szkoły pielęgniarek, Wandy Gromulskiej. Postrzał w brzuch. Błagałam: „Doktorze! Ratować go!”. Ja go nawet nie znałam, tylko mi powiedział, że jego siostra w szkole była. Chciałam go ratować za wszelką cenę, a doktór rozkładał ręce zrozpaczony. Nie było czym, nie było leków. Sulfamidy, to była jedyna rzecz, która wtedy była taka niby bakteriobójcza. Zmarł niestety. Dwadzieścia dwa czy coś lat miał. A potem szukałam jego grobu na Powązkach i znalazłam grób. Okazało się, że jego siostra, moja koleżanka, też zginęła i mają grób tam w kwaterze powstańczej. Rodzice chyba przychodzą tam. To tragedia, dwoje dzieci stracili. […]

  • A gdzie się ten punkt znajdował pana doktora Kossakowskiego, na jakiej ulicy ten punkt medyczny się znajdował?


Gdzie? Na Śliskiej. Teraz chyba nie ma tej ulicy w ogóle. Z Marszałkowskiej wchodziło się w Śliską. Była prostopadła do Marszałkowskiej.

  • Co później się z panią działo?


Potem było bombardowanie, nie wiem, w piwnicy się znalazłam i przyszedł mój szef. Mnie szukał cały czas, bo miał kontakt z moim ojcem, który był w Kwaterze Głównej [w PKO]. […] Nie wiem, jakim cudem oni wiedzieli, że jestem gdzieś tam. I on mnie znalazł. Czy przypadkiem? Już nie wiem, jak to było. W każdym razie nagle przyszedł i zabrał mnie stamtąd. Przez Marszałkowską przechodziliśmy w wykopie, oczywiście, i na tą stronę, gdzie „Palladium” jest. Wtedy właśnie znalazłam się już na Złotej, spotkałam się też z ojcem po jakimś dniu czy coś. Organizowałam punkt szpitalny na Złotej. Na parterze było wolne mieszkanie. Musiałam oczywiście zgromadzić wszystko – i pościel, i materace, i łóżka, [wszystko] taszczyło się [na plecach] przez ówczesny plac Napoleona. I straszne tam [było]. Na jakiej to ulicy było, zaraz… Pamiętam, jak tak zwana krowa wyrżnęła z działa kolejowego [w bramę domu w pobliżu]. Tam było tyle ofiar. Potem pamiętam lej przed [bankiem, gdzie uderzyła bomba]. […]

  • To pani była świadkiem tego, tej eksplozji?


Byłam świadkiem, tak. Bo tam cały czas w tej okolicy krążyłam. Mój ojciec był nieustraszony. Jak szłam z ojcem, czasem tam się zdarzało, leciały samoloty i rzucały całe wiązki zapalających bombek, to mój ojciec mówił: „O, te to spadną tu. A te tu”. Spokojnie w ogóle. […] Niestety punkt szpitalny to długo nie trwało, bo też zostało zbombardowane, a poza tym [Powstanie] chyliło się ku upadkowi niestety. Wycofywaliśmy się wreszcie. Wycofaliśmy się na ulicę Wspólną.

Wtedy też mój ojciec mi powiedział, że zaprosił paru oficerów wyższych, że mi mięso przyniósł, koninę zdobytą gdzieś tam i że mam zrobić z tego befsztyki. Pamiętam, jak robiłam te befsztyki w jakiejś kuchni [domu przy Wspólnej]. Przy oknie na stolnicy miałam rozłożone te befsztyki. Starałam się je przyprawić jakoś, bo wiedziałam, że to mięso ma smak słodkawy. Jak już były gotowe – znaczy nieusmażone, ale przygotowane – nagle bomba runęła i okno wyleciało, i befsztyki całe w szkle i tyle było z tej kolacji. […] Ale potem dalej wycofywaliśmy się na Piękną. Piękna, Krucza, tam.

 

  • I tam również był zorganizowany punkt?


I właśnie z Kruczej jakiś… Zresztą znałam tego oficera, organizował gromadkę łączniczek, na ochotnika kto pójdzie na Wspólną [7], żeby archiwum wyratować, zabrać stamtąd. I ja się koniecznie [uparłam], że pójdę. Wiem, że ten porucznik nie chciał mnie wziąć. Walkę z nim stoczyłam, bo powiedział, że nie jestem [łączniczka], nie powinnam, znał ojca, i że nic nie wie i nie będzie mnie brał, i tak dalej.

Ale ja koniecznie [chciałam] i poszłam. I właśnie tak się skończyło. To był paropiętrowy budynek. Weszliśmy tylko na parter, pamiętam drzwi podwójne były do jakiegoś mieszkania, a tu była winda z tyłu. Ledwo żeśmy weszli [na klatkę na parter], to usłyszeliśmy gwizd bomby lecącej. Nalot w ogóle i ten gwizd szalony i [porucznik] mnie złapał w pół, chciał mnie chronić. A ja miałam włosy zaplecione, długie warkocze i tu splecione, spięte. Mówię o tym, bo co to za siła była, ta bomba nie wybuchła, ale mówili, że to była tysiąctonówka, jakaś olbrzymia bomba. Nie wybuchła, ale drzwi wyleciały na nas. Dziewczyny były ranne, mnie włosy wszystkie nie tylko się rozplotły, ale tak stały [jak druty], o tak miałam włosy [sterczące].

