Henryk Kołecki „Sokół”

Archiwum Historii Mówionej

Nazywam się Henryk Kołecki. Mam skończone osiemdziesiąt osiem lat. Mój pseudonim „Sokół”.

  • Jaki wpływ wywarła na pana rodzina, wychowanie?

Wychowanie – jak to na wsi. Ciężkie są sprawy na wsi. Skończyłem szkołę podstawową drugiego stopnia. Dwa razy chodziłem do szóstej klasy. Powtarzałem, bo jak się chciało pójść gdzieś wyżej uczyć, to trzeba było iść do Wyszogrodu, skończyć siedmiodziałową, a to była drugiego stopnia. Miałem pójść do Warszawy, uczyć się jako krawiec i wojna przekreśliła wszystko.

  • Jak pan zapamiętał wybuch wojny?

Wojnę zapamiętałem bardzo dobrze. Skończyłem szkołę w 1939 roku. Był piątek, 1 września. Była piękna pogoda i była mobilizacja. Konie, wozy zabierali. Samoloty chodziły bardzo wysoko, nie do rozpoznania były. Trzeciego września było pospolite ruszenie, ogólna mobilizacja. Sołtys, wójt… Starosta już nie podlegał wojsku, tylko ci żołnierze. Odeszło z Przęsławic bardzo dużo. Była karta metr na pięćdziesiąt, biały afisz i biało-czerwony pas przez środek szedł. To już była ogólna mobilizacja.

  • Czy ktoś z pana rodziny był wśród osób, które zostały zmobilizowane?

Tylko szwagier, a tak to nie. Brat nie był jeszcze zdolny, za młody. Ja też byłem za młody, tak że do harcerzy należałem.

  • Wróćmy do czasu przed Powstaniem. Nastąpił wybuch wojny. Co działo się dalej?

