Hanna Lebecka ,,Hanka”, ,,Krześlińska”

Archiwum Historii Mówionej

Nazywam się Hanna Lebecka.

  • Proszę powiedzieć, co pani robiła przed 1 września 1939 roku.

Byłam uczennicą. Właśnie skończyłam sześć klas szkoły powszechnej i powstał problem, co dalej.

  • Gdzie pani mieszkała?

Od września trzydziestego ósmego roku mieszkaliśmy na Mokotowie przy ulicy Belgijskiej 11. Mój ojciec miał tam sklep spożywczy.

  • Czym zajmowali się pani rodzice?

Właśnie. Rodzice pochodzili z wielodzietnej rodziny wiejskiej, gospodarskiej i tak jak to było częste wtedy, przed wojną, musieli przenieść się do miasta, bo nie starczało ziemi dla wszystkich dzieci. Ojciec zdobył uprawnienia piekarza, ale później w wyniku rodzinnych rozliczeń spadkowych rodzice otrzymali pewną sumę pieniędzy, za które założyli sklep. No i właśnie wojna zastała ich jako właścicieli niewielkiego sklepu przy ulicy Belgijskiej.

  • Jak się nazywali rodzice?

Antoni Frankowski, Kazimiera Frankowska.

  • Jak oceniłaby pani wpływ rodziców i szkoły na pani wychowanie?

Wpływ był ogromny, z tym że tak jak powiedziałam, była to rodzina uwarunkowana swoją sytuacją. Problem wykształcenia był problemem całej rodziny. Kształcenie jednego dziecka oznaczało rodzaj uprzywilejowania w stosunku do pozostałych dzieci, tak że rodzice musieli zmagać się z pytaniem, czy podołają, czy nie skrzywdzą mojego rodzeństwa, jeśli zdecydują się, abym ja to wykształcenie zdobywała. Moja ogromna wdzięczność dla rodziców, że podjęli jednak decyzję niezamykania mi drogi do nauki, której ja bardzo gorąco pragnęłam.

  • Dużo pani miała rodzeństwa?

Było nas czworo, czyli miałam troje rodzeństwa. Najstarsza siostra, Jadwiga, była ode mnie starsza o cztery lata. Umarła bardzo szybko po wojnie, w 1950 roku. Bardzo ciężko przeszła przez Powstanie, straciła męża, została wdową w wieku dwudziestu dwóch lat i nie uporała się z tym, co przeżyła. Miałam brata starszego o dwa lata, Kazika, zginął w czasie Powstania, 2 września. Stał ze swoim oddziałem na ulicy Malczewskiego. I wreszcie był najmłodszy brat [Janusz Frankowski], młodszy ode mnie o dwa lata, który 1 września jeszcze chodził do szkoły i kończył już szkołę w okresie okupacji. Później w obawie przed tym, żeby go nie zagarnięto do Niemiec, został wysłany na naukę do tokarza. Bardzo źle znosił tę pracę, w rezultacie zaczęliśmy się razem uczyć. Ponieważ ja już byłam na kompletach, zaczęłam go uczyć, przerobiliśmy razem dwie klasy gimnazjalne i dostał się również na komplety. Skończył naukę w szkole średniej, został ostatecznie profesorem biblistyki. Studiował w Rzymie biblistykę.

  • Jak zapamiętała pani wybuch wojny?

Bardzo zapamiętałam. Trudno [nie pamiętać], to było jedno z największych przeżyć. Tego dnia zdawałam egzaminy do szkoły średniej, tak zabawnie się złożyło. Oczywiście wszyscy słyszeliśmy alarmy, ale nie wiedzieliśmy i nie wierzyliśmy, że to może być wojna. Nawet po egzaminie wyszłam przekonana, że alarmy są próbne, i dopiero po powrocie do domu dowiedziałam się, że jest wojna. Widziałam ludzi reagujących na alarm, uciekających, ale nie kojarzyłam tego z wybuchem wojny, mimo że już okna były oblepione paskami papieru, mimo że ciągle o wojnie się mówiło. A potem był ciąg wydarzeń przez cały miesiąc, [wydarzeń] bardzo rozmaitych.

  • Jakich wydarzeń?

Żeby nie brnąć w szczegóły, to może powiem, że najbardziej pamiętne były oczywiście dni oblężenia. Nasza kamienica była jakby wystawiona na ostrzał artyleryjski. Ponieważ nic jej nie osłaniało od południa, więc walono w nią nieustannie. Poza tym ciągłe naloty i bomby zapalające, które spadały na dach kamienicy. W tym okresie bardzo czynny był mój ojciec i starszy brat, Kazik, którzy właściwie ciągle dyżurowali na dachu tego domu, żeby gasić bomby zapalające. Ale to było preludium, później nastąpiły te trzy dni bombardowania i to już były bardzo trudne dla mnie dni. Skończyłam wtedy trzynaście lat, więc dla trzynastolatki było to, podobnie jak dla całej ludności, przeżycie pamiętne. W tych piwnicach, w których siedzieliśmy, bardzo odczuwaliśmy naloty, w czasie których zrzucano te bomby z takim ogromnym świstem. Wydawało się, że rzeczywiście wszystko się dookoła wali. Poza tym nastrój w piwnicy już w czasie oblężenia był dosyć dramatyczny. Kobiety modliły się, zawieszały obrazy, to był taki nastrój jakby przed zgubą. Zapisało mi się to w pamięci. Ojciec przez cały czas właściwie był czynny z bratem, bo stale trzeba było gasić jakieś pożary, które tam wybuchały. A ja poniosłam swoją pierwszą klęskę w czasie oblężenia, bo kiedy ojciec biegł do piwnicy, ponieważ potrzebowali ci, którzy gasili, pomocy i pytał, kto może nosić wodę, ja też złapałam za wiaderko i chciałam nosić. Ojciec mnie odsunął, ale cichaczem wybiegłam za tymi ludźmi z wiadrami na ulicę i zobaczyłam coś, co mnie poraziło. To nie było moje miasto, to nie była moja ulica, to było jakimś strasznym nieszczęściem dotknięte miasto, koń zabity, ze sterczącymi do góry nogami… Zawróciłam z tym wiaderkiem. To była moja pierwsza klęska autentyczna, bo zrozumiałam, że wcale niełatwo jest być dzielnym i że nawet przyniesienie wiaderka wody to jest problem.

  • Co działo się później, już po kapitulacji? Co pani robiła?

Po kapitulacji to był bardzo trudny dla nas okres. Mimo że rodzice mieli sklep, to właściwie po wrześniu zostaliśmy na dobrą sprawę bez niczego, z sucharami, workiem ryżu i z paroma butelkami wina owocowego, które mama przygotowała. Było okrutnie zimno. Nasze mieszkanie to było bardzo skromne mieszkanie, jeden pokój, kuchnia, ściana była rozbita, więc zanim się wyremontowało, to w ogóle bardzo marzliśmy. I było rzeczywiście trudno. Ojciec z bratem i mamą wzięli na siebie trud utrzymania domu, my z siostrą starszą zajęłyśmy się gospodarstwem, i któregoś dnia, gdy było szczególnie mroźno, zimno, obierałam zmarznięte kartofle z siostrą, obrzydliwe, wiedziałam, że będą to takie przesłodzone kartofle, i w tym momencie ktoś zapukał. Weszła pani w pięknym futrze, miła, uśmiechnięta i powiedziała, że jest z mojej szkoły, tej, do której zdawałam egzamin. Była to pani Ruchre, nauczycielka geografii. Poinformowała nas najpierw, a potem rodziców, których sprowadziłam z dołu, że szkoła zaczyna naukę. Nauka trwała niedługo, bo bardzo szybko (to była szkoła przy Wspólnej) zajęto budynek, to znaczy część zajęli Ukraińcy, a potem już były te rozporządzenia niemieckie zakazujące nauki poza szkołami podstawowymi. Znów był jakiś okres przerwy, a potem już zorganizowano komplety.

  • Jakie było źródło utrzymania państwa? Czy to był tylko sklep?

Sklep. Z tym że najpierw ojciec jeździł poza Warszawę po towar, później już, kiedy życie uległo pewnym normom organizacyjnym, już pojawiły się zarządzenia, wszyscy się w jakiś sposób oswoili z sytuacją, to ojciec chyba handlował na normalnej zasadzie, że z jakichś tam źródeł hurtowych brał towar. Owoce dostarczali nam nasi krewniacy ze wsi. To był cały taki system przewożenia owoców, trochę trudny, bo ciągle trzeba było się zmagać z restrykcyjnymi zarządzeniami okupacyjnymi, ale to, powiedziałabym, rodzice, ojciec opanował. Bardzo był sprawny organizacyjnie. Natomiast jeśli chodzi o warzywa, jarzyny, to brat jeździł codziennie o świcie na Zieleniak, który teraz jest zlikwidowany, i przywoził. Pani zahaczyła o sprawę bolesną dla mnie, śmieszną i bolesną, bo jednak mój starszy ledwo o dwa lata brat ciężko pracował, a ja byłam panienka od nauki. Od czasu do czasu brat się buntował i prosił, żebym mu pomogła w tym sklepie, a ja nienawidziłam i sklepu, i tych kartofli, które trzeba było ważyć, i ludzi, którzy przychodzili, żeby sobie pogawędzić, trochę pogadać, więc miałam minę taką, że brat szybko rezygnował z mojej pomocy. To jest ta bolesna część, a taka lepsza, że jedyna praca, w której się dobrze czułam i w której starałam się mu pomóc, to były właśnie te wyjazdy na bazar. Zieleniak buzował życiem. Miasto żyło tam handlem. Mieliśmy taki wózek płaski, rowerowy, wózek ze skrzynią rowerową. Brat, który był zawsze niewyspany, spał sobie w czasie drogi na tej skrzyni, a ja pedałowałam aż do Zieleniaka. A potem, kiedy wózek był już wyładowany, to brat znowu zasiadał.

  • Proszę powiedzieć więcej o szkole i pani nauce w czasie okupacji.

Pierwsze dni nauki były trudne dla wszystkich, ponieważ było strasznie zimno. Pierwsza zima była rzeczywiście mroźna, mieszkania były przemrożone, siedziałyśmy w paltach, ale moim zdaniem od początku było cudownie, przynajmniej dla mnie. Ta nauka była takim darem dla mnie, że naprawdę nic się poza tym nie liczyło. Ważne było, że naprawdę jestem w tej szkole średniej i że się uczę. Koleżanki miałam na ogół z inteligenckich, mieszczańskich domów, sympatyczne. Od razu złapałyśmy wspólny nastrój, atmosferę, zaprzyjaźniłam się. Z tymi, które przetrwały tak jak ja wszystkie komplety, pozostałam w kontakcie właściwie aż do teraz, chociaż oczywiście te kontakty rozluźniły się, ale zawsze, jeśli się spotykałyśmy, to tak jakbyśmy widziały się wczoraj. Miałam cudownych nauczycieli. Moją polonistką była wspaniała pani Hanna Malewska, pisarka zresztą, już wtedy młoda autorka dwóch znaczących książek. Może dodam jeszcze, że kapitan Armii Krajowej, czego bym się nigdy nie domyśliła.

  • Kiedy pani dowiedziała się o tym?

O tym, że była kapitanem Armii Krajowej, to na dobrą sprawę teraz, [gdy] zajrzałam do komputera. Bo oczywiście wiedziałam, że brała udział w Powstaniu, że była w Armii Krajowej. Bardziej wiedziałam, że była redaktor naczelną „Znaku”, natomiast o tym, że była szefem Biura Depesz Zagranicznych i kapitanem Armii Krajowej, to dowiedziałam się z Internetu. I muszę powiedzieć, że wprawiło mnie to w osłupienie, bo byłoby to, zewnętrznie rzecz biorąc, zaprzeczenie konspiratora. Cichutka, łagodna, nieśmiała, bardzo wysoka, ale bardzo szczupła. Miała cudowny dar tworzenia lekcji. Mówię tworzenia, bo jej lekcje za każdym razem tworzyły zamkniętą całość. My te lekcje zapamiętałyśmy nie jako ciąg lekcji, ale jako wydarzenia. Architektura włoska, Sienna – miasto włoskiego renesansu. To wszystko było w tych warunkach pokazane nam, opowiedziane tak, że pozostawiało nam obraz. Dalej była taka młoda pani Gajewska, która w końcu wciągnęła mnie do konspiracji.

  • Kiedy to było?

Czterdziesty drugi rok, ale miałam jeszcze wcześniejsze kontakty.

  • Skąd?

Tutaj parę słów musiałabym powiedzieć o atmosferze po wrześniu trzydziestego dziewiątego roku. Ja na dobrą sprawę z konspiracją, oczywiście w cudzysłowie, zetknęłam się natychmiast niemal. Ponieważ ojciec na Belgijskiej cieszył się dużą sympatią, był zaprzyjaźniony z tymi naszymi klientami, nasi klienci (właśnie ci inteligenci z kamienic nowoczesnych, które były też na Belgijskiej), kiedy dostali pierwsze druki konspiracyjne, to powiedzieli o tym ojcu i ojciec mnie wysyłał po te gazetki (jakoś ta nazwa od razu powstała).

  • Pani wiedziała?

