Barbara Syrenicz

Archiwum Historii Mówionej

Nazywam się Barbara Syrenicz, w czasie okupacji mieszkałam na ulicy Złotej 24 mieszkania 36. To jest w tym miejscu, gdzie teraz stoi Pałac Kultury, trzeci budynek od ulicy Wielkiej, która teraz w ogóle nie istnieje.

  • Czy tam pani mieszkała w momencie wybuchu II wojny światowej?

Tak, tam mieszkaliśmy. Przedtem mieszkaliśmy przy ulicy Rymarskiej (przy placu Bankowym), która również w tej chwili nie istnieje. To mieszkanie kupili rodzice, chcieli się przeprowadzić z tamtego wynajmowanego mieszkania.

  • Czyli w trakcie wybuchu II wojny światowej pani była małą dziewczynką?

Tak, miałam cztery latka skończone.

  • Czym zajmowali się pani rodzice?

Mój ojciec był mistrzem krawieckim i pracował w firmie Piotr Borkowski i Syn, był tam krojczym. Natomiast mama zajmowała się domem.

  • Jak pani zapamiętała wybuch II wojny światowej?

Moja pamięć zaczyna się w zasadzie wraz z wybuchem II wojny światowej. Zaczęło się to od bombardowania na ulicy Złotej. Bomba trafiła w sąsiedni budynek, który był wyższy od naszego, i komin tego budynku wpadł do naszego środkowego pokoju, i zniszczył dach, bo mieszkaliśmy na ostatnim piętrze. W związku z tym musieliśmy się przenieść z tego mieszkania gdzie indziej. Rodzice zabrali mnie i poszliśmy do wujków na ulicę Dziką. Tam wujek mojego ojca miał pracownię cukierniczą i tam się zatrzymaliśmy. Jak byliśmy na tej Dzikiej, w czasie bombardowania zostałyśmy z mamą zasypane. Ta cukiernia mieściła się w takiej półsuterynie (to był dość duży lokal, około sześćdziesięciu metrów, były tam stoliki, można było napić się kawy i herbaty) i mieszkańcy tego budynku i sąsiedzi schowali się w tej cukierni i jak nas zasypało, to pamiętam ten moment, jak mi mama zasłoniła buzię koszulką, bo zaczęłam się krztusić pyłem. Zrobiło się ciemno, ludzie krzyczeli. Mój ojciec w tym czasie gasił pożar na jednym z sąsiednich budynków, bo jeszcze wtedy Niemcy w większości zrzucali bomby zapalające. Dostał wiadomość, że jesteśmy tam zasypani, no i zorganizował pomoc, odkopano nas. Od tej pory bałam się bardzo przez całą okupację, jak były bombardowania, i całe Powstanie być daleko od drzwi w piwnicy – został mi ten uraz. Zresztą został mi ten uraz do dnia dzisiejszego. [Słysząc] huk, jakiś taki krzyk, zawsze bardzo nerwowo reaguję.

  • Czy w świadomości dziecka pani rozróżniała czas pokoju i czas wojny? Czy to po prostu było tak, bo było?

W tym momencie to „było tak, bo było”, bo ja jeszcze byłam za malutka. Jeszcze mam takie wspomnienie, jak myśmy już uciekali stamtąd z mamą i z ojcem, jak tam było już zniszczone to mieszkanie, w kierunku cmentarza Powązkowskiego i tam żeśmy biegli pod murem tego cmentarza, a strzelali do nas Niemcy z myśliwców. Tak że to jeszcze to mi się łączyło. Więcej w zasadzie z samego trzydziestego dziewiątego roku nie pamiętam. To były takie wyjątki. Potem już pamiętam, jak mieszkaliśmy na Hożej krótki czas, jak remontowany był dach w naszym mieszkaniu na ulicy Złotej. Pamiętam też taki moment, jak były pierwsze Święta Wielkanocne i poszłam z rodzicami na mszę poranną, uroczystą, i jak ludzie zaśpiewali „Wesoły nam dzień dziś nastał” i jak wszyscy płakali. To to również pamiętam, ten moment.

  • Czy w życiu dziecka, wojna to była bardzo duża zmiana?

Ogromna była zmiana, bo ja raptem musiałam dorosnąć. Zresztą przez całą okupację, ponieważ mój tata należał najpierw do ZWZ-tu od stycznia czterdziestego roku, a potem do Armii Krajowej, i w naszym domu odbywały się zbiórki, spotkania, była przechowywana broń, bibuła i ja cały czas byłam przez ojca uczona, że gdyby przyszli Niemcy, to mam nie wierzyć w to, co mi będą opowiadali, żebym tylko powiedziała, gdzie co jest schowane, co się dzieje w domu, bo to i tak tatusiowi nie pomoże, tatusia i tak zabiorą. Więc cały czas byłam tego uczona, w związku z tym musiałam raptem dorosnąć.
No nie tylko z tego tytułu. Dlatego że jak mieszkaliśmy na Złotej, to był bardzo duży budynek, budynek przechodni, miał sześć klatek schodowych, z podwórka się wchodziło i była jeszcze jedna klatka, tak zwana frontowa. Natomiast kwadrat tego podwórka był zburzony i przechodziło się na ulicę Śliską. W związku z tym, że to podwórko było przechodnie, bardzo dużo osób z konspiracji znało to przejście i Niemcy zresztą również znali. Jak przyjeżdżali czasami, obstawiali dom, to nie wiadomo było, w której z klatek schodowych ktoś mógł się schować, czy ktoś uciekł na ulicę Śliską (tam zresztą było zrobione takie przejście, można było uciec). Z tym też wiąże się taki moment, że ktoś właśnie uciekał, Niemcy go gonili. To już był wieczór, przyjechali, obstawili budynek i kazali zejść wszystkim mężczyznom na podwórko. Okna musiały być zasłonięte, zrobiło się ciemno, nie pozwolili, żeby zaglądać. No i wszyscy myśleli, że po prostu rozstrzelają tych wszystkich mężczyzn.

  • Czy pani pamięta jakieś pożegnanie z ojcem?

Więc właśnie… Najpierw ojciec zszedł, nie było takiego momentu. Ale moja mama uprzytomniła sobie, że ojciec zabrał klucze (to były takie zatrzaskowe zamki yalowskie), i mówi: „Basieńko, zejdź do tatusia, żeby dał ci klucze”. Ja zeszłam (to było trzecie piętro, nie było windy) i podeszłam do takiego Niemca w płaszczu skórzanym, cywila i mówię, że ja chciałam od tatusia klucze, bo zabrał, a my nie mamy kluczy w domu. Ale jak wyszłam na to podwórko, to zobaczyłam, że kilku mężczyzn stoi po naszej stronie klatek schodowych, a dużo większa grupa, czternastu, piętnastu, stała po przeciwnej stronie i Niemcy karabiny maszynowe nastawione na nich. Pozwolił mi ten Niemiec, żebym podeszła do ojca. Podeszłam do ojca, ojciec mi dał te klucze, ja się tylko do niego przytuliłam i poszłam na górę.

  • Czy ojciec stał w tej większej grupie?

W tej mniejszej grupie, po stronie naszych klatek schodowych. [Weszłam] na górę i mówię do mamy, a mama mówi, że będą ich rozstrzeliwać. Mama płakała, pewnie ja też płakałam. Zresztą już wtedy była jeszcze moja malutka siostrzyczka, która urodziła się w kwietniu czterdziestego trzeciego roku. I po parunastu minutach słyszymy jedną, drugą serię karabinu maszynowego, to znaczy, że ich rozstrzelali.

  • Pani tak opowiada, jakby to był taki ciąg rzeczy, nie do odwrócenia.

Tak, i tak to wtedy było. Po parunastu minutach tata wraca na górę. Pytamy się: „Jak to? Co się stało, nikogo nie zabili?” . – „Nie, strzelali tylko w powietrze, żeby postraszyć”. Natomiast powodem tego, że oni [wszystkich mężczyzn wyciągnęli, było to, że] gonili kogoś i ten ktoś wpadł do naszego podwórka i tak, ściągnęli mężczyzn z jednej strony, z trzech klatek schodowych, i z drugiej strony, no ale nikt z tych mężczyzn nie był tym, którego gonili, a oni wiedzieli, kogo gonili i dlatego puścili po prostu.
To nasze podwórko również bardzo często w czasie okupacji, jak były spotkania u nas w domu, zbiórki, było takim miejscem, gdzie dostawaliśmy wiadomość, że trzeba odwołać spotkanie. Tak bardzo mi utkwił taki moment, że przez telefon – myśmy mieli w czasie okupacji telefon, 64818, pamiętam ten numer do dnia dzisiejszego – dostaliśmy telefon anonimowy, żeby odwołać zbiórkę, ponieważ dom jest pod obserwacją niemiecką. Zadzwoniła moja mama do ojca do pracy, do tej firmy, że taka i taka przyszła wiadomość. Tatuś kazał nam wyjść i czekać, zawiadamiając tych, co mają przyjść na to spotkanie, żeby nie weszli.

  • Skąd panie wiedziałyście, kto?

Właśnie chciałam powiedzieć. Ja poszłam na róg Złotej i Wielkiej...

  • Pani miała wtedy ile lat?