Dziesiątego września 1939 roku Niemcy byli już w Wyszogrodzie, a 6 września został spalony most łączący lewy brzeg i prawy. Kto go spalił, nie wiadomo. Na pewno szpiedzy. Dziesiątego września już byli Niemcy w Wyszogrodzie, to jest jakieś trzy kilometry od nas przez Wisłę. Kawaleria podjechała pod Wisłę, został ranny jeden żołnierz i wycofali się. Wojna u nas zaczęła się dopiero 15 września, samoloty przychodziły. Już walka szła przez Kutno. Ruszyli Niemcy z zachodniego brzegu. Walki zaczęły się dopiero: sobota, niedziela, poniedziałek, wtorek i środa. Trzy dni nad Wisłą były walki. Szła Armia „Poznań” i „Pomorze”, generał Kutrzeba i Bortnowski. Tam się bronili żołnierze, którzy przedostawali się na Warszawę i do Modlina. U nas samolotów nie było, nie mieliśmy. Raz tylko widziałem jeden nasz samolot pościgowy, który szedł za Niemcami. Nic więcej poza tym nie było. Niemcy opanowali całą podniebną… Dlatego tak u nas było. Żołnierze już później szli w rozsypkę. Sobota, 16–18 września to już była rozsypka i było bardzo dużo broni u nas. Ojca gospodarka dochodziła do Bzury i my (byłem chłopakiem, brat młodszy ode mnie) „wytknęliśmy” drogę przez rzekę, że można było przejść. Była płytka rzeka. Jak już Niemcy poszli, broni było bardzo dużo. Żeśmy zaczęli rzucać… Eugeniusz Janicki, student, mówi: „Jak spotkacie gdzieś broń, rzucajcie ją do stawu” – i myśmy rzucali do stawu tę broń, dużo. Gdy się rzuciło do stawu broń, tam była taka maź, że jak wyciągnęło się karabin, trzeba było czyścić i był jak nowy. Tej broni dużo narzucałem z kolegami. Genek Janicki mi dużo pomagał, żeśmy szukali tej broni i żeśmy rzucali.
Później, w czerwcu 1941 roku, on mi zaproponował, żeby wstąpić do Związku Walki Zbrojnej – ZWZ. Przysięgę składałem w obecności podchorążego kaprala Stanisława Janickiego (był już studentem piątego roku), Jasia Janickiego (to jego brat rodzony) i Janickiego Genka (to był stryjeczny brat), i Genka Tarebińskiego, który się ukrywał przed Niemcami.
Z 10 na 11 października 1940 roku (to była niedziela) Niemcy, tak zwana piąta kolumna, gdzie była piękna gospodarka, to wszystkich Polaków wysiedlali. Z mojej wioski został wysiedlony Stelmach, Pięcikowski, Janiszewski, Stefaniak, Jeznak, Wolski. Weszli Niemcy. Myśmy u Wolskich nocowali, bo u nas było spalone. [U] mamy mojej, Niemiec, którego syn zajmował gospodarkę, to kolegowali się [z mamą], bo byli po sąsiedzku. Gdy myśmy letnią porą wyszli od Wolskich, to zrobiliśmy taką ziemiankę i żeśmy mieszkali. Waga została. Mama poszła (byli po imieniu z tym starym Niemcem) i mówi, że jest taka sprawa. On mówi: „Ja ci nie mogę dać. Niech on przyjdzie, niech ci da. Wiesz, jakie są warunki”. Oddał tę wagę. To było w 1940 roku. Takie było wysiedlenie.
W 1941 roku wstąpiłem do organizacji. Przechodziłem przeszkolenie, rozpoznanie i wszystko. W 1943 roku z rozkazu (zapomniałem [nazwiska]) takiego porucznika sąd podziemny w Młodzieszynie wydał na komendanta żandarmerii wyrok śmierci. Brałem udział w wyroku śmierci. Nie bezpośrednio przy jego zabiciu, tylko w obstawie byłem, a przy wykonaniu wyroku byli: Genek Kolegański, Genek Terebińszczak, Stefan Ciurzak-Wiatr, Julek Jeznasiak, Heniek Zdunek, dwóch braci Kwiatkoszczaków i Dąbrowski. Oni bezpośrednio w Młodzieszynie wrzucili osiemnaście granatów do plebanii. Komendant żandarmerii Dering w czasie I wojny światowej został rozbrojony przez jakąś kobietę i przyjechał ją poznać. To był bardzo niedobry Niemiec. Dużo ludzi wysłał do więzienia, do obozów śmierci i w końcu Armia Krajowa wydała rozkaz. Od 1939 to był Związek Walki Podziemnej, w 1940 roku: Związek Walki Zbrojnej, a w 1942 roku generał Sosnkowski wydał rozkaz i powstała Armia Krajowa. W Armii Krajowej był nabór ludzi, do których było zaufanie. W 1943 roku został właśnie wydany wyrok śmierci na niego. To było w sierpniu, dwudziestego któregoś sierpnia. Nie pamiętam, musiałbym poszukać w książce. Wykonaliśmy ten wyrok śmierci na nim.

  • Kto był dowódcą wszystkich tych osób, które bezpośrednio brały udział w wykonaniu wyroku?

Dąbrowski.

  • Pan stał w obstawie?

