Hanna Wolska

Archiwum Historii Mówionej

Nazywam się Hanna Wolska, jestem z 1935 roku, w czasie Powstania Warszawskiego miałam około dziewięciu lat. Powstanie zaskoczyło mnie u mojej ciotki na Żoliborzu i całe to Powstanie przeżyłam właśnie na Żoliborzu, a mieszkałam z rodzicami i z trzema braćmi na Starym Mieście, przy ulicy Sapieżyńskiej.

  • Jakie są pani najwcześniejsze wspomnienia z okresu wojny? Czy pamięta pani wybuch II wojny światowej?

Tak, oczywiście.

  • Co pani zapamiętała?

Tak mnie losy skierowały, że ja ze starszym bratem znajdowałam się u tej samej cioci na Żoliborzu. Ciocia ostrzegała: „Dzieci, z samolotów będą zrzucane różne słodycze, cukierki. Proszę nie podnosić, bo mogą być zatrute”. No więc my jako dzieci oczywiście bardzo się słuchaliśmy, ale pewnego razu jak ja z bratem się trochę zaczęłam bawić, bo ja byłam przecież malutka, w trzydziestym dziewiątym roku miałam cztery latka, a brat był o trzy lata starszy, to on mnie zachęcał żebyśmy się a to w berka pobawili, a to w „komóreczki do wynajęcia”. I tak między tymi naszymi dziecinnymi zabawami w dołku znalazłam manierkę, bardzo piękną manierkę, która była wykończona z wierzchu ślicznym futerkiem i bardzo mnie się ta manierka spodobała, ale brat mówi: „Nie rusz, bo przecież mówiła ciocia, że mogą zrzucać”. Mówię: „Jakby zrzucali – bardzo byłam przemądrzała, tak ciocia mówiła – Niemcy coś z samolotów, to musiałaby być swastyka, a na tej manierce nie ma”. I tam niedaleko zaraz byli nasi Polacy, wojskowi na koniach, i mówię: „Może któryś z nich tą manierkę zgubił i należy najpierw im zanieść, nie do cioci no, ale nie wiadomo, co tam jest”. Brata to jakoś bardzo zainteresowało, co wewnątrz manierki, a mnie tylko ta manierka z futerkiem. Odkręcił manierkę elegancko, korek był zawieszony na takim ślicznym druciku z koralików i ja powąchałam, mówię: „Coś ładnie pachnie”, a brat mówi: „Ale może to trucizna?”, a ja mówię: „To trzeba spróbować”. I parę kropli wylałam na chodnik, a on, mądrala, nie chciał spróbować, mówi: „Najpierw ty spróbuj”. Umoczyłam palec, spróbowałam i mówię: „Nie, to nie trucizna, bo jest słodkie”. Poszłam do tych wojskowych, oni się śmieli i mówią: „Jak już w dołku zostawił żołnierz, to znaczy, że jak ty znalazłaś, to już twoje”. Ja tą manierkę przyniosłam do cioci i ciocia wzięła, obejrzała z wierzchu i poszła do zlewu i zaczęła wylewać. Ja mówię: „Ciociu, nie wylewaj, bo ja już próbowałam, że to słodkie, niezatrute, bardzo dobre”. No ale oczywiście to takie pierwsze jakieś wrażenie z tego trzydziestego dziewiątego roku.
Tak jak zaznaczyłam, ja byłam dosyć wścibska i wszystko oglądająca, czy to naprawdę jest tak, a nie inaczej. W pewnym momencie zaczął być straszny nalot i bomby rzucali. Za chwileczkę jakaś zrobiła się cisza, wtedy ciocia otworzyła drzwi, bo miała swoją willę i w tej willi byliśmy, otworzyła drzwi, a ponieważ ja byłam pierwsza przy tych drzwiach, wymknęłam się, a tu z powrotem bomby zaczęły lecieć. I ta ciocia zatrzasnęła za mną drzwi, a ja sama zostałam na zewnątrz. I przy murze, blisko przy murze, pobiegłam do piwnicy i w tej piwnicy sama jedna siedziałam. Nie mogłam się nadziwić, że jak mogła ta ciocia przede mną drzwi zamknąć. Przecież mogła mnie wciągnąć do wewnątrz, ewentualnie wszyscy mogli ze mną wyjść. Nie, ja teraz sama siedzę w piwnicy. A może tu jakiś zwierzak jest, co mnie nie zna, i ten zwierzak może mi coś złego zrobić. Powiedzmy, takie dziecinne wspomnienia z trzydziestego dziewiątego roku.

  • Lęku z tego okresu pani raczej nie pamięta?

Nie, lęku nigdy nie miałam. Jedynie wszystko analizowałam, dlaczego tak, a nie inaczej. Dziwiłam się, jeżeli ktoś nie podaje drugiemu ręki, a uważałam, że ja nie zostałam w żaden sposób zabezpieczona.

  • Ciocia zachowała się bardziej dziecinnie niż pani. Proszę pani, czy pani dom rodzinny ucierpiał od tych pierwszych bombardowań w trzydziestym dziewiątym roku?

W trzydziestym dziewiątym roku to mieszkaliśmy u mojej mamy matki, czyli mojej babci. Przy ulicy Chełmskiej taka maleńka była uliczka, Grochalska się nazywała, i tam był babci majątek. Najpierw moi rodzice mieszkali właśnie tam, ale później w czasie okupacji ojciec należał do AK, zresztą w trzydziestym dziewiątym roku brał czynny udział w działaniach wojennych i był w niewoli.

  • W jakim oddziale walczył pański ojciec?

Trudno mi powiedzieć, ponieważ ojciec mamie mojej zabronił opowiadać cokolwiek o rodzinnych sprawach...

  • Po wojnie już, tak?

Zawsze, całe życie nie pozwolił, ponieważ pochodził z hrabiowskiej rodziny i to było bardzo niebezpieczne politycznie, w związku z tym my prawie nic nie wiedzieliśmy. Tylko tak jak mówię, ponieważ ja byłam wścibska i umiałam selektywnie się bawić i wysłuchać, gdzie się co dzieje, to tylko takie rzeczy usłyszałam. Zresztą w czasie okupacji z moim ojcem chodziłam na wizyty rodzinne do jego wujka, księcia, jak on się nazywa... Tyszkiewicza i tam dopiero były takie rodzinne spotkania i tata mój tylko mnie zabierał, ale nigdy nie chciał tego starszego syna swojego, czyli mojego brata, zabrać.

  • Czy pani pamięta na przykład ojca w mundurze z trzydziestego dziewiątego roku? Czy pani pamięta jakieś pożegnanie, jak on wychodził na wojnę?

Jak wychodził na wojnę, to też mnie i brata starszego po cywilnemu odwiózł do tej ciotki na Żoliborz, bo uważał, że człowiek wojskowy, i znał się jakoś na tych działaniach wojennych, bo brał czynny udział już jako kadet, młody student, już brał [udział w walkach] w czternastym roku, potem w siedemnastym i dziewiętnastym, to wszystkie te działania wojenne przeżył i chyba na przełomie dziewiętnastego i osiemnastego albo siedemnastego roku był ułanem, jako ułan znaleźli się w potrzasku.

  • To niestety nie dotyczy naszej rozmowy. Proszę mi powiedzieć, czy pani pamięta powrót ojca, to znaczy czy pani ojciec przez cały okres okupacji był w niewoli?

Nie, nie, nie.

  • Proszę powiedzieć, czy pani zapamiętała powrót ojca?

Tak, z opowieści, słyszałam, że bardzo kucharz się dziwił, że wszyscy jeńcy są tacy brudni i nieogoleni, dlaczego ojciec jest taki elegancki i ma białą koszulę, biały kołnierzyk. A mój ojciec menażkę jakąś czy blaszkę znalazł i rozpalał sobie ognisko, nalewał wody, sypał białego piasku i w tym piasku prał sobie wszystko. Golił się, nie miał brzytwy, to nóż wyostrzył i golił się i zawsze był taki właśnie schludny. Jak również był wielkim palaczem, dawali jakiś tam przydział, kontyngent, ci Niemcy tym niewolnikom, ale ojciec oddawał innym „potrzebowskim”, a sam wyrzekł się palenia, tylko... I ten kucharz, który podawał im to marne jedzenie, ale takie, jak to było w niewoli (buraki czy coś gotowali, tego już nie powiem dokładnie, bo tego chyba nie wychwyciłam swoim uchem), ten kucharz postarał się, żeby ojca zwolnili. Zresztą mój ojciec władał językiem niemieckim i mówił, że ma czworo dzieci, żona w ciąży została, to jest troje dzieci i żona ciężarna. Ten kucharz jakoś pozwolił, że tego ojca w pierwszej kolejności, bo wszystkich zwolnili z tego obozu Niemcy i wysłali do domu. I w ten sposób ojciec wrócił.

  • Czy pani pamięta ten moment, kiedy ojciec wrócił do domu?