Tak, oczywiście, i byłam szczęśliwa. Od razu poczułam się bohaterką. W każdym razie były to niezapomniane przeżycia, bo na przykład „Alarm” Słonimskiego to ja poznawałam z gazetki. On chyba napisał go w grudniu 1939 roku, a chyba już w styczniu czy w lutym, w każdym razie bardzo szybko, czytaliśmy ten „Alarm”. Nie muszę mówić, że wrażenie było potężne. To był wiersz o nas, o tym, co ja sama widziałam, czułam, o tych bombach, które leciały.
Z tym że te kontakty się dosyć szybko urwały, ponieważ Mokotów został ogłoszony dzielnicą niemiecką i mieszkańcy tych nowoczesnych kamienic zostali niemalże z dnia na dzień wyrzuceni ze swoich domów. A potem, tak jak można się domyślać, będąc na kompletach, ciągle miałam takie towarzyskie kontakty. Wprawdzie okupacja przekreśliła kompletnie możliwość spotkań w szerszym gronie, ale w jakiś sposób ciągle poznawałyśmy nowe koleżanki. Poza tym zwracano się także do uczennic kompletów, poprzez kontakty prywatne, o pomoc w dostarczaniu żywności do Szpitala Ujazdowskiego, w którym leżeli żołnierze polscy, ranni. Proszono nas o jakieś dyżury przy osobach chorych czy opuszczonych, a więc biegałyśmy z tymi bańkami z żywnością, nosiłyśmy jakieś książki do szpitali, już samorzutnie biegałyśmy w rocznicę i składałyśmy kwiaty pod pomnikami Sapera, Lotnika. Porządkowałyśmy na Zaduszki groby na cmentarzu wojskowym, a więc ciągle byłyśmy właściwie w ruchu. I do piętnastego roku życia tak na serio o konspiracji trudno było myśleć, w końcu nikt by mnie serio nie potraktował. Czyli tych pierwszych kontaktów autentycznie konspiracyjnych zaczęłam szukać chyba pod koniec czterdziestego pierwszego roku i te kontakty wypadły nieszczególnie.
  • To znaczy?

Podano mi adres, poszłam, było kilka dziewcząt, przyszedł pan, bardzo mi się podobał, był rzeczowy, konkretny i powiedział, że zaczniemy kursy, musimy przejść przeszkolenie i powinnyśmy sobie wybrać pseudonimy. Oczywiście marzyłam o jakimś wspaniałym pseudonimie, ale mimo wszystko propozycja wybrania tak natychmiast zaskoczyła mnie. Zaczęłam gorączkowo myśleć: „Orlica”, ale jaka ze mnie orlica, „Emilia Plater”, ale kto będzie mówił do mnie „Emilio Plater”, będą mówić „Milka”, no i tak mimowolnie spojrzałam na krzesło i powiedziałam „Krześlińska”. I w tym momencie poczułam się absolutnie zniszczona, zdegradowana – „Krześlińska”. Tu miałam być bohaterka, a jest „Krześlińska”. A ten pan spojrzał na mnie i powiedział: „Dobry pseudonim, taki zwyczajny”. Dostałam adres i poszłam na szkolenie.

  • Czy pamięta pani, jak nazywał się ten człowiek?

Nie. Zupełnie nic. Cały ten kontakt bardzo szybko się zakończył. Poszłam drugi raz, usłyszałam, że przyjdzie instruktor. Znów kilka panien, starszych ode mnie, ale takich ładnych, ładnie ubranych, podmalowanych, efektownych, trochę czułam się wśród nich jak szara myszka. W pewnym momencie dzwonek do drzwi, gospodyni mieszkania, jedna z panien, wprowadziła młodego, energicznego, bardzo przystojnego pana w szarym, sportowym płaszczu, przewiązanym paskiem. Wszedł, zdjął płaszcz, a pod płaszczem… Wzruszenie, zachwyt – mundur. Mundur oficera polskiego. Pan był w mundurze oficera. Rzeczywiście wzruszenie było ogromne, zachwyt był ogromny, ale coś mi tam szeptało: „Na miłość boską, konspiracja i latanie w płaszczu i w mundurze oficerskim po okupacyjnym mieście. Czy to ma sens?”. Kontakt z tą organizacją, która się jakoś tam określała jako Narodowa Organizacja Zbrojna, nie potrafię już nawet powtórzyć, zakończył się o tyle, że nie odezwano się. Później szukałam bardzo systematycznie w inny sposób tego kontaktu.
Na pewien czas trafiłam do takich samokształceniowych grup katolickich. Prowadziła je i organizatorką tych grup była wspaniała osoba, później bardzo znana, Maria Okońska. Z tym że ja zetknęłam się z nią tylko przelotnie, ale to była cała taka akcja samokształceniowa, która polegała na tym, że dziewczęta zbierały się i mówiło się o wszystkich takich sprawach samokształcenia, tworzenia systemów wartości, o tym, czym jest wiara w życiu, o katolickiej drodze do szczęścia, o rodzinach. Bardzo mocno był podnoszony temat świadomego macierzyństwa, ale też wielodzietności rodzin. Od czasu do czasu brałyśmy udział w rekolekcjach, raz brałam udział w taki spotkaniu zorganizowanym u sióstr urszulanek na Powiślu i to były wspaniałe spotkania, ponieważ jak wspomniałam, nam przerwano, zniszczono i uniemożliwiono życie w grupie. To, co jest takim prawem, potrzebą młodości, to zostało odebrane. A właściwie w kościele u tych sióstr mogliśmy się zobaczyć. Mogliśmy spojrzeć w twarze naszym kolegom, naszym rówieśnikom swojej generacji. To, wydaje mi się, miało znaczenie. Ale to był ten kierunek działania, który, powiedziałabym, mnie akurat nie pochłonął, tak że ja się oddaliłam. [Wprawdzie] zapamiętałam te dziewczęta, z wieloma z nich miałam kontakt, spotykałam je, ale wyszłam z grup. Wobec tego raczej próbowałyśmy szukać tych kontaktów konspiracyjnych z dwiema moimi koleżankami z kompletów, zwracając się do jednej z nauczycielek, do historyczki.

  • Jak się nazywała?

Wydaje mi się, że był to pani Anna Kowalska. Później ona zrezygnowała z tej pracy na kompletach, nie miałam z nią kontaktu, ale to była młoda pani, bardzo taka zorganizowana, świetna historyczka, traktująca nas bardzo poważnie, i my we trzy zwróciłyśmy się do niej z prośbą. Powiedziałyśmy, że już mamy tyle i tyle lat, że już szesnasty rok życia, że czujemy się na siłach, że chciałybyśmy już serio pomyśleć o udziale w wojsku. Pani potraktowała nas poważnie, ale powiedziała, że jej zdaniem jesteśmy za młode, że powinnyśmy raczej nastawić się na solidną naukę. Z tym że to nie było w charakterze pouczenia, ona z nami po prostu rozmawiała. Omówiła z nami sytuację, bo wiedziała, co to znaczy być konspiratorem, jaka to jest odpowiedzialność, jak bardzo możemy nie wiedzieć, kim jesteśmy, nie znać samych siebie, jednym słowem starała się, żebyśmy zmierzyły się same z sobą. Myśmy się bardzo upierały i twierdziłyśmy, że wszystkiemu same podołamy, że może nam zaufać. I pani w końcu nam powiedziała, że porozmawia o nas ze swoimi szefami, z tym że nic nie może obiecać i że nie obiecuje. Może spróbować, możemy czekać. Prosiła o to, żebyśmy wybrały adres i w określony dzień o określonej godzinie przez trzy kolejne tygodnie czekały. Jeżeli ktoś przyjdzie, to już się nami zajmie. Jeżeli nie przyjdzie, żebyśmy już więcej się do niej nie zwracały, to znaczy, że ta propozycja upadła. Myślę, że to było uczciwe postawienie sprawy, że ona nie działała w ten sposób, żeby odwlec i nie dać odpowiedzi, tylko istotnie coś próbowała załatwić. Nie wyszło.
Po jakimś czasie już metodą nękania zdobyłam kontakt przez tę moją nauczycielkę, panią Gajewską, łacinniczkę. Powiedziała mi: „Wiesz, Haniu, ja mam siostrzeńców, którzy są związani z inną organizacją niż ta, do której ja należę – nie wiem, do której ona należała. – Dam ci kontakt, porozmawiaj”. I tak się zaczęło. Już trafiłam do ZWZ, przy czym najpierw powiedziano mi, że jest to Polski Związek Powstańczy, PZP, to był jeden z kryptonimów późniejszej Armii Krajowej. I tak się zaczęło.

  • Czym się pani zajmowała wtedy?

Szkoła. Komplety, nuka bardzo solidna, namiętne czytanie. Przy czym najwspanialszą czytelniczką była moja siostra, która była piekielnie oczytana, i należałyśmy chyba, ja w każdym razie, do dwóch wypożyczalni. Była taka miejska wypożyczalnia na Rejtana ze wspaniałym księgozbiorem i druga, prywatna, przy Puławskiej, wypożyczalnia nowości. W tym okresie przeczytałam chyba całą literaturę dwudziestolecia międzywojennego, tak że później na studiach już nie miałam z tym problemu. Natomiast z tej miejskiej wypożyczalni dostawałam świetne książki, zapamiętałam szczególnie „Wojnę żydowską” Józefa Flawiusza. To było ogromne wrażenie, bo wszystko to, co czytałam w starożytnym dziele sprzed wieków, działo się tuż obok, łącznie z moim Mokotowem, przez który codziennie na Rakowiecką pędzono kolumny Żydów z getta do pracy w koszarach.

  • Czym zajmowała się pani, w cudzysłowie, jako konspiratorka?