Stałem w obstawie z erkaemem. Była granica między Rzeszą a protektoratem. W Brochowie stali Niemcy i oni przechodzili przez Bzurę. W Witkowicach był most i oni tam przechodzili. Myśmy stali od Witkowic, druga partia stała od Ruszek, bo w Ruszkach byli Niemcy. Mieliśmy rozkaz nie strzelać, jak oni do nas nie otworzą ognia. I tak było. Tamci wykonali wyrok śmierci na Deringu: Heniek Ciurzak, Julek Jeznasiak, Genek Terebińszczak, Genek Janiczak, dwóch Kwiatkoszczaków i Dąbrowski. Jak go już zabili… Jak rzucili granaty, to on jeszcze żył, był ranny. Trzymał pistolet i go dobili. A [drugi] Niemiec, nazywał się… Wyszło mi z pamięci. Uciekł w kalesonach do polskich rodzin i strasznie się trząsł. To było tak, że nie wiedzieli, kto to zrobił. Dopiero w 1944 roku przypadkowo złapali Dąbrowskiego. On był gospodarzem w Niemczech, bo Polska była rozdzielona na trzy części: Prusy Zachodnie, Prusy Wschodnie i Generalna Gubernia, tak że myśmy blisko mieszkali. Ja już podlegałem pod Prusy Wschodnie, pod Królewiec. Gdy tylko przeszedłem przez rzekę, to musiałem mieć przepustkę. Tam już były inne kartki, lepsze niż u nas. Tak jak była Polska A i B, tak samo Niemcy mieli. Wieczorem chodziło się do Guberni, do protektoratu z handlem.
Przedtem jeszcze wyciągaliśmy broń ze stawów, czyściliśmy na górze u Bolesława Janickiego. W nocy szliśmy do głównego magazynu pod Sochaczew, do majątku Kuznocin. Brało się cztery karabiny na ramię. Piąty był już z nabojami. Przeważnie tak, nieraz trzy. W miesiącu zawsze żeśmy szli do głównego magazynu. I żeśmy szukali dalej broni. Dalej było, gdyśmy dostawali ulotki. Plutonowy Drągal był sołtysem, a ojciec mój był podsołtysem. On powiedział: „Będę podsołtysem za okupacji”. Dlatego miałem możność chodzić po wsi, roznosić te ulotki dla kolegów, którzy byli w organizacji, i więcej się dowiedzieć.

  • Mieliście wykonać wyrok, czyli mówiąc wprost: zabić człowieka. Jak to jest?

W boju to nikt nie wie. A kiedy spotkałem Niemca cywilnego, mówię: „Zastrzelę go”. Zaczął płakać, ręce opadły i już koniec. To już tak jest niestety. W boju człowiek nie wie, co ma robić.

  • Czy w momencie wykonania wyroku pojawiały się jakieś wątpliwości?

Nie. Tam już nie było. Tam szli wszyscy ci, którzy się ukrywali przeważnie. Terebiński przyszedł do mnie, bo on się ukrywał u nas dużo, spał też. Miałem naboje, tylko że one były mokre. Otworzyłem te naboje, mówię: „Geniek, wyrzuć to. – Bo on był z pistoletem. – Te naboje się nie nadają, bo są mokre”. On wyrzucił. Przeszedł i go złapali Niemcy. Dwa razy uciekał, za trzecim razem złapali go i jednak nie wydał mnie. (Bo ja byłem pierwszy [do aresztowania]. Łuska była niewystrzelona, tylko był wyjęty proch…) Siedział w Sztutowie, przeżył. Ale jak wrócił, to mówi: „Szkoda, żeś ty nie był. Gdybyśmy byli razem, to byśmy uciekli z Wyszogrodu, bo była możność”. To już było po wyroku śmierci Deringa, bo on też brał w tym udział.
Pierwszego sierpnia wybuchło Powstanie, więc dostaliśmy rozkaz przygotowania się. Trzeciego września [sierpnia?] major „Okoń” [„Szymon”? – major „Okoń” w Kampinosie dowodził od 16 sierpnia] przechodził przez nasze podwórko, cała ta kolumna z Modzieska [??], stamtąd co szli, wzięli podwodę ojca, mój starszy brat zawiózł ich na Famułki Królewskie. Ja i Heniek Ciurzak poszliśmy razem na obstawę, prowadzić ich. To było w nocy, 3 września [sierpnia?]. Myśmy wrócili i 6 września [sierpnia?] poszedłem z powrotem do Puszczy Kampinoskiej. Z Puszczy Kampinoskiej ruszyliśmy na Dworzec Gdański. Zostaliśmy zdziesiątkowani, bo nie było dobrego wywiadu. Rozbili nas tam i później, chyba 18 [sierpnia], po raz drugi szliśmy na pomoc Warszawie (z Żoliborza) i też nas popędzili Niemcy. Pod dworcem wycofaliśmy się i byliśmy cały czas w Puszczy Kampinoskiej. Tam myśmy mieli potyczki z Niemcami. Pod koniec sierpnia przeszedł z armią wołyńską z Podola porucznik „Dolina”. Objął później dowództwo w Puszczy Kampinoskiej. Jeszcze raz szliśmy na pomoc Warszawie, ale nie doszliśmy. Dużo osób zginęło, bo Niemcy byli już bardzo uzbrojeni, a myśmy nie mieli takiej broni. Pod koniec sierpnia przedostał się porucznik „Dolina”. Przeszedł przez Wisłę. Jak dostał się przez Wisłę z całym uzbrojeniem, z żołnierzami z końmi, tego nie wiem. Słyszałem plotki, ale nie chcę powtarzać, bo to nie wiadomo.

