Hanna Zambrzycka

Archiwum Historii Mówionej

Nazywam się Hanna Zambrzycka mam 76 lat, mieszkam w Warszawie na Saskiej Kępie.

  • Co pani zapamiętała z czasów swojego dzieciństwa?

Dzieciństwo do czasów okupacji miałam bardzo szczęśliwe, a już w czasie okupacji pierwsze lata to nawet nie wspominam jakoś przykro, dopiero od czasów Powstania to już się zaczęły takie bardzo smutne dni i mam smutne wspomnienia.

  • Chodziła pani do szkoły przed Powstaniem?

Przed Powstaniem chodziłam do szkoły, mieszkałam w „Dziekance” na Krakowskim Przedmieściu, a do szkoły chodziłam na ulicy Sewerynów. Sewerynów to jest ulica koło Teatru Polskiego, niedaleko Kopernika. Z tym, że od pierwszej klasy do trzeciej klasy bardzo często zmieniały się adresy szkół, bo nas przenosili, nie wiem z jakiego powodu. Zapamiętałam najbardziej szkołę na Sewerynowie.

  • Jak pani zapamiętała nauczycieli, koleżanki?

Rzeczywiście miałam już takie bliższe koleżanki, a nauczycieli pamiętam. Panią dyrektor pamiętam, to była szkoła numer 34, obecnie chyba ta szkoła się znajduje przy Świętokrzyskiej. Pamiętam szczególnie jednego, pana Łempickiego, bardzo sympatyczny, bardzo kochający dzieci nauczyciel. Tak, że nawet po przesiedleniu nas z „Dziekanki” na inną ulicę chciałam pójść do szkoły, gdzie uczył ten nauczyciel.

  • Dlaczego państwo zostali przesiedleni na inna ulicę?

Mieszkaliśmy w „Dziekance”, a w części frontowej „Dziekanki” zamieszkali cywilni pracownicy niemieckich instytucji, które mieściły się w budynku Rady Ministrów, obecnie to jest Pałac Prezydencki. Nas przesiedlili, mieszkaliśmy później na ulicy Przebieg. To jest niedaleko Dworca Gdańskiego, prostopadła ulica do ulicy Muranowskiej. Ulica Muranowska przedzielona była wtedy wzdłuż jezdni murem okalającym getto warszawskie.

  • Widziała pani jakichś ludzi z getta?

Słyszałam, bo zawsze do domu wracałam ulicą Muranowską, i słyszałam głosy zza muru. Widziałam też jeszcze jako [dziecko], jeszcze wtedy, kiedy nie było getto zamknięte, kiedy przejeżdżało się przez nie tramwajem . Zdarzało się, że gdy jechałam przez getto tramwajem, to widziałam [ludzi z getta].

  • Bała się pani Niemców?

Bałam się, ale jednocześnie byłam dosyć odważna jednak, bo przypominam sobie, mieszkałam na Przebieg, a do szkoły chodziłam na Sewerynów, to jest dosyć daleko, ale byłam taką dziewczynką samodzielną, że jeździłam tramwajem, a to nie było zbyt bezpieczne w czasie okupacji. Zdarzało się, że wsiadałam przednim pomostem, który był tylko dla Niemców przeznaczony – Nur für Deutsche, bo był straszny tłok, trochę się bałam, a trochę się nie bałam.

  • Jak pani zapamiętała powstanie w getcie?

Ulica i dom, w którym mieszkaliśmy, była bardzo blisko murów getta. Pamiętam, była Wielkanoc. Pamiętam, że mężczyźni mieli takie dyżury na dachu, żeby iskry z palącego się getta nie przeleciały na nasze domy. Ale pamiętam też, to był plac Muranowski, chyba to kawałeczek dalej za nami, pamiętam, jak Żydzi wywiesili swój sztandar. To było dosyć wzruszające. To było w czasie powstania w getcie.

  • Co jeszcze pani zapamiętała z okresu okupacji? Była pani na przykład świadkiem łapanek?

Nie, nie byłam, nigdy tego nie widziałam. Był taki moment, jakiś dzień czy dwa dni przed Powstaniem, przenosiłam wiadomość z ulicy Freta na ulicę Leszno, z Freta dom na rogu Mostowej, w tej chwili na parterze jest bar mleczny, przy Barbakanie. Poszłam z mamusią do mieszkania, w którym było kilku mężczyzn, i wyraziłam zgodę na przeniesienie meldunku, wiadomości na ulicę Leszno. Schowałam [meldunek] za gumkę podkolanówek. Nie pamiętam rozmowy, jaką ci panowie ze mną przeprowadzili, tylko tyle, że ostrzeżono mnie, żebym nie zatrzymywała się nigdzie, z nikim nie rozmawiała. Idąc właśnie ulicą Długą już za Miodową, zobaczyłam budy niemieckie. Budy to [były] samochody ciężarowe, które właśnie łapały ludzi na ulicy, straszny się zrobił niepokój, ludzie zaczęli uciekać i ja schowałam się wtedy do bramy. Później wyrzucałam sobie, że nie wykonałam do końca polecenia, które mi wydano. Jak wróciłam na Freta, to tylko podziękowano mi, że wykonałam zadanie; nawet jeden z panów powiedział, że zdjęcie moje będzie w gazecie. Właśnie to taki... nie wiem, czy oni jechali w celach łapania ludzi, nie wiem.