Znaczy o tyle pamiętam, że znowuż po mnie przyjechał i po brata w trzydziestym dziewiątym roku i zabrał nas do domu już razem.

  • Czyli pani wróciła do domu swojego, tam na Chełmskiej?

Tak, tak, razem z ojcem wróciłam i tam jakiś czas mieszkaliśmy i potem ojciec cały czas był w AK i walczył w podziemiu. Cały czas chodził na zjazdy, przygotowywali różne akcje, brał czynny udział. Ja to wszystko szczątkowo wysłuchiwałam, bo bardzo rodzice, ojciec krył się i zabraniał cokolwiek, bo mówił: „Może Hania to nie powie, ale nie jestem pewien Jurka. Jurek jest taki śmieszek, że albo się pochwali, albo co, a ją to można pokroić i tak ona nic nie powie”.

  • Czy rodzice dawali pani, pani braciom jakieś przestrogi czy rady, jak się zachować?

Tak, dawali przestrogi, tak jak mówię, że nie wolno było nic opowiadać, co się w domu mówi, i gdzie ojciec przebywa i gdzie chodzi. Zresztą do końca było to tajemnicą. Ja do dzisiaj nie wiem, gdzie on miał te zgromadzenia. Wiem tylko tyle, że dodatkowo społecznie, tak dla wszystkich ludzi, ogólnie, żeby to było wiadomo, to brał czynny udział w Czerwonym Krzyżu i tam różne takie... Z Czerwonego Krzyża otrzymał jakiś taki kontyngent (czy to kontyngent się nazywa, czy jakoś tak), w każdym bądź razie otrzymał mieszkanie na tym Starym Mieście przy ulicy Sapieżyńskiej i w dalszym ciągu chodził, ciągle znikał i przed godziną policyjną powracał i pan dozorca z kluczami przy bramie stał i ojcu otwierał bramę, wpuszczał, podawał mu rękę, witał się, porozmawiał coś jeszcze. Przez okno z drugiego piętra widziałam tego ojca.

  • Czy pamięta pani hrabinę Tyszkiewiczową?

Nie, nie, absolutnie nie pozwolił ojciec się z nikim kontaktować. Nawet nie wiem, co bo tych Tyszkiewiczów było bardzo dużo. Nigdy się nie kontaktowaliśmy, jedynie tylko ja z ojcem byłam raz czy dwa razy na przyjęciu [u wujka mojego taty, czyli u księcia].

  • Czy pani pamięta, gdzie to było, gdzie oni mieszkali?

Tylko tyle pamiętam, że musiał to być ogromny dom, ponieważ ten wujek, mojego ojca wujek, miał mieszkanie kondygnacyjne, że najpierw się wchodziło jednymi schodami, drugim i schodami można było wyjść, najpierw się wchodziło i w liberiach – to mi się podobało jako małemu dziecku – chodzili w takich pięknych, czerwonych czapeczkach jak w doniczkach, ci w liberii, w białych rękawiczkach, w granatowych spodniach, tu góry to już nie pamiętam, ale lampasy były kolorowe, to mi się podobało. Potem przez salę bilardową nas prowadzili po schodkach, a między jednym schodkiem a podestem i następnym schodkiem były wszędzie kotary i za każdą kotarą stali tam jeszcze ci w tych liberiach. Bardzo mi się to podobało, to takie fragmenty. I może przy stole – ojciec na zaproszenie tego wujka zapraszał mnie do stołu. Ojciec zawsze mnie pytał: „Haniu, co byś zjadła?”. – „A co tatuś uważa, że mogłabym zjeść?”. Ten wujek się nie mógł nadziwić, mówi: „To te nasze dzieci – mówi – takie mają wychowanie zagraniczne, a co te dzieci wyprawiają. Ja bym się wstydził te dzieci, swoich wnuków, zawołać do stołu, a tu – mówi – tak ją wychowałeś”. W drylu wojskowym byłam wychowana.

  • Czy pani pamięta takie życie codzienne, jedzenie w czasie okupacji?

W czasie okupacji? W czasie okupacji to był chleb na kartki, tak jak wszyscy, którzy...

  • Czy pani pamięta, czy chodziła po ten chleb, czy stała pani w kolejce z...

Nie, nie, to mama chyba zaopatrzenie robiła. I marmoladę... Ja z mamą chodziłam, to widziałam, w dużych blokach była taka marmolada, ale podobna do buraków. Ja się pytam: „Mamusiu, ale ta marmolada to ma kolor buraków, ale taka ładna jest, bo buraczek jest okrągły i ty gotujesz zupę z tych buraków, a tutaj pan czy pani sklepowa kroi nożem”. Ttak jak mówię, byłam strasznie dociekliwa wszystkiego. To chleb i marmoladę, a tak to więcej nic nie było. Z Czerwonego Krzyża dostał ojciec przydział na czworo dzieci po litrze mleka, ponieważ wszyscy trzej bracia mieli zmiany w płucach. Tylko ja jedna byłam na płuca zdrowa i nic mi nie dolegało. Tylko tyle że byłam cieniutka i malutka.

  • Niedaleko ulicy Sapieżyńskiej było getto. Czy pani wtedy zdawała sobie sprawę z tego, co to jest getto?

Tak, zdawałam sobie sprawę bardzo, bo już byłam dzieckiem, które skończyło pierwszą klasę, drugą klasę, i trzecią, i byłam już po komunii świętej. Poza tym z tej Sapieżyńskiej, która geograficznie była przyległa do Bonifraterskiej, a na ulicy, przez ulicę Bonifraterską przy samym murze, tam gdzie było getto, przechodził tramwaj, ja często musiałam na przystanek jechać i jeździłam sama do Czerniakowa do babci w odwiedziny. Wracałam do ulicy Królewskiej (już nie pamiętam, jaki tam numer chodził, czy „dwójka”, czy „jedynka”, jakiś taki nieduży numer tramwaju jeździł), z powrotem wracałam do domu, ale musiałam z tego przystanku tramwajowego, który był prawie vis-à-vis Sapieżyńskiej, przejść przez jezdnię i przechodząc, widziałam żandarmów, którzy chodzili w mundurach niemieckich z blachą na piersiach, a na plecach mieli karabiny. I niech tylko któryś z izraelitów w oknie się pokazał, to od razu strzelali, bez ostrzeżeń, tak że to były bardzo ciężkie sprawy. Poza tym jeszcze pamiętam, na własne oczy widziałam, nawet wtedy jeden tramwaj przepuściłam, żeby dobrze się przypatrzyć, że jakiś pan, prawdopodobnie Polak, miał paczkę dosyć dużą, którą przerzucił przez mur, ale wtedy jak tramwaj stanął na przystanku. A Niemcy w pierwszym wagonie tuż przy motorniczym mieli jeden przedział dla siebie, więc motorniczy tak sprytnie przejeżdżał, że oni byli daleko za przystankiem, natomiast koniec wagonu był naprzeciwko tego osobnika, który przerzucił paczkę. A za chwileczkę cegła na wysokości piersi wysunęła się i malutki pakunek z rączką [ktoś] podał temu panu. Takie obrazy to pamiętam, widziałam i jak przyszłam do domu i z ojcem się zobaczyłam, to ojcu to opowiadałam. Mówił: „Dziecko, żebyś już nigdy nikomu tego nie opowiadała, bo mogliby wyśledzić, okupant by to wyśledził i zlikwidował by ten otwór w murze, a tam ludzie umierają z głodu i to jest konieczne, to jest nasz obowiązek, Polaków, żeby pomagać”, mimo że Polacy byli głodujący i umieraliśmy z głodu.
Następny taki przykład drastyczny to już przed samym upadkiem powstania żydowskiego. Widziałam to na własne oczy, ponieważ od strony Sapieżyńskiej do Konwiktorskiej dzieci dochodziły z podwórka czy jak szliśmy ze szkoły. Tam jest źródełko, przypuszczam, że do dnia dzisiejszego znajduje się przed Dworcem Gdańskim. Tam jest taki tunel, że można było na Żolibórz, nie tramwajem, tylko tym tunelem, wyjść na Żolibórz, na ulice Dymińskiego (po Powstaniu losy też mnie tam skierowały, rzuciły). Do tego źródełka [chodziły] dzieci ze szkoły, spragnione picia, a ojciec nie pozwalał pić z kranu wody. A do tego źródełka to mama mówi: „A do tego źródełka chodzicie?”. – „Ale w źródełku jest czysta, chłodna i bardzo dobra woda i pijemy codziennie i nic nam nie jest”. Przed tym źródełkiem po schodkach wchodziło się, parę takich schodków było chyba wśród traw, jakieś takie podwyższenie i duża polana była, taka łączka była i myśmy tam zbierali kwiatki. Zwłaszcza dziewczynki, zbierałyśmy kwiatki, takie drobniutkie stokrotki, jeszcze niebieskie, maleńkie kwiatuszki, bo wieczorem po zamknięciu bramy przy ulicy Sapieżyńskiej odbywały się majówki, msze zawsze ktoś odprawiał, jeżeli nie mógł ksiądz przyjść od Franciszkanów z ulicy Franciszkańskiej, to ktoś z mieszkańców. I tam żeśmy dopiero śpiewali wszystkie pieśni kościelne, pierwszomajowe, więc ja te kwiatuszki zbierałam do tego ołtarzyka, żeby wieczorem Matkę Boską przystroić. Te kwiatuszki stały, ci, którzy pilnowali, opiekowali się ołtarzem, przyjmowali od dzieci te kwiaty. I naraz widzę taki obraz z tej łąki... A z tej łączki naprzeciwko, tu gdzie żeśmy te kwiatki zbierali, była wartownia do getta i tam stał żandarm w mundurze. Naraz zbliżyło się dziecko, na pewno żydowskie, bo takie są suchutkie jak patyczek i maleńkie, że ja byłam drobna, ale to dziecko to chyba mnie do pasa sięgało albo tak mnie się wydawało wtedy. I miał plecaczek malutki, taki chlebak przez ramię przewieszony, rączki podniósł do góry i prosił, żeby go wpuścił ten wartownik. On szedł z polskiej strony, już wracał do swoich rodziców, do rodzeństwa, z wypełnionym chlebaczkiem. A co mu Polacy mogli dać, jak się za chwilę okaże, co on tam miał w tym plecaku? Żandarm chwycił go za suche nóżki i rżnął go główką o mur. I dziecko jak upadło, to już na moich oczach się nie podniosło, a z tego plecaczka posypały się parę kartofelków, parę buraczków i skórki od chleba.
  • Jakie to na pani wrażenie zrobiło, czy pani rozmawiała potem z rodzicami później na ten temat?