  • Jakie plotki?

To było tak, że gdy „Dolina” stał nad Wisłą i stał pułk czołgów niemieckich, wysłał swojego kapitana, który poszedł na rozmowę z dowódcą pułku. Bardzo dobrze umiał po niemiecku i pułkownik zainteresował się, skąd on umie tak dobrze po niemiecku. On mówi, że służył w armii niemieckiej. W jakim pułku? Powiedział mu, w jakim pułku. W jakiej kompanii, w jakim plutonie? [Okazało się, że] on służył u niego, był wtedy porucznikiem. I [kapitan] dał rozkaz przejść przez most, nie dał strzału. Takie są plotki. Tak mi opowiadał jeden porucznik, ale czy tak jest, to nie wiem. Później, kiedy Niemcy rzucili dwie dywizje SS, jak już Warszawa poddała się, to „Dolina” powiedział tak: „Kto chce, niech idzie z nami, a kto ma blisko, niech idzie do domu”. Myśmy byli blisko i mój dowódca, Stasio Janicki, powiedział: „To my idziemy do domu”. Niemcy myśleli, że te całe tabory i cała armia z Puszczy Kampinoskiej przejdą w widły między Bzurą a Wisłą, będą szli przez most bzurny. Tymczasem oni nie poszli w te widły, pod Kamion, Przęsławice, tylko poszli na Szymanów, Wiskitki, Jaktorów. W Jaktorowie zbombardowali ich Niemcy, bo organizacja była troszkę zła.
  • Co ma pan na myśli, mówiąc „zła organizacja”?