  • Ale niosła pani meldunek?

Tak, oczywiście.

  • Czy pani mama była związana z konspiracją?

Związana z konspiracją i tata był związany z konspiracją, ale niestety nie potrafię powiedzieć, w jakim był zgrupowaniu.

  • Czyli wtedy, kiedy pani niosła meldunek, to był pani osobiście pierwszy kontakt z konspiratorami.

Może nawet nie pierwszy, nie taki bezpośredni tak, jak wtedy, ale pamiętam, że w naszym mieszkaniu odbywały się jakieś zebrania. Tata myślał, że nie wiem o tym, ale jakoś się domyśliłam, bo sporo osób przychodziło, mieli jakieś narady, a my wtedy wychodziliśmy z domu... Wiedziałam o tym, nie wiedziałam, skąd są ci panowie, w jakim celu przyszli, ale później się dowiedziałam, że właśnie mieli jakieś narady czy szkolenia, nie wiem.

  • Przejdźmy już do Powstania Warszawskiego. Czy meldunek niosła pani właśnie 1 sierpnia?

Nie. To były ostatnie dni lipca, to mógł być jeden dzień czy dwa dni przed Powstaniem, koniec lipca.

  • Jak pani zapamiętała 1 sierpnia, godzinę „W”?

Bardzo dobrze, tak jakbym to widziała w tej chwili. Dlatego że rodzice moi mieli sklep na Freta 18. Często im pomagałam w sklepie, a ponieważ to były wakacje, często w sklepie bywałam. 1 sierpnia byłam na Freta w sklepie. Pamiętam ruch, jakiś niepokój panujący na ulicy, ludzie biegli gdzieś, spieszyli się, ale ja zdawałam sobie trochę sprawę, ponieważ już miałam taki kontakt, już jedno to przeżycie miałam, że dzieje się coś bardzo ważnego. Właściwie wzruszał mnie widok mężczyzn biegnących z opaskami biało-czerwonymi na rękawach, ja się nie bałam wtedy. Bałam się tylko tego, że byłam sama w sklepie, bo rodzice gdzieś poszli, nie wiedziałam gdzie. Bałam się, że będę musiała zamknąć sama sklep, a to nie było takie proste, bo żaluzje trzeba było zasunąć. Mama później przyszła, ale zostawiła mnie pod opieką dozorczyni i jedną noc spędziłam na Freta. Mama była dyplomowaną pielęgniarką i poszła zameldować się do szpitala, właściwie to do organizacji tego szpitala na Długą 7. To jest gmach byłego Ministerstwa Sprawiedliwości, a w tej chwili tam jest Archiwum Główne Akt Dawnych. Już taty więcej nie widziałam, tata mój walczył na Starówce, został ranny i trafił do szpitala, gdzie mama opiekowała się rannymi. Następnego dnia mama przyszła i odprowadziła mnie do domu na Przebieg, z całym zaufaniem zostawiła mnie z babcią i z dziadkiem na Przebieg. Resztę Powstania spędziłam właśnie w pobliżu Dworca Gdańskiego.

  • Jak wyglądało życie codzienne w Powstaniu?