Najpierw szkolenie, solidne, sanitarne szkolenie. Chyba raz czy dwa miałyśmy (bo to była sekcja dziewcząt) [szkolenie] w szpitalu i szkolenie wojskowe, na które przychodzili podchorążowie. Było to solidne szkolenie. Przerobiłam podręcznik podoficera bardzo uczciwie. Teraz już zapomniałam, ale przez dłuższy czas pamiętałam prawie wszystko: składanie i rozkładanie broni, czyszczenie broni, informacje praktyczne, o tym, jak zachowywać się w czasie zadań. Trwało to parę miesięcy. Bardzo się starałam, zostałam nawet mianowana sekcyjną, więc pękałam wewnętrznie z dumy, a potem już po zakończeniu szkolenia otrzymałam przydział konkretny i zostałam łączniczką dowódcy zgrupowania, „Jerzego”. Jerzy Chołociński był moim dowódcą. Mniej więcej przez rok byłam związana osobiście z jego poleceniami, a później, a może po kilku miesiącach, byłam łączniczką oficera broni zgrupowania. Konkretnie ta praca łączniczki polegała na tym, że po pierwsze byłam na każde zawołanie. Ogromnie ważną sprawą było to, że moi rodzice nie sprzeciwiali się zupełnie naszemu udziałowi w konspiracji, akceptowali ten udział, tyle że matka płaciła za to zdrowiem, bo bardzo się o nas bała. Mój brat, Kazik, też był w konspiracji, z tym że jego działalność ograniczała się do udziału w szkoleniu bojowym.
Jeśli chodzi o mnie i kontakty, to ci moi dowódcy, którzy mieli dla mnie zlecenie, dzwonili do sklepu, tam był telefon – 417 63, pamiętam na całe życie – prosili pannę Hankę, bo wtedy ta forma była w użyciu, rodzice wołali mnie i jechałam pod wskazany adres. Jeśli chodzi o sam charakter tych przesyłek, to jeśli chodzi o pocztę, to była ona w formie maleńkich zwitków papierowych, które woziłam od „Jerzego”, czyli Jerzego Chołocińskiego, dowódcy zgrupowania, głównie do dowódców plutonów. To był Wiktor Sitkowski z plutonu „Wola” i Wojsław Pruszko pseudonim „Wit” dowódca jednego z plutonów grochowskich. Był jeszcze pluton trzeci i tam nigdy nie mogłam się zorientować, kto tym plutonem dowodzi, pluton „Saska Kępa”. Poza tym woziłam pocztę do dowódcy rejonu, jakby już w górę, bo dowódcy plutonu w hierarchii byli oczywiście poniżej. Dowódca zgrupowania to właściwie dowódca kompanii. Natomiast woziłam pocztę do „Ajaksa”, czyli do dowódcy regionu, z tym że nigdy osobiście on nie odbierał, ja go nie widziałam, poza jednym jedynym razem, kiedy przyszedł chyba na jakieś zajęcia szkoleniowe w charakterze, bo ja wiem, odwiedzin, wizytacji. Odbierała pocztą dla niego łączniczka „Wanda”, młoda pani, bardzo efektowna, elegancka. Spotykałyśmy się głównie w okolicach bazaru Różyckiego, uśmiechałyśmy się do siebie, przekazywałam jej tę pocztę i to był mój kontakt. To jeśli chodzi o tę część pocztową.
Druga część mojej pracy to było przewożenie prasy. Odbierałam prasę dla całego zgrupowania, z tym że dziwna sprawa – nie umiem sobie przypomnieć, skąd ja tę prasę brałam. Woziłam ją na Waliców do takiego wynajętego pokoju, który należał do „Henryka”, jednego z tych dowódców, z którymi miałam kontakt. Chyba jego żona również przyjmowała tę prasę. Prasy było sporo, bo przywoziłam na punkt rozdzielczy dla całego zgrupowania, tak że to było z kilo, ze dwa kilo. I była to prasa całego ruchu podziemnego, czyli były tam pisma zarówno Armii Krajowej, przede wszystkim „Biuletyn Informacyjny”, ale też „Rzeczpospolita”, był „Szaniec”, który należał do Narodowych Sił Zbrojnych, były „Zeszyty Literackie”. „Dziękuję ci, kapitanie” i „Kamienie na szaniec” poznawałam właśnie z tej prasy.
To był drugi rodzaj przesyłek, no a trzecie to było dostarczenie broni na zebrania szkoleniowe. Najpierw podejmowałam tę broń, pistolety głównie, ale i karabin też, z różnych domów, a później powiedziano mi, że mogę trzymać te pistolety u siebie, tak że w pewnym okresie przechowywałam w domu parabellum, visa, bębenkowiec, czyli taki rewolwer, i FN, taki belgijski pistolecik, „piątkę”. Doszłam do takiej wprawy, że umiałam każdy z tych pistoletów po ciemku rozłożyć, złożyć. Bardzo sobie to ceniłam. Normanie ja jak woziłam broń, to oddawałam komuś w określonym mieszkaniu i na ogół nie widziałam chłopców czy odbiorców. Ale raz trafiłam do mieszkania, w którym akurat już się toczyła narada czy zebranie. Przyjął mnie taki wysoki, szczupły, młody człowiek, przedstawił się, oczywiście pseudonimem, „Skrzetuski” [późniejsze nazwisko? – red.]. I ja zupełnie odruchowo spytałam: „A gdzie Bohun?”, a on: „Nie, Bohuna nie ma, ale Ketling jest”. Okazało się, że trafiłam do takiej sekcji, w której wszyscy chłopcy mieli pseudonimy z Sienkiewicza. Później spotykałam tych chłopców, zaprzyjaźniłam się z nimi, spotkałam ich w czasie Powstania już. Ze „Skrzetuskim” i jego żoną kontakty utrzymały się aż do jego śmierci, a z żoną nawet i po [jego] śmierci się spotykałyśmy. Więc raz jeden tak mi się zdarzyło, że od razu poznałam całą sekcję podchorążego „Skrzetuskiego”.
Co było dla mnie problemem ogromnym? Adresy. Miałam wtedy niezłą pamięć i starałam się nie zapisywać niczego, tylko miałam te adresy w głowie. Problem był taki, że nocą, kiedy przypadkiem zajechało jakieś auto na Belgijską, a te okupacyjne noce były głuche, ciche. Przejazd samochodu był słyszalny. Kiedy zajechało auto i mimo woli budziłam się, podrywałam się, to wszystkie te adresy ożywały w głowie – i bałam się tego. To było dla mnie niepokojące, przy czym jednocześnie było dziwne i niepokojące, że zawsze wcześniej, na minutę przede mną, budziła się moja mama. Jeżeli ja zrywałam się, szłam do okna zobaczyć, gdzie ten samochód zajechał, to moja mama już właściwie była przy oknie. To był ten codzienny problem łączniczki. Drugi problem to był tłok. Ten potworny tłok w tramwajach. Musiałam wychodzić zawsze ze znacznym zapasem czasu, żeby zdążyć, ponieważ nigdy nie było wiadomo, czy miasto nie będzie zakorkowane. Łapanki, no to wiadomo, trzeba było się z tym liczyć, ale [problemem była także] sama komunikacja miejska, z tymi potwornie zatłoczonymi tramwajami, z których trudno mi było się wydostać. Byłam drobna, dosyć szczupła, więc tłum mnie zawsze niósł. Odczuwałam to jako dużą uciążliwość. I kolejna uciążliwość to ciemność na klatach schodowych. Ponieważ niczego nie zapisywałam, adresy [miałam] w pamięci, ponieważ nikogo nie chciałam pytać o drogę, o mieszkanie, to zawsze miałam ten lęk, żeby nie zostać zauważoną, nie zwrócić uwagi, więc noszenie przyciemnionej latarki troszkę rozwiązywało problem, ale też niezupełnie. Ja nawet nie wiedziałam, że już wtedy miałam lekką wadę wzroku. Jednym słowem zawsze to było takie ryzyko – pytanie, czy trafiłam, czy dobrze trafiłam i czy kogoś nie narażam.
Natomiast cudowną częścią tego okresu było to, że znałam Warszawę i że Warszawa nigdy tak bardzo nie była moim miastem, jak wtedy. Wydawało mi się, że znam wszystkie typy ludzkie, że mogę się domyślić, kto jest handlarzem, kto jest prawdziwym konspiratorem, a kto zakłada długie buty dla fasonu, szyku. Zapamiętywałam jakieś typy ludzkie, nastrój ulicy. Wiedziałam, że ludzie mnie ostrzegą, jeżeli będzie łapanka, bo na to można było liczyć. Ludzie jakoś się widzieli wzajemnie, zauważali, ostrzegali się. I to było cudowne w Warszawie, niezależnie od dramatu. Jak pani widzi, nie wspominam Niemców, w mojej relacji nie ma ich mundurów, a przecież byli ciągle. Raz jeden szłam z koleżanką z całym plikiem prasy i żandarmi szli na nas. Jest to moment pewnego paraliżu. Zatrzymają czy nie zatrzymają? Nie zatrzymali. Zatrzymali mnie innym razem, razem ze wszystkimi pasażerami tramwaju, ale wtedy miałam tylko te malinki, zbitki w rękawiczce i legitymację uczennicy szkoły zawodowej.
Powinnam dodać, że wszystkie dziewczęta z kompletów były jednocześnie uczennicami szkół zawodowych. To była taka trochę [szkoła] „na lipę”, jak się mówiło, ale niezupełnie, bo nauczycielki w tych szkołach zawodowych, do których chodziłyśmy dwa razy w tygodniu (ale legitymacja służyła przez cały czas), były solidne, starały się nas czegoś nauczyć, więc, owszem, paru rzeczy się nauczyłam z towaroznawstwa. Potem zapomniałam, ale wtedy to było pomocne.

  • Gdzie panią zastał wybuch Powstania?

W miejscu wskazanym, czyli na Grochowie.

  • Wiedziała pani, że to jest ten dzień?

Tak, tak. Byłam łączniczką dowódcy zgrupowania, więc dostałam formalne wezwanie. Przyjechała koleżanka, której wtedy nie znałam, która stała się z czasem moją bardzo serdeczną przyjaciółką. Mnie nawet nie zastała, zostawiła wiadomość, że mam się stawić pod określonym adresem. Warszawa, 15 marca 2013 roku Rozmowę prowadziła Agata Czarniak
Kontynuacja nagrania zarejestrowana 28 czerwca 2013 roku w Warszawie. Rozmowę prowadziła Agata Czarniak.

  • Gdzie zastał panią wybuch Powstania?

Na Grochowie.
Ale chciałabym powiedzieć jeszcze kilka słów o ostatnich dniach i ostatnich godzinach przed samym Powstaniem. Warszawa w tych ostatnich dniach przed samym Powstaniem jak gdyby zmieniła się. Wyczuwało się już wtedy i napięcie, i jakiś wzmożony ruch. Częściej, wydaje mi się, wybuchały strzelaniny, ale też szczególnie mocno, chodząc po mieście, zauważałam, jak gdyby przeżywałam śpiewy. Warszawa była wtedy pełna kapliczek, które stały na wszystkich niemal podwórkach, bramach, nawet w korytarzach. Warszawa rozbrzmiewała tą bardzo dramatyczną pieśnią „Słuchaj Jezu, jak cię błaga lud”. To robiło na mnie wrażenie i myślałam, że wolałabym już inne pieśni, nie aż tak dramatyczne.
Samo wezwanie do Powstania przywiozła, tak jak już wspominałam, moja koleżanka, której wtedy nie znałam. Miałam stawić się na Saskiej Kępie w mieszkaniu oficera broni zgrupowania, Grelskiego. Znałam to mieszkanie przy Zakopiańskiej, wielokrotnie stamtąd odbierałam polecenia. Samego naszego szefa nie było. Przyjął nas w mieszkaniu, bardzo zresztą ładnym, inteligenckim mieszkaniu, jego ojciec. Była tam już koleżanka, łączniczka „Maryla”, Maryla Michalec. Powiedziała mi, że jej ojciec lekarz też już został wezwany do stawienia się w punkcie koncentracji. Również jej starsza siostra także dostała wezwanie.
Pierwszy dzień minął właściwie bez żadnych wydarzeń. „Zygmunta”, czyli naszego szefa, nie było. Czekaliśmy bardzo zresztą szczęśliwe, licząc na to i wierząc w to, że my będziemy w tych oddziałach, które wystąpią jako pierwsze na tyłach Niemców i które jako pierwsze przywitają Rosjan. Wydawało to nam się jakimś szczególnym, szczęśliwym dla nas wydarzeniem losu, że to my właśnie wystąpimy jako Polska Armia Podziemna, która walczy. Właściwie pół nocy przesiedziałyśmy pod wrażeniem oczekiwania. Na drugi dzień zaczęło wszystko dziać się już bardzo szybko. Dostałyśmy wiadomość, że mamy stawić się pod innym adresem na Saskiej Kępie. Bodajże to była ulica Paryska. W takim dużym mieszkaniu zastałyśmy „Jerzego”, naszego dowódcę zgrupowania. Był tam także „Wit”, jeden z dowódców plutonu, był Henryk Apanosowicz „Piorun” i był ten nasz szef i kolega, oficer broni. Nastrój był pełen podniecenia, takiego radosnego podniecenia. Gospodynie, panie domu, częstowały nas rosołem, rozmawialiśmy, byliśmy szalenie ożywieni. W pewnym momencie, nie wiem, czy po otrzymaniu jakiejś wiadomości, „Jerzy”, nasz dowódca zgrupowania, wstał i powiedział: „Zaczynamy o piątej, natychmiast udajemy się na kwaterę”. Nie pamiętam zupełnie, jak przejechaliśmy, przeszliśmy na kwaterę, na Grochów.
Następny moment, który mam w pamięci, to odbieranie opasek. Dostałam opaskę i zdziwiłam się, bo byłam przekonana, że na opasce będą litery AK – Armia Krajowa. [Były litery] WP – w pierwszej chwili nie zorientowałam się, co to za litery. Potem uświadomienie sobie: Wojsko Polskie. Chwila wzruszenia i jakiejś dumy. Potem już wszystko działo się bardzo szybko. Szybko i tyle było wydarzeń, że trudno podać mi je czy też zrelacjonować je w jakimś porządku. Był wielki ruch. Dostawałam ja i moje koleżanki nieustające polecenia. Biegałam po całym obszarze między Grochowską, czy może ściślej Łukowską, a Ostrobramską. Prowadziłam jakichś chłopców na kwatery, przynosiłam meldunki z ich kwater. Była mowa o jakichś przygotowaniach do ataku, ale nic się nie działo, w sensie strzelaniny, działań bojowych. To było trochę niepokojące. Potem wieczorem spadł deszcz. W ciemności było mi trudno się poruszać, ale wszędzie stały na kwaterach warty. „Jerzy” dał hasło „Niepodległość”, odzew był „Niezbędnik”. Jakoś się odnajdywaliśmy w tym deszczu, w ciemności. I tak było w tym deszczu i w tej bieganinie, w tym ruchu, do rana. Na drugi dzień dostałam jakichś strasznych bólów. A ponieważ rok wcześniej byłam bardzo ciężko chora, to bardzo się bałam, że to już jest nawrót tej starej choroby. Polecono mi udać się na inną kwaterę, gdzie przyjęły mnie dwie panie, ogromnie serdeczne, ogromnie czułe. Przyszedł nasz lekarz zgrupowania doktor „Poraj”. Przespałam dwanaście godzin jednym ciągiem i wstałam już zdrowa. Nie było żadnych problemów poza tym jednym – nie walczyliśmy. I zaczął się ten taki dziwny okres, który trwał dwa tygodnie na Grochowie.

  • Czy to było już po pierwszym tygodniu Powstania?