Rozmawiałam i wydoroślałam bardzo. W tym momencie tak wydoroślałam, że wiedziałam, co to znaczy okupant, co znaczy tragedia dla ludzi za tym murem. Bo my straszne cierpienia mieliśmy i te naloty bez przerwy, i nieobecność taty, wiecznie gdzieś był płacz mojej mamy, ciągle płakała i patrzyła w okno, czy już idzie, czy nie idzie. Ja już wtedy, jak na własne oczy zobaczyłam, co się działo, to zrozumiałam tragedię straszną. I potem inne znowuż zdarzenia. A ciągle do tej cioci na Żolibórz chodziłam, ale tak jak mówię, że pod tym mostem, co można było przejść i ominąć Dworzec Gdański, więc tam też jak wracałam, to ciągle się zatrzymywałam i wiecznie w mojej wyobraźni i w główce dziewięcioletniej dziewczynki to było, że to dziecko – co z tym dzieckiem? I natrafiłam na powstanie żydowskie wtedy i widziałem, co się działo. Że podjeżdżały samochody wypełnione żołnierzami i strzelali, granatami rzucali, a ja tkwiłam na tej łące i patrzyłam na to wszystko.

  • Nie obawiała się pani, że dzisiaj robią takie rzeczy z nimi, że on, niemiecki żołnierz, może się odwrócić i pani też coś takiego zrobić?

Liczyłam na to, że jest duża odległość, bo cała jezdnia mnie jeszcze grodziła i trotuar, a ja na tej łączce, która była połączona z Konwiktorską, więc dla mnie to była przestrzeń przeogromna, ale ja i tak to wszystko widziałam. Naraz widzę, że wojskowy Niemiec, w mundurze, już na stronie żydowskiej w oknie otwartym stoi i po niemiecku woła tych wszystkich Niemców, żeby bramy otwierali i wjeżdżali, bo już jest zdobyte. I wtedy jak ci Niemcy wjechali, to oni granatami ich wszystkich. Tak się bronili Żydzi, rozpaczliwie się bronili.

  • Czy pani pamięta właśnie jakiś dymy znad getta?

No tak, tak. Cały czas. Później to się paliło, przecież to getto było, tak jak na filmie. Zresztą przypomniałam sobie, jak był ten film z naszym muzykiem, Szpilmanem, to wszystko jak gdyby się odtwarzało. Ten film był pięknie wydany i bardzo przeżyłam ten film. Miałam ten obraz w wyobraźni, co tam się musiało dziać w getcie.

  • Pani chodziła do szkoły. Jak pani wspomina swoją szkołę? Gdzie ta szkoła się mieściła?

Na Starym Mieście. Musiałam iść z ulicy Sapieżyńskiej przez boczną Mławską do Franciszkańskiej i gdzieś w tym pobliżu ta szkoła była. Ale po Powstaniu, ja nawet już byłam mężatką, z mężem pojechaliśmy, to w ogóle jeden, jedyny gruz, całe Stare Miasto to zrównane z ziemią było, no coś niesamowitego.

  • Co pani zapamiętała z nauki w tej szkole, co pani utkwiło w pamięci?

Przygotowywała nas katechetka do komunii, to najbardziej pamiętam, i później całą tą [uroczystość] w kościele Marii Panny na Skarpie, tam brałam komunię świętą. No to tak jak dziecko, byłam wzruszona i przybliżona tymi myślami.

  • Czyli mimo wojny to i odbywały się uroczystości w kościele, wszystko w pani rodzinie się odbywało?

Tylko mój ojciec i ja, a tak to nikt, żadnej rodziny. Mama miała maleńkie [dzieci], jeszcze troje dzieci poza mną.

  • Proszę pani, jaka atmosfera panowała w pani domu? Czy pani coś słyszała właśnie na ten temat, że trzeba walczyć? Czy coś z tego do dzieci dochodziło?

Nie dochodziło nic, ponieważ myśmy mieli olbrzymi pokój, to nawet sankami mogliśmy jeździć. Ja te młodsze dzieci woziłam na sankach po podłodze, a ojciec zamykał na klucz, żeby nam nie przyszło do głowy do kuchni przyjść. Rodzice zostawali w kuchni, moim obowiązkiem było uśpić chłopców, tych młodszych, a ten mój brat najstarszy to on w drodze do poduszki już spał, to już w ogóle...

  • Czyli do pani jakby nie dochodziło nic...

Nie, bo to było, że tak powiem, przykazanie ojca, wojskowego człowieka, który brał czynny udział. Zresztą to był człowiek, który miał krzyż Virtuti Militari z tych lat siedemnastych i osiemnastych. Mój ojciec wtedy jako młody człowiek, ale już wojskowy, wyprowadził całą armię polską, która była zamknięta w kotle przez Niemców, i musiał przywieźć ojciec aprowizację żywności i broni w nocy, a przedtem musieli złapać „języka niemieckiego”. A ponieważ tak jak mówiłam, znał język niemiecki, to zwiadowca niemiecki, ale taki był tchórzliwy, że wszystko im wyśpiewał i powiedział im hasło, wszyściusieńko, i dzięki temu ojciec mu przyrzekł, bo ojciec mój prowadził całą tą aprowizację, przyrzekł mu, że wolno go puści i puścili go wolno. Ale on sam jako zwiadowca, a ci co stali na warcie, to znali przecież to hasło i jego też znali, on to hasło używał, i oni mu odpowiadali i że jedzie do sztabu.

  • Ale to inna historia. Proszę pani, jak pani zapamiętała wybuch Powstania?

Powstanie Warszawskie to zapamiętałam w ten sposób, jak już wspomniałam wcześniej, że tata tylko mnie przywiózł do cioci. I tylko wiem, to słyszałam na własne uszy, jak jej przykazał, że teraz idzie walczyć za Polskę, to to zapamiętałam, przy mnie tylko tyle powiedział, i zostawia mnie ciotce na opiece, że ma się mną zaopiekować.

  • To było przed wybuchem Powstania? Jeszcze w lipcu?

Tak, przed wybuchem Powstania.

  • A pani mama i bracia?

Zostali na Starym Mieście przy ulicy Sapieżyńskiej. Z została z najstarszym synem czternastoletnim i jeden był z trzydziestego dziewiątego roku, bo prawie pod gruzami się urodził, a drugiego to ojciec na pamiątkę sobie „produkował” chyba w czterdziestym roku. Też mu dał na imię Czesław. Tak że mama z trojgiem została na Starym Mieście. A ojciec, stąd, co mama mi po Powstaniu opowiadała, brał czynny udział w Powstaniu na cmentarzu Powązkowskim. Tylko tyle mama powiedziała, że tam był. Ale jakaś zdrada musiała tam być, ktoś tam się dostał, że z CIWF-u przyleciały samoloty i dokładnie zbombardowali i wybili mnóstwo Powstańców na tym cmentarzu. Ojciec kanałami, ranny w rękę, w łokieć, przedostał się na Stare Miasto i dalej walczył.

  • Jak pani zapamiętała dzień 1 sierpnia?

Dzień 1 sierpnia. Na Żoliborzu zawsze z cioci mojej synową, synowej córeczką, ja się nią opiekowałam, Elżbietą...

  • Na jakiej ulicy pani była?