Pierwsze dni Powstania byliśmy w naszym mieszkaniu tak jak i inni lokatorzy. Codziennie odbywały się właściwie nie nabożeństwa, modlitwy na podwórzu pod takim ołtarzykiem, pod obrazem Matki Boskiej (zresztą takie modlitwy to i w czasie okupacji też się odbywały). Ale później, kiedy [zaczęły się] już działania wojenne, obstrzał (jeszcze szczególnie z Dworca Gdańskiego) i naloty, to już zmusiło nas to do zamieszkania w piwnicy. To była dawna piekarnia, spora była ta piwnica, ale nasilające się działania już nie pozwoliły nam na wychodzenie na zewnątrz. Było strasznie duszno, tłoczno, już i nastroje się zaczęły pogarszać. Byłam z babcią, babcia moja była bardzo dobrą, ciepła osobą, potrafiła jakieś nadzieje w nas wzbudzać, ale niestety nie mogła [nic] poradzić na złe samopoczucie mego dziadka. Dziadek zupełnie załamał się psychicznie, dostał depresji, odmawiał przyjęcia pokarmów, nie chciał spać, siedział tylko na krześle z głową oparta o ścianę. Niestety jeszcze wiadomości dochodzące o tragicznych losach ludzi wypędzanych z Warszawy i o egzekucjach na Woli wzbudziły w nas straszny niepokój i strach. Zdawaliśmy sobie sprawę, że niedługo trzeba będzie chyba opuścić nasze domy. Zresztą i żołnierze przebywający na terenie naszego domu też już nam dawali do zrozumienia, że ten czas się niestety zbliża, zresztą część żołnierzy też już opuściła dom. Nie bardzo pamiętam, jak to było. Jak prądu się nam dawał we znaki, szczególnie wody, bo jeszcze z szykowaniem jedzenia to dawaliśmy sobie radę, bo były zapasy. Robiliśmy w czasie okupacji zapasy mąki, cukru, robiliśmy suchary. Jeszcze nawet taki nawyk pozostał u mojej babci i mamy już po wojnie – też takie zapasy robiliśmy. Babcia za radą innych współlokatorów zapakowała najpotrzebniejsze nasze rzeczy do różnych toreb. Różnych, to znaczy każdy miał swoją torbę. Miałam też taką torbę z kubeczkiem przywiązanym sznureczkiem, że na wszelki wypadek, gdyby nas rozdzielili, żebym miała swój własny kubeczek do picia.
Niestety 23 sierpnia rano wpadli już Niemcy, krzyk ogromny, popychania, straszenie nas, i to, że już zaczęli na podwórzu rozdzielać, oddzielać mężczyzn od kobiet, dziadka mojego też zabrali. Wielką tragedię też przeżyła nasza znajoma, sąsiadka, bo zabrali jej męża i syna, a syn miał dwanaście czy trzynaście lat, ale był rosłym chłopcem, dobrze zbudowanym, jeszcze był w bluzie i spodniach moro (mężczyźni mieli takie [ubrania], bo [zabierali] ze składów niemieckich), wzięli go za dorosłego mężczyznę, a to było dziecko. Później stamtąd nas zabrali na Stawki, na tereny zajezdni tramwajowej. Mężczyźni byli oddzieleni drutem czy siatką. Pani Jadwiga – matka tego chłopca, to była bardzo energiczną osobą, ona była w stanie tego chłopca wyciągnąć spośród mężczyzn do siebie, ale on nie chciał opuścić ojca, był bardzo związany z ojcem. Niestety później pani Jadwiga dowiedziała się, że rozstrzelali i syna, i ojca. To takie bardzo smutne wspomnienia.

  • Co się stało z pani dziadkiem?

Nie wiem, co się stało z dziadkiem. Podobno ktoś widział dziadka gdzieś na jakiejś wsi. Dziadek mój był krawcem. Umarł szybko, gdzieś pod Kutnem, nie wiem nawet.
  • A co się stało z pani babcią?