Ktoś musiał zbadać ich, musiał donieść. Oni nie poszli przez tory, jak była olszyna, tylko usiedli sobie na łące. Tam już z księdzem zaczęły się troszeczkę… Prawdopodobnie, bo ja tam nie byłem. A myśmy przyszli do domu. Niemcy stanęli po lewej stronie Bzury [z założeniem], że gdy partyzanci wejdą w te widły, to ich wybiją. Jak Niemcy doszli do granicy Przęsławic, tam były rowy przeciwczołgowe. One miały dwa, trzy metry głębokości. Pięć metrów na wierzchu było, a na dole miał metr. Jak czołg wpadł, to nie mógł wyjść z tego. Było tak, że Niemcy doszli do Łasic i stanęli, nie poszli, natomiast poszli nad Wisłą, przez wiślaną [??] i środkową wieś, pozbierali ludzi i wysłali ich do budowy mostu, a myśmy zostali. Później myśmy zaczęli budować most na Wiśle, na starym [moście], z drzewa i z gwoździ. Miał 1100 metrów długości. Wszyscy musieliśmy iść do pracy do tego mostu, bo Niemcy tak sobie życzyli.
W lipcu czy sierpniu 1944 roku złapali Dąbrowskiego. On był gospodarzem na wsi. Dali mu w skórę, nie wytrzymał i wydał, kto brał udział w rozstrzelaniu Deringa. Oni nie wiedzieli, że to partyzanci zrobili, myśleli, że to spadochroniarze wydali wyrok. Na Bielicach rozstrzelali pięciu od razu z tych, co brali udział. Zginął Jasińszczak, dwóch Kryszczaków, Gonciak i jeszcze któryś, [razem] pięciu.
U nas od 1 września 1944 roku w Przęsławicach, Tułowicach już było bezkrólewie. Niemcy przyjeżdżali tylko w dzień, a w nocy już nie przyjeżdżali. Bali się, bo tam Bandit jest. W sierpniu przyszli, że Ciura się ukrywa u nas, u Kołeckich. Ciura i Kołecki mieszali na środkowej wsi. Kołecki był koło sołtysa. Zaczęli się pytać: Kołecki, Ciura. Ktoś zrozumiał, zaprowadził ich na środkową kolonię. Oni tam poszli. Od razu przyszedł do nas, że taka i taka sprawa i Heniek Ciurzak uciekł od razu. Powiedzieli: „Kołecki koło sołtysa”. Przyszli, to była chyba godzina wpół do szóstej. Byłem jeszcze w butach i w spodniach, i wyszedłem, i brat wyszedł. Było trzech Niemców i się pytają, czy ja się szykuję do mostu, o przepustkę. Mówię, że myśmy jeszcze nie dostali tej przepustki. Przeżegnałem się tylko. Mówię: „W razie czego uciekam, bo wiem już, o co tu chodzi”. Ale ci Niemcy [powiedzieli], żebym ich zaprowadził do Gurdały na koniec wioski (on pochodził z Młodzieszyna). Ja ich tam doprowadziłem i oni kazali mi iść prosto. Nie skręcać, tylko iść prosto, więc idę kolejką wąskotorową, bo tam chodziła wąskotorowa. Spotkałem brata Ciurzaka. Mówię: „Uciekaj, bo taka i taka sprawa”. Uciekł. Poszliśmy do mostu. Brat przyszedł, bo bratu kazali wziąć jedzenie dla mnie i żeby przyszedł. Przyszliśmy do mostu. Okrążyła nas organizacja Todta. To była zbieranina. Polacy byli tam, ale przymusowo wcieleni. Z bronią, karabiny mieli i wszystko. Stasiek Kosińszczak był i Gogoziak. Dostali karty, że mają się stawić, jak się nie stawią, to rodzice do obozu, a gospodarkę ktoś inny przejmie. Nosili Hakenkreuz, czapki brunatne mieli, mundury z pasami. Kiedy przyjechali na urlop, zdali na żandarmerii broń. Nie chcieli nosić, tylko zdawali. Myśmy budowali później most, jak nas tam wzięli.
Później spotkałem się z żołnierzami, którzy (generał Berling dał rozkaz) szli na pomoc Warszawie. To były nie Łomianki… W tamtych stronach, nad Wisłą. Wzięci byli do niewoli, bo nie mieli już amunicji, bo Rosjanie nie dali wtedy pomocy żadnej. Później nas wzięli przez most, zaprowadzili do Wyszogrodu i z tymi żołnierzami pojechaliśmy kopać kartofle. To już było w październiku. Niemcy wyznaczyli każdemu, musieliśmy zbierać te kartofle i później nas przywieźli. W tym czasie mój brat młodszy i Geniek Janiczak byli już w domu. Bo była łapanka, połapali ich do Niemiec. Geniek Janicki, ten student, wyskoczył, a mój brat z drugim kolegą przyszli za dwa tygodnie. Jak myśmy już ziemniaki zebrali, przyszliśmy do domu. Wtedy człowiek poczuł, że coś jest nie w porządku. Już nie spałem w domu, bo się bałem. Tak było do 14 stycznia 1945 roku. Rosjanie już byli w Modlinie. W środę (to był 12 albo 13 stycznia) Niemcy złapali mojego młodszego brata, co nie żyje (szedł z kart [grał w karty]) i przyprowadzili go do nas do domu. Ojciec wtedy zaczął [na niego] krzyczeć, a Niemcy mówią, że