Kino chyba było na Suzina, to tuż za Suzina, jak ulica Suzina się kończyła, były bloki spółdzielcze.

  • I kościół po drugiej stronie.

Tak, kościół. Ta synowa z tą córeczką była właśnie w tych [blokach], bo oni mieli tam własnościowe mieszkanie. Ciocia moja przy placu Inwalidów, naprzeciwko parku Sowińskiego, miała restaurację i my codziennie z tą dziewczynką, z tą młodszą Elą, za rączkę ją prowadziłam, bo oni to już mnie uważali... Zresztą tak niechlubnie ciocia mówiła „stara malutka”. „»Stara malutka« cię przyprowadzi i odprowadzi”. Ja w głębi serca to byłam obrażona, ale nigdy nie zrobiłam wymówki żadnej, [bo] byłam ponad. Zawsze mówiła ze swoimi córkami: „Ona jest taka sama jak ojciec. On nigdy nikomu nie zwrócił uwagę ani nic, tylko co wie, to wie dla siebie”.

  • Czy pani była blisko całej akcji, czy pani zapamiętała strzały?

Pamiętam i widziałam. Doszłyśmy z tą Elą do placu Wilsona...

  • Czy pani wie mniej więcej, jaka to była pora dnia?

Koło szesnastej, bo już było po obiedzie, w każdym bądź razie nie o siedemnastej, tylko grubo przed. Na placu Wilsona jest apteka (do dzisiaj zresztą jest ten budynek stoi i apteka) i Niemcy już przy murze, rzędem, jeden za drugim z karabinami stali. A po drugiej stronie jezdni były bloki mieszkalne (o tym kościele, co pani mówi, to właśnie po tamtej stronie był) i tam była księgarnia i różne inne jakieś tam sklepy. Kobiety w wiaderkach miały kwiaty. I słyszałam, jak Niemcy krzyczeli do tych niewiast: Weg, weg! Matka, weg, nach Hause. Weg, weg, weg! I one te wiaderka [wzięły] i przy murze uciekały. I zobaczyłam właśnie już starcie Niemców z naszymi Powstańcami. Ale byłam po stronie, tu gdzie Niemcy, przy tej aptece, i tam była brama do budynku i: Weg, weg, weg! Niemcy krzyczeli, ja ją [Elę] za rękę i myśmy w tą bramę weszły. Tam jej wujek na parterze mieszkał i my do tego wujka. Ale ktoś tam nas spotkał, że wujek jest już w piwnicy z żoną, i do tej piwnicy [zeszłyśmy].
Dopiero rano, jak to trochę możliwie ucichło, to nam kazał: „Idźcie szybko, bo tam Elki matka – czyli jego siostra – ze strachu może umrzeć, że wyście poszły na obiad i całą noc was nie ma”. Myśmy wtedy szybciutko [poszły]. Tam się jakoś tak szło, że przy jakichś działkach się szło, i patrzymy, a tam kobieta leży taka... Rączki miała takie zwinięte, parasolka obok niej. Ela się tak wystraszyła, ja mówię: „Nie bój się, bo ta pani biedna już jest zabita, to nawet się nie może bronić, nie może wrócić do domu, a ty patrz, masz ręce całe, nogi całe – pukam ją w głowę – głowę masz całą”. – „No mam”. – „No widzisz, to idziemy”. I tak żeśmy przyszły do tej jej matki, czyli synowej mojej ciotki. Wróciłyśmy, ona tak się ucieszyła, mówi: „Haniu, jak to dobrze, że ty jesteś taka odważna i ją przyprowadziłaś”, bo ta Elka była cała spłakana, trzęsła się. Taki to był mój pierwszy dzień. Potem, już nie na placu Inwalidów ani Wilsona, tylko na ulicy Kochowskiego, [ciotka] miała po drugim mężu willę.

  • Pani ciotka.

Tak. To znaczy nie ciotka, tylko wujek, jej drugi mąż. I tam już żeśmy cały czas [przebywali].

  • Cała rodzina...

Ja to nazywam, że nie moja rodzina, tylko mojej cioci rodzina. I z Powstańcami – w tym domu na pierwszym piętrze był sztab AK i przychodzili Powstańcy z meldunkami w nocy i w dzień, różnie. Ja się z tymi Powstańcami domówiłam, że jak oni co noc wychodzili na akcje na Dworzec Gdański, tylko nigdy wszyscy nie wrócili, a jak wrócił któryś z akcji, to może jeden albo dwóch, całkowicie ranny ledwie się przywlókł. Ale ja i tak za następną ekipą (codziennie chodzili) się umawiałam, że ja z nimi pójdę. I oni mi obiecywali, że mnie wezmą. Później im robiłam wymówki: „ A jednak mnie nie wzięliście”. – „A może byś zginęła?”

  • Gdzie pani chciała pójść?

Na Stare Miasto.

  • Pani chciała do domu?

No tak, wrócić. Mówię: „Tam jest moja rodzina. Tutaj jest mojej cioci rodzina, to nie jest moja rodzina”.

  • Ale ojciec zostawił panią właśnie w tym miejscu.

No, ale ja ją [rodzinę, ciocię] teraz, z perspektywy czasu i w tym czasie, gdyby to się działo, to jako kobieta i matka, bo mam syna, to bym ją rozumiała, że bliższa ciału koszula niż sukmana. A ja przecież już byłam tą sukmaną. Zresztą byłam pewnie niepotrzebnym balastem.

  • Tak się pani wtedy czuła?

Tak.

  • Z czego pani wywnioskowała, że pani tam zawadza?

Z tym, że były fakty nie mieszczące się w umyśle człowieka. Żebym mogła dostać jakikolwiek obiad, kiedy wszyscy już zasiadali do obiadu, to w dwojaczkach musiałam zanieść obiad tej synowej, która siedziała w piwnicy z Elą. „Jak wrócisz, to zjesz”. To ja po drodze jak szłam, [myślałam]: „No tak, ale jak mnie zabiją, to już ten obiad kto inny zje”, ha.

  • Czyli pani chodziła z Kochowskiego na drugą stronę ulicy, żeby tam zanieść... Codziennie pani tam chodziła?

Codziennie przynosiłam, a rano codziennie to musiałam iść dwa domy dalej po mleko dla tej córki, córeczki maleńkiej, która była malutka.

  • Czy pani pamięta jakieś sytuacje groźne?

Tak.

  • Przy przechodzeniu przez ulicę?

Chodziłam ulicą, żeby mnie kulki zabiły nareszcie, ale jakoś Pan Bóg nade mną czuwał, że widziałam, jak świszczą kolorowe, koło mnie, przede mną, za mną, obok, a mnie Pan Bóg jakoś przeprowadził. A ja gardziłam iść okopem.

  • Tam okop był?

Tak. Wykopany był okop i przykaz był, że jeżeli ktoś musi już iść, to tylko okopem, a ja nie.

  • Z tego powodu, że pani się tam źle czuła, to chciała z tymi chłopakami iść.

Tak, tak. I ja byłam w kontakcie. Tu mąż przypomniał mi... Jak byłam u tej synowej... Zresztą bardzo kochałam tą synową. Ona miała na imię jak moja ciocia, Stasia, i ona też, tylko Stenia na nią mówili, i moja mama też Stanisława, więc tak jakoś, ale widocznie... A zresztą ona była bardzo dla mnie życzliwa. Jakby mogła nie być życzliwa, skoro ja jej obiad przynosiłam, no ale... Ja odczuwałam, że jest mi życzliwa.
Pewnego razu, kiedy już wracałam z tymi menażkami, zaczął się nalot straszliwy i Powstańcy wszyscy krzyczeli: „Do piwnic, do piwnic”. Ja mówię: „Ja muszę wrócić na Kochowskiego”. Naraz wzrok mój poszedł w górę, patrzę, a [oparty] o futrynę, w otwartym oknie, z opaską stoi Powstaniec z karabinem, ale bez głowy! Szukam tej głowy, patrzę, leży ta głowa, ale ja tej głowy nie mogłam uradzić. Tak jak mówię, ja byłam taka cieniutka i prawdopodobnie niedożywiona. Może dlatego taki zmysł miałam i pamięć – tą pamięć Pan Bóg mi daje do dzisiaj. Ja wszystkie cyfry, gdzie, co, kiedy i ile, po co, kto, komu, ja to wszystko wiem. Pobiegłam do tych Powstańców i mówię: „Idźcie, weźcie tą głowę, bo na tą głowę czeka i trzeba mu założyć. Bo jak on bez tej głowy z karabinu strzeli?!”. Któryś tam mnie tylko przytulił i ja wtedy zrozumiałam, że on już nie żyje. To takie obrazy.
  • Jak pani traktowała tych chłopaków, jak oni wyglądali?