[Ze] Stawek pognali nas na Dworzec Zachodni. Przed dworcem już stały wagony kolei elektrycznej, jakoś trudno było nam się wciągnąć na wagony, bo to poza peronami były, straszny tłok był w tych wagonach, ale babcia jakoś miejsce siedzące miała. Pojechaliśmy do Pruszkowa.
W Pruszkowie pociąg zatrzymał się przed bramą Zakładów Naprawczych Taboru Kolejowego, ogromne hale były. W tych halach straszny był tłok, strasznie dużo ludzi, że nie można było skrawka [miejsca] nawet na podłodze gdzieś znaleźć, żeby wygodnie usiąść, krzyki ludzi, nawoływania, bo ludzie szukali swoich bliskich, swoich znajomych. Dużo było rannych, chorych. Sanitariuszki chodziły, pocieszały ludzi, dawały jakieś lekarstwa, chorym leki, kawę rozdawały. Powiedziały, że następnego dnia będziemy kolumnami wychodzić i będzie selekcja. W międzyczasie znalazłam jakieś deski, coś, żeby na tym betonie... żebyśmy mogły chociaż wygodnie usiąść. Szukałam dziadka, myślałam, że może jednak dziadka spotkam, ale spotkałam panią Jadwigę, mamę tego chłopca, i jeszcze jedną sąsiadkę z dwiema dziewczynkami. Następnego dnia szeregami podchodzili ludzie i my razem do stołu, przy którym siedzieli Niemcy – nie pamiętam, czy to byli cywile, czy to byli w mundurach – i oddzielali mężczyzn i młode kobiety na jedną stronę, a kobiety z dziećmi, starsze kobiety na wprost. Pani Jadwiga jako osoba dosyć energiczna pożyczyła sobie jedną z córek sąsiadki, która dwie córki miała, w ten sposób przeszła też na wprost.
Nie pamiętam, jakim środkiem lokomocji, ale dojechałyśmy później do Skierniewic. Na peryferiach Skierniewic rozlokowali nas w halach. To była, dawna, stara, nieczynna już cegielnia. Było troszkę wygodniej, bo rozłożona była słoma (to raczej taka szopa czy jak stodoła) i już troszeczkę poprawiła się atmosfera, już ludzie mogli odpocząć, rozmawiali, a my dziewczynki chciałyśmy jakoś zająć czas i chodziłyśmy, zwiedzałyśmy cegielnię, nawet się zaczęłyśmy bawić, ale nikogo to nie zdziwiło jakoś i nie zgorszyło. Następnego dnia podjechały furmanki zwane podwodami wtedy i część z nich była wysłana słomą, kocami. A pani Jadwiga, ona się troszkę zajęła naszym losem, zaprowadziła nas do furmanki wyłożonej słomą i gdzieś jechaliśmy.
Zajechaliśmy do wsi Głuchowo pod Skierniewicami, jakieś dwadzieścia czy trzydzieści kilometrów. Część osób i pani Jadwiga zostali w Głuchowie, a większa liczba osób pojechała dalej, gdzieś jakieś pięć kilometrów pewnie od Głuchowa była wieś Kochanów. Zdziwiło nas, bo ta wieś był wyludniona zupełnie, wszystkie domy były puste, na polach tylko zostały wszystkie owoce, warzywa. Jak się okazało, tam mieszkali osadnicy niemieccy, którzy w miarę zbliżania się ofensywy, uciekli stamtąd, a domy przydzielali rodzinom czy ludziom – kto pierwszy ten lepszy. My pewnie byłyśmy jako jedne z ostatnich, to dostałyśmy właściwie taką chałupę na samym skraju wsi. Rzeczywiście zamiast podłogi to klepisko było, okna bez szyb, tylko taka „koza” była, piecyk taki. Zamieszkałyśmy też z panią, która miała córkę w moim wieku. RGO zorganizowało wspólną kuchnię, tak że my tylko zaopatrywałyśmy w warzywa, w jakieś owoce i pomagałyśmy w kuchni. Nasze warunki bytowania były okropne, tym bardziej jeszcze, że babcia dając nam torby z tymi naszymi ubraniami, pomyliła się, sama wzięła dziadka torbę i w rezultacie nie miała się nawet w co ubierać. Ale my chodziłyśmy do miasteczka pięć kilometrów chyba, do Jeżowa, sprzedawałyśmy dziadka koszule, żeby mieć parę groszy. Pamiętam, wielką radością dla mnie było, jak mi babcia bułkę kupiła. Ale zbliżała się jesień i musiałyśmy myśleć o zabezpieczeniu tego mieszkania, bo szyby i okna trzeba było naprawić, trochę ziemniaków i opału zbierać, i jakieś deski, żeby można było to miejsce do spania zabezpieczyć, i słomę. Byłyśmy niemal w rozpaczy. Babcia przypomniała sobie, że rodzice moi mieli znajomych w Grójcu, oni mieli gospodarstwo owocowe, sad. Pomyślałyśmy, że może rodzice po Powstaniu do nich może dotarli. Babcia z panią sąsiadką zdecydowały, że pojedziemy do Grójca i rzeczywiście...
Pierwszy etap podróży [do Grójca], to był kolejką wąskotorową i pewnie, żeby taniej nas kosztowało, to jechałyśmy na otwartych platformach z jakimiś materiałami budowlanymi. Dojechałyśmy do pewnego momentu, że trzeba było już wysiadać z kolejki, i dalej szłyśmy pieszo gdzieś koło dwudziestu kilometrów. Dla nas dziewczynek to nawet taka była miła przygoda. W Grójcu, jak doszłyśmy, rozstałyśmy się z naszą znajomą, z sąsiadką, poszłyśmy do tych ogrodników znajomych. Ale niestety nic nie wiedziano o moich rodzicach, wbrew naszym oczekiwaniom powiedziano nam, żebyśmy raczej wróciły do domu, do domu to znaczy do poprzedniego miejsca zamieszkania. I zaczął się powrót, z tym że już bez nadziei, że coś lepszego nas może spotkać. Ale już nie pojechałyśmy do Kochanowa, tylko zostałyśmy w Głuchowie. Znowu zajęła się nami pani Jadwiga, nie wiem, czy pani Jadwiga, czy z RGO, że przydzielono nas do domu gospodarzy, ci państwo nazywali się Nitkowscy chyba. Bardzo zadowoleni to oni nie byli z tego, że nas przydzielono, ponieważ oni mieszkali w jednej izbie, a w drugiej izbie już mieszkała jakaś rodzina też wysiedlonych z jakiejś części Polski, tak że dosyć u nich było ciasno. Dali nam kawałek miejsca na podłodze przy oknie, wysłany słomą i tyle. Moja babcia nie bardzo się nadawała do pracy w polu, a ja tym bardziej. Oni zdecydowali, że wobec tego będę chodziła na posiłki do sąsiadów, do innych gospodarzy. Tak chodziłam rzeczywiście, ci gospodarze nie byli zbyt zamożni, ale nie dawali mi odczuć tego, że sprawiam im jeszcze kłopot tym, że muszą mnie żywić. Ale jednak chcieli, żebym im w jakiś sposób pomogła, polecili mi paść krowy, a ja się krów strasznie bałam. Na tym miejscu, gdzie było to pastwisko, był staw, krowy mi się rozeszły dookoła, nie mogłam sobie z nimi dać rady i z płaczem wróciłam do gospodarzy, tak się skończyło moje pasienie krów. Pani Jadwiga chciała nam jakoś pomóc, żeby poprawić nasze warunki, starała się o to, żeby w tej wsi czy w sąsiedniej, żeby gdzieś u jakichś gospodarzy, żeby nas przyjęli, ale niestety nie było takiej możliwości. Babcia moja bardzo się też załamała, źle to znosiła, bo to takie upokorzenia też były. Ja się zaaklimatyzowałam lepiej, bo już miałam znajomych, miałam koleżanki wśród tych dzieci.