Ja miałam wtedy osiem. Natomiast mama poszła bliżej Żelaznej z siostrzyczką w wózeczku. Ja znałam tych wszystkich ludzi, którzy tam przychodzili. Zresztą z niejednym spotykam się do dnia dzisiejszego 1 sierpnia na godzinie „W” przy grobach Powstańców Batalionu „Kiliński”. Przychodzili do nas, ja ich wszystkich znałam. Zresztą w tej kompanii ojca byli również członkowie naszej rodziny, bo ojciec ściągnął swojego rodzonego brata, dwóch braci ciotecznych, siostrę cioteczną, tak że po prostu ja ich wszystkich znałam i stałam, czekałam na tych, którzy będą szli, żeby nie szli, że dom jest pod obserwacją. Jak czekałam na tych znajomych, podeszło dwóch moich kolegów, takich starszych ode mnie o trzy lata bliźniaków: „Chodź, Baśka, będziemy się bawić”. A ja mówię, że nie, że nie mogę. Byli bardzo zdziwieni, że nie chcę pójść z nimi się bawić i nie chcę im powiedzieć dlaczego. Ja miałam to wpojone przez tatę, że takich rzeczy się nie mówi. U nas prócz tego były te spotkania z uwagi na to, że ojciec dodatkowo trochę pracował jako krawiec, w domu szył pod szyldem pracowni krawieckiej. [Dzięki temu] mogły być te spotkania trochę mniej narażone na zainteresowanie Niemców, że przychodzą klienci do miary.

  • A co pani myślała sobie o tych spotkaniach, po co ci ludzie przychodzili?

Ja wiedziałam o tym, że to jest konspiracja, że to jest walka. A dodatkowo jeszcze to co na to wpływało… Poszłam do szkoły na ulicę Wielką, tam była pensja Rudzkiej, i tam, ponieważ to była prywatna szkoła, a prywatne szkoły były zamknięte przez Niemców, ale to było prowadzone pod przykrywką przedszkola. I myśmy byli nauczeni, że uczymy się, mamy książki, ale gdyby był dzwonek z dołu, że idą Niemcy, to wyciągało się spod pulpitu kartki do rysowania, plastelinę i mieliśmy się zachowywać jako przedszkole.
Jeszcze jedna historia utkwiła mi z okupacji. Kupiłam sobie zeszyt do śpiewu z nutami i przyszłam do domu, coś tam miałam pisać w tym zeszycie, ale okładka zewnętrzna wydała mi się podejrzanie gruba, spojrzałam pod światło, a tam w tej okładce był wklejony tekst „Roty”.

  • To był zeszyt kupiony?

To był zeszyt kupiony w sklepie. Z tym że to był sklep, który mieścił się w sąsiednim domu, na Złotej. Stale się tam kupowało, znane to było, ale było to z myślą dla dzieci, które się będą uczyły tego. Zostało mi to bardzo w pamięci, właśnie tekst „Roty” w sklejonych kartkach okładki tego zeszytu.

  • Czy w szkole uczono bądź mówiono coś o Polsce?

To znaczy ja tego nie pamiętam, to była pierwsza i druga klasa. Ja tego nie pamiętam tak dokładnie.

  • Czy takie podwójne życie, jakie pani prowadziła, czy ta świadomość dla dziecka powodowała, że pani bała się Niemców?

To znaczy chcę jeszcze opowiedzieć o takim spotkaniu z Niemcami. To był czterdziesty trzeci rok. Pojechaliśmy na letnisko do Milanówka. Właśnie ojca szef miał tam dom i mama wzięła siostrzyczkę i ja pojechałam i dojeżdżałam do Warszawy na lekcje kolejką EKD.

  • Sama?

Tak, sama. Wtedy dzieci musiały natychmiast dorosnąć.

  • Ale było zagrożenie, prawda, łapanki...

Jakoś rodzice uznali, że nie ma innego wyjścia, muszę po prostu chodzić do szkoły, muszę jeździć. Jak jechaliśmy tą kolejką EKD (to było lato, było ciepło), zatrzymał nas patrol niemiecki, [to znaczy] tę kolejkę, z tym że nie byli to esesmani, byli to żandarmi i kazali wysiąść wszystkim z tej kolejki i ustawić się w szeregu. (To takie stare wagony ekadowskie, nie takie jak są w tej chwili, siedziało się naprzeciwko siebie, było po dwa miejsca, okna były otwarte). No i wychodzimy z tego wagonu. Ja siedziałam przy oknie, wychodziłam ostatnia i zobaczyłam, że naprzeciwko mnie na ławce leży plik „bibuły”. Wiedziałam, co to jest ta „bibuła”, i niewiele się namyślając, złapałam to i w to otwarte okno, tam jest szpara, spuszczało się te okno, ja wrzuciłam tę „bibułę” i poszłam. Pan, który siedział naprzeciwko mnie, ja nie wiedziałam, że to było jego, stał obok mnie i ja mówię tak: „Czy pan może powiedzieć, że jestem pana córeczką, bo ja się bardzo boję, żeby mnie nie zabrali”. Ja wiedziałam, że Niemcy, tak jak na Zamojszczyźnie zabierali dzieci, że zabierają dzieci. Ja byłam blondynką, on mówi: „Dobrze”, wziął mnie za rękę. No Niemcy sprawdzili, wszystkie dokumenty sprawdzili i pozwolili jechać dalej. Jak żeśmy wsiedli do tego wagonu i kolejka ruszyła, to mnie ten człowiek zaczął całować i ściskać, że uratowałam mu życie i pozostałym ludziom.
  • Pani okazała się rozsądniejsza niż konspirator.

To dziecko. Znaczy ja w takim momencie… Wiedziałam, że tego nie wolno Niemcom pokazać. Wiedziałam, że tata chodzi na strych i tam chowa różne rzeczy. Znaczy ja potem się dowiedziałam już, że to była broń, tak samo i „bibuła” itd. w beczkach z piachem, bo to było przeciwlotnicze i to musiało być na każdym strychu, z wodą, tam to było chowane. Jeszcze jedno było takie miejsce w domu, w kolanku pod zlewem.

  • Pani o tym też wiedziała?

Wtedy wiedziałam tylko o tych na górze, o tym, że tam tata chodzi, że tam nie wolno wchodzić i że jeżeliby Niemcy przyszli, nie wolno o tym rozmawiać i mówić. Natomiast o tym kolanku to ja się dowiedziałam później. Słyszałam taką rozmowę, jak się zapchał zlew, bo to były pojedyncze zlewy, nie było zlewozmywaków. Dziadek, ojciec mojego ojca, chciał naprawić, bo był taką złotą rączką, a mama mu nie pozwoliła tego ruszać. Bardzo był oburzony na swoją synową, że nie wierzy w jego zdolności manualne. Potem właśnie jak ojciec kiedyś opowiadał, że właśnie tam w zlewie w rurze kanalizacyjnej wpuszczana była, skojarzyłam sobie, że właśnie dlatego nie pozwalali, bo tam właśnie była „bibuła”.

  • Ja jeszcze raz wrócę do tego pytania o pani stosunek do Niemców. Czy pani czuła się zagrożona, czy pani myślała, że oni panią spytają? Czy każdy Niemiec budził lęk?

Budził lęk, tym bardziej że byłam świadkiem rozstrzelania Polaków na rogu Marszałkowskiej i Alei Jerozolimskich, tu, przy hotelu „Novotel”. Po przeciwnej stronie Marszałkowskiej mieszkała moja koleżanka i rodzice tej koleżanki poprosili, bym ja tam poszła się pobawić. Matka się zgodziła, wychodziłam sama. Jak wychodziłam od niej, to zajechały „budy” i Niemcy nas zatrzymali. Ja sama szłam, to była zima, styczeń. Chyba był to styczeń czterdziestego czwartego roku. Zatrzymali nas i kazali wysiadać ludziom z tych „bud”. [Skazańcy] byli chyba w takich „papierowych ubraniach”, tych z szarego papieru. Mieli z tyłu na pewno ręce skrępowane takim drutem kolczastym. No i [Niemcy] zaczęli ich rozstrzeliwać, a myśmy stali i patrzyli się. Potem [kazano], nie wiem komu, czy oni przywieźli ze sobą, czy wzięli kogoś z tych, co kazali się patrzeć, [by] załadowali te ciała na „budy” i odjechali. Najbardziej z tego wszystkiego wstrząsające w tym było to, bo zobaczyłam, jak ludzie, ci, co stali i patrzyli, podchodzili i maczali chusteczki we krwi tych rozstrzelanych. Ja potem ze strasznym płaczem przybiegłam do domu. Mama mnie w ogóle nie mogła uspokoić, utulić, bo ja tak... Trudno się chyba dziwić. To była scena z czasów okupacji, jedna z takich najstraszniejszych. Poza tym zetknęłam się z Niemcami również, jak przechodziłam przez zieloną granicę.

  • Ile razy pani przechodziła?

Trzy razy: dwa razy z ojcem, raz z obcymi ludźmi. Moja babcia w czasie okupacji i potem mieszkała w Nurze, to jest sto dwadzieścia kilometrów od Warszawy, za Małkinią (Ostrów Mazowiecka, Małkinia). No i pierwszy raz tośmy tam szli na Boże Narodzenie, jeszcze w trzydziestym dziewiątym roku. Nocą się szło. Potem, jak zachorowałam (bo ciężko chorowałam w czasie okupacji), tata mnie właśnie do babci wywiózł, żebym ja troszeczkę wróciła do zdrowia u niej. Babcia moja była akuszerką, więc mogła mi zapewnić odpowiednią opiekę lekarską. I pamiętam powroty. Nie pamiętam, jak się jechało do tego Nura, najpierw pociągiem, potem piechotą. Natomiast pamiętam, jak się wracało. Wracało się nocą wzdłuż Bugu i tam były takie miejsca, gdzie były „budy” Wermachtu. Pilnowali tej granicy między Generalną Gubernią a resztą. Trzeba było czekać, jak wychodzili na patrol, i przebiec szybciutko. To pamiętam. Z tym że w tym momencie się nie bałam. Z tym że byłam na przykład nauczona, że od Niemców się nic nie bierze.

  • Czy miała pani jakiś bezpośredni kontakt z Niemcem? Jak oni się odnosili do małej dziewczynki?

W czasie okupacji to ja sobie nie przypominam, po Powstaniu tak. Po Powstaniu ten jeden moment, kiedy zeszłam do ojca, jak stał na podwórku, więc ja pozytywnie, że tak powiem, bo pozwolili mi podejść do ojca. Nie bałam się tak.