ma rację. Jeden rozumiał po polsku i mówi: „Na drugich by [brat] wpadł, to by go rozstrzelali”. Zagotował im kawy, ciepłej kawy się napili i poszli do mostu bzurnego. Wyprowadziłem ich do torów i powiedziałem, żeby prosto szli. Już w środę, 12 czy 13 stycznia Niemcy zaczęli uciekać. Szesnastego stycznia uderzyli Rosjanie. Szli tak gęściej, jeden obok drugiego. Bzura i Wisła się łączyły, a oni szli pijani. Szli, a Niemcy stanęli i obstawili się na naszym podwórku, pluton niemiecki. Zobaczyli wtedy, że nie mogą nic zrobić, że za duża siła ruskich i wyskoczyli. A tam kiedyś była stara rzeka i taka burta. Uciekli. Tam były już pagórkowate laski, krzaki, a po lewej stronie nad Bzurą były łąki. To było wpół do pierwszej. Rosjanie ruszyli mocno, ale kiedy poszli troszkę dalej… Śnieg był, Niemcy mieli białą odzież na siebie. Kiedy poszli do boju, co poszli półtora kilometra, Niemcy ich wypchnęli z powrotem. Niemcy bronili mostu na Wiśle. Mieli tylko jeden most, bo w Płocku było już przecięte. Tylko jedną drogę ucieczki mieli, przez Wyszogród. Oni przechodzili z rąk do rąk, a myśmy w tym boju byli. W tym czasie Rosjanin zastrzelił moją matkę, brata żonę i jeszcze jedną panią, ale nie mam do niego pretensji, bo to bój był. O osiemnastej ruszyło Wojsko Polskie z Sochaczewa i Niemcy nie wytrzymali, wysadzili most w trzech miejscach. Miał 1100 metrów długości, drzewo i gwoździe tylko. Jeszcze w tym czasie oficer rosyjski chciał zgwałcić sąsiadkę. Nas ze szwagrem wieczorem wypędzili Rosjanie, że będzie bój. W dzień myśmy przyszli. Sąsiadka zaczęła krzyczeć i nas ten Rosjanin oddał. Prowadzili nas pięć kilometrów wkoło. I tak dobrze, że nas nie rozstrzelali. Oddali dowódcy dopiero. Pyta się: „Z jakiej wsi?”. Mówimy, że z tej wsi jesteśmy. Myśmy mieli paszporty takie, jak jest kartka z zeszytu. Tam było po polsku i po niemiecku i był ten kogut. Jeszcze muszę powiedzieć, że były kartki za Niemców.
Później, gdy już Rosjanie weszli do nas, zaczęły się aresztowania. Zostałem aresztowany przez UB w październiku i zostałem wsadzony do piwnicy w pałacu w Tułowicach. Tam ktoś mi dopomógł. Nie wiem, co to za człowiek był. Tylko powiedział: „Tu jest okienko przykryte, uciekaj”. Uciekłem stamtąd. Spotkałem się z kolegami Janiczakami w Gdańsku i do amnestii, która była w 1947 roku, byłem w Gdańsku. Po 1947 roku wróciłem do swoich rodzinnych stron. Chciałem pracować w Chodakowie, to musiałem pracować na imię i datę urodzenia brata, nie na siebie. Później dopiero, po roku, przełożyli mnie.
Poszedłem do pracy do służby więziennej. Już byłem żonaty, miałem syna. Poszedłem do Warszawy do służby więziennej. Wtedy UB zdawało do Ministerstwa Sprawiedliwości… Jeszcze Stalin żył. Zobaczyli moje papiery i mnie zwolnili, nie siedziałem. Niektórym dali czternaście dni, musiał siedzieć. Ja się trzymałem tak dobrze, że nie. Zwolnili mnie, wypłacili mi odszkodowanie za trzy miesiące i poszedłem pracować w WPB-6, w wojskowym przedsiębiorstwie. Tam później była redukcja, zwolnili mnie i poszedłem pracować do spółdzielni pracy. Później pracowałem prywatnie. Ten prywatny człowiek, nieżyjący pan Żeglicki, miał firmę już przed wojną i nas tam zatrzymał. Robiłem u niego pięć lat. Stamtąd mieliśmy robić na placu Powstańców Warszawy centralne ogrzewanie. Później jeszcze chcieli, żebym wrócił do pracy do więziennictwa, ale już nie chciałem. Wtedy było zabójstwo na placu Powstańców (kiedy była „Kobra”, to było w 1962 roku). To było chyba w czerwcu, w czwartek. Był tam palacz, hydraulik i intendent, co zbierał na bilety, ale nie wyszło, kto zabił. Myśmy po miesiącu poszli tam do roboty. Ja zostałem w telewizji i od 1960 roku do emerytury pracowałem. Później się już do żadnej organizacji nie zapisałem. Później, przed emeryturą, dowódca przysłał mi, czy już należę do ZBoWiD-u. Mówię, że nie. „To proszę przyjść od razu”. Pojechałem tam, wypisało mi trzech kolegów i dałem. W przeciągu dwóch tygodni dostaję odpowiedź, że zostałem przyjęty do koła. Radio czy w telewizja opanowane były przez żydostwo przeważnie. Był taki Żyd, Karol. Strasznie narzekał, że w przeciągu dwóch tygodni już mam załatwione jako zbowidowiec. I tak przeżyło się swoje lata.