  • Z tej wsi?

Z tej wsi, tak. Chodziłam do pani Jadwigi, ona mieszkała u bogatszych gospodarzy. Wieczorami zbierały się gospodynie, darły pierze i przy okazji były śpiewy, opowiadania jakieś, a mnie się bardzo podobały stroje, piękne, kolorowe, pasiaste spódnice, piękne bluzki, korale. Dziewczynki też się tak ubierały, tylko raczej w niedzielę, podobało mi się to bardzo, a z dziećmi się trochę zżyłam.
Kiedyś, nie pamiętam, to było może pod koniec października, wracałam z dziećmi z grzybobrania i widziałam chłopców, którzy biegli od zabudowań, krzycząc, że mama moja przyjechała. A ja wcześniej przypomniałam sobie adres brata mojego taty, który był na robotach w Niemczech, napisałam do niego list, a drugi list napisałam do cioci, do żony drugiego brata taty i byłam przekonana, że to właśnie ta ciocia się odezwała, krzyczałam: „To nie mama, to ciocia!”. A to była moja mama. Nie przypuszczałam, że właśnie jeden z listów będzie miał takie miłe konsekwencje, bo mama też do niego napisała i on nas skontaktował.
Okazało się, że mama pracowała w szpitalu w Końskich, zaczęła nam opowiadać – mnie i babci – gehennę przeżyć Powstania na Starówce. Okazało się, że mój tata musiał zostać w tym szpitalu. Nastroje jeszcze pod koniec sierpnia były okropne i wśród chorych, bo zdawano sobie sprawę, że to już się niedługo zbliża koniec, jeszcze wybuch czołgu-pułapki na Kilińskiego, to wszystko strasznie wpłynęło na psychikę ludzi – druzgocąco niemal. Wszyscy zdawali sobie sprawę, że niedługo będą musieli też opuścić szpital, chyba w przeddzień czy na kilka dni przed końcem sierpnia część personelu szpitala i lżej chorzy wyszli kanałami do Śródmieścia. Mama była w grupie, która została w szpitalu, został tam tata. 2 września rano wpadli Niemcy do szpitala, wypędzając cały personel na dziedziniec, i chorych, którzy mogli wyjść, ustawili pod ścianą, a uratowali się tylko dzięki temu, że jeden z oficerów niemieckich nie pozwolił na rozstrzelanie ich. Mama wraz jeszcze z innym personelem i z sanitariuszką, która zostawiła w szpitalu matkę i dwie swoje siostry, dołączyła do kolumny wychodzącej z Warszawy. Pojechały do Opoczna, opiekując się chorymi, część chorych została w Opocznie, a część razem z mamą [przewieziono] do Końskich do szpitala. Mama mieszkała razem z innymi kobietami pracującymi w szpitalu za wyżywienie i za to, że mogły tam mieszkać.

  • A tata?

Na razie nic nie wiedziałyśmy o tym, co się dzieje. W Końskich ja i babcia nie mogłyśmy zamieszkać w szpitalu, a mama zanim przyjechała po nas, wystarała się o takie miejsce, gdzie mogłam przebywać [z] babcią. Mną się zaopiekowali państwo, którzy mieli trzy córki, a bardzo małe mieszkanie. Przyjęli mnie jak bliską osobę, a córki tak jakbym była ich siostrą. Z jedną z tych dziewcząt nawet chodziłyśmy razem do jednej klasy, bo poszłam do szkoły. Babcia moja zamieszkała u ojca pani, u której mieszkałam.