To były pierwsze dni. To było chyba trzeciego, czwartego. Dowiedzieliśmy się, że nie możemy iść za Wisłę, że zapadła decyzja o niewłączaniu nas do walki, że kto może, kto chce, może odejść. Ale wydaje mi się, że nikt nie odchodził, że wszyscy czekaliśmy, wierzyliśmy, że ten rozkaz o niepodejmowaniu walki jest rozkazem chwilowym, że przecież musimy pójść za Wisłę do Warszawy. W każdym razie wszystkie te wieści, które wtedy napływały, były dla nas bardzo dramatyczne. Rosjanie się cofnęli. Na Pradze w Centrum walki zostały całkowicie zduszone. Saska Kępa, która także ruszyła do ataku na most Poniatowskiego, musiała się wycofać. I to polecenie, dla nas wręcz upokarzające – mamy się zamelinować. A jednocześnie z kwatery „Jerzego” miałam widok na Warszawę, na Prudential. Warszawę już okrywały dymy. Czasem przebłyskiwała biało-czerwona chorągiew, właśnie z Prudentialu.
Natomiast my wiedliśmy takie życie jak w miasteczku, w którym Niemcy są gdzieś daleko. Wiedzieliśmy, że ciągną Grochowską, ale wtedy kiedy nie szły tam jakieś czołgi, jakieś oddziały, Grochowska była też pusta. W najbliższą niedzielę poszliśmy wszyscy na mszę na plac Szembeka, przechodząc przez Grochowską. Samo życie dzielnicy było jak gdyby poddane kontroli i oku naszego dowódcy zgrupowania, który bardzo zabiegał o to, żeby w tym obszarze przez nas zajętym było spokojnie. I tak też było. Tkwiliśmy wszyscy na swoich kwaterach. Ludność nas znała, otaczała nas ogromną sympatią. Ale właśnie nic się nie działo.
Ja się wtedy zaprzyjaźniłam bardzo z Anią Potulicką, jedną z łączniczek „Jerzego”. Przy czym dosyć zabawnie nasza przyjaźń się zaczęła, bo ktoś mi szepnął, że Ania jest hrabianką z Obór. Bardzo mnie rozbawiło zestawienie hrabianka i Obory. Wobec tego spytałam ją: „Co to za Obory i jaka ty hrabianka i jak ty się właściwie nazywasz”. Operowaliśmy wyłącznie pseudonimami. Nazwiska nas właściwie wtedy nie interesowały. Ania mi powiedziała, że nazywa się Potulicka, a Obory to taka miejscowość, jej rodzina ma tam dom w pobliżu Jeziorny. Ponieważ moja rodzina, rodzina mojego ojca pochodziła właśnie z tamtych okolic, a nawet krążyła w rodzinie taka opowieść, że jeden z pradziadków był owczarzem majątku hrabich Potulickich, więc powiedziałam Ani, że łączy nas stare powinowactwo. I tak zaczęła się nasza przyjaźń. Stałyśmy się właściwie nierozłączne. Mówię o tym dlatego, że ta sprawa Obór będzie miała potem znaczenie. A o nas mówiono już wręcz Ania i Hania, Hania i Ania. Chłopcy nas odbierali jako niemalże takie papużki nierozłączki.
Cóż, to spokojne życie… Przy czym dowództwo starało się jakoś zajmować nas wszystkich, organizując konkursy poetyckie, organizując jakieś formy szkolenia. To nasze życie trwało tak około dwóch tygodni. Pewnego dnia, w każdym razie po 15 sierpnia, obudziły mnie strzały. Ania już… Ania zajmowała ze mną tą samą kwaterę. Ania już się też zerwała. Wyjrzałyśmy przez okno i zobaczyłyśmy po przeciwnej stronie jakiś ruch, jacyś ludzie pochylali się nad kimś. Jeszcze Niemców nie widziałyśmy, tylko strzały i właśnie ta gromadka ludzi. Wybiegłyśmy (to maleńkie uliczki), przebiegłyśmy do tego przeciwległego domu. Leżała ranna kobieta, grupka osób usiłowała ją podnieść, ale w tym momencie ostrzał jak gdyby się wzmógł. Z tym że chyba nie strzelano do nas, bo byliśmy wszyscy bardzo widoczni, tylko serie szły obok. Widziałam tylko takie rozcinane pędy kartofli, czegoś, co tam rosło. Ludzie się rozpierzchli. Przy tej kobiecie został tylko taki mały mężczyzna, starszy już, jak się okazało mąż, i my dwie. Ktoś nam rzucił koc z domku. Ułożyłyśmy tą kobietę na kocu, wyniosłyśmy ją przy pomocy męża, a raczej on przy naszej pomocy, do mieszkania. Ja odsłoniłam z jakiejś sukni, spódnicy, zobaczyłam ranę i straszliwie się przeraziłam, bo byłam całkowicie bezradna. Ja takiej rany nigdy nie widziałam. To była rana wielkości talerza na udzie. Uświadomiłam sobie, że ja nie potrafię pomóc, ja nie wiem, co się robi z taką raną. Widywałam, pokazywano nam w czasie szkolenia ludzi postrzelonych, ale pokazywano nam ludzi z klasycznym postrzałem, wlot kuli, wylot kuli. Ja nie rozumiałam, nie wiedziałam, co robić. Ania zaczęła wyciągać opatrunki. W tym momencie wpadli Niemcy z pistoletami maszynowymi. Było ich kilku. Na przodzie młody Niemiec. Moja reakcja była reakcją człowieka oburzonego. Zaczęłam wołać tą swoją niemczyzną szkolną: „Co wyście zrobili”. Cywilna kobieta. Niemiec spojrzał, podszedł do tej kobiety leżącej i powiedział zupełnie dziwaczne zdanie polsko-niemieckie: Ach, die noga ist schon kaput. Wołałam, że kobieta potrzebuje natychmiast pomocy lekarskiej. Niemiec dał mi znak, żeby iść za nim. Poszłam. Na Łukowskiej stał terenowy samochód, stała grupka oficerów niemieckich. Niemiec, chyba najstarszy rangą oficer w otoczeniu grupy innych oficerów, ten Niemiec, który mnie doprowadził, stanął na baczność, złożył meldunek. Nie rozumiałam tego meldunku. Po czym już jak gdyby na spocznij, na luzie dorzucił kilka zdań i znów dał mi znak, żebym ja mówiła. Ja już ochłonęłam, powiedziałam, że moja ciotka została bardzo ranna, nie rozumiem dlaczego, bo jest tu tylko cywilna ludność i potrzebna jest natychmiast pomoc lekarska. Podkreślałam to [po niemiecku]. Niemiec powiedział: „Otrzyma pani pomoc”. I znów nie umiem podać dokładnie, ale podjechała ciężarówka, wniesiono tę ranną na noszach. Dwaj Niemcy usiedli chyba w szoferce. Ja i mąż tej rannej także weszliśmy, wdrapaliśmy się na tą ciężarówkę i z nami dołączył ten Niemiec, który pierwszy wpadł do mieszkania. Jechaliśmy Grochowską przez taką wymarłą dzielnicę. Nie było nikogo w oknach, bramy zamknięte, zatrzaśnięte, pusto. Niemiec spytał mnie w pewnym momencie z zachowaniem zadziwiająco form grzecznościowych: „Czy wolno mi spytać, jak pani na imię?”, powiedziałam: „Hanka”. Dojechaliśmy do szpitala Przemienienia Pańskiego. Ja ten szpital znałam dobrze, bo rok wcześniej leżała w nim moja matka. Wiedziałam, gdzie jest izba przyjęć, i od razu skierowałam się do izby przyjęć. Naprzeciwko wybiegli sanitariusze i chyba lekarka w białym fartuchu. Sanitariusze już wnieśli ranną, ja krzyknęłam tylko, że bardzo ciężka rana. Dobiegłam do tej lekarki i wymieniałyśmy gorączkowe informacje. Ona: „Skąd jesteście?”, powiedziałam: „Grochów, pacyfikacja, otoczone ulice między Grochowską a Łukowską”. Ona po prostu jak gdyby odnotowała te wiadomości. Ja spytałam: „Co u was?”. – „Spokój, nie ma żadnej walki”. I Niemiec dał mi znak, znowu podszedł i znowu z zachowaniem form grzecznościowych powiedział: „Przykro mi, Es tut mir leid, ale pani musi wrócić”. On został, a ja tą ciężarówką wróciłam, [to znaczy] mąż tej kobiety też został w szpitalu, a mnie dowieziono mnie to Wiatracznej.
Tam już był tłum mieszkańców wypędzonych z domów. Kobiety były oddzielnie chyba, stały oddzielnie. Na ogół to były młode kobiety, natomiast mężczyźni byli w różnym wieku. Przeprowadzano ich gdzieś dalej. Cały ten tłum był okrążony, to znaczy stali wartownicy. W pewnym momencie przeprowadzano kilku naszych chłopców. Jeszcze zdążyliśmy sobie jak gdyby przejść, uścisnąć ręce. To wszystko było chyba przed Instytutem Weterynarii. To znaczy wtedy tam była jakaś kaplica, a później, po wojnie, był tam Instytut Weterynarii. Z kolei były też przy Wiatracznej baraki. Tam stało kilku mężczyzn z podniesionymi rękoma, przy tych barakach osobnych. Później ich zabrano. Wypatrywałam, wydawało mi się, że widzę tam sylwetki dwóch naszych kolegów. Mówiło się, że to są ci, przy których znaleziono broń. Po kilku godzinach znalazłam również swoje koleżanki z oddziału.
Po kilku godzinach sformowano pochód i popędzono nas przez Grochów, przez Pragę, do koszar przy ulicy 11 listopada. Było straszliwie gorąco. Ci wartownicy, którzy nas pilnowali, byli chyba wściekli, zmęczeni. W każdym razie przed dojściem do każdej bocznicy puszczali serie w ulice, wyludnione zresztą, puste. Doszliśmy do koszar i znów zdarzył się zabawny, dziwny incydent, bo znalazłyśmy się już za bramą, naprzeciw wyjeżdżało terenowe auto niemieckie, sztywne sylwetki oficerów niemieckich, i w pewnym momencie jeden z nich poderwał się, krzyknął: „Hanka!”. Okazało się, że to jest ten, który mnie wiózł do szpitala. Moje koleżanki były zaskoczone. „Skąd ten Niemiec cię zna, kto to jest?” Pędzono nas za jakieś ogrodzenie kolejne, na teren pusty, stały tam tylko baraki. Powiedziano, że możemy wejść do tych baraków. Weszłyśmy. W baraku były tylko gołe prycze. Baraki były straszne. Podeszłyśmy do tych prycz i wszystkie nagle popadłyśmy w jakąś panikę, bo te prycze były wypełnione, pełne pluskiew. Pluskwy ciągnęły się takimi rzędami, niemalże łańcuchy pluskiew. To był obóz, w którym przedtem – taki wewnętrzny obóz w tych koszarach, tych eleganckich Niemców – w tych koszarach trzymano jeńców rosyjskich. To była pozostałość po tych jeńcach. Kobiety wszystkie właściwie wybiegły z tych baraków, z tego baraku (nie wiem, czy było ich więcej). I postanowiłyśmy, że będziemy siedziały przed barakami. Przecież nie przenocujemy, nie wiemy, co dalej. Zaczęłyśmy zastanawiać się, jak byśmy mogły uciec. Jeżeli nas będą wywozić, to w drodze zorganizujemy ucieczkę. I w poruszeniu czekałyśmy. Nagle zjawił się jakiś cywil z Niemcem, z oficerem, i oznajmiono nam, że kobiety zostały zwolnione. „Jesteście wolne, możecie wracać do swoich domów”.
Powlokłyśmy się znowu na swój Grochów. Po drodze zatrzymałyśmy się jeszcze żeby troszkę się obmyć, odpocząć. Przenocowałyśmy w zupełnie pustym domu, ponieważ ludność była wypędzona, a ci, co nie byli wypędzeni, poszli gdzieś dalej. Przenocowałyśmy i na drugi dzień zaczęłyśmy szukać swoich. Natknęłyśmy się na podchorążego „Tomka”. „Tomek” powiedział nam, że wraca z patrolu na Sadybę, że nawiązał łączność z oddziałami na Sadybie i że będzie organizował przeprawę dla najzdrowszych, najsilniejszych, najsprawniejszych chłopców, że ma jakąś łódkę, którą się przewiezie broń. Ogromnie nas tym zemocjonował, i Anię, i mnie, i zaczęłyśmy go prosić, żeby nas zabrał, włączył do tego swojego oddziału. „Tomek” mówił, że oni mają przecież swoją grupę łączniczek i sanitariuszek, bardzo się zastanawiał, ale ogromnie nalegałyśmy. Ania powiedziała, że umie dobrze pływać, że będzie płynęła za łódką, że nie musi wsiadać na żadną łódkę. Jednym słowem w końcu jakoś dał się przekonać.