  • Po wybuchu, tak?


Taki podmuch i taka siła szalona. Potem piwnicami nas wyprowadzali stamtąd. Przede mną szła koleżanka, bardzo chciałabym ją spotkać, miała długie buty i bryczesy, takie do konnej jazdy. Te bryczesy były pocięte w paseczki i wisiały z tych butów. Pamiętam, bo szła przede mną, a była w różowych figach. Co to za siła straszna była?! Tak że niestety myśmy tego archiwum nie wyratowały.

Nie wiem, co się stało, nawet mój syn to mnie tam dopisał na tym: „Mamo, a co z tym archiwum się stało?”. Przypuszczam, że albo później ktoś jednak poszedł po to i coś może znalazł, nie wiem. Może w Londynie wylądowało to. W każdym razie wtedy straciłam słuch. Miałam taki w ogóle młyn w głowie przez chyba dziesięć dni. To było coś okropnego. Nawet ojciec mnie zabrał do lekarza [na Kruczej], który tam był, starszy pan, laryngolog. Niestety nie myślałam wtedy, że trzeba zaświadczenie mieć ze wszystkiego, tak że mnie coś poradził, coś zadziałał, ale to niewiele pomogło. Ale w każdym razie byłam u takiego. I potem maszerowaliśmy do Ożarowa.

  • Ale to już po upadku?


Tak, to już po upadku, było podpisane, to że jako jeńcy [wojenni wyjdziemy].

  • Ale jeszcze chciałbym porozmawiać o Powstaniu. Zaraz przejdziemy do upadku.


Ale to wszystko było tak słabe. Myśmy byli tacy wygłodzeni. Wystarczyło palcem [dotknąć kogoś], to człowiek padał. Tak że ledwo, ledwo się to wszystko trzymało na nogach. Pamiętam, czwórkami szliśmy do fabryki, fabryka kabli czy coś. Betonowa podłoga, trochę słomy tam położyli…

  • Czy podczas Powstania miała pani kontakt z siostrą albo z matką?


Nie, z nikim. Tylko z ojcem. [W obozie Bergen Belsen].

  • A sam moment kapitulacji, jakie uczucia panią opanowały, gdy pani się dowiedziała o kapitulacji? Gdzie panią to zastało? To było właśnie na Kruczej?


To było chyba tam, Krucza, ten placyk, jakoś tak.

  • A jeszcze o samej służbie medycznej, jak to było zorganizowane? Skąd braliście leki, środki? Jak się odnosiła do was ludność cywilna?


Właśnie doktór Szamborski był naszym szefem, tej naszej komórki. Miał jakieś zapasy […]. Nie wiem, skąd doktór Kossakowski na przykład brał leki. W ogóle tego nie umiem powiedzieć. [Pewno korzystał z zapasów szpitala]. W każdym wiem, że niestety nie było penicyliny [i stale wszystkiego brakowało] wtedy, co by się dało uratować dużo osób. [Był cibazol, sulfatiazol – bakteriobójcze].

  • A czy ludność cywilna pomagała? Jaki był stosunek ludności cywilnej do powstańców?


Nie zetknęłam się z jakimś złym stosunkiem. Raczej pozytywnie wszyscy się odnosili. Nie miałam jakichś przykrych [doświadczeń].

  • I właśnie wróćmy do kapitulacji. Została pani wyprowadzona razem z całą medyczną grupą?


Tak. I mój ojciec też tam był. Spotkaliśmy się w Ożarowie znowu. Tylko że w Ożarowie podzielili nas już, kobiety i mężczyzn do zamkniętych wagonów towarowych i jechaliśmy w nieznane, nie wiedząc dokąd. Wtedy ojciec i ja to już zupełnie nie mieliśmy kontaktu, ani w ogóle nic o sobie nie wiedzieliśmy. Ale spotkaliśmy się, bo nas wywieźli [do obozu].