Oni dla mnie to byli ukochani Powstańcy – z opaskami, w hełmach, z opaskami. Widziałam ich jako dla mnie wybawicieli, żebym ja mogła już odejść od tej rodziny ciotki, odejść i pójść, zobaczyć, co się tam na tym Starym Mieście dzieje. Już im mówiłam: „Nie przez Dworzec Gdański, górą, bo tam – mówię – jest szafa grająca. Jak ta szafa zagra i zanim wystrzeli...”. Bo oni mówią: „Jak to? Gra?”. – „Bo oni na takich łańcuchach nastawiają tą szafę, żeby wystrzał był wyrzutnia taka była tej kuli, pocisku, a pocisk jak leci, to świszcze. I ten pocisk prawdopodobnie już temu Powstańcowi urwał głowę, ten podmuch powietrza”. To oni się nie mogli nadziwić, co ja opowiadam. Ja mówię: „Ja was przeprowadzę przez ogródki od placu Inwalidów. Tam są prywatne ogródki, to nawet jak ludzie mają zamknięte, to przeskoczymy przez parkan i – mówię – na ulicę Konwiktorską”. – „Ale tam jest Wytwórnia Papierów Wartościowych i Niemcy”. – „Ale sami mówiliście któregoś razu, że raz są Niemcy, raz Powstańcy. Może trafimy na Powstańców, a nie na Niemców”. Oni tylko z litością na mnie patrzyli.

  • Ale chętnie z panią rozmawiali?

Bez przerwy, bez przerwy. Czy miałam do nich interes natury takiej, że ja ich prawie obligowałam, żeby oni mnie wzięli i oni mnie przyrzekali, ale nigdy tego przyrzeczenia [nie spełnili]. Bo ciotka, w suterynie siedzieliśmy... Daj Boże zdrowie mieć po dzisiejszy dzień niektórym ludziom taką suterynę, gdzie były wszystkie wygody, takie piękne wygody, że i kuchnie, i natryski, i w ogóle wyposażenie. Tak jak mówię, sztab był na pierwszym piętrze.

  • Pani tam w piwnicy spędziła...

Tak. Ciotka zamykała na klucz, żebym się nie wymykała, i mówi: „Ty nigdzie nie wychodź, bo musisz jutro obiad zanieść”. Ja mówię: „Ja zdążę przyjść przecież”. Wiedziała, że ja się wybieram.

  • Czy tam jeszcze jakieś inne dzieci były, z którymi miała pani kontakt?

Były dzieci pani dozorczyni. Tej pani dozorczyni mąż, tak jak teraz to sobie wszystko uzmysławiam, to musiał być w konspiracji w Kielcach, w lasach, i on jakimś cudem miał informacje. Takie swoje mieli informacje widocznie. Ona miała pięcioro dzieci i też miała takie malusieńkie dziecko, dopiero co się urodziło. I ona też ciągle płakała. I później, jak nas Niemcy ewakuowali przez Żoliborz i Wolę, zatrzymaliśmy się przy kościele Świętego Wojciecha, potem do Pruszkowa, to ona mówi: „Żebym się tylko mogła do pociągu dostać i wysiąść w Kielcach”. Ciągle tylko to słyszałam. Powtarzała. I z tą gromadką dzieci... Ale my jeszcze… Ja ciotce to musiałam codziennie poza tym mlekiem to przynieść wiadro wody.

  • Skąd?

Z następnej działki. Jak ta ulica się nazywała, Arek? Suzina? Przepraszam, ale jakoś nie pamiętam. Ale tak jak była Kochowskiego, gdzie ciotka mieszkała, to później ta ulica była, Suzina chyba. A Felińskiego to jeszcze była dalej, bo ja chodziłam po w Powstaniu do szkoły na Felińskiego.

  • Czy pamięta pani na przykład jakieś kościelne uroczystości? Czy coś się odbywało? Jakieś msze?

Słychać było, ale ja nie chodziłam, bo miałam takie obowiązki, żeby tam ten obiad zanieść i przynieść te menażki i iść po wodę. A potem ciotka na klucz zamykała, żebym rano po mleko poszła.

  • A to mleko skąd było? Krowa jakaś była?

Koza. Miała pani kozę i budynek w budowie i na podwórku był jeszcze taki nieład budowlany. I między tym nieładem budowlanym rosła trawa. I ta koza to byle co jadła. I to mleko przynosiłam.

  • Czy oprócz tego jednego nalotu, o którym pani opowiadała, pani pamięta jeszcze jakieś działania wojenne?

Tak. Jeszcze pewnego razu, jak już wszystkiego jedzenia zało... Bo Powstańcy konie zabijali, które były ranne, więc ciotce kawałek zawsze czegoś tam dali, ponieważ dawała pół willi do dyspozycji temu sztabowi. Ale co ja chciałam powiedzieć?

  • Czy widziała pani jakieś działania wojenne?

Tak. No więc właśnie jak te obiady nosiłam, to też tam zastały mnie też tak samo, one już zjadły ten obiad, to ja mówię: „Biorę menażki i już idę, bo ja muszę po wodę pójść”. I widziałam taki przypadek, jak samolot leciał niemiecki z Bielan, mówili, że z CIWF-u leciał, tam było lotnisko. Ja nawet spojrzałam. Patrzę, jaki młody człowiek!

  • Było widać?

Nad domami, o tak. Ja tylko patrzyłam, czy nie zawadzi podwoziem. I on się też na mnie spojrzał. Nasze oczy się spotkały. I taka myśl mnie przeszła: „A mój ojciec czy żyje? Co się stało? Jutro muszę albo dzisiaj w nocy już nieodwołalnie iść”. I jaki strach w tych oczach niemieckich. To tak jakbym dzisiaj widziała te oczy niemieckie. A za chwilę w ten dom, tylko w dalszym rogu, zrzucił bomby i odleciał. No ja nie wiem, ale też mieli swoją gehennę. A jeszcze pewnego razu, tak jak mówię, że zało co do garnka włożyć. A [do wyżywienia] było tak: ciocia z córką dorosłą i z dzieckiem, ten wujek, co to był jego dom, ciocia i ja, i jeszcze synowa tam za tym kinem z córką, gdzie te obiady [nosiłam]. I nie było z czego [zrobić jedzenia]. I tak uradziły, żeby wstąpić po tą Stenię... Córka miała na imię Halina, była moją chrzestną matką, i mówi: „I weźcie Hankę, bo wy się pogubicie, a – mówi – ona, co jej każecie, to ona zrobi”. I tak z tego później poszłyśmy aż na plac Wilsona. I od placu Wilsona to już wtedy okopami, bo one mi nie dały iść górą, [tylko] okopami przeszłyśmy, jak jest straż. Bonifacego czy jak tam...

  • Słowackiego...

Tak, tak. To tam, za Słowackiego były działki gospodarskie i tam jakoś tymi okopami one mnie przywlokły. Ostatnia szłam, one dwie. I do gospodarza jakoś chyłkiem, a gospodarz mówi: „Żebyście tu wór złota położyły i wszystkie kolczyki i pierścionki, to ja – mówi – na pole nie wyjdę”. – „Dlaczego?” – „Bo – mówi – siedzi na »jaskółce« snajper. Siedzi snajper i kto się wychyli, to – mówi – już po nim jest”. No to one uradziły, że ja jestem malutka, to mogę iść. A ten gospodarz mówi: „To ja cię nauczę, bo calusieńkie moje pole jest w kratkę sznurkami powiązane. A – mówi – na końcach tych wiązadeł wiszą dzwoneczki. I jakbyś nogą zawadziła o któryś sznurek, to dzwoneczki wszystkie wtedy zadźwięczą i będzie nalot i my tu zginiemy wszyscy”. No ale ja miałam inny strach, że ja nigdy w życiu nie byłam na wsi i nie wiedziałam [jej]. Tylko ze szkoły, z opowiadań [znałam] wieś. I w kartofliska jak ja wejdę, to tam robaki są, to ja się brzydzę tego. No ale one mi kazały, powiedziały: „Ty, Hanka – mówi – nie filozofuj, tylko ty idź i – mówi – zobacz, może te kartofelki leżą w bruzdach. A ten gospodarz mówi: „Tak, tak. Parę kartofli tam w bruździe powinno się znaleźć. Jakieś buraczki, jakąś marchewkę”. No i ja tak chodziłam, w te kwadraty sznurków wchodziłam. Nie poruszyłam żadnego dzwonka...

  • Snajper do pani nie strzelał?

A, niech mu Pan Bóg da zdrowie, jeżeli on nie zabił nikogo, tylko ktoś go przymusił. Młody był na pewno, bo snajperzy to tylko byli młodzi. Zresztą widziałam tego pilota, to młodziutki był, dopiero co po szkole. Może też był zrozpaczony, od matki wyrwany został.

  • Przyniosła pani te warzywa?