Bardzo z tego rade szłyśmy, ale zjawili się znowu jacyś chłopcy i nagle usłyszałyśmy, że jesteśmy obydwie wzywane do naszych dowódców, tych, którzy nie zostali zagarnięci przez Niemców, ponieważ „Jerzy” został zagarnięty. Poszłyśmy pod wskazany adres. Tam przyjął nas porucznik Sitkowski „Wiktor” i „Wit”, porucznik Witold Pruszko. Bardzo byli skupieni, bardzo poważni i powiedzieli nam, że mają wiadomości. Ludność, mężczyźni z Pragi są wywożeni do obozu, w Pruszkowie powstał obóz przejściowy. Jest to obóz, do którego spędzana jest ludność Warszawy. Powiedzieli, że w tym obozie jest kierownictwo polskie, kierownictwo wyznaczone czy też w każdym razie współpracujące z Armią Krajową, i chcieliby, żebyśmy my dwie udały się do tego obozu i podjęły próbę, po pierwsze, nawiązania łączności z personelem polskim, z siostrami, po drugie, próbę wyciągnięcia z obozu „Jerzego” i tych chłopców, którzy zostali zagarnięci w obławie pacyfikacyjnej. To była chwila żalu, bo już nie Warszawa. Powiedzieli nam jeszcze, że organizują przeprawę, że jest to wezwanie generała „Bora” Komorowskiego nakazujące oddziałom, wszelkim oddziałom dążyć, przedzierać się do Warszawy, ale my dostałyśmy inne zadanie. Obydwaj nasi dowódcy podkreślili, że nie możemy na nic, na nikogo liczyć, tylko na własny spryt i na pomoc sióstr, których mamy szukać i postarać się jak najszybciej znaleźć. Dodali jeszcze, że trzeba się śpieszyć, że powinnyśmy się zgłosić na Dworzec Wschodni, do komendantury na Dworcu Wschodnim niemieckim, ponieważ Niemcy ogłosili, że mieszkańcy Warszawy mogą dobrowolnie zgłaszać się do obozu. A więc w takim charakterze jako ochotniczki mamy się zgłosić u Niemców po to, żeby dostać się do tego obozu.
Natychmiast wyruszyłyśmy w drogę, czyli znowu przez Grochów na Pragę, na Dworzec Wschodni. Zgłosiłyśmy się do komendanta. Ja wykorzystując ciągle tą swoją niemczyznę szkolną, powiedziałam to, co mogłam mówić. Powiedział, że następny transport będzie kolejnego dnia, mamy przenocować na Dworcu, a potem zostaniemy włączone do tego kolejnego transportu do Pruszkowa. Próbowałyśmy siedzieć na Dworcu. Pogryzły nas pluskwy tak strasznie, że wyskoczyłyśmy jak poparzone z tej hali dworcowej. Jeśli chodzi o ochotników, to była jedna, jedyna rodzina, która się zgłosiła w charakterze właśnie ochotników do wyjazdu do Pruszkowa. Dziwna rodzina, do której nie podchodziłyśmy, i ta rodzina też nie podchodziła do nas. Rano, przed południem rzeczywiście, powiedziano nam, że możemy iść na peron. Tam już stały wagony pełne mężczyzn. Wagony były pozatrzaskiwane. Jeden jedyny wagon towarowy otwarty i to był ten wagon, do którego wprowadzono tę rodzinę i my dwie, czyli w sumie rodzina ochotników i my dwie jako ochotniczki do Pruszkowa. Pociąg ruszył. Przejeżdżaliśmy koło Starówki i oczywiście tego widoku nie podobna zapomnieć. Starówka wyglądała jak forteca. To było zatrzaśnięte miasto, zamknięte, tragiczne, otoczone dymami, czarne od dymu. W tych godzinach była cisza. Słychać było tylko pojedyncze strzały. Przyjechaliśmy bardzo wolno. Niemiec, który nas konwojował w tym wagonie, krył się przy ścianie, miał broń gotową do strzału. My stałyśmy w tych drzwiach i patrzyłyśmy.
Dojechaliśmy do Pruszkowa. Tam znowu czekał jakiś Niemiec. Przy nas nie rozładowano tych wagonów wypełnionych mężczyznami, natomiast Niemiec, który pewnie czekał na tych ochotników, zabrał nas i poprowadził przed sobą. Szłyśmy szeroką drogą, pustą. Tylko przed nami jakaś grupa mężczyzn, trzech mężczyzn pchało jakiś wózek z kotłem na tym wózku. Patrzyłyśmy przed siebie. Ja wyskoczyłam od razu z taką fabułką do tego Niemca, że przyjechałyśmy tutaj, bo ja szukam narzeczonego, który tu w Pruszkowie mieszka i pracuje, i myślę, że go znajdę i pewnie mi polski personel coś powie. Jednym słowem coś tam klepałam. W pewnym momencie ci mężczyźni się zatrzymali. Zaczęłam patrzeć, osłupiałam, bo to był „Jerzy” i dwaj moi koledzy. To już działałam pod wpływem impulsu. Nie patrząc na Niemca, rzuciłam się biegiem, szepnęłam mu, powiedziałam mu: „Przyjechałyśmy, żeby was wyciągnąć”, chciałam, żeby jakoś się zorientował w sytuacji. Niemiec dobiegł. Znowu ze swoją fabułką, że pan mi przyniósł szczęście, bo właśnie znalazłam narzeczonego, to mój narzeczony. „Jerzy” powiedział: „Spytaj, do której hali was prowadzą”. Niemiec mi odpowiedział, do piątej hali. To była hala, w której zbierano wstępnie wszystkich wypędzonych z Warszawy i dokonywano tam selekcji. Ochotników czekał los normalny, do Niemiec. Doszliśmy do hali piątej. Tą rodzinę gdzie indziej poprowadzono. „Jerzy” jeszcze zdążył chyba nam powiedzieć: „Czekajcie przy wejściu”. Hala była wypełniona ludźmi. Czekałyśmy przy tym wejściu i po pewnym czasie zjawiły się dwie siostry Czerwonego Krzyża. Poznały nas. „Jerzy” chyba im dokładnie powiedział, jak wyglądamy. W każdym razie miały opaski z napisem „Kuchnia”, Küche. Dały nam te opaski i wyprowadziły nas z hali.
Zaczął się okres Pruszkowa, dwa tygodnie Pruszkowa. Sytuacja była taka. My jechałyśmy uwolnić „Jerzego”, ale to „Jerzy” nas uwolnił. „Jerzy” nawiązał od razu kontakt z polskimi siostrami, z kierownictwem obozu, polskim kierownictwem obozu, wyciągnął kilkunastu chłopców, to znaczy siostry wyciągnęły. W każdym razie kiedy doszliśmy do kuchni, to tam było kilkunastu naszych kolegów. Pierwszą noc przespaliśmy z nimi na betonie, drugą noc chyba także. Znaleźliśmy się tą grupką na terenie obozu Dulag Pruszków. Nie było wątpliwości, że zawdzięczamy to siostrom i „Jerzemu”, że istnieje już jakaś łączność między Armią Krajową a obozem.
Może powiem kilka słów o siostrach, bo chyba to jest ważne. Te panie zostały opisane, na pewno są wspominane wielokrotnie. Przede wszystkim była to siostra Bogucka, która była kierowniczką personelu kuchennego w Pruszkowie. Pani około czterdziestoletnia, po czterdziestce, łagodna, opanowana, uosobienie spokoju, życzliwości. Towarzyszyła zazwyczaj pułkownikowi Sieberowi, który był komendantem obozu i który się zjawiał na terenie kuchni wraz z siostrą Bogucką prawie każdego dnia. Był to już starszy wiekowo oficer, kulturalny, uprzejmy, bardzo grzecznie się odnosił do wszystkich. Druga siostra, którą zapamiętałam, to siostra Lidia. Bardzo efektowna pani. Ona zwykle towarzyszyła doktorowi Königowi. To był z kolei naczelny lekarz obozu pruszkowskiego. Trzecia pani, której nazwiska ani imienia nie zapamiętałam, albo też nie znałam – surowa, czarnowłosa, ostra. Te panie trzymały jak gdyby kierownictwo w tej części obozu, jaką stanowiła kuchnia. Kuchnia była ogromna. Były tam chyba setki pracowników, w każdym razie powyżej stu. Byli to pracownicy dochodzący z miasta, z którymi właściwie kontaktu nie mieliśmy, i tacy ludzie jak my, powyciągani z hal. Nie miałam wątpliwości, nie mogło być wątpliwości, że cały czas tam toczyła się wielka gra o wyciągnięcie możliwie największej ilości ludzi z hal, głównie młodych ludzi i ludzi z elity kulturalnej kraju. Miałyśmy po osiemnaście lat, nie znałyśmy środowisk kulturalnych. Może bardziej Ania, ale też to nie był nasz teren zainteresowań wcześniejszych ani krąg znajomości, ale ciągle słyszałyśmy o tym, że pojawił się na terenie kuchni jakiś pisarz, dziennikarz, architekt. Tam się ciągle coś działo. Te siostry towarzyszące Niemcom były, podkreślam, opanowane, spokojne, nigdy podniecone, świadome działania. Te siostry ciągle były na służbie, tak myśmy to odczuwały. Z tym że jeśli chodzi o to, co myśmy mogły robić, to było bardzo niewiele. Po prostu pracowałyśmy w tej kuchni. Chłopcy pracowali jako tragarze, roznosili zupę po halach, pchali jakieś wózki, ciągnęli te wózki. Wszyscy starali się pracować bardzo przykładnie. Praca trwała cały dzień, z tym że myśmy dwie znalazłyśmy się w warunkach właściwie luksusowych, ponieważ siostry oddały nam poza zamkniętym, strzeżonym i pilnowanym terenem kuchni swój pokój, w którym stały prycze i mogłyśmy spać właściwie luksusowo. Już nie na betonie, tak jak chłopcy w hali, ale na tych pryczach. Z tym że w rezultacie spałyśmy na jednej pryczy, bo było tak zimno, że po prostu marzłyśmy bardzo, zamarzałyśmy. I tak to wyglądało.
Może powiem, jakie zapamiętałam wydarzenia z obozu, bo to zawsze jest już taka sprawa indywidualnego odbioru. Od razu podkreślam – wypełniałyśmy wszystkie polecenia sióstr natychmiast, bez szmeru, bez względu na to, co nam powiedziały, bo miałyśmy bezwzględne zaufanie. Wiedziałyśmy, że one naprawdę działają, że to jest walka podziemna, walka o ludzi. Raz poleciły nam stanąć z kawą w takiej świetlicy, nie wiem, w jakiejś salce, ponieważ grupa oficerów niemieckich chciała sobie zorganizować spotkanie. Ania i ja stanęłyśmy z boku, no i nalewałyśmy, podawałyśmy kawę tym Niemcom. A zapamiętałam to wydarzenie dlatego, że zdziwiło mnie, że Niemcy akurat sobie to spotkanie zorganizowali na terenie kuchni. A po drugie, zdziwili mnie tym, że w pewnym momencie wszyscy wstali i wyraźnie zabierali się do śpiewania i ku naszemu osłupieniu zaśpiewali „Gaudeamus igitur”. To jedno wydarzenie. I drugie – w tym samym miejscu, znowu siostry nam szepnęły, że na terenie obozu tak się zdarzyło, spotkała się grupa wybitnych architektów urbanistów i chcą porozmawiać o Warszawie. [Siostry poleciły], żebyśmy podawały im kawę. Tym razem z przyjemnością podawałyśmy tę kawę, biegałyśmy, fruwałyśmy! Już nie dopuszczałyśmy, żeby ktokolwiek do nas podchodził, tylko nosiłyśmy tę zbożową, czarną, okropną zresztą, lurę-kawę. A znów zapamiętałam dlatego, że była taka ożywiona rozmowa w tej grupie, a potem jedna z pań, która brała udział w tej naradzie, w tej rozmowie – podeszła do nas, objęła nas i powiedziała: „Wiecie, dziewczęta, strasznie wam dziękujemy, takie byłyście miłe. A myśmy sobie wszystko podsumowali i doszliśmy do wniosku, że w dziesięć lat odbudujemy Warszawę”. Miałam poczucie jednak, i w jednym, i w drugim wypadku, czegoś nierzeczywistego. Warszawa była właśnie burzona. Niemcy zaśpiewali „Gaudeamus igitur”. Kolejne wydarzenie, które zapamiętałam, to szczepienie wszystkich przeciwko tyfusowi. Szczepili ci niemieccy lekarze – doktór König i jego asystent. Następne wydarzenie, to przeprowadzanie kobiety przyłapanej, nakrytej przez Niemców, na wyciąganiu ludzi z hali. Nie wiem, dokładnie o co chodziło, ale prowadzili ją esesmani. Nam wszystkim kazali się ustawić, pracownikom kuchni i wolno przeprowadzali tę kobietę, każąc jej patrzeć i pytając, kogo poznaje. Ta kobieta szła i mówiła: „Nie poznaję, nie poznaję”. Kolejne wydarzenie, jakie zapamiętałam, to komisja międzynarodowa, która przybyła na teren obozu. Niemcy przeprowadzili tych członków komisji przez kuchnię. Tym razem także nas ustawili, kazali nam stać przy tych kotłach. Mieliśmy wyglądać porządnie i tak staraliśmy się wyglądać, no, jakoś po ludzku. Wrażenie było dosyć ponure – ci członkowie komisji szli, patrząc przed siebie, nie patrząc na nas. Zresztą dobrze, bo najbardziej baliśmy się, że podejdą i będą chcieli nas wypytywać. Niemcy stali obok, Niemcy ugrzecznieni. Nachylali się i ciągle coś członkom komisji tłumaczyli. Przeszli. To były te wydarzenia. Teraz chyba czas powiedzieć o wrażeniu dla mnie najbardziej osobiście przejmującym i najbardziej zapamiętanym. Codziennie patrzyliśmy na przybycie nowych transportów, nowych grup uchodźców czy raczej wypędzonych mieszkańców. My w zasadzie byliśmy poza terenem hal. Teren kuchni był otoczony, ogrodzony i nie można było swobodnie krążyć po obozie, nawet z opaską. Otóż czasami zdarzało się, że przychodziła grupa tak liczna, że nie starczało naczyń dla zaopatrzenia ich w wodę czy w zupę. Ale jako najbardziej tragiczne zapamiętałam przejścia mieszkańców Starówki. Wieczorem, kiedy już wyszłyśmy z ternu kuchni i znalazłyśmy się w naszym baraku, mogłyśmy z Anią wyjść przed barak i na główną drogę, którą pędzono mieszkańców Warszawy. Ludzie ze Starówki byli straszliwie zmęczeni, pochyleni. Nieśli najprzeróżniejsze dziwne rzeczy. Byli ludźmi jak gdyby wyrwanymi z piekła, ludźmi, którzy w stanie półprzytomnym zabierali jakieś rzeczy. Jakaś kobieta niosła worek węgla, ktoś inny niósł jakiś pogięty dzbanek, dziurawy, jakieś toboły. I to zmęczenie. Właśnie wtedy chyba – nie, już wcześniej, ale wtedy szczególnie – starałyśmy się wejść w ten tłum i po prostu pomagałyśmy nosić te ciężary, te walizki, na tym ostatnim odcinku drogi. Zdarzyło się kiedyś, że tuż przede mną upadła starsza kobieta i nie chciała iść dalej. Podbiegły do niej, jak się okazało, jej córki, błagały, żeby szła. Poradziłyśmy córkom, żeby poprowadziły matkę pod ręce, a same wzięłyśmy ich bagaże. Doprowadziłyśmy je do hali. Strażnik przy hali pozwolił nam wracać. Powiedziałyśmy, że chcemy pomagać trochę bardzo zmęczonym ludziom.
Tak minęły te dwa tygodnie i teraz powinnam powiedzieć o tym, jak wychodzili chłopcy z obozu. Ponieważ było, jak gdyby, naszą wewnętrzną decyzją, że wszyscy trzymamy się razem, naszym celem jest powrót do Warszawy, po ucieczce z obozu tworzymy ten oddział i staramy się wrócić do Warszawy. Ucieczka odbywała się w taki sposób: chłopców na ogół wyprowadzali kolejarze zatrudnieni na terenie obozu przez dziurę w murze, nocą. Innym sposobem wyjścia z obozu było wpisanie na listę chorych. To był bezpieczny sposób wyjścia, natomiast mniej bezpieczne było dołączenie uciekającego do chorych, tych, którzy przeszli przez pierwszą selekcję. Był czas oczekiwania na zatwierdzenie listy chorych przez gestapo, przez tak zwany „zielony wóz”. Ryzyko polegało na tym, że ci wpisani na listę chorych byli przeliczeni i trzeba było podać... no, przeliczyć o jeden więcej, doliczyć jedną więcej cyfrę. To było ryzykowne, ale tym sposobem wyszli właściwie wszyscy chłopcy. W ten sposób też „Jerzy” wychodził ze zgrupowania. Natomiast dla nas „Jerzy” i siostry zadbały o absolutnie luksusowy sposób wyjścia, bo siostra Lidia wciągnęła nas na listę chorych i powiedziała doktorowi Königowi, że spotkała dwie swoje młode kuzynki, z których jedna ma ciężką gruźlicę, a druga jest po operacji. I myśmy przeszły przez normalną selekcję. Przedstawione zostałyśmy, zaprezentowane doktorowi Königowi, który, wydaje mi się, że świadom był, że wyświadcza uprzejmość, ponieważ zauważył tak dosyć sarkastycznie, patrząc na Anię: „Ta panienka wygląda na zdrową, takie różowe policzki”. A siostra Lidia z nieruchomą twarzą odpowiedziała: „Tak, typowe dla ciężkiej gruźlicy”. I przeszłyśmy właśnie bez żadnego ryzyka. Było umówione, że miejscem spotkania jest Valetudo – fabryka waty Valetudo pod Grodziskiem. Tam przebywała żona „Jerzego”, naszego dowódcy, ze swoją rodziną, z maleńkim synkiem „Jerzego”, trzymiesięcznym, i z jego pięcioletnią córeczką. Tam mieli się schronić także niektórzy koledzy, inni zostali skierowani do domu państwa Sikorskich w Pruszkowie. To była rodzina chyba kolejarska. Z tym że pani Sikorska była pielęgniarką obozową i to był dom, który był niemalże stacją pomocy dla wielu uciekinierów. My z Anią właśnie tam się znalazłyśmy po wyjściu z obozu. Przy czym zaraz następnego dnia doszło znów do zupełnie kolejnego przypadkowego wydarzenia. Byłyśmy w mieszkaniu siostry Sikorskiej, już świadome, że „Jerzy” też wychodzi, chłopcy już wcześniej wyszli, a więc teraz pozostaje nam tylko odnaleźć się i ruszać do Warszawy. Ania patrzyła przez okno i nagle zawołała: „Słuchaj, moja matka przejechała pod ulicą, pod tym domem!”. Ja zawołałam: „Biegnij!”. Ania pobiegła. Istotnie, pani Potulicka otrzymała jakąś okrężną wieść, że jedna z jej córek jest w obozie, i wyruszyła takim wozem konnym, taką furą dużą na gumowych kołach do Pruszkowa, licząc na to, znajdzie jakieś dojścia do obozu, że może odnajdzie córkę. Tego samego dnia zabrała nas obie do Obór. Zostawiłyśmy wiadomość siostrze Sikorskiej, dokąd jedziemy, wiadomość o wydarzeniu, i ruszyłyśmy. I tego samego dnia znalazłyśmy się w Oborach.
Przeskok był ogromny. Rano byłyśmy w tym obozie zatłoczonym, wśród strasznie nieszczęśliwych ludzi. Przechodziłyśmy przez tę salę chorych, gdzie leżeli rzeczywiście bezradni chorzy. A nagle znalazłyśmy się w pięknym, pałacowym otoczeniu, w pałacu dosłownie, bo jest to pałac, wspaniały park. Pani Potulicka, która się skłopotała, że w pokoju Ani jest tylko jedno łóżko, kiedy Ania powiedziała: „Mamo, no co za problem? My przecież śpimy zawsze z Hanką razem”, była z lekka poruszona. Oczywiście znalazło się łóżko. No i przez dwa dni troszkę obydwie jak we śnie w tym pałacu poruszałyśmy się. Pani Potulicka od razu zaoferowała gościnę dla pozostałych kolegów z naszej grupy, którzy gdzieś tam byli rozlokowani przez „Jerzego” i przez siostrę Sikorską. Ja, ponieważ w Piasecznie mieszkała moja ciocia, powiedziałam, że chciałabym przede wszystkim wrócić do cioci, dowiedzieć się o rodzinę i że przychodząc tutaj, chciałabym jednak zatrzymać się u cioci. Wydawało mi się, że będzie to właściwsze, że w ten sposób będziemy jak gdyby na równych prawach. Tam była moja rodzina, a tu był ten wspaniały pałac, który mi oferował wspaniałą gościnę, ale [jednak] tam była moja rodzina.
No i zaczął się taki dosyć dziwny okres, bo miałam kilka domów w ciągu trzech tygodni od wyjścia z obozu. Obory, gdzie mogłam w każdej chwili być z Anią, dom mojej cioci… Mój wujek był kolejarzem na kolei grójeckiej, motorniczym. Ciocia mieszkała w takim skromnym domku przy ulicy Niecałej. Ciocię zastałam jak zabitą, ponieważ właśnie dotarła do niej wiadomość, że jej najmłodszy syn, mój brat, z którym dorastałam, Boguś z „Szarych Szeregów”, zginął pod Pęcicami. Ta wiadomość właściwie rzeczywiście jak gdyby sparaliżowała moją ciotkę. Pozostała delikatna, łagodna, cicha, tylko jak nieżywa. Tam już była jedna rodzina, wujka, również rodzina z Warszawy. A więc to był mój drugi dom. Trzeci dom to była fabryka waty Valetudo, gdzie był „Jerzy” i gdzie z kolei przebywała jego rodzina. Po dwóch dniach, kiedy już troszkę odsapnęłam w Oborach, w tym luksusie, luksusie posępnym jednak, ponieważ pani Potulicka nie miała wiadomości, co się dzieje z jej synem, który walczył w Warszawie, i co się dzieje z jej drugą córką, która też była w Warszawie. Poza tymi trzema już domami, bo właśnie Obory, Piaseczno, Valetudo pod Grodziskiem, bardzo szybko jakoś tam odnalazłam swoje koleżanki albo poznałam, to były dziewczęta z Armii Krajowej, i z nimi nawiązałam kontakt.