  • Rozumiem, że podwórko było też miejscem zabaw.

Miejscem zabaw, wspaniałych. No tak, bo było sześć klatek schodowych. Pośrodku była kapliczka, tak jak w większości domów, podmurówka, taka gdzieś sześćdziesiąt, osiemdziesiąt centymetrów gruba. Trawa posiana, kwiaty były pośrodku i tam ta kapliczka i myśmy się tam dookoła tego bawili, właśnie w wojnę – w Niemców strzelali.

  • Czy pani kojarzy to, że koło pani niedaleko było getto?

Tak, to znaczy ja pamiętam, jak wybuchło powstanie w getcie. To się zresztą zbiegło z urodzeniem mojej siostrzyczki, bo ona się urodziła chyba 17 kwietnia i słychać było walki, słychać było strzelanie.

  • Czy pani sobie zdawała sprawę, kto tam za tym murem jest?

Wiedziałam tyle, że to są Żydzi zamknięci przez Niemców. Zresztą jeden z Żydów, któremu umożliwiono ucieczkę, nawet u nas nocował jedną noc, nim się załatwiło mu dalsze papiery. Tak że ja wiedziałam, kto to jest. W naszym domu, tam, gdzie mieszkałam, na Złotej, również mieszkali Żydzi. Pytałam się nawet mojej mamy, bo z trzeciego piętra mogłam patrzeć na dół, jak modlą się Żydzi, i pytałam się mamy, dlaczego.

  • Gdzie oni się modlili?

W domu, jeszcze nim zabrali ich do getta. Ja widziałam, bo to pod kątem prostym było to mieszkanie, i mama mi tłumaczyła, że to jest inna religia i oni się inaczej modlą. Takie było moje zetknięcie z nimi.

  • Czy pani pamięta mur?

Pamiętam strzelaninę, pamiętam, że tam w ogóle nie wolno było chodzić. Rodzice mówili, żebym tam nie chodziła. Tak że raczej bawiłam się na podwórku, chodziłam do szkoły na Wielką od tej, jak był dworzec na skrzyżowaniu Marszałkowskiej i Alei Jerozolimskich. Pamiętam, jak przyjeżdżało się po przejściu tej zielonej granicy, to właśnie stamtąd się szło do domu na Złotą. Tak więcej styczności z Niemcami nie miałam.

  • Wybuch Powstania. Czy pani jako ośmiolatka wyczuwała, że coś specyficznego się dzieje?

Nie, ja tego nie wyczuwałam, tym bardziej że ojciec nas wywiózł na letnisko na czerwiec, lipiec do Falenicy. To była mama, ja i siostrzyczka malutka, która wtedy miała rok i cztery miesiące. Potem ojciec nas zabrał z tej Falenicy (tak jak potem się dowiedziałam), po którejś odwołanej godzinie „W”. Nie pamiętam, czy to był dwudziesty dziewiąty czy trzydziesty lipca – wróciliśmy do Warszawy. Ojciec wtedy głośno mówił i ja to słyszałam, bo myśmy na furmance jednej jechali z rzeczami wszystkimi, że ojciec boi się, bo idzie front radziecki i boi się nas tam zostawić. Powiedział, że on woli, żebyśmy były razem, nawet jak będą tutaj walki, ponieważ wiedział, że będzie ta godzina „W” wcześniej czy później, i przywiózł nas do Warszawy, zresztą z całym dobytkiem. W tej Falenicy zostało łóżko rodziców, takie podwójne, no i jedna patelnia. No i tylko to ocalało nam z wojny, wszystko zostało zniszczone. Ojciec bardzo nas się bał zostawić po tym, jak wiedział, co się działo w Wilnie po likwidacji konspiracji. Ojciec wiedział o tym wszystkim, z tym że rodzice raczej nie kryli się, rozmawiając o tym, co się dzieje. Nie kryli się przede mną, tylko stale mi tłumaczyli, że tego nie wolno mówić nikomu. Najlepszy dowód, że właśnie ja wiedziałam, kogo mam odwołać, komu mówić, że ma nie iść, ja po prostu byłam w to wciągnięta. Z tym że nie tłumaczono mi tego aż tak dokładnie. Dopiero w zasadzie wybuch Powstania, te wszystkie sprawy, [które] wtedy się działy, to tak bardziej dotknęło mnie i zetknęłam się z walką.

  • Jak pani zapamiętałą dzień wybuchu Powstania?

Dzień wybuchu Powstania zaczął się pogrzebem kolegi ojca z batalionu na cmentarzu na Woli. Zresztą było bardzo dużo jego kolegów.

  • Pani była też?

Byłam, znałam tego pana również, to był stryjek pana, który pracował u ojca, szył. Znałam jego żonę. I byliśmy na tym pogrzebie, była taka mżawka, tak brzydko się zrobiło i w pewnym momencie zorientowałam się, że zaczyna się nas coraz mniej robić na tym pogrzebie, to pewnie było koło godziny trzeciej, może wcześniej. Tata do mnie mówi: „Basieńko, idziemy do domu”. A ja mówię: „Jeszcze się nie skończył pogrzeb”. – „Nie, idziemy do domu!” I to był ten moment, że przyjechał łącznik i powiedział, że jest godzina „W” i myśmy z tej Woli na Złotą wrócili. Potem tylko pamiętam, jak się tatuś żegnał z wami. Mama bardzo płakała i poszedł.

  • Czy pani tego pierwszego słyszała jakieś strzały?

Jak najbardziej, strzały to już były, to się słyszało. Nigdzie dalej nie chodziłam, byłam w domu. Zeszło się do piwnicy, jakoś się tam przygotowało tę piwnicę, jak już mama wiedziała, że wybuchło Powstanie, żeby tam można było żyć/urzędować, bo mieszkaliśmy na trzecim, ostatnim piętrze, no to wiadomo było, że nie będzie można tam długo być. Ojciec chyba 2 sierpnia przyszedł na przepustkę, a potem trzeciego został ranny, na Świętokrzyskiej przy Marszałkowskiej był lokal Miejskich Zakładów Komunikacyjnych, zresztą mam nawet zaświadczenie. Był tam w szpitalu opatrzony i gips mu zakładano, bo miał przestrzelony łokieć prawej ręki. Zawsze wspominam, jak dalekowzroczni byli ci ludzie, że takie dokumenty, póki można było, zachowali. Ten Polski Czerwony Krzyż wydał zaświadczenie.

  • A czy to potem się do czegoś przydało?

Tak, Ojciec w osiemdziesiątym trzecim czy czwartym roku wystąpił o przyznanie mu renty dodatkowej, nigdy wcześniej nie występował. Potem jeszcze drugi raz ojciec został ranny. Potem, jak już tę rękę prawą miał w gipsie, no to wiadomo, nie mógł strzelać, nie mógł walczyć.

  • A czy pani wie, w jakich okolicznościach został ranny?

Tak, gdzieś mam nawet jakieś notatki ojca na ten temat. Tam przy tej poczcie głównej na placu Napoleona, tam się toczyły te walki, potem wiem, że ojciec był również w momencie wieszania flagi na Prudentialu przez jednego z jego kolegów, bo ojciec był wysoki. Tam trzeba było podsadzić jednego z jego kolegów, żeby wszedł na dach i wywiesił. Wiem, że po jego plecach wchodził, jak wieszana była ta flaga na Prudentialu.

  • Ojciec ranny przyszedł potem do domu?

Tak, jak już go ze szpitala zwolnili, ale cały sierpień i pierwsze dni września chodził, co drugi, co trzeci dzień na plac Napoleona, do batalionu. Zajmował się sprawami kompanii. Ponieważ był szefem kompanii, czuł się odpowiedzialny za różne sprawy.

  • Jak się nazywał pani ojciec?

Mój ojciec to był Piotr Sidor pseudonim: „Święcki”. W czasie Powstania miał stopień starszego sierżanta, natomiast w momencie kiedy wychodził z Powstania, został awansowany do podporucznika.

  • Pani mówiła, że pani chodziła z ojcem?

Tak, co jakiś czas tata mnie zabierał ze sobą na plac Napoleona, żebym po prostu rozerwała się, żebym nie siedziała stale w piwnicy.

  • Czy można było przejść bezpiecznie ze Złotej?

Nie, trzeba było wyczekać moment, szczególnie jak nie była zdobyta PAST-a (bo z PAST-y był największy ostrzał), żeby przebiec przez Marszałkowską. Były takie momenty, pytałam się tatusia: „Dlaczego my czekamy”. Między jedną a drugą serią karabinu maszynowego trzeba było przebiec tą Marszałkowską. Ona nie była tak szeroka jak dzisiaj, ale to takie momenty były do przejścia. Ponieważ znałam ojca kolegów, to ja sobie tam chodziłam, na kolanach siedziałam, w stołówce dostałam obiad.

  • Czyli ta okolica placu Napoleona była już względnie bezpieczna?

Tak, Niemców akurat w tym kwartale nie było. Niemcy byli tu jak PAST-a. Ja tam właśnie z tatą chodziłam, tylko że po pewnym czasie zaczęli Niemcy bardzo bombardować Pocztę Główną, i ja tam z tatusiem przeżyłam dwa duże bombardowania. W czasie pierwszego z nich, takiego dużego, zginęło dwóch jego przyjaciół, których znałam osobiście. W czasie drugiego bombardowania mój ojciec został zasypany.

  • A gdzie pani wtedy była?