Pierwszy obóz to był Fallingbostel XI B (chyba), w Saksonii. To był obóz wielonarodowościowy. Tam i Anglicy byli i [inni]. Męski, tak że myśmy [kobiety] miały [wydzielony barak]. Tam nas była tylko grupka kobiet, chyba sto nas było. Potem [przewieziono nas] któregoś dnia właśnie [do Bergen Belsen], wtedy tam spotkałam się z ojcem. Zgłosiłam się do pralni, bo mi powiedzieli, że jak się [ktoś] zgłosi do pracy, to można z mężczyznami [nawiązać] kontakt. Dużo kobiet miało tam mężów, braci, rodziny po prostu. Więc się zgłosiłam i wobec tego ojciec mógł mi oddać do prania swoje rzeczy, bieliznę. Przez druty tylko żeśmy mogli się porozumieć. To raz się zdarzyło zresztą, bo tam byłyśmy nie tak długo. Ale to był głód przecież i wydzielane porcje wojskowe, grubszy kawałek chleba czarnego, wojskowego. A nasz barak, kobiety były oddzielone osobno w jednym baraku i tylko my byłyśmy, właśnie sto. Dookoła tego baraku były druty kolczaste i pod te druty przychodzili jeńcy ruscy. Okropni. Myśmy były głodne i wyczerpane, i tak dalej, ale oni to były kościotrupy! Na takim [kiju], pamiętam jak dziś, oni się opierali. Jak to się nazywa? Drzewa, laska, kawałek drzewa po prostu. Tu derka jakaś, okryci, bo to było zimno, zima, i błagali o jedzenie. I myśmy jeszcze im rzucały przez druty, bo nie mogłyśmy patrzeć na to. To było straszne. Właśnie tam ich trzymali też między innymi, ale byli szalenie wygłodzeni. Kościotrupy po prostu. Teraz nagle, to wszystko się nagle działo, nas zawiadamiają, że za dwie godziny wyjeżdżamy, więc prędko rzeczy spakować, co się tam miało. To była Wigilia. To specjalnie mam opisane.

  • To było 1945 roku? Wigilia?


Tak. I w ten dzień nas wywieźli rano z Bergen-Belsen do innego obozu. Nie wiedzieliśmy dokąd. Nie wiedziałyśmy, bo to same kobiety. Też zapakowali nas w wagon towarowy, zamknięty. Pięćdziesiąt kobiet w jednym wagonie. Na środku była koza i siedział wachman, Niemiec. Rura do góry. […] Pamiętam wieczorem już, pod wieczór, ciemno było, a to była bardzo ostra zima. Nawet teraz wspominali, w radio słyszałam, że ta zima przypomina ’44 rok. Więc to była ostra zima, śniegi i nagle pociąg stanął gdzieś w lesie i stał długo. Otworzyłyśmy drzwi, on nam otworzył, ten Niemiec, to był starszy człowiek, nawet powiem, spokojny zupełnie był, w dodatku Wigilia, to taki dzień był jednak [wyjątkowy]. Niemcy też jakoś chyba celebrują to. I dziewczyny koniecznie chciały choinkę, kawałek gałęzi ułamać, ale jak tu wysiąść, nie wiadomo. Ten pociąg – czy zaraz ruszy, czy nie? Czy może ktoś strzelać do nas? Ale jednak któreś wyskoczyły po gałązkę. Przyniosły do wagonu i pamiętam, żeśmy się dzieliły. Któraś miała kawałek chleba, jakaś miała cebulę, myśmy się tym dzieliły jak opłatkiem, śpiewałyśmy kolędy i to było naprawdę wyjątkowe przeżycie, muszę powiedzieć. To była wyjątkowa Wigilia, którą głęboko przeżyłyśmy, bo zima, te wszystkie ciężkie warunki nasze, w wagonie stłoczone, nawet nie można było usiąść dobrze, włosy przymarzały do ściany wagonu, mróz był, a myśmy sobie śpiewały kolędy i czułyśmy taki [podniosły nastrój]. I potem na drugi dzień przyjechaliśmy na jakąś stacyjkę maleńką, pusto w ogóle. Wysiadłyśmy i znowu nas prowadzą gdzieś polną drogą do obozu. Nic nie wiemy, dokąd i co. Przychodzimy do obozu, który jest parę baraków tak w kwadrat mniej więcej. W środku jest pusty plac, ogrodzone wszystko drutami kolczastymi, bardzo wysokie, brama też, a przed bramą był długi barak, gdzie byli Niemcy, którzy [nas pilnowali]. Komendant obozu i tam całe [dowództwo]. Wachmani różni, i tak dalej. To był obóz Molsdorf dla oficerów. Nas wtedy tam 400 zgromadzili, oficerów, w obozie w Molsdorf. Z tym że były dwie córki „Bora” Komorowskiego, nieletnie, więc podane było jako ordynansi, żeby jakoś [ochronić je], żeby nie chodziły do pracy, dlatego do tego obozu zostały dołączone.
Obóz był okropny, bo dookoła były pola. W oddali był wiadukt kolejowy, linia kolejowa, a jeszcze z drugiej strony las, ale bardzo daleko, a tak pole, a tu było błoto gliniaste, tak że w ogóle buty nam zostawały w tej glebie. Niemcy nam wreszcie wydali saboty drewniane, które się wkładało, żeby przejść z baraku do baraku. Było zimno dosyć też, piecyk żelazny był w sali, w naszej sztubie. Dwadzieścia nas było w mojej sztubie. Stół, ławy i piec. Jedyna przyjemność to była (tylko nie wiem, jak to było często) łaźnia i tam nas prowadzali. Była gorąca woda, więc to była frajda nie z tej ziemi i tak żeśmy na to czekały zawsze. Prymitywna ta łaźnia, ale najważniejsze, że była gorąca woda i można było się porządnie umyć i rozgrzać trochę.
Jedzenie było straszne w obozie. Więc tak: albo była zupa z brukwi, gdzie kawały brukwi półsurowej pływały w wodzie, kocioł dyżurne [przynosiły], to była żółta zupa albo zielona zupa była z szałwii. Poza tym rano była kawa, oczywiście zbożowa, i grubsza pajda chleba i maleńki kwadracik margaryny do tego i to było na cały dzień. I nagle, pamiętam, było wielkie święto, któregoś dnia – ale po dwóch miesiącach chyba dopiero – dyżurne przyniosły cały kocioł kartofli. Pan sobie nie wyobraża, co za radość była, kartofle w mundurkach. Więc teraz tak, to jest po prostu [niesamowite], nie zapomnę tego: stałyśmy wszystkie, jak nas było dwadzieścia, a dyżurne układały kupki kartofli na stole. Pięć kartofli, zdaje się, wypadało [na osobę], więc dużo nawet. Ale teraz wszystkie patrzyły, którą kupkę wybrać, a dyżurne chodziły: „Nie, tu jest większy kartofel, to trzeba zmienić”. I tak dopasowywanie było, żeby kupki równe. […] Więc wszystkie się rzuciły na kartofle, to było wielkie święto. Po czym obierało się skórki i ponieważ nam dali w międzyczasie paczki Międzynarodowego Czerwonego Krzyża, jedna paczka na dziesięć kobiet, więc było zajęcie podzielić marmoladę na przykład na dziesięć porcji. Ale z tego były puszeczki. Wobec tego myśmy kartofle obierały, skóreczki kładło się do puszki, troszeczkę margaryny z naszej porcji porannej i to się przypiekało na piecu żelaznym. To było bardzo dobre, chrupiące. […]