  • Wróćmy jeszcze do okresu wojny i Powstania. Jak wyglądały kwestie żywnościowe i higieniczne na przestrzeni tych kilku lat?

W okupacji było w ten sposób, że kto należał do Niemiec… Myśmy należeli do Prus Wschodnich, a Prusy Zachodnie już dostawały lepsze kartki. Natomiast w Prusach Wschodnich na sześć osób można było zabić świniaka do stu osiemdziesięciu kilogramów i jeszcze jednego bydlaka (krowę, cielaka, świniaka). To na sześć osób, legalnie. A jak się biło takiego świniaka, to się podkładało soli. Jak pieczętował Polak (wiedział, że ludzie tak robią), przykładało się drugą połówkę i ta pieczęć odbijała się na drugiej. Muszę jeszcze powiedzieć, że za okupacji pracowałem na wałach, ale niedługo, pół roku. Był zniemczony Polak, Napieraj. Syn jego żony był lotnikiem. On zawsze potrzebował jedzenia. W tych okolicach, w Śladowie, było bardzo dużo Niemców z dziada pradziada. Wśród tych, co znałem, to Radke wyrzekł się syna, co zabrał Jeznachowi gospodarkę. Szafrik [44.38], z którym chodziłem (z Eriką i z tym drugim) do szkoły… Była gospodarka Wolskiego, czterdzieści pięć mórg ziemi. Nie dał go wysiedlić. Trzech synów zginęło, a czwarty już nie szedł na front. Nie pozwolił go wysiedlić. Powiedział, że on zarządza gospodarką, oni robią i gospodarstwo jest jego. Skończy się wojna, to będzie. Przeważnie Niemcy, którzy byli biedniejsi, w Polsce wychowani, poszli na gospodarki ludziom [??]. To znajomi. Życie, tak jak mówię, w Prusach było niezłe, natomiast w Generalnej Guberni było ciężko. Musieli oddawać duże kontyngenty i ich wódką tam karmili. U nas nie dawali wódki i papierosów nie było. Tak że głodu nie było. Później, w partyzantce, to raz za dużo, drugi raz nie było. Było zaopatrzenie, dawali. Był Niemiec Repsz, którego dwóch synów zginęło w Oświęcimiu, bo należeli do AK. Mielił mąkę i oddawał do Puszczy Kampinoskiej. Zborze rekwirowali i piekli. Raz było jedzenie, drugi raz nie było jedzenia. Ubranie też. Wszy też były, bo wiadomo, że nie było kąpieli, nie było nic.

  • Jak wyglądało życie religijne? Czy religia w jakikolwiek sposób wpływała na postawy ludności cywilnej i osób walczących?

W Puszczy Kampinoskiej już było ogrodzone, tam Niemców nie było, przyjemni byli ludzie. Jak nieraz jestem na Powstaniu, to widzę, że na wsiach Wiersze, Truskawiec (wyszły mi już z pamięci te wszystkie wsie), wszyscy młodzi krzyżami poodznaczani. Są odznaczeni niektórzy młodzi, co nie brali udziału w ogóle. Nas, prawdziwych, to już mało jest. Z trzech kół mamy jedno.