Żeby już może skracać – poszłam do Valetudo, „Jerzy” przyszedł do Obór. Z panią Potulicką ustalili, że grupa chłopców zostanie do niej doprowadzona i to było takie najważniejsze wydarzenie tych dni. Ja przeprowadziłam tych chłopców z różnych okolic, spod Grodziska. Szliśmy, nocując jeszcze po drodze w jakimś dworze, gdzie też nas szalenie gościnnie przyjmowano. Chłopcy zamieszkali w pałacu, w mansardzie, z tym że byli w ukryciu, wiedzieli o nich tylko domownicy, czyli pracownicy pani Potulickiej i gospodyni. Wychodzili tylko wieczorami, kiedy już ogród był zamykany, wtedy mogli pospacerować.
Kolejne ważne wydarzenie to znów przypadek. Kiedy byłam w Piasecznie, zobaczyłam jakiegoś młodego mężczyznę. Pomyślałam, że ten chłopak za bardzo wygląda partyzancko i okazało się, że po prostu weszliśmy na siebie z „Tomkiem”. To był „Tomek”, z którym rozstałam się na Grochowie i który miał nas zabrać na Sadybę. No, rzuciliśmy się sobie dosłownie na szyję. Dowiedziałam się, że „Tomek” i jego oddział był okrążony, że wydostał się z okrążenia i że wraz ze swoim oddziałem, który wyszedł z tego okrążenia, jest w lasach chojnowskich. Zdaje się, że z rozpędu od razu poszłam z nim do tego lasu chojnowskiego, gdzie spotkałam całą grupę kolegów w jakiejś gajówce koło Żabieńca. Były tam również dziewczęta, Hela Siejko. Tak, Hela, bo [w konspiracji] była też jej siostra, Marysia, która zginęła na Sadybie. I oczywiście już teraz powstał problem zebrania całego oddziału. No i moje następne dni to było nieustanne przeprowadzanie chłopców tak, żeby wszyscy byli mniej więcej w pobliżu siebie, natomiast „Jerzy” organizował chyba sprawy broni, bo ciągle byliśmy przekonani i pewni, wierzyliśmy, że wrócimy do Warszawy. I niestety, doszło jednak do pewnego dramatycznego wydarzenia. I tu dochodzę do Węgrów, do sprawy Węgrów. Na tym terenie właściwie Niemców wielu nie było. Byli na froncie. W Piasecznie grasowała żandarmeria niemiecka, która bardzo starannie szukała, z dużym zapałem, uchodźców z Warszawy. Dla mnie „Jerzy” od razu po wyjściu z obozu załatwił fałszywy meldunek w kenkarcie. Był to meldunek na Brwinów, od grudnia chyba poprzedniego roku. Ten fałszywy wpis do kenkarty miał mnie chronić przez żandarmami. Istotnie, chronił, ale może to jeszcze dopowiem. A więc Węgrzy. Chciałabym wrócić do Węgrów.
Niemców nie było, natomiast Węgrów było pełno wszędzie. W pewnym momencie w Oborach zakwaterowano jakieś dowództwo węgierskie. Dwa pokoje przy kaplicy, dwie wielkie sale, komnaty zajął chyba pułkownik węgierski i Obory zaroiły się od Węgrów. Trzeba było chłopców w związku z tym też przeprowadzić, bo do Węgrów przyjeżdżali Niemcy. Jednym słowem, miejsce stało się jak gdyby miejscem ryzykownym. Ci Węgrzy zachowywali się niezwykle, kurtuazyjnie wręcz, byli bardzo eleganccy. Starali się pomagać pani Potulickiej w jakichś sprawach, czy administracyjnych, czy leczniczych, dawali w wypadku jakiejś choroby kogoś z uchodźców konie. No, jednym słowem, byli naprawdę wobec nas bardzo uprzejmi. W tym właśnie czasie, już kiedy Węgrzy znaleźli się w Oborach, przyszła ta wiadomość do Obór. My siedziałyśmy z Anią na tarasie. Pani Potulicka, której wyświadczyli jakąś szczególną uprzejmość, zaprosiła trzech dowódców węgierskich na herbatę i miała być ta herbata podana w holu. Czekałyśmy na nadejście tych Węgrów. Herbata miała być w towarzystwie pani Potulickiej, nas dwóch i tych trzech oficerów, którzy wyświadczyli tą grzeczność. Siedziałyśmy na tym tarasie – taras jest na takim podwyższeniu, pod nim znajduje się podjazd, brama za nim i w bramie widać perspektywę alei prowadzącej do majątku. W pewnym momencie zobaczyłyśmy, że za tą bramą chodzi jakaś młoda kobieta, próbuje jak gdyby wejść, waha się, odchodzi, znowu spaceruje. Ania się wpatrzyła i w pewnym momencie jakoś zawołała: „Słuchaj, to jest łączniczka »Jasia«!”. Pobiegła. Ja zobaczyłam, że rozmawia z tą kobietą pod bramą, a potem widzę, że one zaczynają obie krążyć, chodzą, wreszcie wraca Ania sama i mówi: „Wiesz, mój brat nie żyje. Zginął na Powiślu. To jest jego łączniczka, nie chciała wejść. Ja muszę iść powiedzieć mojej matce, ty zostań tutaj”. No i w ten sposób dowiedziałam się o bracie Ani „Rafal Olbromski” jego pseudonim, dowódcy oddziały „Rafałków”, który 24 sierpnia zginął na ulicy Smulikowskiego. Na ulicy, której potem przez lata pracowałam. Ania wyszła po chwili, powiedziała: „Słuchaj, moja mama prosi, żebyś przyjęła tych Węgrów i powiedziała im co się stało, przeprosiła ich”. Czekałam, Węgrzy nadeszli w pełnej gali. Bardzo byli zaszczyceni tym zaproszeniem pani Potulickiej. Powiedziałam im, że gospodyni, pani tego domu przed chwilą dowiedziała się o śmierci swojego syna. Oni domyślili się od razu, spytali tylko: „W Warszawie?”. Prosili, żebym złożyła wyrazy ich najgłębszego współczucia, i odeszli.
To było jedno wydarzenie z Węgrami, a drugie wydarzenie miało miejsce w lasach chojnowskich i nie umiem podać przyczyny, dlaczego do tego doszło, bo Węgrzy otaczali nas ogromną sympatią. To znaczy, wiedzieli, że gdzieś tu kręcą się po terenie ludzie z Warszawy, partyzanci, Powstańcy. Toczyły się zresztą ciągle jakieś takie luźne rozmowy poszczególnych dowódców z Powstańcami, zresztą to wiadomo z historii, więc tego nie muszę wyjaśniać. W każdym razie wiedzieliśmy o tych Węgrach, że są naszymi przyjaciółmi. Tymczasem, kiedy przyprowadziłam „Jerzego” na taką odprawę z całym oddziałem, ze wszystkimi, których udało się zebrać, do lasu na polanie, i „Jerzy” podał wiadomość, podał chłopcom jak gdyby plany, dalsze plany powrotu do Warszawy, zostaliśmy okrążeni przez Węgrów, przez duże, liczne oddziały węgierskie. Doszło do strzelaniny. My, dziewczęta (Ani nie było, była Hela i jeszcze jedna łączniczka), siedziałyśmy oddzielnie, zostałyśmy jak gdyby okrążone jako pierwsze, natomiast chłopcy, ostrzeliwując się, pobiegli gdzieś w głąb lasu. Nas ustawiono pod drzewami, ustawiono naprzeciw karabin maszynowy – chyba karabin maszynowy ręczny – postawiono kilkunastu Węgrów, którzy nas pilnowali, takich trzech dziewczynin z lasu. Gdzieś tam powyciągali Węgrzy jakichś innych mieszkańców, których nie znałyśmy, po prostu ludzi przypadkowych, którzy akurat byli w tym lesie. Trwała strzelanina, potem strzały ucichły. Potem zobaczyłyśmy, że pędzą naszych, prowadzą naszych chłopców. Przeszli koło nas. „Tomek” przez zęby, półgłosem, powiedział: „Nie znam was”, potem kolejny chłopiec: „Nie znamy się”. Oficer węgierski podszedł do mnie, chłopców zatrzymano przy wozie taborowym, bo mieliśmy tam też swój tabor, i spytał mnie, czy mogę wskazać tu swoich kolegów. Pamiętałam, że „nie znam was”, powiedziałam, że tu nie ma moich kolegów. Przy czym, jeśli chodzi o mnie, to wydawało mi się, że sprawa jest jasna, bo Węgrzy nas złapali jako pierwsze z oddziału. „Nie ma tu moich kolegów, złapaliście przypadkowych ludzi” – po niemiecku się rozmowa odbywała. Węgier odszedł, po chwili wrócił i powiedział: „Panie są wolne”. I wtedy moja koleżanka „Hela”, która była dziewczyną „Tomka”, powiedziała: „Słuchaj, ja chcę być przecież z »Tomkiem«! Ja powiem temu Węgrowi... Powiedz mu ode mnie, że ja znam tylko »Tomka«, ja chcę z nim iść”. Nakrzyczałam na nią, byłam przekonana, że to nie ma sensu. Poza tym spytałam tego Węgra: „Czy przekażecie nas Niemcom?”. Odpowiedział mi chyba: „W żadnym wypadku”, czy coś takiego równie stanowczego, a ja myślałam, że Węgrzy z niewiadomych powodów nas okrążyli, złapali, ale przecież jest to dowództwo w Oborach, ci oficerowie, którzy na pewno nam okażą pomoc, i że my mamy sposób na wydostanie tych chłopców. Jednym słowem, byłam po prostu pełna dobrej myśli. Chłopców popędzono. Te oddziały węgierskie były to spore oddziały, wycofały się. Wszystko okazało się… wszystko było inaczej. Chłopców zwolniono późnym wieczorem, jeszcze tego samego dnia. Powinnam jeszcze dodać, że słysząc strzały, wiedziałam, że trwała jakaś próba obrony, i powinnam dodać, że kiedy przepędzano, kiedy prowadzono naszych chłopców z oddziału, patrzyłam, czy wszyscy są. Nie było dwóch. Nie było „Jerzego” i nie było jednego z chłopców, z którym byłam w obozie, Ryszarda, Ryszard Latowski „Oskar”. I myślałam „Boże drogi, czy obydwaj?”. Potem usłyszałam, że ludzie między sobą mówią: „Jest zabity…”. Ludzie ci, których Węgrzy zwolnili, ci tacy złapani luzem. Myślałam: „Boże, który z nich?”. Okazało się, że „Jerzy” ocalał, a zabity został ten mój kolega z obozu, Toska, w czasie strzelaniny. No i kiedy Węgrzy zwolnili, spotkaliśmy się już z „Tomkiem” i usłyszałam, że Węgrzy przyjęli chłopców niemal z honorami. Dowódca węgierski powiedział, że po prostu zdarzyły się rabunki, jacyś żołnierze węgierscy zostali obrabowani, wobec tego otoczyli ten las po to, żeby zorientować się, kto ich okrada, kto odbiera broń. Powiedział, że darzy sympatią Polaków, że… „Tomek” próbował dogadać się z nim i prosić o pomoc z bronią, skoro darzy sympatią Polaków, ale ten oficer, dowódca, powiedział tylko, że ujawni kwadraty ostrzału na wypadek, gdyby Niemcy jednak chcieli pacyfikować ten las. Poda nam te kwadraty, które należą do Węgrów, tak, abyśmy mogli schronić się. Dalej – dał Tomkowi jakieś mapy sztabowe i ustalił, że będzie taka łączność między oddziałem a Węgrami, i „Tomek” – ponieważ wiedział, że ja znam niemiecki, a poza tym dziewczyna może się łatwiej znaleźć, poruszać swobodniej – powiedział, że będzie to ta łączniczka, która była w lesie, którą oni też już znali. No i to było to wydarzenie.