  • Frytki obozowe.


Tak, przysmaki. Jak wróciłam do domu i powiedziałam mamie: „Mamo, dlaczego my nigdy takich nie [robiłyśmy]? To pyszne!”. A mama się rozpłakała. Takie było jedzenie i to wszystko. […]

  • Pani Hanno, jak długo pani była później w tym drugim obozie?


Do końca wojny. Znaczy potem nas zaczęto przenosić z tego obozu, bo już się zbliżały wojska alianckie. Jeszcze muszę powiedzieć, że był taki incydent w trakcie naszego pobytu w obozie: któregoś dnia był nalot. Samolot, jeden samolot, właściwie nikt nie wiedział, jaki to był samolot, i do dziś nie wiem, czy to był aliancki, czy to był niemiecki. Wątpię, żeby niemiecki, a aliancki też nie powinien być. Zniżył się nad nasze baraki i ostrzelał z broni pokładowej. Zabił dziewczynę, siedemnastoletnią była sanitariuszką w szpitaliku obozowym. Wyszła przed szpitalik, zabił ją. Na miejscu zginęła. Ale kilka koleżanek, które były na górnych pryczach, były ciężko ranne. Jedna czy dwie nawet miały nogi […]. Muszę powiedzieć, że wtedy, już koniec się zbliżał, więc Niemcy się zachowali bardzo przyzwoicie. To muszę przyznać niestety, że natychmiast, to było blisko Erfurtu stosunkowo, duże miasto to był Erfurt, natychmiast przyjechały karetki, lekarze, zabrali ranne do szpitala. A tej dziewczynie, [która zginęła] pozwolili zrobić wojskowy pogrzeb, tak że delegacja z obozu wyszła też poza obóz i [dziewczyna] została pochowana tam na cmentarzu, bardzo przyzwoicie. Ale jeszcze coś takiego miałam właśnie, myśl mi przeszła, że nie powiedziałam… Potem nam dawali więcej paczek, trzeba przyznać. Potem było tam na pięć, na cztery. A zawsze dawali nam wtedy, jak trzeba było wyjść z obozu.

  • Na dobre wrażenie?


Nie, po prostu nie wiem, pozbywali się czy co? Ale myśmy pod koniec, to już jak miałyśmy opuścić, nie wiem właśnie czy samolot [ostrzeliwał], dlatego że była linia kolejowa, ale obóz, baraki, to wiadomo, że to jacyś więźniowie są niemieccy, więc kto to mógł ostrzelać? Nie wiem. W każdym bądź razie taki incydent był. Ja ocalałam szczęśliwie.

  • Gdzie panią zastał koniec wojny? Tam właśnie w obozie?


Nie. Potem, ponieważ front się zbliżał, to kazali nam wyjść z obozu, że idziemy przed siebie. Została w obozie dziewczyna, która urodziła dziecko, i ona została i jeszcze jakaś chora, a tak nam kazali wyjść i to wszystko dźwigać na plecach – puszki i te… Miałam karakuły od pani ze Złotej, która mi dała futra do wyboru, bo: „Zima, musisz wziąć”. Wyprułyśmy, pamiętam, wszystko z tego futra, żeby sama skóra była i ponieważ było bardzo zimno, tośmy się nawet dwie [okrywały się tym futrem]. Była taka „rodzina misiów”, bo jedna koleżanka miała pseudonim „Misia”, a druga to „Topola”, no i ja. We trójkę prowadziłyśmy gospodarstwo i tak w ogóle się zaprzyjaźniłyśmy. Myśmy z „Topolą”, to był kawał kobiety dużej, duża babka, z Krakowa. Spałyśmy [razem] i karakułami żeśmy się okrywały, po prostu tą skórą, ale potem trzeba było to nieść właśnie, i puszki, i to wszystko. To było ciężkie. I to chodzenie. Kilometrami się szło, więc [było ciężko]. Doszłyśmy i wreszcie ostatni obóz, w którym żeśmy wylądowały, to było Blankenheim koło Weimaru. To był dawny obóz Hitlerjugend. Tam baraczki były nawet schludne, ładne, a za obozem było gospodarstwo. Prowadzili prawdopodobnie, po prostu samowystarczalni byli. Ale to nas nie interesowało, myśmy zajęły ten obóz. Właśnie komendantka nasza to była pani major Szymkiewicz czy jakoś tak się nazywała, pani Maria, major. Wydała rozkaz, że zbliżają się Amerykanie, bo w dali były pola też, a bardzo daleko było to miasteczko Blankenheim. I to Blankenheim pokryło się białymi prześcieradłami, dachy nakryte.

 

  • Kapitulacja.


Tak. Oni tak się poddawali. A tu, po zboczu na łące szły czołgi. Słońce wschodziło, pamiętam te czołgi, jak złote wyglądały, błyszczały się tak. To był wspaniały widok. A pani komendantka powiedziała tak: „Nie malować się. Położyć się na ziemi, twarzą do ziemi”. Bo nie wiedziała, nie wiadomo było, może [i] ostrzały jakieś były. Słusznie, miała rację. Z tym niemalowaniem to żeśmy oczywiście śmiały się z tego. Potem w pewnym momencie zajechał dżip, wyskoczyło czterech osiłków.

  • Amerykanie?


Tak, Amerykanie. Zaraz wyszła pani major i całe dowództwo. A myśmy chodziły na warty. Jeszcze ja w tych karakułach, z karabinem na ręku. Miałyśmy w nocy posterunki.

  • Skąd karabin?


[Niemieccy wachmani oddali nam karabiny i prosili żeby mówić, że byli dobrzy dla nas]. Bo którejś nocy myśmy zawiesiły flagę na maszcie.

  • Czyli Niemcy zostawili was w obozie i uciekli, tak?


Tak, Niemców w ogóle [nie było w Blankenheimie] Znikli. Mówili jeszcze do nas: „Powiedzcie, że byliśmy dobrzy”. Przyszła dziewczyna młoda i zerwała naszą polską flagę w nocy. Tak że te posterunki miały sens.

  • Z miasteczka? Niemka jakaś?


Niemka, tak! Wpajali im od dziecka to wszystko. Zajechali Amerykanie, więc oczywiście się porozumieli, Polki, jeńcy wojenni. Zaraz nam zaczęli przywozić różne rzeczy – czekoladę i różne puszki. Pamiętam, zajechała też olbrzymia ciężarówka wojskowa i komendantka zrobiła apel, w szeregu wszystkie ustawione. Rozdawali nam kożuchy. Ten kożuch miałam przez wiele lat, już teraz go nie ma, ale białe kożuchy, bo Amerykanie zajęli magazyn kożuchów przygotowanych na front wschodni dla Niemców. Białe barany, skórą na wierzch, bardzo ładne, trzy czwarte takie. Każda dostała kożuch. To jakieś materiały nam przywozili, w ogóle [obdarowywali]. Ale przyszli też, pamiętam, po obozie Buchenwald chyba, uwalniali [go], i ci młodzi Amerykanie to płakali po prostu. […] Oni żyli w innym świecie, tak że dla nich wojna i to, co zobaczyli w obozie, to – byli wstrząśnięci. Takie przeżycia były różne. W pewnym momencie Amerykanie powiedzieli, że nas zabiorą do innego obozu, bo ten teren przejmują Rosjanie. I nas zabrali.

  • To dobrze.


No dobrze, tak. Wiec to było przyzwoite zachowanie. Przewieźli nas do obozu, Burg się nazywał. To był oczywiście otwarty obóz. To się nazywało obóz, ale tam była jadalnia, Amerykanie, w ogóle dowództwo, nas karmili, każdy mógł wychodzić, przychodzić, przyjeżdżały rodziny, panowie przyjeżdżali [z tamtych obozów], siostry, mężowie, zabierali. Cześć wyjeżdżała w różne strony, do Anglii masa. Po mnie też przyjechał znajomy mój z Żoliborza i chciał koniecznie ślub ze mną brać, i czterech kolegów. I po kolei chodzili na spacer ze mną i namawiali mnie, żebym się zgodziła, a ja za skarby świata nie. Nie było mi to w ogóle w głowie. Poza tym jak to tak? Nie.
Stamtąd się zgłosiłam i koleżanki, kilka nas zdecydowało, że pojedziemy do 2 Korpusu, ponieważ tu wiadomo było, w jakich Polska jest łapach, więc nikt do kraju nie zamierzał wracać. Przyjechał samochód, zabrali nas do Murnau. To był wielki obóz jeszcze z 1939 roku, oficerski, męski. Tam miałyśmy czekać na samochody z 2 Korpusu, ale akurat coś tam na tym przejściu [przez Brener], było nieporozumienie między Korpusem i tym [posterunkiem] i jakoś nie puszczali ich samochodów. Myśmy tam były jakiś czas i samochody nie przyjeżdżały […]. W tym czasie zgłosił się tam pan major Hempel, Jan Hempel [z Brygady Spadochronowej]. Powiedział nam, że poszukują dziewczyn […], które znają angielski, do pracy w Monachium w misji, […]. Polish Liaison Mission for Displaced Persons, [To była] opieka [nad] cywilnymi obozami i [kontakty z Amerykanami], cała organizacja w ogóle obozów i powrotów do domu, i tak dalej. Oczywiście, wypychali mnie tam, bo znałam angielski, i [poszła] jeszcze jedna koleżanka. Myśmy zgłosiły się, pan major przyjechał, bardzo elegancki pan w ogóle […]. Pamiętam był wysoki, przystojny, podobał się, i elegancki taki, obyty. Mówi: „Dobrze. To wobec tego przyślę po panie samochód wieczorem w sobotę – bo to był dzień w tygodniu – i przyjedziecie na kolację, bo jadamy w Deutsches Museum [w Monachium], mamy mesę”. To jest mesa 3 Armii, dowództwa armii generała Pattona (która nas uwolniła nota bene, nie powiedziałam [wcześniej]). „I tam jadamy. To będzie uroczysta kolacja, w soboty to bywa z orkiestrą, i tak dalej, z dansingiem. Tylko proszę, żeby panie miały pończochy, żeby nie były [z gołymi nogami]”. W tym czasie przyjechał mój wuj tutaj od generała Maczka i przywiózł parę par pończoch jedwabnych między innymi. Tak że koleżance dałam i myśmy wystrojone w mundurach, lotnicy z Murnau dali nam krawaty, ubrali nas tak na wojskowo, żebyśmy wyglądały. Aha, uszyłyśmy bluzki, to krawcowa niemiecka nam szyła w miasteczku. Bluzki takie à la [koszulowe], bo materiał Amerykanie nam kiedyś tam dali, i trencze miałyśmy eleganckie, i krawaty, i wszystko. Pojechałyśmy.
Przyjechał po nas w samochód. Pojechałyśmy i tam byłyśmy na kolacji. Był długi stół, był pan generał, siedział, był pan pułkownik, pani pułkownik, Amerykanie i nasi dwaj młodsi oficerowie: major Hempel i był Andrzej Ciechomski i drugi [por. Adamiak]. Pracowali w tej misji. Oni z przymrużeniem oka nas traktowali trochę. Aha, bo major Hempel powiedział, że to będzie egzamin z języka i w ogóle. Tam wynajął nam kwaterę, miałyśmy nocować, a na drugi dzień miał nas odwieźć szofer do Murnau. I tak było, że w ten sposób dostałam tą pracę. Niestety, pan major na drugi dzień w południe do nas zapukał i powiedział: „Pani zdała egzamin, ale pani koleżanka nie”. Więc powiedziałam: „To ja też nie będę”. Bo on cały czas mówił, że muszą być dwie panie, bo to chodzi o to, żeby to. Nie wiem, morale, czy coś? Że dwie Polski mają być. Więc mówię: „Pan major mówił, że ma być dwie, a teraz mam być sama? Nie, to ja nie”. – „A nie, ja mam kandydatkę, taką bardzo dobrą panią, która zna języki”. Jednym słowem, że dostałam tą pracę i pracowałam właśnie w tej misji. Sprowadził rzeczywiście panią, Polkę. Świetna, bardzo miła, urocza osoba. Osiedliła się w Belgii i nie wróciła do Polski nigdy [Janka Piechowicz].

  • Do którego roku pani tam pracowała w Monachium?


Tam pracowałam, [dopóki misja nie została przejęta przez rząd polski]. […]

  • Albo może właśnie jak i kiedy pani wróciła do kraju?