Nie przyniosłam, nic, bo się zbuntowałam. I powiedziałam sobie tak: „To one takie duże i mają już swoje dzieci, dla tych dzieci, a moja rodzina jest na Starym Mieście, gdzie wszyscy Powstańcy jak idą na akcje, to giną. To co tam na tym Starym Mieście się dzieje? Może już nie żyją”.
I tak było przecież. Tylko że tak jak mówię, mój ojciec brał czynny udział w dalszym ciągu, na Starym Mieście objął ich już, i ludzi cywilnych wyprowadzał z domów, co uważał, że tam będzie bombardowanie. I szczęśliwie, mnóstwo ludzi z mnóstwa bloków wyprowadził na Franciszkańską i na Freta i na Koźlą i tam były piwnice. To już moja mama mi opowiadała, bo ja tego przecież nie byłam, to nie widziałam. Że były kręte schody żelazne i tam wszyscy ludzie pojedynczo zostali sprowadzeni. Tam były kadzie, beki z winem i się ludzie tylko tym żywili, [dzięki temu] przeżyli. Kraniki były małe, tylko kazali...

  • Pani wyprawa na pole była bezowocna.

Bezowocna. Bo tak jak [mówiłam, uznałam], że one są takie duże i mają swoje dzieci i one nie idą nawet mi pomóc. Bo może bym i pozbierała tych kartofli. Ale w takie zielsko gdzie ja bym się schowała do kolan. A tam robaki pewnie są.

  • A jaka atmosfera panowała w tej rodzinie, gdzie się pani schowała. Co mówili o Powstaniu?

Starsze osoby, bo był jeszcze jeden wujek, który miał przeogromny plac za swoim budynkiem i tam ten sztab, który był na górze, widocznie miał kontakt jakiś taki telefoniczny czy tam nietelefoniczny, radiowy, że zrzuty miały być. Ale nigdy te zrzuty nie dotarły. Palili w nocy latareczki w dołkach wykopanych, palili. Nigdy te zrzuty [nie doszły do skutku]. Ale była taka starsza pani, babcia, i ona tak mną się interesowała: „Oj, dziecko, ale nie martw się – mówi. – Rosjanie są za Wisłą. I chodź, pójdziemy do ogrodu i uklęknij albo połóż się i przyłóż ucho do ziemi i posłuchaj, czy słychać tętent koni”. To starszy człowiek, to ona myślała, że ta wojna to tylko tymi końmi, na koniach. „No, słyszysz coś?” Ja nic nie słyszałem. Ja mówię: „A babcia słyszy?”. – „No jeszcze nie słyszę”. I ja mówię: „I ja też ani razu nie słyszałam”. – „Może zabłądzili. Może jeszcze kiedy indziej albo w nocy może przyjadą”. I tak ciągle chodziła.

  • Co mówiono o Powstańcach czy o Powstaniu? Czy pani słyszała? Było coraz gorzej. Nie było, co jeść...

Ludzie byli z wielkim sercem i szacunkiem dla tych młodych ludzi, którzy jeżeli przyszli, w jakiejś grupie niewielkiej powrót był, i cali w ranach, albo oczy, albo głowy, albo nogi, to z wielkim szacunkiem i bólem. To takie moje odczucia.

  • Nie pamięta pani żadnych takich insynuacji?

Nie. Żadnych insynuacji nie było. Jedynie tylko ta babcia, co mi kazała na tej ziemi słuchać, że ruskie już jadą. Ale tam nie było słowa o ruskich wśród Powstańców i wśród tego sztabu. Ja tam do tych sztabowców chodziłam i widziałam.

  • Czy pani była świadkiem jakiś aktów ludobójstwa? Czy widziała jakiegoś rozstrzeliwania?

Tak, tak. Na Freta.

  • A to jeszcze przed Powstaniem?

Przed Powstaniem, tak. No jeżeli po akcji, jak na przykład na Kutscherę, to przecież listy potem wisiały, ilu musiało oddać życie ludzi złapanych w danej sekundzie. Ja sama, wracając ze szkoły, to tak tylko za budynkiem się skryłam i poczekałam. Po tej egzekucji.

  • Widziała pani egzekucję?

Tak, widziałam.

  • Gdzie ona się odbywała?

Na Freta. Tak mi się wydaje, że to chyba Freta. Zaraz, tą Mławską do Freta... Albo na Franciszkańskiej, albo na Freta. W każdym bądź razie raczej na Franciszkańskiej, bo wtedy „buda” odjechała, błyskawicznie uciekali. Ja jeszcze podeszłam i chusteczkę w krwi umoczyłam.

  • Po co?

Na pamiątkę.

  • Tak ludzie robili.

Że to nasza polska krew. Tak że nie było jakichś antagonizmów złowrogich, jak to się czasami teraz gdzieś słyszy w pracy czy gdzieś. A po co to było? Jakoś to odbieram z wielkim bólem.

  • Wtedy nie miała pani takiego wrażenia, że ludzie są podzieleni?

Nie. Nie byli podzieleni. Przynajmniej mi się tak zdaje. No do mnie byli bardzo sympatyczni. Ja się tylko stykałam w czasie Powstania z tymi ludźmi, którzy też cierpieli. Jeden tylko taki moment, jak sztabowiec do ciotki powiedział: „Pani Zielińska, niech pani opuszcza budynek i zabiera – mówi – z parteru tą panią z dziećmi na Suzina. Proszę iść za kino i tam są – mówi – wielkie schrony i oni wiedzą, że przyjdziecie. Proszę tam iść, bo tu będzie – mówi – wszystko zniszczone, zbombardowane i spalone”. Przypuszczam, że właśnie akowcy spalili, żeby dokumentacji nie było.

  • To było już pod koniec Powstania?

Tak. W ostatniej nocy, ostatniej nocy. I taki był obrazek, że przez okno myśmy z piwnicy wychodzili do ogrodu tego wujka i tymi ogrodami żeśmy szli tam jak to kino na Suzina. Ja patrzę, co ta moja ciotka robi, a ona [niesie] puste wiadro po węglu. Ja mówię: „Ciociu, ale po co ci puste wiadro i szufelka, jak nie ma węgla. Weź, nałóż węgla”. A ciotka mówi: „O Jezu, co ja robię! No czyś zgłupiała, po co mnie węgiel? Po co mi to wiadro? Dobrze, żeś mi powiedziała, że puste wiadro. Ja nie chcę żadnego węgla. Przecież nie wiadomo, czy my będziemy żyli, bo przecież jeszcze Niemcy się naradzają, czy mają tak wybić nas wszystkich na Żoliborzu, jak – mówi – słychać było”. Zresztą sztab wiedział, jak Wola strasznie [ucierpiała i wszyscy mężczyźni byli rozstrzelani].

  • Czy pani pamięta, że pani wiedziała coś na temat tego, co się dzieje w innych dzielnicach?

No nie, bo tak jak mówię, że ja się nie mogłam nigdy wyrwać. Jedynie tylko co poszłam z nimi po te kartofle niby, rzekome.

  • Jak wyglądało wyjście z Warszawy?

Wyjście z Warszawy to dla mnie było tragikomiczne.

  • Dlaczego?

Dlatego że ta moja ciotka i jej rodzina – słońce w zenicie, a one w futrach karakułowych. Tylko jeszcze jakoś któraś z nich oprzytomniała i te karakuły odwróciła do ciała, a tylko podszewką [na wierzch]. Ale jak wyszliśmy w tej kolumnie…

  • A wychodziłyście panie z tej willi czy już z Suzina?

Już z Suzina, już stamtąd. I na podwórku jeszcze wszyscy byli wypędzeni z piwnic i nie wiadomo było… Oni sami chodzili, ci Niemcy, i nie wiedzieli, czy pędzić, czy rozstrzelać.

  • Czy to byli Niemcy, czy jakieś wojska pomocnicze?

Przypuszczam, że to niemożliwe, żeby Niemiec takie rzeczy robił. Zresztą ja tam opisuję przykład z Niemca, jak się do mnie odniósł, jak nas losy rzuciły – [ciotki z rodziną i ze mną, gdzie przygarnęło mnie małżeństwo bezdzietne z Miedzianej Góry].
  • Już później. To za chwileczkę. Proszę powiedzieć, jak pani zapamiętała ten moment wypędzania. Czy pani pamięta krzyki? Czy to było groźne?

No nie. Groźne nie było, tylko oni byli roztrzęsieni. A ludzie czekali jak te owieczki – cicho i cierpliwie. A ja obojętnie. No i później, jak przyszedł rozkaz, gdzieś tak grubo po śniadaniu przyszedł, a raniutko, skoro świt nas wypędzili.

  • I staliście gdzieś na podwórzu?

Cały czas. Na jakimś takim dużym podwórzu.

  • Nie pamięta pani żadnych takich krzyków, groźnych sytuacji?