Wtedy siedziałam w stołówce z jego bratem, który, tak jak mówiłam, też był w tej samej kompanii, i grał ze mną w warcaby. Ponieważ ja wiedziałam, że jest bombardowanie, tynk sypał się nam na planszę, no to ja biegłam do ojca. Stryjek do mnie mówi: „Nie, masz tutaj siedzieć”, no ja drugi raz się znów zerwałam, złapał mnie: „Nie, siedź!”. No i za trzecim razem uratował mi życie, bo złapał mnie nieomal tuż przed drzwiami, tam gdzie ojciec w tym magazynie był. Powiedział: „Chodź tutaj, gramy w warcaby”. Natomiast tam gdzie ojciec był w tym magazynie, tam bomba przeleciała przez piętra i utkwiła w tym właśnie magazynie. Ojca uratowało to, że schował się pod gips, chroniąc głowę, i regały zamknęły się na nim, i to stworzyło taką barierę ochronną. Dwóch kolegów zginęło na miejscu, a dwóch prócz niego wyszło, z tego co sobie przypominam. Ojciec jak go odkopali, to miał resztki koszuli, pasek od spodni, a spodnie były w takich kawałkach materiału wiszących. Miał po tym, jak się później dowiedziałam, złamane żebra i wstrząśnienie mózgu, ale w szoku po tym zasypaniu szedł ze mną i ojca brat go prowadził na Złotą, żebyśmy tam mogli zostać. Ponieważ na poczcie nie było warunków, było bardzo dużo rannych, tak że on nie mógł tam zostać, i on w tym szoku doszedł do tej Złotej. Jak myśmy już przyszli na podwórko, mama zobaczyła, co się stało, to dozorczyni tego naszego budynku powiedziała, żeby nie schodził do piwnicy, tylko ona mu przygotuje łóżko u siebie na parterze, żeby się położył. Był tak strasznie obolały, że nim to przeszedł (to było może piętnaści metrów, z tego obmurowania, na którym siedział na parter), to trzy razy zemdlał. Po tym wypadku ojciec dostał zgodę, że już nie będzie przychodził na pocztę, nie będzie już prowadził tych spraw, którymi zajmował się, tylko zmienimy miejsce naszego pobytu w czasie Powstania
  • Jakaś opieka lekarska tam była? Był jakiś punkt opatrunkowy?

Tam na poczcie?

  • Na Złotej.

Nie, tam nic nie było. Tam zrobiło się bardzo niebezpiecznie. Ponieważ zbliżały się oddziały Kamińskiego, „ukraińców”, od strony Złotej, Towarowa, Żelazna.

  • Ludzie wiedzieli?

Ludzie wszystko wiedzieli. Znaczy co robią w innych dzielnicach, to [podobnie] jak tato przynosił takie wiadomości, rozchodziły się takie wiadomości. Ojciec uznał że to jest zbyt niebezpieczne, żebyśmy tam dalej były. Poza tym przeżyłyśmy wielką tragedię, bo zmarła moja siostrzyczka 26 sierpnia. Zachorowała, miała ostre zapalenie opon mózgowych i do tego jeszcze dostała tą biegunkę, która panowała w tym czasie w Powstaniu. Była w szpitaliku na Siennej, ale nic to nie pomogło. Zmarła tam i została pochowana. Po tym zasypaniu ojca, pewnie gdzieś 7 czy 8 września, przeszliśmy na ulicę Mokotowską.

  • Jeszcze zapytam panią, jaka atmosfera panowała wśród tych żołnierzy powstańczych? Jak pani tam chodziła.

Jak ja chodziłam, to tam wtedy atmosfera była bardzo dobra. Gorsza była atmosfera wśród ludzi na podwórku, w domu. Najpierw była rzeczywiście euforia, na początku, że wybuchło Powstanie. Potem ludzie zaczęli się buntować, byli bardzo niezadowoleni z tego, co się dzieje.

  • Co pani mama mówiła przez to, że tata był w Powstaniu?

Moja mama wiedziała, że ojciec był cały czas w konspiracji, więc była po prostu przygotowana na to, co się stanie, że musi iść. Potem, po śmierci siostrzyczki, bardzo to przeżyła, ojciec również. Dostał przepustkę dla całej rodziny, żeby przejść na Mokotowską.

  • Pani mi jeszcze opowiadała, że pani byłą świadkiem wychodzenia z kanałów.

Pamiętam tylko taki moment, jak oni zaczęli wychodzić, był taki moment. To był jasny, pogodny dzień, jak oni wychodzili z tego kanału. To musiał być Nowy Świat przy Wareckiej, bo to w tym miejscu mniej więcej było, z tym że w gruncie rzeczy więcej z tego nie pamiętam.

  • Nie pamięta pani, jak oni wyglądali?

Pamiętam, że byli w strasznym stanie, brudni, zmęczeni. Jak ich tam, że tak powiem, koledzy łapali i brali. Więcej, przyznam się szczerze, że nie pamiętam. Natomiast dobrze pamiętam nasze przejście na Mokotowską, przez Aleje Jerozolimskie. Tam można było tylko przechodzić nocą, trzeba było mieć przepustkę, trzeba było przechodzić na kolanach, tam był wykopany taki rów, dlatego że to było płytkie przejście, ponieważ tam jest tunel pod Alejami Jerozolimskimi, i był bardzo duży ostrzał z Dworca Głównego jeszcze wtedy, no i z tych miejsc, tam gdzie Niemcy byli. Najpierw żeśmy czekali na partię, kiedy można dojść do tego przejścia w kinie „Palladium” na Złotej. Dawniej to też było kino „Palladium”. Bardzo dużo ludzi tam było.

  • Jakaś duża grupa?

Tak, bardzo duża grupa ludzi leżała, i partiami się przechodziło. Już późno w nocy było, jak nam zezwolono pójść, i przechodziło się na kolanach, na czworakach, przez ten rów wykopany. Pierwszy ojciec szedł, ja w środku, mama na końcu szła. Trudno powiedzieć, że szła, prawda – żeśmy czołgali się.

  • Czy pani pamięta emocje, jakie towarzyszyły temu przejściu?

Ojciec tłumaczył, jak się mamy zachowywać, że mamy schylić głowę, że mamy się nie podnosić, bo jest ostrzał i tak dalej. No, taka byłam bardzo podekscytowana tym.

  • Nie przestraszona?

Nie, tylko raczej podekscytowana, no tak jak dziecko. Jak żeśmy wyszli już na Kruczą (tam przez kilka domów się szło, były przejścia), to tam już był spokój, tam nie było tak bardzo dużo gruzów, było mniej zniszczonych domów jeszcze na początku września. Nie było widać, że ogromne walki były, nie było tego okropnego zniszczenia. Przeszliśmy na Mokotowską, i tam w takiej półsuterynie byliśmy już do końca Powstania.

  • Jak takich nowych mieszkańców przyjmowali ludzie, którzy już tam byli? Tam, przypuszczam, było ciasno.

Mieliśmy tam pokój taki dla nas, był mały, dwanaście, może piętnaście metrów. Dobrze nas tam przyjęto. Tam było spokojnie, przez to że na placu Zbawiciela i tu zaraz Mokotowska w kierunku tych niższych numerów, i bliżej Nowowiejskiej, to były tereny zajęte przez Niemców, i tam było mniej bombardowań, przez co te bombardowania nie były dla nas takie dokuczliwe. Tam po prostu było ciszej i spokojniej. To była Mokotowska 19 albo 21. Chyba na wysokości Mokotowskiej 19 była barykada, może troszeczkę bliżej nawet placu Zbawiciela, i ta barykada pozwalała nam się zupełnie swobodnie poruszać. Niemcy do nas w ciągu dnia nie strzelali, mimo że byli na wieżyczkach kościoła Zbawiciela i myśmy ich widzieli, że oni tam są i nas obserwują. Właśnie do tego sąsiedniego budynku na ulicy Mokotowskiej, gdzie obecnie się mieści Polski Czerwony Krzyż, chodziłam z mamą piec chleb, chleb, który był z pszenicy od Haberbuscha.

  • Skąd pani miała pszenicę?

To był przydział, który dostał mój ojciec, po zdobyciu magazynów Haberbuscha przez ich batalion. Tam była pszenica i sok jakiś owocowy, nie pamiętam, jaki to był sok. Ojciec, ponieważ tam chodził, miał przepustkę tam do swojego batalionu.

  • I jeszcze z Mokotowskiej?

Tak, z Mokotowskiej chodził na Pocztę Główną i przyniósł tam pszenicę. Zresztą przychodzili również ojca i brat, i cioteczni bracia przychodzili, przychodzili tam u nas odpocząć, przespać się, umyć spokojnie. Dostawali przepustki. Myśmy z mamą mieliły w młynku od kawy tą pszenicę, i jak już był tam jakiś zaczyn, chodziłyśmy do tego sąsiedniego budynku piec chleb. Tam była możliwość pieczenia tego chleba.

  • Tam była jakaś piekarnia czy jakiś piekarnik?

Tam był piekarnik, który można było rozpalić i nie stanowiło to zagrożenia. Pamiętam, również żeśmy chodzili z mamą, czasem z ojcem, po wodę na Śniadeckich, albo na Lwowską.

  • Kawał drogi.

Tak, z tego miejsca nie było bliżej wody, i tam jak już się chodziło po tą wodę, to trzeba było się kryć, bo był ostrzał niemiecki. Pamiętam również taki wspaniały moment w czasie okupacji, w czasie Powstania, że byłam z ojcem na koncercie Fogga.

  • Gdzie?

W Politechnice, tam gdzie teraz jest Wydział Architektury, na rogu Koszykowej i Noakowskiego. Ojciec dowiedział się, dostał pewnie też właśnie przepustkę, jakieś zaproszenie, myśmy tam poszli z ojcem. Pamiętam właśnie koncert Fogga, wspaniały zresztą. Ile razy potem, póki Fogg żył, słyszałam jego, to zawsze mi się przypominało to Powstanie, jak on śpiewał.

  • Takie historie radosne i smutne. To była jedyna, że tak powiem rozrywka kulturalna, jakiej pani doświadczyła?