  • Czy spotkał się pan z przedstawicielami innych narodowości uczestniczącymi czynnie bądź biernie w Powstaniu?

„Ukraińcy” to u nas byli wrogowie. Węgrzy nas ratowali i można było przejść jakoś, i dawali benzynę, jak coś było potrzeba.

  • Jeśli miałby pan podsumować całe Powstanie i wybrać najgorsze wspomnienie, to jakie by to było wspomnienie?

Młodość człowieka (bo miałem dwadzieścia lat), który szedł (poborowy był człowiek), który chciał walczyć o Polskę i myślał, że będzie coś w Polsce i będzie miał dobrze. Okazało się, że było źle z początku, bo UB aresztowało ludzi i dużo rozstrzelało. Nie zostali osądzeni, bo nie wiadomo, kto. W kościele Świętej Katarzyny nocą chowali z Rakowieckiej. Gdy szedłem już na emeryturę, wziąłem sobie urlop i wyjechałem. Myślałem, że jeszcze z Urzędu Bezpieczeństwa mam kartę, bo tam byłem półtora roku. Nie, już miałem jako Ministerstwo Sprawiedliwości, nie Urząd Bezpieczeństwa.

  • Czy jest jakieś przyjemne wspomnienie, które pan ma z okresu Powstania?

Mam przyjemność z Powstania, bo jednak ludzie się szanowali. Naprawdę trzeba powiedzieć, że się bardzo szanowali.

  • Czy teraz tego nie ma?

Nie ma. Nie ma tego, co było dawniej. Dawniej się szanowali. Chodziłem, ulotki, gazetki, dawałem członkom, o których wiedziałem. Jemu oddałem, a on dalej. Jak miałem inne zadanie, to co któryś wiedział, że gdzieś Niemcy są, to mi powiedział i zdawałem swojemu dowódcy, a on oddawał dalej. Strach może był, jak myśmy nosili karabiny. Bez żadnego dowodu, bez niczego szło się osiemnaście kilometrów nocą. Ciężko było, ale człowiek był młody, to sobie nie zdawał sprawy, bo to była młodość. Rwał się do walki, bo chciał, że będzie kiedyś żołnierzem. Jakoś zupełnie inaczej myślał. Później, jak się zaczęło, to już ciężko. Później już nie chciałem nigdzie należeć, do żadnej partii. W 1948 roku wziąłem ślub. Już nie miałem rodziców. Rodzice zmarli. Mama została zabita 17 stycznia w 1945 roku, sam grób kopałem na cmentarzu, bo nie było wtedy księdza jeszcze. Później człowiek zaczął sobie trochę pozwalać jako kawaler. Jak już się ożeniłem, to byłem spokojny. Tak życie przeszło. […]

  • Wracając do samego Powstania, czy na zakończenie mógłby pan powiedzieć, jaka jest pana ocena?

Historycy błądzą. Nieraz tak słucham, co mówią, ale oni się uczą, nie wiedzą. Wyszło Powstanie. Gdyby Rosja dała amunicję generałowi Berlingowi, dała pomoc, to byśmy opanowali Warszawę. Ale nie dali nam Rosjanie, wstrzymali. Wycofali się i Wojsko Polskie, które przekroczyło Wisłę, zostali wybici i wzięci do niewoli. Generała Berlinga od razu zdjęli jako dowódcę Wojska Polskiego. W Rosji powstały dwie armie.

  • Pańskim zdaniem Powstanie było potrzebne?

Moim zdaniem: tak. Młodzi byliśmy. Tylko, tak jak mówię, wszyscy ładnie mieli pomóc, a później stanęło, że nie dali. Najwięcej Rosjanie nam nie dali pomocy. Rosjanie nie dali nam żadnej pomocy.




Warszawa, 16 kwietnia 2012 roku
Rozmowę prowadziła Małgorzata Piekacz
Henryk Kołecki Pseudonim: „Sokół” Stopień: zwiadowca, strzelec Formacja: Grupa „Kampinos”, zgrupowanie sochaczewskie Dzielnica: Żoliborz

Zobacz także

Nasz newsletter