Nie, nie, nie. Tylko oni między sobą byli rozdygotani. I co robić? I co robić? Jaki rozkaz? I co robić? Bo to słychać było i widać po ich ruchach i fizjonomii. I jak już [do] nas przyszedł ten rozkaz, żeby maszerować… I przemaszerowaliśmy przez Wolę, aż widzieliśmy, jak się palą te domy i to wszystko takie zdruzgotane, zniszczone. No, rozpacz po prostu okropna. I był przystanek na placu przy kościele Świętego Wojciecha na Wolskiej. I naraz wici, w tej kolejce przyszła wiadomość: „Wszystkie złoto, które macie, pochowajcie, bo – mówi – Niemcy, żandarmi kobietom, jak nie mogą zdjąć, to – mówi – obcinają palce bagnetami. Z szyi ściągają wszystko, uszy obrywają i wyciągają kolczyki”. No i wszyściutko one, te moje kuzynki, że tak powiem, zaczęły [rozglądać się] po sobie, po sobie, gdzie tu schować. „Hani w majtki”. Ja mówię: „Ale ja mam dziurawe te majtki”. – „To zawiążemy”.

  • Przeniosła pani złoto?

To znaczy tylko to. A Halina mówi: „Ale w walizce cały plater złoty – mówi – i nasze rodowe wszystko”. – „No to szybko – mówi – otwierajcie i między dziećmi małymi porozdawać to i dziadkowi”. A ten wujek to on rzeczywiście wyglądał jak dziad spod kościoła, bo one mu wsadziły jakiś tobół z pierzyną zawiązany w kołdrę czy prześcieradło na plecy. Zarośnięty, zgarbiony i dosyć taki korpulentny, nieduży, no to on wyglądał jak Święty Mikołaj.

  • Czy pani pamięta, czy coś pani jadła podczas tej drogi? Czy była głodna?

Zaraz pani powiem. Jeszcze [dokończę] z tą walizką. „No to szybko tą walizkę”. Jak to tworzyła, a tam były tylko poduszki od sukienek. A ja: „Ha, ha, ha”. – „Czego ty się, głupia histeryczko, śmiejesz?” A ja mówię: „No tak, ciocia [niosła] wiadro puste. Zamiast złota to wzięłyście poduszki do sukienek. A gdzie sukienki? – Złościłam ich. – A gdzie sukienki? No w taką małą walizkę poduszki to się zmieściły, a suknie wasze balowe to już by się nie zmieściły”. To one mnie nienawidziły przecież.
I pani pyta, co myśmy jedli? Nic nie było do jedzenia. Ale jak nas jeszcze dalej od kościoła Świętego Wojciecha gnali w stronę Pruszkowa, to po drodze, teraz to jest ten cmentarz Powstańców i pomnik, to tam był taki dół i tam była woda, a wokół tej wody widocznie któryś przezorny posadził sobie pomidory i było pełno pomidorów. I [te kuzynki]: „Leć po te pomidory”. A ja mówię: „Nie. To mnie już nie namówicie. Już w CIWF-ie mnie wystarczyło – mówię. – A zobaczy mnie – mówię – żandarm? Po co? Same sobie idźcie”. I one jakoś tak [zrozumiały, że ja nie chce iść]. Była taka dróżka, taka kręta. Ja tam stałam i z ironią się przyglądałam. Zdjęły ze mnie płaszczyk, płaszczyk miałam taki ze [sztucznego niby materiału]. „Dawaj ten płaszczyk”. W ten płaszczyk naładowały pomidorów i tymi pomidorami one przeżyły. Nie wiem, czy mi dały, czy nie, bo ja chyba nie chciałam nic. Dopiero w tym Pruszkowie siostry zakonne roznosimy kawałki chleba i wodę. I tym malusieńkim dzieciom w puszeczkach mleko.

  • Całą drogę na piechotę pani szła. Ile taka podróż trwała, czy pamięta pani?

Na wieczór dopiero do Pruszkowa. Późnym wieczorem.

  • Jak pani zapamiętała obóz w Pruszkowie?

No to był taki jakby hangar. Mój mąż to mówi, że… To jak to było, Arkadiusz? Bo on też przez ten Pruszków przechodził. I słomy pełno i tam przeważnie leżeli ludzie niedołężni albo ranni. Ale ja tak spojrzałam. Tak jak mówię, że się robactwa boję. „Ja – mówię – tutaj nie pójdę”. – „A gdzie ty idziesz?” Ja mówię: „Wolę usiąść sobie pod księżycem, będę. A tu nie, bo tu – mówię – wszy chodzą po słomie. Jak ciocia chce, to niech ciocia sobie rozpostrze to futro i sobie [i swojej rodzinie]”. – „No już skończ ty z tą swoją opowieścią. Daj nam święty spokój. Co ty masz za pomysły”. O Jezu, jak ona tego Cześka, (mojego ojca), przypominała, to tylko to ciągle słyszałam.

  • Ile dni pani była w Pruszkowie?

W Pruszkowie to tylko tą jedną noc. Zaraz podstawione były pociągi i wepchnęli nas w pociągi towarowe. Tak upychali jak mogli. A jeszcze taka była segregacja w Pruszkowie. Mężczyzn na lewo i młode kobiety na prawo, a matki z dziećmi dróżką wąską na inne miejsce. Tragedia była. Tam dwie młode kobiety to rozdzielił ich ten, co tak segregował, to tak płakały. A on mówi: „To idź do niej”. A tamte na lewo do wszystko do obozu. I ona przeskoczyła przez te ogrodzenie, jakiś drut kolczasty czy tylko drut, i wolała iść razem z tą siostrą. Takie sceny były. A ja byłam pożyczana różnym [samotnym ludziom] i wracałam z powrotem.

  • Pani była pożyczona, żeby uchronić jakieś kobiety?

Tak.

  • Jak tam pani Niemców zapamiętała? Miała pani jakiś kontakt z Niemcami?

Nie. Nie. Absolutnie. Tyle że mi się zdawało, że on udaje, że mnie nie widzi.

  • Jak już pani kolejny raz tak przechodziła?

Tak. [Niemiec] tak segregował. Bo ja musiałam mu chyłkiem chyba tak gdzieś przejść pod ramieniem. Ja się w ogóle nie bałam niczego. Tak jak mówię, mnie było obojętne.

  • Wsiadła pani do pociągu i dokąd pani dojechała.

No i znowuż – jechało się i jechało, Boże. O głodzie i chłodzie. I krzyknęli, że to już są Kielce, i szybciutko ta pani, która mieszkała u ciotki i wujka, była dozorczynią, [krzyknęła]: „Wysiadajcie”. [Ciotka razem ze swoją rodziną i ze mną, też wysiedliśmy w Kielcach].

  • Wolno było wysiąść?

Chyba Czerwony Krzyż jakoś [pomagał]. „Kto do swojej rodziny, gdzieś...” Bo tam pytali się. „Proszę dać znać, kto do jakiej rodziny. Gdzie się ma pociąg zatrzymywać”. I ci organizatorzy widocznie, polscy... Ja myślę, że to Czerwony Krzyż i siostry zakonne w tych kapeluszach dużych, że coś załatwiali. I w tych Kielcach tam się zatrzymali. I już na stacji jej ojciec czekał z córką. No ale była ta synowa z córką, córka z małym dzieckiem, ciotka taka dosyć była korpulentna, starsza pani, Halina i Stenia, to one się jakoś usadowiły. A w Kielcach to tam jest taki zwyczaj... Niedaleko od Kielc, dziesięć kilometrów to była – Miedziana Góra – to tam takie pagórki są, to wyżej, to niżej, to wyżej i gospodarze nie mieli koni, tylko sami się zaprzęgali w pustą furkę. Musieli mieć maleńką fureczkę, żeby się mężczyzna mógł zaprzęgnąć i pod górkę na pusto wciągnął. A jak już chciał przywieźć zboże czy coś, to z górki to ten pojazd jechał sam, tak że musieli deskę podkładać pod koła, żeby zwolnić, bo tak to by spadła [furka z zawartością] .

  • Gdzie pani się dostała? Do Miedzianej Góry?

Do tej Miedzianej Góry, do tego gospodarza, co nas wiózł. I mnie miejsce [dał] na [...] da dyszlu. Boże, co ja przeżyłam na tym dyszlu. Bo to przecież były koła drewniane na obręczach metalowych i po kocich łbach. Mężczyźni, czyli ten ojciec jej i chyba syn, i ten wujek na piechotę szli, a one, te młode matki, szły na piechotę, a tylko małe dzieci na tej furce. Bo przecież ona miała pięcioro dzieci. Pięcioro dzieci i dwoje małych to siedmioro. To ten ojciec pewnie tam siana czy słomy położył i na pierzynach i pierzynami przykrył.

  • Do kiedy pani tam była, w Kielcach?

Rok czasu.

  • Co pani tam robiła?

Pasłam krowy, kury karmiłam już o piątej rano. Cerowałam skarpety. Bo taka byłam głupia prawdomówna, że powiedziałam, że umiem artystycznie cerować.

  • Chodziła pani też tam do szkoły?

Tak. To im tylko tyle zawdzięczam, że do szkoły, bo prosiłam ich. „Czy tu jest szkoła? Czy ja mogłabym uczęszczać?” Pozwolili mi.