  • Jak ta miejscowość się nazywała?

Końskie.

  • Mama z wami nie mieszkała?

Mama pracowała w szpitalu, a ja [mieszkałam] u państwa Wajnbergerów z tymi dziewczynkami. Odwiedzałam nieraz mamę, odwiedzałam babcię. Jak się zbliżała ofensywa (to było pod koniec grudnia, ale przed Bożym Narodzeniem), wojska radzieckie wtedy wkroczyły do Końskich. Bałam się znowu, że będę rozdzielona z mamą, i nie wiem, czy za wiedzą tych państwa, u których byłam, czy po prostu [bez ich wiedzy] uciekłam. Uciekłam do mamy, do szpitala. Biegłam, jeszcze strzały słyszałam, mijałam zabitych żołnierzy niemieckich, a szpital był dosyć daleko, właściwie na peryferiach Końskich i już u mamy zostałam. Nie wiem, czy miała jakieś kłopoty z tym, że zostałam. Jeszcze była jedna pani, też z dziewczynką w moim wieku, ale żebyśmy się nie nudziły, to zakonnice, które prowadziły szpital, poleciły nam obierać ziemniaki w kuchni. Nie bardzo to nam szło (jeszcze miałyśmy sprzątać kuchnię), tak że zakonnice szybko zrezygnowały z naszej pomocy. Wigilię też spędziłyśmy w szpitalu, rzeczywiście to była dla nas uczta wtedy, razem z personelem, wszyscy razem byliśmy.
Dowiedziałyśmy się 17 stycznia, że Warszawa jest już wolna. Postanowiłyśmy przyjechać do Warszawy, szukać dalszej rodziny. Nie wiem, jak to mama zorganizowała, zima wtedy była mroźna, śnieżna bardzo, mama dostała palto od jakichś dobrych ludzi. Miałam jeszcze palto, bo moja zapobiegliwa babcia wzięła z Warszawy, ale buty miałam pożyczone, buty były na drewnianej podeszwie, śnieg się przyklejał do podeszwy, nie mogłam chodzić w nich, przewracałam się.
Nie pamiętam, jak dojechałyśmy do Opoczna. W Opocznie przenocowałyśmy u jakiejś mamy znajomej, a rano poszłyśmy na stację i czekałyśmy na jakiś pociąg do Warszawy, bardzo dużo ludzi z nami czekało. Przyjechał pociąg towarowy, ale z taką platformą też otwartą, jakoś się dostałyśmy na platformę, na niej była taka budka, ale zapełniona już ludźmi, było strasznie mroźno, ale co jakiś czas pozwolono mi do budki wejść, żeby się ogrzać, bo był piecyk. Tak dojechałyśmy do Włoch, gdzie się zakończył bieg tego pociągu, z Włoch już pieszo szłyśmy do Warszawy od strony Woli.
Widok zburzonej Warszawy budził w nas zgrozę. Ludzie tłumem szli właściwie w milczeniu. Nasz widok też był okropny, bo my wszyscy zmęczeni, zmarznięci, okutani w jakieś chusty, tobołki na plecach, z walizkami, to było też okropne. Przeważała jednak radość, że jesteśmy w Warszawie, że może nasze domy ocalały. Po drodze już w tych gruzach, jeszcze w jakichś piwnicach ocalałych, już jadłodajnie powstawały, jakieś bary. Wstąpiłyśmy, napiłyśmy się herbaty, od ludzi dowiedziałyśmy się, że na Krakowskim Przedmieściu w kościele sióstr wizytek, że można się ogrzać, można coś zjeść, odpocząć. Miałyśmy zamiar pójść do „Dziekanki”, to było w naszym planie, żeby odszukać te miejsca, właściwie nie odszukać a zobaczyć, jak wyglądają domy. Wstąpiłyśmy do sióstr wizytek. Już, jak weszłyśmy do piwnicy, w której była kuchnia, to ciepło i zapach piękny, a ja krupniku nigdy nie lubiłam, ale wtedy był krupnik i siostry nas poczęstowały, to było coś wspaniałego. Nie pamiętam już teraz, w jakiej kolejności chodziłyśmy, żeby sprawdzić nasze ważne dla nas miejsca. To była zima, szybko robiło się ciemno, a tylko do zmroku można było przeprawić się na drugą stronę Wisły, a planowałyśmy, że może przenocujemy u krewnej mamy. Nie pamiętam kiedy, ale poszłyśmy do „Dziekanki”. „Dziekanka” była zburzona, część murów tylko stała i były różne kartki z wiadomością o mieszkańcach, gdzie są i prośby o wiadomości jakieś o rodzinach. Niestety o naszej rodzinie nie było żadnej wiadomości. W „Dziekance” mieszkał mój stryj z ciocią i z braciszkiem moim, z Januszkiem, ale niestety nic o nich nie było wiadomo. Poszłyśmy na Przebieg, do naszego domu, też stały tylko mury, wszystko było zawalone, ale na naszym balkonie stała doniczka z takim uschniętym badylem kwiatu. Zanim wyszliśmy po Powstaniu, ludzie jakieś swoje wartościowe rzeczy zamurowali w części piwnicy, ale niestety już ktoś przed nami był i już żadnych rzeczy nie było. Tutaj nie mogłyśmy się zatrzymać.