Tak ja tylko jedyną taką. Tym bardziej że byliśmy tacy [przybici] po śmierci siostrzyczki. Ja też to bardzo przeżyłam, nie byłam jakaś taka chętna na jakieś takie zabawy, na jakieś takie już żarty.

  • Proszę pani, a uroczystości religijne. Jak wyglądał pogrzeb pani siostry? Gdzie ona była pochowana?

Ona była pochowana na placyku obecnie przy szpitalu zakaźnym na Śliskiej. Mój ojciec zorganizował, tam koledzy mu pomogli, trumienkę. Tak że ona była w trumience, i jeszcze tą trumienkę owinął takim szarym papierem, żeby potem przy ekshumacji nie było problemu.

  • Czyli była ta myśl o tym, że będzie ekshumacja, że trzeba to będzie zabezpieczyć.

Żeby można było bez problemów. W każdym razie ojca koledzy wtedy bardzo pomogli. Jeszcze jak ona żyła, zgłosili się, że oddadzą krew, no ale to już nie pomogło przy takiej chorobie. Przy zapaleniu opon mózgowych to już nie było możliwości uratowania.

  • Czy inne jakieś uroczystości religijne pani pamięta?

Tak, pamiętam, jak jeszcze byliśmy na Złotej, to chodziłyśmy z mamą i z siostrzyczką, czasem chodziłam nawet sama. Na Złotej przy Żelaznej, po nieparzystej stronie Złotej, była zrobiona taka kaplica i tam odbywały się msze. Ja pamiętam te msze, byłam tam ze dwa albo trzy razy na takiej mszy.

  • Czy ludzie głównie modlili się o to, żeby przeżyli?

To była normalnie msza. Normalna msza, śpiewaliśmy. W ogóle w czasie Powstania, jak w tych piwnicach siedzieliśmy, dużo śpiewało się pieśni religijnych, pamiętam właśnie szereg słów z różnych pieśni, i właśnie z tego okresu Powstania, że się to śpiewało. Zresztą ja w czasach okupacji byłam u I Komunii Świętej, więc też przeżyłam taką uroczystość, z tym że to była komunia nie w niedzielę czy sobotę, tylko to była komunia w zwykły dzień, to był czwartek, w kościółku na ulicy Moniuszki. Nie przygotowywał nas ksiądz, tylko dziś powiedzielibyśmy, że wolontariuszka, miała osiemnaście lat i ona przygotowywała mnie do tej komunii. Dlatego pamiętam, że przystępowałam do komunii w trakcie Powstania, ksiądz udzielał też zawsze nam ostatniego namaszczenia, dla wszystkich udzielał na koniec mszy, tak że ja chodziłam. Z tym że jak byliśmy na Mokotowskiej, to tam już nie było takiej możliwości, nie chodziliśmy tam na takie msze.

  • Czy pani spotykała się z harcerkami, które opiekowały się dziećmi w czasie Powstania.

Nie, tu gdzie ja byłam, to się nie spotkałam, natomiast widziałam pocztę harcerską, to rzeczywiście widziałam.

  • Dla pani Powstańcy to jak rodzina.

To rodzina. To w większości była rodzina albo bardzo dobrzy znajomi mojego ojca. Tak że wszyscy ci, z którymi się stykałam, to właśnie byli bardzo bliscy ludzie.

  • Czy na Złotej były jakieś oddziały obce, że tak się wyrażę.

Nie, tam się nie zetknęłam. Tam bezpośrednich walk tak blisko nie było, a jak się te walki już zbliżały, to właśnie nas ojciec zabrał na Mokotowską, i tam tylko było bombardowanie na Mokotowskiej. Też walk takich bezpośrednich nie było, z tym że już pod koniec września to tam już były bardzo duże bombardowania. Tam już Niemcy się odsunęli, więc już nie przestrzegali tych stref bezpieczeństwa lotnicy. Te ostatnie dni Powstania były bardzo trudne.

  • Jak wyglądało takie życie codzienne, co pani jadła, czy była woda?

To znaczy po wodę się chodziło, tak daleko.

  • Czyli było jej mało?

Było mało.

  • Czy pani się myła?

Nie pamiętam. Nie pamiętam tego, ale musiałam się myć, bo przecież ja miałam długie włosy. Jak do komunii miałam warkocz taki. Tak że ja miałam te włosy długie. No ale na pewno były z tym trudności. Ja osobiście nie pamiętam o tym, abym w czasie Powstania była głodna. Natomiast moja mama prawie nic nie jadła, to wiem to. Mówiła, że ona nigdy nie może jeść, że ona nie będzie jadła. Ojca koledzy, co przychodzili często na Mokotowską, żeby sobie tam u nas odpocząć, to przynosili często ze sobą racje żywnościowe, co mieli dla mnie.

  • Czy pani pamięta, co dostali?

Pamiętam, że dostali ze zrzutów masło kanadyjskie i ja do dnia dzisiejszego pamiętam smak tego masła.

  • A inni ludzie i ich stosunek do Powstania? Dla pani to była rodzina, to było coś naturalnego, że żołnierze walczą. Jak inni ludzie, czy pani zapamiętała jakieś reakcje?

No już pod koniec Powstania to te reakcje były bardzo nieprzychylne. Natomiast bardzo mi utkwiła jedna rzecz. Jak front radziecki zbliżył się do Warszawy i słyszeliśmy „katiusze”, to pamiętam, że ludzie uklękli na podwórku, my razem z nimi. Żeśmy się modlili, żeby przyszła nam pomoc, że skończy się szybko Powstanie. To mi raz na całe życie utkwiło w pamięci. Ta pomoc, na którą się czekało i nigdy nie przyszła.

  • A pani stosunek do Powstania? Czy pani się czuła może zniechęcona?

Nie, ja się po prostu bałam bombardowań, z uwagi na to, że mi został strach po zasypaniu. Natomiast tak to się nie bałam. Ja po prostu wiedziałam, tłumaczył mi ojciec, że tak musi być, że to jest walka. Dla mnie to było po prostu normalną koleją rzeczy.
  • Czy pani podczas Powstania miała jakiś taki bliższy kontakt z Niemcami?

Nie, dopiero jak żeśmy wychodzili z Powstania.

  • Czy pani się zetknęła z tym, że ludzie jedli zwierzęta.

Tak, koninę. I wiem, że tatuś przyniósł skądś, że tatuś dostał, i mama przyrządziła, ale mama tego nie jadła w ogóle. Tak, i tą koninę to pamiętam, że sama jadłam.

  • Czy jakieś znajomości z nowymi lokatorami, przyjaźnie, czy pani się bawiła tam?

Znaczy tak, bawiłam się trochę na tej Mokotowskiej, bo to nowi przecież byli. To była zabawa, to nie były jakieś tam bliskie zabawy. Zresztą tam na Złotej też ci moi przyjaciele bliźniacy, oni zostali w Milanówku, nie wrócili przed Powstaniem. Tak że to byli tylko koledzy i koleżanki troszkę dalsze, ale ja z nimi się bawiłam i z nimi były jakieś takie przyjaźnie większe, tam na Mokotowskiej nie. Nie utkwiło mi w każdym razie w głowie, że tam były jakieś takie przyjaźnie. Więcej się trzymałam dorosłych, no przez to że stale w zasadzie ktoś przychodził, przychodził przespać się. Przychodził spotkać się, wypocząć. Dlatego ja byłam stale w gronie dorosłych, tym bardziej że zało tej siostrzyczki, to bardzo się bałam, żeby coś się nie stało im i mnie, no i żeby mi przypadkiem rodziców nie zało.

  • Jak pani zapamiętała koniec Powstania?

Pamiętam, jak się już mówiło, że są rozmowy. Ojciec przyszedł z Poczty Głównej, powiedział, że zbliża się już koniec Powstania. I już po podpisaniu, jak zrobiła się cisza, ustały walki, to ojciec dostał rozkaz, że ma wyjść z rodziną, a nie ze swoją kompanią. Przecież oni wiedzieli, że zmarła siostrzyczka, a ojciec w dalszym ciągu miał tą rękę w gipsie. I myśmy wyszli razem w trójkę.

  • Jak wyglądało to wychodzenie? Byli tam Niemcy?

Nie, Niemców nie było. Myśmy sami się tam organizowali, i szły takie ciągnące się szeregi ludzi. Ojciec, wiem, że w plecaku niósł jakiś tam dobytek, co można było wynieść, mam i ja też zresztą miałam coś tam na plecach, a na przedzie miałam zawieszony na sznurku garnek. No tak, bo nie wiadomo, gdzie się zatrzyma, żeby można było coś ugotować. Mama prócz sucharów miała też fasolę, która zresztą potem w Proszowicach ratowała nas od głodu. Najbardziej mi utkwił moment, jak żeśmy doszli do obecnej Nowowiejskiej, na wysokości Politechniki Warszawskiej. Jak jest obecny instytut ciepłownictwa, po drugiej stronie gmachu politechniki. Tam ten sznur ludzi został zatrzymany, że można odpocząć, i przy murze politechniki siedział żandarm niemiecki na krześle, i myśmy na jego wysokości tam stanęli. Ojciec zdjął plecak, miał rękę w gipsie, i ten żandarm zawołał ojca, żeby usiadł na krześle. Dał mu to swoje krzesło, a mnie czekoladkę chciał dać. Ja powiedziałam że nie, że tego nie wezmę, a mama mówi: „Basieńko, weź”.

  • Nawet głód ani takie przeżycia nie przekonały pani?

Nie, dopiero mama mnie przekonała, żeby wziąć, i potem mi wytłumaczyła, jak żeśmy poszli: „Słuchaj, a może ten pan ma taką samą córeczkę jak ty i dlatego ciebie poczęstował tą czekoladką”. Z tym że pozwolili nam wtedy z przeciwnej strony, tam były ogródki działkowe, pomidory zebrać. Więc ja do tego swojego garnka, który miałam przyczepiony, nazbierałam pomidorów, które potem niestety musiałam wyrzucić. Jedna grupa ludzi ruszyła, doszliśmy do Dworca Zachodniego.

  • Oprócz tego żandarma pamięta pani innych Niemców, którzy konwojowali?

Byli tacy, ale oni w stosunku do nas nie odnosili się jakoś tak źle, żeby to jakoś utkwiło mi w pamięci. Potem były takie momenty już w Pruszkowie. Na Dworcu Zachodnim podstawiono tam wagony i ładowano nas w te wagony, żeby nas dowieźć do Pruszkowa, tyle że mój ojciec został wyłowiony z tych ludzi przez kolegów, którzy nie zdążyli zgłosić się na Powstanie Warszawskie. Ja zresztą nie wiedziałam, co się stało, tylko w pewnym momencie zobaczyłam, że ojca nie ma, i parędziesiąt metrów dalej mój ojciec idzie, nie ma plecaka, bo koledzy zabrali, i trzyma łopatę. Ja wtedy zachowałam się jak typowe dziecko, zaczęłam wołać: „Tatusiu, tatusiu”. Mama mnie złapała, zatkała mi buzię ręką, i mówi: „Cichutko, tatuś ucieka”. Ci jego koledzy paręnaście osób w ten sposób wyciągnęli z tej gromady ludzi. Potem, jak dojechaliśmy do Pruszkowa…

  • Czy był tłok?

Tak. Natomiast pamiętam bardzo tłok, jak nas z tych wagonów wyładowali do obozu w Pruszkowie, był tłok, ledwie się szło, ciasno bardzo. Strasznie źle się szło, mi było strasznie ciężko. Mama mi kazała wyrzucić te wszystkie pomidory, i ja je wyrzucałam pojedynczo, bo mi szkoda ich było. Ja wiedziałam, że one są potrzebne, i ja tak po jednym wyrzucałam, bo już nie miałam siły iść.

  • Czy nie przyszło pani do głowy, żeby ponarzekać, że nogi bolą, że pani jest zmęczona?

Nie, mnie to było tylko strasznie ciężko. Nie było taty, zostałam tylko z mamą, była grupa znajomych wokół nas, którzy zresztą obiecali, że nam pomogą z mamą uciec z tego obozu w Pruszkowie. Ponieważ tam jedna z pań była lekarką, zaraz się zgłosiła do Polskiego Czerwonego Krzyża. No ale to się tylko skończyło na obiecankach, nie zabrały nas ze sobą.

  • Jakie wrażenie na pani zrobił ten obóz?

Straszne, ten obóz był straszny. Pamiętam, żeśmy tak pokotem na podłodze leżeli, takie były ogromne filary podtrzymujące ten dach obozu, to wszystko było pomalowane na biało takim wapnem, i te wszystkie filary były oblepione muchami, tak że w zasadzie to wszystko było czarne, były same muchy, i był oprócz tego hałasu ludzkiego straszny odgłos tych much, takie „wuu-wuuu-wuu-wuu”, straszne. Ja do dnia dzisiejszego to pamiętam, jak słyszę, jak muchy brzęczą, to od razu sobie przypominam. No i tam nie pamiętam, czy myśmy dwie, czy trzy doby z mamą spędziły.

  • Czy pani się udzielił taki lęk, co dalej, co z nami będzie?

Strasznie się bałam, jak nas dzielili, bo tam podchodziło się do takich stolików. Niemcy tam siedzieli. Tamtych Niemców pamiętam. Żeby mnie nie rozdzielili z mamą – tego się strasznie bałam, ale nie rozdzielili nas z mamą. Do takich transportów, do takich wagonów kazali nam wsiadać, i to były takie wagony, takie à la lory od wożenia węgla. Nie miały dachów, tylko miały boki. Jak ten cały nasz pociąg ruszył, jechaliśmy do Krakowa trzy dni i trzy noce, bez przerwy padał deszcz, ale jak po drodze stawał pociąg na stacjach, to wtedy RGO podawało nam do tych wagonów gorącą zupę. Stały takie grupy ludzi, kobiet przeważnie, i podawali nam przez górę tę gorącą zupę.

  • Ludzie się dzielili, jak dostawali, czy zatrzymywali dla siebie?

Przeważnie chwytali dla siebie, z tym że ta podróż w ogóle była straszna, w tym naszym wagonie było bardzo ciasno. Można było kucnąć, to siedziało się na jakiś tobołkach. Dwie osoby, nie wiem, czy w ogóle od razu były chore, czy zwariowały, jadąc tam. Bo jeden z mężczyzn stale wołał: „Herbata, kawa, herbata, kawa” – bez przerwy, a drugi chodził, tak smarował siebie i nas, tym takim miałem mokrym z węgla, po twarzy i po ubraniach. Koło mnie i mojej mamy siedziała taka pani z synem. Musiała być rzeźniczką, miała sklep z mięsem, bo karmiła tego chłopca, zresztą była gruba, i ten chłopiec był taki gruby, kanapką z szynką. Ja myślałam, że ją moja mama zabije za to. No ja rozumiem, że karmiła to dziecko swoje, ale nie publicznie, tak gdzie drugie dziecko patrzy i oczy mu wychodzą. To zapamiętałam. To jak ci ludzie podawali nam na stacjach zupę, jakiś krupnik, wiem, na jednej był na pewno krupnik, i potem ten pociąg zatrzymał się w tunelu. Na tej trasie Warszawa–Kraków jest tam taki tunel. Zatrzymał się, stanął. Straszna panika zapanowała w tych wszystkich wagonach, krzyk. Pomyśleliśmy, że nam wpuszczą gaz trujący, że nas po prostu otrują.

  • To nie wiadomo było, dokąd jedziecie?

Nie, nic w ogóle nie było wiadomo. Znaczy się, ci, co znali trasę, no ale dalej nie wiadomo było, w tunelu się stanęło. Staliśmy dosyć długo, no ale potem pociąg ruszył, nic się nie stało. No i przyjechaliśmy do Krakowa, no i tam zaczął się rozdział. RGO zajęło się nami.

  • Tu już Niemców nie było?

Tam już Niemców nie było, z tym że ja myślałam, że ci panowie, którzy pomagają nam wysiadać, to są Niemcy, oni byli w takich niemieckich pelerynach, dużych, czarnych, i taki mężczyzna wyciągnął ręce do mojej mamy, żeby mogła wyskoczyć. To było wysoko, nie było peronu, moja mama była niska, więc trudno by jej było zeskoczyć. Ja zaczęłam strasznie krzyczeć, że on zabierze mamę, a on do mnie, że nie, on krzywdy mamie nie zrobi, on tylko jej pomaga wysiąść. Tam nie było już Niemców. Tam podzielono nas, z tym że przydzielono nas do Proszowic, ale dzielono nas na rodziny. Mamę przydzielono do innej rodziny, a mnie do innej.

  • To jednak rozdzielono was?

Tak, i bardzo płakałam. Mama mi tłumaczyła, żebym się nie martwiła, że będzie bliziutko. No ale tutaj los się uśmiechnął do nas, bo jak mama przyszła do tych gospodarzy, oni tam zaczęli się wypytywać, i okazało się, że w oddziale ojca, tej samej kompanii, był brat tej pani, tej gospodyni. Mama go znała, że przychodził do nas, i wiedziała, że nie zginął. No i z tego szczęścia, że dowiedziała się, że ten brat przeżył Powstanie, to mnie również wzięli do mamy. To byli gospodarze, którzy byli dobrze usytuowani, mieli sporo ziemi, dobre gospodarstwo, i mama pomagała w tym gospodarstwie, co mogła.

  • Co pani robiła?

Ja nie chodziłam tam wtedy do szkoły, chodziłam, bawiłam się. Gdzieś w listopadzie pojechała moja mama szukać ojca, no bo wtedy się w gazetach takie dawało ogłoszenia, że taka i taka szuka tego i tego, tu się znajduje. No i pojechała do Częstochowy.

  • Jechała w stronę Warszawy?

Jechała w stronę Warszawy, ponieważ przypuszczała, że ci koledzy ojca stamtąd go zabrali, tam w okolicach Warszawy właśnie w Milanówku ci znajomi mieli być, potem rodzina mieszkała we Włochach i w Piastowie, więc ewentualnie tam by dojechała. W Częstochowie jak się pociąg zatrzymał, to poszła na mszę poranną, na szóstą rano na odsłonięcie obrazu, a potem poszła z powrotem do pociągu, żeby jechać w kierunku Warszawy. Jak pociąg ruszył (tak samo były to takie pociągi towarowe, a nie zwykłe normalne), to rozłożyła gazetę i zaczęła szukać ogłoszeń, czy przypadkiem nie znajdzie. Pierwsze ogłoszenie, które zobaczyła, to że ojciec nas poszukuje i jest w Częstochowie, ale pociąg już ruszył i dojechała do najbliższej stacji i wróciła. No i odszukała ojca. Okazało się, że na tej samej mszy, co mama była rano, to ojciec też był, i w ten sposób się spotkali, i ojciec przyjechał z nami do Proszowic.

  • Czy pamięta pani, jaki był stosunek tych ludzi do warszawiaków?

Proszę panią, najpierw był bardzo dobry, bardzo serdeczny. Zresztą tak było również w stosunku do nas, w stosunku do ojca. Jak się zaczął zbliżać front rosyjski, trzy dni trwało to zdobywanie Proszowic, w tą i z powrotem było oddawane, to Niemcy odsunęli się, to przyszli Rosjanie, to znów z powrotem. Tak że tam były dosyć duże walki. Wszyscyśmy tam siedzieli schowani pod jakimiś kartoflami, pod jakimś węglem. Szczególnie kobiety.

  • Szczególnie kobiety, bo wiadomo było…

Tak, bo wiadomo było, że idzie ten front, który stanowić może zagrożenie dla kobiet. Zresztą potem okazało się, że wcale to nie było wymyślone.

  • Czyli wiadomości przenikały do wszystkich.

Tak, wszystko było wiadomo. Tata się nie chował nigdzie, no bo jak przeżył okupację i Powstanie w Warszawie, no to chodził tam. Karmił te zwierzęta, żeby one nie były głodne. Krowy, świnie, konie i tak dalej. Jak już [było] po tym wyzwoleniu, to potem zmienił się stosunek tych gospodarzy do nas niestety. Ponieważ ojciec był akowcem, i oni bali się, że ta nowa władza może się źle do tego odnieść. To się bardzo, proszę panią, nam uwidoczniło, jak ojciec zachorował. Ponieważ nie było czym palić, myśmy nie byli już na utrzymaniu tych gospodarzy, tylko ojciec tam pracował, coś tam zarabiał, coś pracował w swoim zawodzie, coś szył, coś robił, i poszedł na rozładowanie wagonów z węglem. Poszedł ten węgiel ładować, żeby przynieść parę kubełków węgla do domu, i nastąpiło mu pęknięcie wrzodu żołądka. Jedno miał takie pęknięcie wrzodu żołądka w czasie okupacji, a to było drugie. Nie było czym leczyć, nie było zresztą lekarzy. Mama tam znalazła lekarza, który wyszedł z Warszawy, i on uratował ojcu życie, ale nie miałyśmy co jeść. Ci państwo nam nie pomogli, nawet ja nie dostałam szklanki mleka. Natomiast właśnie pamiętam do dzisiejszego dnia smak tej fasoli, którą mama wyniosła z Powstania, bo gotowała tą fasolę, taką postną, i popijało się czarną kawą zbożową. To był jedyny taki głód w zasadzie w czasie okupacji i po Powstaniu, [który] odczułam. Natomiast mój ojciec był leczony głodem, a potem dostała mama taką receptę do Czerwonego Krzyża na śmietankę skondensowaną, i tak po pół łyżeczki najpierw trzy razy dziennie, potem po łyżeczce, i tak w ten sposób ten lekarz ojca wyleczył.

  • Gdzie trzeba było jechać po tą śmietankę?

Tam w Proszowicach był punkt Czerwonego Krzyża i tam mama to dostawała, wydzielane było. Z tym że jak szedł front radziecki, to jak oni weszli już ostatecznie, Proszowice zostały zdobyte… Pamiętam, jak szły grupy żołnierzy radzieckich. Oni nie szli, oni truchtali. Mieli karabiny na sznurkach. To było dla mnie wstrząsające... straszne.

  • W czterdziestym piątym?

W czterdziestym piątym, tak. I te płaszcze mieli takie długie, takie porwane. Większość z nich miała takie trepy powiązane. Większość z nich miała bardzo marne buty, większość tych żołnierzy. Jak przeszła cała ta wataha tych żołnierzy, to wszystko, to ja chodziłam z kolegami i koleżankami oglądać babcię, która została zgwałcona i leżała przy drodze. Młodsza była pewnie ode mnie dzisiaj, ale moja mama ani ojciec o tym nie wiedzieli, ja w tajemnicy chodziłam. Ja dopiero się przyznałam jako dorosły człowiek. Mama mówi: „Jezus Maria, co ty…”. Mówię: „Tak, myśmy biegali oglądać ją”. Leżała tak przy drodze. No niestety, takie [wspomnienie] mi zostało.

  • Czyli dzieci nie miały do pani jakiegoś złego nastawienia?

Dzieci nie, tylko właśnie ci gospodarze. I tak było do końca, nim żeśmy wyjechali z Proszowic.

  • A z żołnierzami radzieckimi był jakiś bliższy kontakt?

Był taki kontakt, że wpadli tam do nas i do ojca: „Dawaj czasy!”.

  • Nie interesowało ich AK ani żadna przeszłość?

Nie, nie, nic. Ojciec wyniósł dwa zegarki z Powstania, zresztą zaraz państwu pokażę, jeden miał z taki duży z autobusu, a drugi taki z ciężarówki, czarny. Nie miał zegarka na rękę. No i jak on zaczął wołać: „Dawaj czasy”, to ojciec daje mu jeden i ten drugi. On że nie, że chce na rękę, więc ojciec mówi, że nie ma. No to on za pistolet. I w tym momencie wpadł oficer radziecki i strasznie go zrugał. Chyba nawet go uderzył, z tego co pamiętam, i wyrzucił. Tak że nigdy nam żadnej krzywdy nie zrobili, ale gdyby oficer nie przyszedł, to nie wiadomo, czym to by się skończyło. Myśmy naprawdę nie mieli innego zegarka. Tylko były te dwa zegarki wyniesione z Powstania, to co ocalało.
  • Oprócz tej jednej babci zgwałconej żadnych innych takich ekscesów…

Nie, nie pamiętam. Były tylko takie ekscesy, jak były zdobywane Proszowice. Tam była pod Proszowicami czy w samych Proszowicach, nie pamiętam, gorzelnia. Wiem, że Niemcy specjalnie zostawili tę gorzelnię, nie prowadzili walk o nią, nie bronili jej. Tak że tam dużo tych żołnierzy radzieckich się popiło, potopiło w kadziach. Potem Niemcy przyszli, zdobyli z powrotem, i znów jak był kolejny front, to wiem, bo ojciec opowiadał, że rozkaz był, że nie wolno do gorzelni w ogóle wchodzić. To tylko takie miałam wtedy z nimi styczności.

  • Proszę pani, po tych wszystkich przejściach wojennych była już pani przyzwyczajona do tych walk. Czy one wciąż budziły w pani lęk. Ponieważ to były ostatnie dni Niemców, jak pani to odbierała te walki?

Proszę panią, tamtych walk to ja już się nie bałam. To już dla mnie nie było straszne. Schować się było trzeba, bo było strzelane, ale tak to już nie, to już dla mnie nie było straszne. To już przyzwyczaiło się nawet dziecko do tego.

  • Czy pani pamięta moment, kiedy pani dowiedziała się, że Warszawa jest wolna?

No, ta plotka przyszła szybko. Zaraz przyszła, w parę dni, z tym że ojciec był już wtedy chory, więc nie mogliśmy z tym nic zrobić. Ojciec tam przez więcej niż półtora miesiąca, prawie dwa, był chory. Potem, jak już wyzdrowiał, to nie mogliśmy jechać, bo nie mogliśmy dźwigać. Ten dobytek, coś tam było, [trzeba było] to zabrać. Wróciliśmy do Warszawy 1 kwietnia 1945 roku.

  • Czym pani podróżowała?

Pociągami, ale podróży nie pamiętam. Pamiętam Warszawę taką no… straszną. Pamiętam, jak żeśmy wychodzili z Powstania, ten okropny dym i upał z tych rozpalonych cegieł, z palących się domów. Takie buchające gorąco. Potem, jak się wróciło do Warszawy, [widziało się] takie wydreptane ścieżki środkiem ulic. Załóżmy na Nowogrodzkiej to jeszcze w czterdziestym szóstym roku gruzy schodziły na środek jezdni i szło się tylko taką dróżką wydeptaną środkiem jezdni, na odcinku Nowogrodzkiej od Brackiej do Marszałkowskiej, bo tam na Nowogrodzkiej dalej, to był przystanek tego EKD. Tak że potem ja też jeździłam z kolei z Warszawy do Milanówka do szkoły.

  • Jak dom pani wyglądał?

Dom był wypalony, był zniszczony, ale dom się nadawał do odbudowy. Dom został rozebrany, zniszczony, dopiero w momencie, kiedy Pałac Kultury był.

  • Ale państwo tam nie wchodziliście?

Nie, tam nie było możliwości, to wszystko było wypalone.

  • Zatrzymaliście się gdzie?

Zatrzymaliśmy się w Warszawie u ojca brata przyrodniego, na terenie szpitala Dzieciątka Jezus. On tam pracował przed wojną, w czasie okupacji i po wojnie, tam w zaopatrzeniu pracował, w magazynie i tam miał służbowe mieszkanie. On tam mieszkał z rodziną i myśmy się tam u niego zatrzymali.

  • Ile ludzi w tym mieszkaniu było?

W tym mieszkaniu były dwa pokoje i kuchnia. Tam była nas trójka i był wujek z żoną i dwiema córkami, tak że tak na...

  • Nie bardzo gęsto.

Tak, tak. Ale to było służbowe mieszkanie i tam byliśmy dosyć krótko. Pamiętam, że tam jakoś tak nie bardzo się układało i myśmy potem pojechali do Milanówka i do ojca tego szefa, który z nim pracował w czasie okupacji, zresztą po wojnie też przez jakiś czas. Tam już u niego nie było takich dobrych warunków w tym Milanówku do mieszkania. Mieszkaliśmy w takim baraku, ale tam już dla siebie była kuchnia, był taki, można powiedzieć, pokój, można było spać normalnie.

  • Czy pani pamięta właśnie tę wyprawę do domu na Złotej?

Też tam byłam, wchodziłam z ojcem do naszej piwnicy. Wszystko było zrabowane z naszej piwnicy.

  • Bo znosiliście wszystko?

Tak, rzeczy zostały zniesione. Był taki kufer z dziewiętnastego wieku albo i więcej, z okuciami takimi, i w tym kufrze, pamiętam, był serwis z saskiej porcelany, który moja mama dostała w prezencie ślubnym. Potem powiedziała, że zostawia ten serwis dla swojej córki, jak będzie miała. To było złożone i tylko kilkanaście talerzy było potłuczonych. Widać było, że ktoś to wiózł. Zresztą widzieli ludzie, że trzy furmanki zostały wyniesione z naszej piwnicy. Ojciec zresztą nie tylko pracował tam u tego pana Borkowskiego, ale i również prywatnie szył, no to miał tam materiały, jak to się mówi, klientowskie i tak dalej, no to złożył to wszystko, tam to było. To ten ktoś, kto to wywiózł, to wszystko zabrał, nic nie było. Potem w Desie, na Brackiej róg placu Trzech Krzyży, spotkałam trzy talerzyki z tego serwisu. Tak strasznie chciałam, żeby rodzice to odkupili, no ale niestety nie stać ich było na to. Tak że pamiętam właśnie taką Warszawę, pamiętam również Rynek Starego Miasta, strasznie zasypany gruzami. Ponieważ mój ojciec urodził się w Warszawie, właśnie na Rynku Starego Miasta. Poszedł i wtedy mi pierwszy raz pokazywał.

  • Wtedy już po wojnie?

Tak po wojnie.

  • Z jakimi emocjami pani obserwowała tę Warszawę?

Wie pani, to nawet trudno powiedzieć, to było coś nieprawdopodobnego. Nigdy nie wierzyłam, że to miasto powstanie w ten sposób. Z tym że ekshumacja mojej siostrzyczki była zaraz w kwietniu, potem tam innych przyjaciół. Myśmy potem mieszkali od stycznia na Wiejskiej, więc tam na placu Trzech Krzyży było bardzo dużo grobów i tak dalej.

  • Chodziło się i te krzyże…

Tak. Pamiętam na rogu Wiejskiej i placu Trzech Krzyży było gimnazjum Królowej Jadwigi, tam gdzie teraz stoi pomnik Witosa, i tam bardzo dużo ludzi zginęło w czasie bombardowania, i jak zaczęli odgruzowywać ten teren, to już było później, czterdziesty siódmy, może nawet ósmy rok, to odór tych ciał prześladował mnie całe lata, jak koło tego miejsca przechodziłam. Natomiast jak ekshumowaliśmy siostrzyczkę, to pamiętam, że jak taki był głęboki dół, to takie ciała ułożone pochowanych bez trumien, tak że wykopany był dół, zabrana została trumienka siostrzyczki, a te właśnie ciała [były] ułożone. Tak że pierwsza rzecz, jaką zrobiliśmy, to ekshumacja jej.

  • Czyli dokładnie pamiętaliście, gdzie to było?

Tak, ojciec wszystko dokładnie pamiętał. Zresztą był krzyż postawiony w tym miejscu. Tabliczka była, że została pochowana, kto to jest, było napisane na tym krzyżu. Potem rodzice szli obok furmanki, ta trumienka była w furmance, a ja siedziałam obok trumienki, i ten papier, w która ta trumienka była owinięta, był nieruszony.

  • Czy pani widywała jeszcze takie ekshumacje innych? Czy to był taki widok na porządku dziennym?

Dla mnie to nie był widok straszny, [był] na porządku dziennym. To wszędzie na każdym kroku, na placu trzech Krzyży, właśnie jak byłam tam na terenie szpitala Dzieciątka Jezus, no to tam też było. Ale to [było] wszędzie, gdziekolwiek się człowiek ruszył. To dla mnie wtedy nie było już przerażające, było po prostu normalne.

  • Czy jest taki obraz, który pani ciągle ma przed oczami z Powstania? Co pani najbardziej utkwiło w pamięci?

Chyba to przejście przez Aleje Jerozolimskie, w nocy.

  • Czy to się odbywało w ciszy?

Tak, to było w ciszy. Jedynie jak były ostrzały karabinów, to wstrzymywali przejścia, to było w zupełnej ciszy. To chyba było takie najbardziej wstrząsające. Jeszcze jeden obraz, tam z Mokotowskiej, jak stoję przy bramie, jest barykada i Niemcy w hełmach na kościele Zbawiciela – to bardzo utkwiło mi w pamięci.

  • Ze strachem?

Nie, to nie było z takim strachem. To również ta Poczta Główna, wtedy kiedy ojciec był zasypany, to taki trzeci obraz, gdzie mnie ten stryjek bronił.

  • Pani ocena Powstania?

Ja zawsze uważałam, że Powstanie musiało wybuchnąć, ponieważ ludzie nie byli w stanie dłużej wytrzymać okupacji i sytuacji, jaka była. Wyczuwałam u ojca napięcie. Zresztą potem rozmawiałam z ojcem wiele razy i mówił, że nie było możliwości, żeby nie wybuchło, że po prostu ludzie tak czy inaczej, gdyby nie było decyzji sztabu Armii Krajowej o wybuchu Powstania, to też by w jakimś momencie sami ruszyli, bo to już był kres możliwości wytrzymania psychicznego ludzi.

  • A ofiary i zniszczenia, które powstały w mieście? Jak pani ojciec to przyjął?

Uważał, że mimo wszystko, że były takie straszne ofiary, że jego najserdeczniejszy przyjaciel zginął w czasie bombardowania tej Poczty Głównej, że to mimo wszystko warto było nie poddać się. Mój ojciec uważał, że gdyby nie było Powstania, to mogłoby się tak skończyć, jak się w Wilnie skończyło, że Rosjanie by weszli i wywieźliby na Sybir, a tak, mimo że wywieźli, że byli sądzeni, że byli prześladowani, ale byli z podniesioną głową.

  • Czy pani ojciec miał jakieś kłopoty z tego powodu, że był w Armii Krajowej?

Ojciec nie był aresztowany. Mam zresztą dokumenty, z IPN-u odebrałam, był zresztą śledzony, był tam stale do pięćdziesiątego drugiego czy trzeciego... Są tam meldunki z obserwacji.

  • Czy zdawaliście sobie sprawę z tego zagrożenia?

Tak. Ja zresztą nie mogłam się dostać na studia i przy trzecim podejściu (starałam się [dostać] na medycynę) dostałam zaświadczenie, że zdałam bardzo dobrze, tylko nie mogę być przyjęta, a pracowałam już wtedy w Ministerstwie Oświaty. Pierwszy sekretarz partii i dyrektor generalny z Ministerstwa Oświaty, wzięli te moje oświadczenia, dwa poprzednie i obecne, i poszli do Ministerstwa Zdrowia, bo wtedy Akademia Medyczna podlegała Ministerstwu Zdrowia, interweniować. Przyszli i powiedzieli mi tak, ta pani sekretarz, że: „Musi pani sobie ojca zmienić”. Ja jej na to odpowiedziałam, że ja do tej pory byłam dumna ze swojego ojca, i będę dumna, i na pewno go nie zmienię. Więc co musiało być w tych aktach, jeśli ona mi powiedziała, że mam sobie ojca zmienić.
  • Czy dostała się pani w końcu na studia?

Dostałam się w końcu, jak wyjechałam z Warszawy do Szczecina, zresztą po wielkich znajomościach. No ale potem tam miałam wypadek, miałam różne problemy i również jakieś sprawy sie wtedy ciągnęły, tak że w końcu przerwałam te studia.

  • Czy w szkole po wojnie dzieci sobie opowiadały, co się działo z nimi, z rodzicami?

Mało. Mało żeśmy sobie opowiadali, teraz sobie więcej opowiadamy na naszych spotkaniach koleżeńskich. Z tym że utkwił mi taki moment, że do naszej klasy wychowawczyni przyprowadziła kolegę, który był Żydem, który wrócił z matką z Syberii. Wychowawczyni wprowadziła go (to była chyba dziewiąta klasa, więc już myśmy nie byli tacy mali), no i powiedziała, żebyśmy go otoczyli specjalną opieką, bo on przeszedł ciężkie chwile, że był na Syberii. I nas to strasznie zdenerwowało, bo myśmy wszyscy byli po przeżytej okupacji i po Powstaniu Warszawskim, a tu nam każe wychowawczyni specjalnie [się nim zająć]. Ten kolega skończył szkołę, potem studia i wyjechał do Izraela, ale był parę razy, był na spotkaniach, był na naszym pięćdziesięcioleciu, był na spotkaniach takich koleżeńskich, i bardzo dobre, bardzo serdeczne z nim utrzymujemy kontakty. On nie ma do nas pretensji o to, że myśmy sie do niego tak czy inaczej odnosili. Niemniej jednak myśmy uznali, że [niby] z jakiego tytułu jemu się należy jakieś specjalne traktowanie.

  • Jak pani oceniała tę wolność, tę rzeczywistość? Pani jakby walczyła o tę niepodległość.

Nie, ja tego tak nigdy nie traktowałam. Znajomi moi się śmieli, że w zasadzie na dobrą sprawę to jak zaczął działać ZBoWiD i różni ludzie zaczęli się zapisywać… Ojciec mój nie chciał się zapisać do ZBoWiD-u przez bardzo wiele lat. Ja go w jakimś momencie prawie zmusiłam do tego, bo uznałam, że mimo wszystko należy mu się to. Znajomi mówili: „Przecież możesz zgłosić swoją żonę, swoją córkę, którzy całą okupację byli – właśnie ci, co przychodzili – jako tych działających”. Ale mój ojciec powiedział, że nigdy tego nie zrobi. A jak złożył dokumenty o przyznanie mu inwalidztwa wojennego, to lekarz, przewodniczący komisji, zapytał: „Dlaczego pan dopiero w tym momencie stara się o to?”, a on powiedział, że póki pracował, póki miał możliwość zarabiania, to uważał, że to byłby dyshonor prosić o jakiekolwiek dodatkowe dotacje, a przeszedł na emeryturę, potem nie pracował, bo na emeryturze jeszcze pracował, dostał pierwszą grupę inwalidy wojennego. […]



Warszawa, 25 stycznia 2013 roku
Rozmowę prowadziła Małgorzata Rafalska-Dubek
Barbara Syrenicz Stopień: cywil Dzielnica: Śródmieście Północne, Śródmieście Południowe

Zobacz także

Nasz newsletter