  • Jak pani zapamiętała, jak ludzie traktowali przybyszów z Warszawy? Czy pani się spotkała z jakimiś uwagami?

Opisałam. Przykro mi to mówić.

  • Proszę powiedzieć.

Nie wszyscy, ale byli tacy, co mówili: „Wam się zachciało wojenki, to macie”. Nie chcieli podzielić się z niczym, nic dawać. A ja pasłam krowy.

  • Zarabiała pani na swoje utrzymanie.

Tak. Pasłam krowy, kury, odbierałam kartofle, zmywałam. Siekałam kartofle dla krów taką „ósemką” i rżnęłam słomę w ladzie. I to stali wujek albo wujenka i liczy do stu [obrotów]. Musiałam naciąć, bo taka była potrzeba dla dwóch krów.

  • Jak dzieci panią traktowały w szkole? Nauczyciele, dzieci?

Siedziałam zaraz przy nauczycielce na pierwszej ławce, to nawet nie wiem, ale nauczycielka bardzo dobrze. Wypytywała mnie o różne takie rzeczy, o których ja nie mogłam mówić, to wstyd mi było, że ja niby nie wiem.

  • Czy pani podjęła jakieś poszukiwania rodziny?

Rodzina mnie poszukiwała. Ale jakoś kiepsko działało to wszystko. A poza tym ci państwo byli bezdzietni. A w jaki sposób oni mnie tam, powiedzmy, [skierowali]? Że do tych państwa, do których ja trafiłam, to właściciel, ten pan był rodzonym bratem żony sołtysa. (On był sołtysem, ten, co tą córkę przywiózł). I to tak było, że to prawie było powiązanie mocno rodzinne. Tylko że tak powiem, [miały znaczenie] koligacje, a tak to tam się ludzie nie za bardzo [angażowali w pomoc]. Każdy był biedny, to prawda. I była ferajna dzieci wszędzie. A tu oni... A ten pan to był trochę wykształcony. On bardzo pięknie pisał i czytał. Pacował w Kielcach w Urzędzie Miar i Wag.

  • W czasie wojny?

Po Powstaniu. I on się z tym swoim dyrektorem domówił, że u jego siostry jest rodzina z Warszawy (oni chyba mieli tą moją ciotkę za bogaczkę), że warto jej wynająć służbówkę na górze. I tak się stało. Jak się ta ciotka już dogadała – poza mną, ja nic nie wiedziałam, że to takie jakieś kombinacje idą – jak się już dogadali, to przed wyjściem do wynajęcia w Kielcach tej izdebki w urzędzie to wujek mnie przyprowadził. A przedtem, zanim przyprowadził, to najpierw ta pani właścicielka przyszła. Taka pani w wieku lat trzydziestu czterdziestu, to dla mnie to już była pani bardzo dojrzała, taka dorosła pani. I pamiętam, stanęła w sionce i kuchni, oparła się o framugę drzwi i mówi: „No tak, ale – mówi –powiedzieli nam, »Jonowi« – Jan miał na imię – powiedzieli, że jest maleńkie dziecko, no to myśmy chcieli sobie to dziecko [wziąć]. A tu taka duża dziewczynka. Co my z nią zrobimy? A co ona dla nas zrobi?”. I widocznie się wtedy odezwali: „Ona wszystko umie. Żeby tak tylko u was dzieci umiały”. I jej się widocznie spodobało. „No podoba mi się, bo ma warkocze. A do szkoły to – mówi – chodzi?”. A ja w kącie tam siedziałam i tylko trochę słyszałam i patrzyłam. Była umalowana ładnie, zapaskę miała w takie paski, i tak była po kielecku, jak tam chodzą ubrana. Trochę mi się podobało, trochę byłam zdumiona, że w takim czymś można chodzić. I potem na drugi dzień już informację przywieźli, że jak „Jon” wróci z Kielc z pracy (na rowerze dojeżdżał codziennie i wracał), jak się zgodzi, no to „Jon” chce ją zobaczyć.

  • I pani poszła do tych ludzi, tak? Nikt nie pytał o pani rodziców, czy żyją, czy...

I ten wujek mnie zaprowadził. A ciotka gdzieś mi z horyzontu zniknęła z tymi córkami i z tymi synowymi. Już pewnie gdzieś tam za domem czekały, żeby odjechać furą do Kielc. I on mnie tak przez las prowadził. Nie szosą, tylko przez las, bo to było i bliżej i bezpieczniej. Ja mówię: „Wujku, no ale kiedy my na tej wsi będziemy?”. – „No dziecko, przecież to już jest wieś. Już przecież śpisz na wsi”. – „To tak wygląda? To jak tu pięknie”. – „A jak ty myślałaś?” – „Myślałam, że taki wielki bór, drzewa olbrzymie i w ziemi wykopane takie wielkie studnie. I tam w te studnie się wchodzi i to jest na wsi. Ale tak. Domy takie piękne, i ogródki, i wszystko. To tu pięknie jest”. – „No to dobrze”. Bo on mnie bardzo lubił, żałował mnie. Mówił: „To dobrze, dziecko. Kamień mi z serca spadł, że tobie się tak podoba. Jeszcze tylko chciałbym, żebyś tam wyraziła zgodę, bo będą się pytać, czy chcesz zostać. Ale ja cię proszę osobiście, wyraź zgodę. Oni nie mają dzieci, tobie będzie lepiej. A widzisz, jaka ta ciotka – mówi – jest nieopiekuńcza. I ta twoja chrzestna matka, jej córka – mówi – tak cię wykorzystuje. Ja nie mogę na to patrzeć. Zostań tam, dziecko”. No i on mnie tak w głowie poukładał, że mam tam zostać, i ja zostałam.

  • Kiedy pani odnalazła swoich rodziców?

Jakoś że rodzice się… Ci państwo… Ta pani dozorczyni chyba jakoś dała znać, że… Ale dopiero wtedy, bo tak to ten pan to był niezadowolony, że mnie rodzina moja odnalazła. Ale po incydencie, jak pani tam wyczyta, że za najmniejsze przewinienie, to pani mnie do piwnicy zimnej zamykała i nie dawała mi jeść, aż wujek przyjdzie. A wujka jak nabuntowała, to wujek mnie łańcuchem krowim zbił, że ja aż się posikałam i uciekłam do lasu, co tak się bałam lasu i zwierząt. I później ich ta kuzynka, co u nich służącą była, to przyszła po mnie: „Hania, chodź już do domu – mówi – bo patrz, już ciemno się robi, w lesie. I ona mnie przyprowadziła taką spłakaną, obsiusianą i z tymi śliwami na nogach. I wtedy oni mi prawie codziennie [mówili], że ja już jestem nie potrzebna, bo już mają zdrowego, silnego pastucha do robót polnych [i pasania krów].

  • Czy pani pamięta ten moment, kiedy pani spotkała się ze swoja rodziną?

Mamą, tak.

  • Mama przyjechała po panią?

Mama do mnie przyjechała. Jakoś tak, że oni wszystko wiedzieli, gdzie ta moja matka jest, i ona po mnie przyjechała. Zostawiła tych swoich synków u gospodarza.

  • Bo też była wysiedlona.

W Przedborzu.

  • To też Kieleckie.

Kieleckie czy Krakowskie? Między.

  • Kiedyś to było Kieleckie.

No właśnie. Oni się jakoś dziwnie znali, bo ten się ożenił z tamtym, ten z innym, tak że [wszystko o sobie wiedzieli].

  • Kiedy pani wróciła do Warszawy?

Tak, jeszcze tam z mamą musiałam przyjechać do tego Przedborza i mama… Mama bardzo pięknie szyła. To ją ratowało, bo szczerze mówiąc, taka prawda, utrzymywała całą rodzinę tym szyciem, [sama była chorą zbolałą staruszką].

  • Pani ojciec przeżył Powstanie?

Prawie że nie, bo był ciężko ranny, kontuzjowany. I ja już ojca nie widziałam.

  • Już do końca życia pani nie widziała swojego ojca?

Nie, już nie. Jakoś zabił się chyba. Bo ciągle dostawał ataku serca i po prostu... Na tych gruzach się jakoś zabił. Tak że nie widziałam. Ale powrót mamy z nami, czworgiem dzieci, do Warszawy to był tragiczny. Zresztą warszawiacy jakoś ciągnęli na te gruzy.

  • Kiedy to było? W czterdziesty piątym roku? Kiedy pani wróciła do Warszawy?

W czterdziestym piątym. Bo zaraz poszłam do szkoły na Felińskiego. Ja tu chyba wszystko opisuję. Tam mi mąż trochę przypomina, bo ja jestem bardzo wzruszona [i tonę we łzach. Dziękuję za wysłuchanie mojej smutnej opowieści z życia okupacji i Powstania Warszawskiego].



Warszawa, 9 sierpnia 2013 roku
Rozmowę prowadziła Małgorzata Rafalska-Dubek
Hanna Wolska Stopień: cywil Dzielnica: Żoliborz

Zobacz także

Nasz newsletter