W każdym razie… Ooo, to jeszcze nie koniec. Bo tam pracowałam, potem… To było zorganizowane chyba przez londyński rząd, bo potem, po jakimś czasie dopiero, po miesiącu czy dwóch, przyjechał samochód stąd z przedstawicielem rządu polskiego z Polski. To przyjechał doktór Barcikowski, asystent profesora Raszei, ortopeda, którego świetnie znałam ze szpitala [PCK na Smolnej]. […] To już zaczęło się, oni przejęli powoli [opiekę nad obozami].
Potem jakoś się znalazłam w Augsburgu jeszcze, tam major, inny major prowadził misję, byłam jeszcze jakiś czas w tej misji, ale to już wszystko się kończyło. Wtedy Amerykanin (trzeba powiedzieć, że byłam ładną dziewczyną i miałam powodzenie, więc miałam adoratora znowu gdzieś tam z sąsiedniej jednostki), kapitan po West Point, a jakże, on mnie namówił, mówi: „Ty masz szkołę pielęgniarek i angielski znasz. Tu jest szpital i załatwimy ci pracę w szpitalu”. I on nawet tak, że się zwolnił, jakoś musiał, bo przecież był w wojsku, poleciał ze mną do Frankfurtu, gdzie było [niezrozumiałe], główna kwatera sił alianckich, bo ktoś musiał zgodzić się, jakiś tam szef, pułkownik, podpisać zgodę, bo to była pozycja taka World Department Civilian. Ale to było [status] dla aliantów, a Polska była pod wpływem Rosji […]. Poszliśmy do pułkownika, bo najpierw ci klerkowie wszyscy (pamiętam, wielka sala) szukali, że może jakiś wyjątek gdzieś tam w papierach, żeby można mnie zatrudnić, żebym miała oficjalną pracę. Nic takiego nie znaleźli. Wreszcie ostateczna wizyta była u szefa, tego komendanta pułkownika. Weszłam tam z tym moim znajomym kapitanem. Rozmowa, ale mówi: „No dobrze, ale damy tobie kontrakt, powiedzmy, na pół roku czy na rok, ile chcesz, i potem my normalnie dajemy bilet do domu. A ty nie chcesz jechać do domu, jak rozumiem”. Mówię: „Nie. Na razie nie chcę”. – „To co z tobą zrobimy? To będzie kłopot”. Ale potem mówi: „A! – wziął pióro – Na pewno wyjdziesz za mąż za jakiegoś naszego chłopaka”. I podpisał mi zgodę. Na tej zasadzie. Dosłownie pamiętam te słowa.

  • Pani Hanno, ja bym właśnie prosił już tak bardziej [ogólnie].


[Dostałam] pracę w szpitalu jako siostra oddziałowa

  • Tak po prostu punktowo: kiedy mniej więcej pani wróciła do Polski.


Tak. I stamtąd już repatriowałam się do Polski po jakimś czasie.

  • W którym roku?


W 1947.

  • Czy podczas pracy w Niemczech i w obozach, już po wyzwoleniu, miała pani kontakt z tatą, z rodziną, z mamą?


[…] [Tak, listowny].

  • Czy dopiero po powrocie się odnaleźliście?


Przywiózł mi list doktór Barcikowski, jak przyjechał tam [do naszej misji do Monachium].

  • Od mamy?


Tak. Od rodziców w ogóle.

  • Oni już się odnaleźli w Warszawie?


Byli w Warszawie. Mój ojciec wrócił z obozu. Mama szukała przez Czerwony Krzyż siostry i znalazła ją w Krakowie. Już potem rodzina była tu w całości, na Brodzińskiego właśnie. Po jakimś czasie jednak chciałam wrócić do domu. Zdecydowałam się.

  • Tutaj już czekał dom?


Ale w misji repatriacyjnej jak się zgłosiłam, to powiedzieli: „Co?! Amerykanka do Polski?!”. Bo tam nie miałam z Polakami w ogóle do czynienia w szpitalu, to był [amerykański] wojskowy szpital.

  • Czy po powrocie miała pani przez kontakty właśnie z Amerykanami i przez udział w AK jakieś problemy?


Miałam problemy.

  • Jeżeli by pani mogła więcej powiedzieć.


Dlatego że przede wszystkim zgłosił się do mnie ambasador amerykański tu, w Warszawie, przez swoich [pracowników], umówił wizytę ze mną. Zaprosił mnie do siebie, do swojego prywatnego mieszkania, i prosił mnie, żebym zorganizowała szpital dla dyplomacji.

  • Tutaj? W Warszawie?


Tak, w Warszawie. Malutki na pięć łóżek. Nie tylko dla Amerykanów, ale w ogóle dla zachodnich dyplomatów. I ja się zgodziłam. Zaprzyjaźniłam się bardzo nawet z doktorem Segnitzem, którego przysłali tam, Amerykaninem. On się zaprzyjaźnił z moim mężem do tego stopnia, że wyjechał na urlop i zostawił samochód swój mężowi i mąż zastępował go.

Ale po jakimś czasie dostałam wezwanie. Tutaj do domu przyszedł policjant z wezwaniem do mnie do komisariatu jako świadek. Mama to odebrała, rozmawiamy, mówi do mnie: „Świadek? Czego?”. Ja też nie wiem w ogóle. Wtedy sprowadzili autobusy z Francji, chaussony, więc strasznie było, że ojej, żeby coś tam nie uszkodzić w tym. Był taki moment, człowiek sobie wymyśla, bo jak ma papierek, że jest świadkiem, a nie wie czego – wiedziałam, że raz jechałam autobusem i tam było zderzenie z jakimś samochodem. Myślę sobie: „Może to o to chodzi?”. To było, pamiętam, tu, na Żoliborzu. W willi był ten komisariat. Poszłam. Na ósmą rano byłam wezwana na drugi dzień czy coś. Weszłam tam, kazali mi wejść na piętro. Pusty pokój, stół, krzesła i zza pieca wychodzi facet. To wszystko było tak… Pusty pokój, wchodzę i nagle on zza tego. Okropne, tak człowieka nastawić w ogóle. I mówi: „Niech pani siada. Dlaczego pani tak późno wróciła do Polski?”. Zaczęło się, że: „Co pani może powiedzieć o rządzie londyńskim?”. Mówię: „Proszę pana, nic nie mogę powiedzieć, bo nic nie [miałam] wspólnego [z Londynem]. Ani nie miałam, ani nie mam, więc to wszystko”. – „To niech pani siada i pisze życiorys”. Mówię: „Czy to dlatego, że pracuję tam w ambasadzie? W tym i w tym szpitalu? Jestem pielęgniarką”. – „Nie, nie! My bardzo chcemy, żeby pani tam pracowała. Nic złego, bardzo dobrze!”. Ale na końcu mówi, a cały czas mówiłam: „W każdej chwili mogę zrezygnować. Nie muszę tam pracować” – chociaż bardzo mi to odpowiadało i była bardzo przyjemna praca, bo to był szpital maleńki na pięć łóżek, ale był rentgen, laboratorium, wszystko. Kuchnie się tam… Zatrudniłam wdowę po polskim oficerze, panią [Aleksandrowicz], która nam prowadziła kuchnię, i posiłki były, i tak dalej. Ale on cały czas mówił: „Nie, proszę pani. My chcemy, żeby pani tam [pracowała]. My to popieramy, tylko pani nam musi jakąś wiadomość dawać co pewien czas”. Mówię: „Ale co ja mogę panu dawać?! Co ja mogę panu powiedzieć? Przecież tam nie prowadzę żadnych rozmów. Mogę powiedzieć, ile kto aspiryny wziął, jakie lekarstwa wydałam czy co”. – „Wszystko nas interesuje”, powiedział.

  • Musiała pani…


Zrezygnowałam po jakimś czasie [z pracy]. Przede wszystkim trzymali mnie cały dzień tam. Cały dzień. Moja mama poszła tam do komisariatu i pytała: „Co z moją córką? Bo była wezwana na ósmą rano i nie ma jej do tej pory w domu”. – „My nic nie wiemy”. Nic nie powiedzieli, a ja siedziałam na piętrze, więc to draństwo było niesamowite. [I cały czas kazali mi pisać od nowa życiorys].

 

  • Pani Hanno, jeszcze na zakończenie chciałbym wrócić do samego Powstania.


No?

  • Czy może pamięta pani jakieś wydarzenie, oprócz tych, które pani opowiedziała, które szczególnie pani utkwiły w głowie? Jakieś najlepsze wspomnienie, najgorsze, jakiś drobiazg? Czy coś jeszcze utkwiło pani w pamięci, czy już raczej wyczerpująco pani opowiedziała?


No nie wiem, nie wiem. Przeżywałam okropnie, przeżywaliśmy wszyscy to działo kolejowe, które tam robiło bardzo wielkie szkody. Burzyło i zabijało ludzi. Poza tym pogrzeby. Lej olbrzymi pamiętam przed [bankiem]. To jest bank z orłami i to przed tym był olbrzymi lej i tam chowali potem ludzi. To było też wstrząsające to wszystko.

  • A może dla kontrastu w tym całym właśnie…


Coś przyjemnego?

  • Coś przyjemnego. Najprzyjemniejsze wydarzenie, które pani pamięta w tym całym piekle Powstania, co pani szczególnie utkwiło?


Właśnie spotkałam się tam z moim mężem, który nie był mężem, i w „Palladium” wtedy, jak przyszedł ze Starego Miasta, to był taki radosny [dzień].

  • I później po wojnie się państwo odnaleźli i…


I moich kolegów zresztą wielu tam spotkałam, tam się tak w sali kinowej gromadzili.

Warszawa, 15 stycznia 2010 roku
Rozmowę prowadził Arkadiusz Seta

Hanna Ławrynowicz Pseudonim: „Ewa Czerska” Stopień: pielęgniarka, podporucznik Formacja: Obwód I Śródmieście Dzielnica: Śródmieście Północne

Zobacz także

Nasz newsletter