Teraz może tylko już krótko [opowiem], że po całym tym incydencie raz jeden jeszcze byłam tam, to było w jakiejś takiej... w dworku, w Baniosze. Dostałam jakieś papiery od Węgrów i już nie wiem, skąd dotarła do nas taka wiadomość, że na linii Wisły jest jakiś węgierski oddział, którego dowódca sprzyja Polakom, i że kto wie, czy nie udałoby się od niego dostać trochę broni. I to już troszkę była nasza inicjatywa, to znaczy „Jerzy” o tym nie wiedział, ale my z Anią – tylko „Tomek” był powiadomiony – wybrałyśmy się na tę pierwszą linię i… Obłędne to było trochę, trochę mi wstyd o tym mówić, ale no, poszłyśmy. Poszłyśmy przez łąki pięć kilometrów, na pierwszą linię obsadzoną przez Węgrów. Spytałyśmy o tego oficera, jakiś Szandor czy Iszpan, czy ktoś w tym rodzaju, wyszedł do nas młody oficer w towarzystwie starszego oficera, młodszy był wyższy rangą. I tam odbyłyśmy z Anią taką rozmowę z tymi Węgrami, rozmowę, która, powiedziałabym, była groteskową rozmową dziewczyn, które uważały się za przedstawicielki narodu polskiego, a z kolei ci młodzi Węgrzy czuli się reprezentantami swojego narodu sympatyzującymi z Polską. No więc porozmawiałyśmy z nimi. Powiedzieli nam, że nie mogą nam obiecać... to znaczy powiedzieli nam, że muszą się porozumieć z szefami, że nie mogą nam dać odpowiedzi, czy mogliby nam jakąś broń przekazać, ale żebyśmy przyszły następnego dnia. Ponieważ uważałyśmy, że trzeba mieć różne warianty w oddziale na wypadek, gdyby nie udało nam się wrócić do Warszawy, [że] warto byłoby pomyśleć, czy ewentualnie możemy się przedostać znowu za Wisłę do oddziałów polskich, żeby włączyć się do walki, [więc] na wszelki wypadek spytałyśmy, czy Węgrzy zgodziliby się nie zauważać nas, gdyby tak się złożyło, że musielibyśmy przedostać się przez Wisłę, przeprawić się przez Wisłę. Usłyszałyśmy stanowczą odpowiedź: „Nie”, ale oficerowie zaproponowali nam, żebyśmy obejrzały drugi brzeg przez lunetę. Wprowadzili nas do swojej ziemianki, tam była taka luneta nożycowa i rzeczywiście obejrzałyśmy bardzo dokładnie ten drugi brzeg. Miałam przez długi czas w oczach linię brzegową. Wróciłyśmy i na drugi dzień wyprawiłam się znowu, już sama, ponieważ pani Potulicka miała jakieś zmartwienia czy źle się czuła, wobec tego poszłam sama. Szłam tylko po odpowiedź, czy będą mogli nam dać tę broń. Doszłam do... Oficer już czekał na mnie, obaj oficerowie, i tym razem rozmowa była krótka. Powiedzieli, że niestety, żałują bardzo, przykro, ale doszli do wniosku, że oni nie mogą się jednak sprzeciwić swojej przysiędze. Że sprzyjają nam, że na pewno się kiedyś spotkamy we wspólnej walce z Rosjanami, którzy zagrażają i nam, i im, ale tym razem nie mogą nam pomóc. No i już nie było rozmowy. Ten młodszy oficer powiedział, że odprowadzi mnie, będzie spokojniejszy, jeśli nie będę wracała sama, jeśli odprowadzi mnie jego kolega. No, i wracałam przez łąkę z tym drugim, starszym już oficerem. Rozmawialiśmy, bardzo sympatycznie, interesująco, spokojnie. W pewnym momencie zobaczyłam kątem oka, że jedzie za nami Niemiec na rowerze, a linia była obsadzona przez Węgrów – tam byli wszędzie Węgrzy. No, ale był taki fason, że na Niemców się zwraca uwagi, póki oni nie odezwą się. Niemiec się zatrzymał przy mnie i nagle, przy nas, powiedział: „Pani jest szpiegiem z Warszawy”. Zrobiło mi się strasznie przykro, pomyślałam: „Węgrzy jednak zdradzili”, ale zobaczyłam kątem oka, że oficer węgierski pobladł i zareagowałam tak jak zwykle, to znaczy roześmiałam się. Powiedziałam: „Ja? Szpieg z Warszawy?”, a byłam ubrana w sukieneczki Ani, w pantofelki Ani, wypisz, wymaluj, taka dziewczyneczka z Warszawy. Ja? Szpieg? Oficer węgierski położył mi rękę na ramieniu i powiedział: „Jesteśmy zaprzyjaźnieni, ta pani jest moją znajomą”. Niemiec popatrzył trochę niepewny i potem powiedział: „Ach, ci idioci! Taka mała dziewczynka, szpieg!”. Zawrócił, odjechał. Poszliśmy aż do tej linii, do tych miejsc, po których można było się poruszać i umówiłam się z tym Węgrem, że jeśli tak się zdarzy, że on przeżyje, ja przeżyję, jeśli jego miasto będzie całe, moje miasto będzie całe, to napiszemy do siebie. Dałam mu swój adres na Mokotów, na Belgijską, dostałam adres Węgra. Mówię o tym dlatego, że po wojnie, w tym zrujnowanym mieście dotarł do mnie list od tego Węgra – Ludwik Czernak. Napisał, że jest w obozie słowackim, że bardzo chciałby wrócić na Węgry, że bardzo prosi o zaświadczenie, o jakiś list, poświadczenie, że pomagał, że starał się pomagać partyzantom. Staraliśmy się wysłać przez ZBoWiD takie zaświadczenie, jeszcze zachował mi się taki odpis pisma, które złożyliśmy po wojnie. To było czterdziesty chyba siódmy rok, albo czterdziesty szósty. Nie wiem, czy ten list dotarł, po później już nie miałam wiadomości. Ale to była taka historia, jak gdyby na uboczu, na marginesie tych wydarzeń.
Zbliżamy się już do próby dojścia do Warszawy. I tu już same niewesołe rzeczy. Muszę jeszcze powiedzieć, jak wyglądało życie na tym terenie Piaseczno, Zalesie, Grodzisk, na tym terenie, na którym stale się poruszałam, lasy chojnowskie. A więc Węgrzy. A więc Niemcy gdzieś tam, raczej na froncie. Na froncie wre. Miasteczka okoliczne są przesiedlane. Moja rodzina z Góry Kalwarii nagle dociera do Piaseczna, bo zostaje wyrzucona. Żandarmi krążą. Ja raz zostaję zatrzymana, ratuje mnie ta kenkarta fałszywa. Za drugim razem żandarm, który mnie zatrzymuje... Oni mieli oko na warszawiaków. Potrafili nas wyławiać, tak jak kiedyś potrafiłam wyławiać ludzi z podziemia w Warszawie. Żandarm nie daje za wygraną, pyta, dokąd idę, na jaką ulicę. Podaję adres, szczęśliwie, mam tę ciocię. „Gdzie jest Niecała?” Żandarm zna Piaseczno. Mówię, że mogę go zaprowadzić na Niecałą, wypuszcza mnie. Ale zdarza się rzecz gorsza, bo przecież na różnych kwaterach rozlokowani są chłopcy, którzy mają tylko swoje kenkarty warszawskie. I do jednego z domów, w którym ulokowałam dwóch chłopców, docierają żandarmi nocą, wyciągają obydwu chłopców i zabierają. Jeden z nich ginie potem w Stutthofie, drugi ocala się, wyskakuje z pociągu, ale ten ze Stutthofu, którego sama doprowadziłam na tę bezpieczniejszą kwaterę, stracił życie. To żandarmi. Ale zdarzyło się też, że szłyśmy z moją kuzynką, właśnie przesiedloną z Góry Kalwarii, najmłodszą siostrą mojej mamy, bardzo ładną, młodą kobietą. Szłyśmy taką na pół leśną ulicą w Zalesiu, naprzeciw szło dwóch oficerów niemieckich. żnów nie zwracamy uwagi, nie patrzymy, poza tym oficerowie, nie żandarmi. Nagle oficerowie zatrzymują nas, mają nienawistne twarze: „Jesteście z Warszawy”. Znów reakcja: „Ależ skąd!”. Już całą uwagę kieruję na moją kuzynkę, bo wiem, że ona ma dobry meldunek. Mówię: „Moja kuzynka właśnie [jest] z Góry Kalwarii, została przesiedlona, front się przecież zbliżył”. – Ausweise! Wyciągamy kenkarty, spojrzeli, „Rzeczywiście, wszystko się zgadza”. No, jeśli chodzi o moją kartę, na szczęście mieli niemiecki szacunek dla pieczątek. Była pieczątka, że mieszkam w Brwinowie i nie mieszkam w Warszawie. A dlatego o tym mówię, że to byli naprawdę oficerowie, że to nie byli żandarmi, ale dobrowolnie wzięli na siebie rolę żandarmów, z czystej nienawiści. Oni chcieli nas zatrzymać. Chcieli nas oddać pewnie do obozu.
No, a potem już odbyła się rozmowa z „Jerzym”, kiedy „Jerzy” powiedział, że sytuacja w Warszawie wygląda dramatycznie, ale że w końcu naszym obowiązkiem jest mimo wszystko starać się dotrzeć do Warszawy. Tak zresztą wszyscy myśleliśmy. Już wtedy byliśmy przecież poza Warszawą i mogliśmy się rozejść, każdy w swoją stronę, ale nikt się nie rozchodził. Myśmy chcieli w każdym razie dotrzeć do Warszawy. Powiedział, że musi mnie przeprosić, że proponuje taką niebezpieczną drogę, przejście, ale wydaje mu się, że najpierw musimy zbadać sytuację, bo w końcu właściwie nie wiadomo, gdzie są Powstańcy. Wiedzieliśmy, że Królikarnia została zajęta, że Niemcy podeszli pod Królikarnię. Gdzie są właściwie Powstańcy? Na dobrą sprawę to ja zbierałam tylko wiadomości tego typu od ludności. „Skąd was wypędzili? Czy z Dworkowej, z Madalińskiego?” – „Nie, tam jeszcze są Powstańcy”. A więc „Jerzy” zlecił mi, proponując, żebym dobrała sobie koleżankę, abym przeszła wzdłuż Mokotowa, gdzieś na linii Okęcie, Pole Mokotowskie, tak, żeby zorientować się, gdzie właściwie są jakieś słabsze miejsca, jak wygląda obstawa. Oczywiście, myślałam o Ani, z którą cudownie się rozumiałyśmy, ale po śmierci [jej brata] Janka, po śmierci.... Bo wiadomość o śmierci Janka, kiedy pani Potulicka usłyszała, że Ania ma iść do Warszawy… Chyba po prostu prosiła ją, żeby nie szła. Ania przysłała mi dramatyczny list, że nie może rzucić swojej matki, a po tym liście, dwie godziny później, zjawiła się na Niecałej w Piasecznie u mojej cioci, z którego to mieszkania wyruszałam do Warszawy, i powiedziała, że jakoś przebłagała matkę i matka zgodziła się, że jeżeli czuje taką konieczność, taki nakaz wewnętrzny, to niech idzie.
Poszłyśmy. I niestety, tu już jest puenta. Przyszłyśmy, doszłyśmy Polem Mokotowskim, przez Gorzkiewki, omijając linię Wyścigów, mniej więcej do Pola Mokotowskiego na wysokości Narbutta. Tam spotkałyśmy jakichś mężczyzn, którzy uciekli i wyrwali się Niemcom, trzymani byli przez czas Powstania – mężczyźni z Rakowieckiej chyba – do robót ziemnych. Wyrwali się, przemykali się przez Pole Mokotowskie i powiedzieli nam: „Dziewczęta, tam już wszystko się kończy! Powstańcy idą do Śródmieścia, tam już nic się nie dzieje. To już są ostatnie godziny”. No i rozstałyśmy się.
Ania wróciła do Obór, ja poszłam do Pruszkowa, gdzie miał być „Jerzy”, miał czekać na mnie. Tam spotkałam tego chłopca, o którym mówiłam, który uciekł z pociągu na Stutthof. Ucieszyliśmy się. On powiedział, że uciekł. Wiedział, że jego kolega pojechał pewnie do obozu. No i to był koniec naszego Powstania. Nie doszłyśmy do Warszawy. Do ulicy Narbutta, tak, w dzień upadku.
  • Kiedy pani w końcu dotarła do Warszawy? To już było po kapitulacji, tak?