A następny, najtragiczniejszy w moim życiu... Najtragiczniejsze wspomnienia, jakie mogę mieć, to jak poszłyśmy do szpitala na Długą do piwnicy, żeby zobaczyć, czy tata jest. Kiedy przyszłyśmy na Długą, mury tego gmachu stały. Weszłyśmy do bramy, a po prawej stronie z bramy było wejście schodami w dół do piwnicy, ale niestety schodów nie było, zawalone były gruzami. Mama przypomniała sobie, że od strony dziedzińca, we frontowej części tego gmachu, jest zsyp na węgiel i poszłyśmy. Mama zdecydowała się zejść tym zsypem do piwnicy, gdzie leżeli chorzy, a mnie kazała zostać na zewnątrz, poczekać. Grzecznie czekałam, ale była straszna cisza, tylko fruwały pierze z jakichś poduszek rozprutych i papiery jakieś. Czekałam, ale tak mi się czas dłużył, że postanowiłam zejść też. Zeszłam do piwnicy, było dosyć duże pomieszczenie, dużo stało łóżek, niektóre łóżka były puste, a na niektórych leżeli martwi ludzie, skóra ich była brązowa, taka spalona, twarze wykrzywione strachem i bólem i to było okropne, ale łóżko mego taty było puste. Weszłyśmy do drugiego pomieszczenia, równie dużego, po lewej stronie na łóżku leżała mama sanitariuszki Marysi, Marysia Szewczyk czy Stasiak się nazywała, nie pamiętam. Ta pani, szpakowate włosy, włosy zachowane, a przy niej klęczała jej córka z rękami wzniesionymi do góry, tak właściwie obejmująca tę matkę, a na sąsiednim łóżku leżała druga jej córka, siostra Marysi. Jak my stamtąd wyszłyśmy, to już nie pamiętam, z tym że jeszcze po drodze mijałyśmy taką wielką beczkę jak do wina, w tej beczce też był martwy człowiek. To było straszne. Wyszłyśmy, właściwie nie wiedziałyśmy, czy mamy się cieszyć, że tego taty nie ma na tym łóżku, to było okropne.
Przez kilka dni mieszkałyśmy u mamy krewnej na Pradze, na Targowej. Rozchorowałam się, miałam ogromną migrenę, tak, że leżałam, nie mogłam głową ruszyć, miałam światłowstręt, nudności, ale szybko mi to przeszło. Odwiedzałyśmy, wszystko pieszo, byłyśmy w Rembertowie u rodziny mojej cioci Stefy, ale niestety też nic nie wiedziano u nich. Nie wiem, czy drugi raz byłyśmy w „Dziekance”, czy mama zapamiętała, że była kartka od państwa Ignatowskich, pan Ignatowski to był znajomy też taty, oni mieli zakład ślusarski w „Dziekance”, że mieszkają Na Skarpie. Na Skarpie to taka niedaleko Kopernika ulica, rzeczywiście Na Skarpie dom stał, na pięknej skarpie, dom nowoczesny zbudowany w latach trzydziestych. [Dom był] częściowo zburzony, ale na parterze mieszkał pan Ignatowski. Mieszkania na parterze i w suterenie były mniej zniszczone, już ludzie mieszkali. Pan Ignatowski był takim przewodniczącym czy zarządzającym w komitecie domowym, wskazał nam mieszkanie, które byśmy mogły zająć, właściwie nie mieszkanie, tylko pokój w wielopokojowym takim mieszkaniu, mało zniszczonym, bo tylko szyb nie było i drzwi trzeba było naprawić. Nie wiem, czy mama prosiła, czy państwo Ignatowscy zaproponowali, że do czasu jak mama przyjedzie z babcią z Końskich, żebym u nich została. Oni mieli też jeden, ale duży pokój, taką kuchenkę zrobioną chyba z łazienki. Jestem im bardzo wdzięczna, że mnie wzięli do siebie, to chyba ze dwa tygodnie u nich mieszkałam. Mieli dwoje dzieci, córkę Zosię w moim wieku i syna młodszego Wojtusia. Ogromną tragedię przeżyli po kilku latach, bo chłopiec uległ wypadkowi tramwajowemu, stracił obie nogi, tragedia była ogromna. Zosia chodziła do szkoły, a obie biegałyśmy jeszcze, chodziłyśmy po gruzach wynajdowałyśmy różne rzeczy, które by się mogły przydać do gospodarstwa.
  • Jak wyglądało takie gospodarstwo?

Właściwie tego gospodarstwa nie było, bo był tylko pusty pokój, ale miałyśmy dach nad głową. Mama po dwóch tygodniach chyba wróciła z babcią, wróciły obładowane jakimiś właśnie gospodarczymi naczyniami, z bielizną, tak, że już jakoś nie pamiętam, jak to było, najpierw na siennikach spałyśmy, później jakieś łóżka były.

  • A gdzie się gotowało jedzenie?

Gdzie się gotowało – taki piecyk, „koza” z taką rurą, tylko u nas nie była ta rura przez okno, bo zwykle to były rury wystawiane przez okno, tylko do wywietrznika, [czego] podobno nie wolno było tego robić, ale my wtedy nie wiedziałyśmy i taki piecyk był, to było całe ogrzewanie. Też właśnie robiłyśmy zapasy, nawet suchary. Pamiętam, jak była pierwsza nasza Wielkanoc, to było też święto, bo bułkę miałyśmy, biały chleb, taką białą bułkę. Mama moja zaczęła pracować, bo mama była pielęgniarką, ale teraz szukała, pisała do rodziny, do znajomych, chodziła do PCK, ale niestety, nic o moim tacie nie wiedzieli. Dopiero [za] jakiś czas spotkała znajomych ze Starówki, oni powiedzieli, że w kolumnie, w której szli, widzieli mojego tatę. Tata wyróżniał się tym, że był tylko w samej koszuli nocnej, biegał wciąż w gruzy, bo oprócz tego, że był ranny, to jeszcze przyłączyła się czerwonka, on miał biegunkę. Podszedł Niemiec, wyciągnął go z kolumny, wziął go w gruzy ulicy Podwale i zabił. Właściwie teraz tylko mamy grób symboliczny na Wojskowym Cmentarzu na Powązkach wśród żołnierzy, którzy polegli na Starówce, a poza tym jest tablica pamiątkowa w krużganku kościoła Świętego Antoniego na Senatorskiej w Warszawie z nazwiskiem taty i z pseudonimem, i tablica pamiątkowa w Muzeum Powstania Warszawskiego, gdzie tata też jest umieszczony, jego nazwisko i pseudonim.

  • Jak pani wspomina powstańców, którzy przychodzili do waszej kamienicy?

Pamiętam młodych ludzi. Pamiętam to ich zmęczenie. Pamiętam, że kobiety gotowały jakieś posiłki, że przychodzili zmęczeni, jedli posiłki, tyle pamiętam ich. Pamiętam barykady, bo przed naszym domem też była barykada, barykada była i był podkop przez ulicę. […]

  • Czy miała pani jakiś kontakt przez pocztę powstańczą?

Nie. Mamusia kilka razy nas odwiedziła, ale już później [był] ostrzał z Dworca Gdańskiego, uniemożliwił jej przychodzenie do mnie, ale rozstania z mamą to były okropne.

  • Czy zapamiętała pani bombardowania?

Tak, bo nawet… Tylko nie wiem, czy to pocisk, czy bomba uderzyła w nasz dom.

  • Co się stało?

Kilka pięter zostało zburzonych, nie pamiętam jakie, czy ktoś w tych mieszkaniach był, bo to już było wtedy, kiedy my siedzieliśmy w piwnicach, okna powyrywane były w mieszkaniach, tak, że już do mieszkań się nie wchodziło, tylko w piwnicy mieszkaliśmy.

  • Chciałam zapytać o ocenę Powstania Warszawskiego.

No właśnie. Dziwią mnie bardzo głosy, ci ludzie, którzy mówią, że to Powstanie było niepotrzebne, a przecież właściwie to było konsekwencją całych tych lat konspiracji, nie wyobrażam sobie, jak to miałoby się skończyć bez tego Powstania. Wiem, że tyle ludzi zginęło, bo i przecież mój ojciec, tyle osób z rodziny, ale to było konieczne, bo trzeba było zamanifestować nasz opór.

  • Dziękujemy.

Dziękuję bardzo. Chciałam jeszcze powiedzieć, że grób taty najpierw odwiedzałam ja, mama, babcia. Później mama powtórnie wyszła za mąż, to razem z moim ojczymem Władysławem, później z moim mężem Adolfem, a teraz z moją córką Iwoną, z zięciem Grzegorzem i z Piotrusiem moim wnukiem odwiedzamy dziadka.




Warszawa, 15 września 2009 roku
Rozmowę prowadziła Anna Kraus
Hanna Zambrzycka Stopień: cywil Dzielnica: Stare Miasto

Zobacz także

Nasz newsletter