Boże drogi! Wie pani, trudno mi odpowiedzieć, ponieważ po trzech tygodniach poszłam jednak do Warszawy. Dostałam wiadomość zupełnie przypadkiem – znów przypadkiem – na targu w Piasecznie ktoś mnie zawołał: „Panno Haneczko, panno Haneczko! – to była sąsiadka z Belgijskiej. To pani żyje?” – ona do mnie. „Tak, żyję. Czy pani coś wie o moich rodzicach?” – „A pani wie, że Kazio nie żyje?” To był mój brat, który zginął na Mokotowie. „A pani wie, że pani tatuś i pani braciszek zostali w Warszawie? A mamusię pognali gdzieś”. W ten sposób dowiedziałam się, że mój młodszy brat i mój ojciec są w Warszawie. Nie miałam spokoju już przez trzy tygodnie. Poszłam do Warszawy. Tę historię opowiedział zresztą, zrelacjonował mój brat w muzeum, kiedy było jakieś wezwanie dla robinsonów warszawskich. Odnalazłam brata i [ojca], którzy przesiedzieli w takiej piwniczce, właściwie w takim nieczynnym... piwniczce przeznaczonej na szambo na Belgijskiej. Przeszliśmy szczęśliwie przez miasto, przez Mokotów, Wiktorską na Pola Mokotowskie. I najbardziej to zabawne – zapamiętałam pieska z tej wyprawy. To był mały pokój piesek, którego można nazwać bohaterem, ponieważ to był piesek, który ostrzegał o zbliżaniu się Niemców tę grupkę mężczyzn ukrywającą się. Razem z ojcem i moim bratem siedziało jeszcze trzech mężczyzn. I kiedy ktokolwiek nadchodził, piesek szalał i szczekaniem ostrzegał ich. No, ci mężczyźni, mimo że im obiecałam, że przyjdę po nich, nie chcieli już zostać ani godziny dłużej. Uparli się, że będą wracali razem. Błagałam ich, żeby jednak zostali, bo to ryzykowne przechodzić z pięcioma mężczyznami przez miasto, po którym krążą ciągle patrole. Był zakaz wstępu do miasta. Ale oni nie rezygnowali. Szliśmy. Natrafiliśmy na Niemców, dwóch Niemców, żołnierzy niemieckich, którzy wyszli zza jakichś ruin. Przestraszyli się nas tak samo jak my ich. Powiedziałabym, że odezwałam się... Doszło do dialogu absolutnie absurdalnego, bo zawołałam: „Zimno dzisiaj!”. Niemcy odpowiedzieli: „Tak, i ciemno wieczorami, szukamy świec”. Oni poszli swoją drogą, myśmy poszli swoją drogą. Minęliśmy na Wiktorskiej taki straszliwy lej po bombie i wtedy znów wyjechała chyba z ulicy Bałuckiego ciężarówka z dwoma żandarmami. I wtedy mój ojciec powiedział: „Haneczka, to teraz już pójdziemy do obozu”. Proszę sobie wyobrazić, że ci dwaj żandarmi to byli Ślązacy. Zrewidowali nas, owszem, zabrali butelkę wódki, którą zresztą trzymałam specjalnie w kieszeni, z myślą, że w razie czego można się wódką wykupić. Ostrzegli, żebyśmy nie szli prosto. To byli żandarmi polowi, to nie była ta żandarmeria, która wyłapywała warszawiaków. No i wyszliśmy na pola i tutaj wracam do pieska: piesek oszalał ze szczęścia. Najszczęśliwsza istota, jaką w życiu widziałam, to był ten piesek, który jakoś tam pojął, że już nie musi strzec, pilnować, że jest wolny, że jest świat, że nie ma ruin, że nie ma huków. Jednym słowem, było to szczęście ogromne.
No i później jeszcze odnalazła się nasza mama i wreszcie siostra, której los był najtragiczniejszy. Chyba o tym wspomniałam – ona została wraz z mężem zatrzymana na Marszałkowskiej, znaleźli się na Litewskiej i w alei Szucha. Jej mąż został zastrzelony wraz z setkami mężczyzn. Siostrę pędzono przed czołgami na barykady. Dostała się przez tą barykadę, z której Powstańcy nie strzelali, do Śródmieścia. Tam dowiedziała się o rozstrzelaniu mężczyzn na Szucha. Przestała mówić, popadła w omdlenie. Na jakieś dwa tygodnie straciła w ogóle mowę. Potem, przygarnięta przez obcych (miała dwadzieścia dwa lata) starała się być pożyteczna – przynosiła wodę i tym się wypłacała. Stawała w kolejkach po żywność. Ważyła niecałe czterdzieści kilo. Znalazła się w Pruszkowie. Tu nieocenione siostry. Tylko nie te, które tak luksusowo, tak troskliwie nami się zajmowały, ale siostry, które po prostu wypatrzyły dziewczynę, bardzo chorą, bardzo wychudzoną, włączyły ją na listę chorych i w transporcie chorych wyszła z Pruszkowa.
A jeśli chodzi o resztę – moi chłopcy, cały ten mój oddział, częściowo się rozproszył, a część z nich pojechała na Śląsk. W organizacji Todta mieli jakieś zadania wysadzenia jakichś urządzeń, ale już tego dokładnie nie wiem, nie znam. W każdym razie na dwa dni przed wkroczeniem wojsk polskich – bo w Piasecznie, do Piaseczna weszły wojska polskie – trzej chłopcy w mundurach organizacji Todta zjawili się w Piasecznie, w pokoju, w którym myśmy mieszkali, mój ojciec wynajął. Już przenieśliśmy się od ciotki. No i tam zrzucili te mundury. W nocy był wielki ostrzał artyleryjski, wielki. Potem nad ranem usłyszeliśmy jakiś ni to śpiew, ni to głosy, nie wiedzieliśmy, kto. Postanowiliśmy wyjść na drogę, na tą główną ulicę, która prowadziła do Góry Kalwarii. Wyszliśmy i zobaczyłam oddziałek na czele wojska. W pierwszej chwili nie bardzo mogliśmy się zorientować, co to za mundury, co to za żołnierze. Potem zobaczyliśmy, że przecież to jest kolor polskich mundurów. Na czele oddziału szedł oficer z kobietą i prowadzili się pod rękę, co mnie zaszokowało, bo jednak wojsko... No i zrozumieliśmy, że już Niemcy odeszli.
Może jeszcze [dodam] tyle, że potem przeszło kilka dziewcząt i zrobiło mi się smutno, bo to jednak były dziewczyny w mundurach. Szły. One nie zwracały uwagi na nas. W ogóle ci żołnierze nie patrzyli na nas. Szli przed siebie pochyleni, zmarznięci, zmęczeni drogą. Jakoś zawołałam do tych dziewcząt: „Czołem dziewczęta! Czołem koleżanki!”. One się troszkę ożywiły, pomachały mi ręką. To był ten moment. Dziękuję.



Warszawa, 28 czerwca 2013 roku
Rozmowę prowadziła Agata Czarniak
Hanna Lebecka Pseudonim: ,,Hanka”, ,,Krześlińska” Stopień: strzelec, łączniczka Formacja: Rejon Grochów, zgrupowanie „Jerzego”, pluton 687 Dzielnica: Praga, Grochów Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter