Henryka Zarzycka-Dziakowska „Władka”

Archiwum Historii Mówionej

Nazywam się Henryka Zarzycka-Dziakowska, urodzona 10 listopada 1927 roku w Warszawie, żołnierz AK, pseudonim „Władka”, łącznika, sanitariuszka i strzelec zarazem. Byłam ciężko ranna 28 września 1944 roku.

  • Co robiła pani przed wybuchem wojny, jak pani zapamiętała swoje dzieciństwo, skąd pani pochodzi?

Pochodzę zasadniczo z rodziny robotniczej. Z tym że moja mama ma pochodzenie szlacheckie, ale nie będziemy o tym mówić. W każdym razie moje dzieciństwo było szczęśliwe. Jak wojna się zaczęła, miałam skończone jedenaście lat. Jeszcze wtedy siódmą klasę [kończyłam], bo gdyby wojny nie było, to bym poszła od razu do gimnazjum po sześciu klasach, bo tak było. Ale że wojna [wybuchła], to jeszcze siódma klasa. Potem uczyłam się na kompletach.

  • Pani mieszkała wtedy w Warszawie z rodzicami?

Cały czas w Warszawie. Urodziłam się tu, w Warszawie.

  • Rodzice obydwoje pracowali?

Nie, mama zajmowała się gospodarstwem domowym.

  • A tata?

Tata miał swój samochód i trudnił się taksówkarstwem. Zresztą był dość inteligentny człowiek – muszę to podkreślić – i był jakby trochę niezadowolony, bo był w legionach, mając [szesnaście lat]. Miałam szesnaście lat w Powstanie – tak samo on wstąpił do legionów, mając szesnaście lat. Mimo że rozmawiał z Piłsudskim, ale żeby mu coś pomogli w życiu… Sam nie był, bo z prostej rodziny właściwie pochodził, więc nie miał wykształcenia, jak ja zdobyłam na przykład, ale zarabiał nieźle.
W 1939 roku ojciec miał dwa lata angielski samochód, bardzo piękny. Kosztował dość drogo i jak wszyscy uciekali na wschód, to on był jako podwoda i jechał z naszymi żołnierzami. Ale tak trafił, że tacy wsiedli, którzy byli agentami niemieckimi. Poszli do lasu, nadawali i ojciec ich nakrył. Ojciec ich aresztował i zawiózł do żandarmerii. Taki był dzielny człowiek, mój ojciec!
Ale potem w Równem go spotkało, że mu zabrali [samochód]. Bo też dotarli Niemcy jeszcze i samochód mu po prostu [zabrali]. Odepchnął go bagnetem prawie od samochodu i właściwie od tej chwili zaczął chorować, bo wymiotował z przejęcia. Strasznie się przejął, żółcią wymiotował. Powiedział, że usiadł w rowie i patrzył, jak oni jego pięknym samochodem, co tak ciężko na niego zarobił, zapracował [odjeżdżają]. Zabrali. Od tej pory już chorował i umarł, mając sześćdziesiąt osiem lat.

  • Jak pani zapamiętała wybuch wojny?

Byłam akurat za Warszawą na wczasach, u rodziny. Pamiętam bardzo ciężko wybuch wojny. Jak zobaczyłam samoloty, co walczyły – nad Warszawą były niemieckie i nasze samoloty – i potem ucieczka jeszcze była z tego miejsca, bo to była Miłosna pod Warszawą. Myśmy jeszcze gdzieś uciekali, pamiętam. Zabili jakiegoś Niemca i to czy czasem nie generała? Jak mężczyznę złapali, to zabijali.
Wtedy ze swoją kuzynką zza drzwi – dziewczynki byłyśmy – schowałam się, bo jakby zobaczył mężczyznę czy chłopaka, to by zabił. Pamiętam, jak wpadł, jak myśmy... Tak że były przeżycia.
Na przykład miałam jeszcze przeżycie, że jak żeśmy obydwie uciekały gdzieś koło domu, to on się tak zbliżył, że go widziałam – lotnika, jego sylwetkę – i to było niesamowite szczęście, że myśmy jeszcze zdążyli do piwnicy wpaść. Jak rąbał z karabinu maszynowego, to nas nie zabił, bo myśmy zdążyły jeszcze znaleźć się [w piwnicy] i kule już nie leciały na nas, tylko w piach, w to wszystko. Tak że od razu były straszne przeżycia.

  • Czyli lotnik strzelał do ludności cywilnej?

Tak, tak. To już od Boga było szczęście, że mamy żyć obydwie, że nas wtedy nie zabił. Bo gonił nas, dosłownie gonił, a myśmy zdążyły, żeśmy wpadły do piwnicy, bo był duży otwór. Tak że tak to było.

  • Chciała pani opowiedzieć o bracie.

Brat [był] coś około czterech i pół, pięciu lat starszy ode mnie. Jeszcze nie powiedziałam o ojcu, którego matka była Ślązaczką. Kędzierzyn...

  • Koźle.

O, właśnie, stamtąd. Matka [ojca] była bardzo piękną kobietą. Występowała też, pokazywali ją, bo widziałam jej zdjęcie w kokardach, w stroju śląskim. Tam mówili po niemiecku jednak i ojciec nie to, że może mówił po niemiecku, bo raczej mówił po żydowsku. Bo stamtąd wyprowadzili się do Warszawy i mieszkali na Stawkach czy gdzieś w dzielnicy żydowskiej. Ojciec jako mały chłopak przyjaźnił się z Żydami... Tak że może dlatego też było dobrze, że jak wróciłam w mundurze [z obozu], a ojciec pracował w sejmie i mógł mi pomóc, bo znał ludzi, znał wysokich urzędników. Jak doszli do tego, że byłam w AK, to jednak mnie uratował, bo rozmawiał z takimi, którzy się wtrącili i nie dali mnie wyrzucić z uniwerku czy potem, jak uczyłam się na adwokata.

  • Czym pani się zajmowała podczas okupacji?

Uczyłam się w gimnazjum.

  • W Warszawie? Które to było gimnazjum?

W Warszawie, tak.

  • W której dzielnicy się mieściło?

Wiem, że nie mogły być prawdziwe. Mam to gdzieś zapisane.

  • Czyli to były komplety?

Tak, komplety to były. Z tym że nazwa oficjalna była: gimnazjum handlowe. Nie mogła być ta nazwa, co była przed wojną.

  • Gdzie mieściło się gimnazjum?

Na Nowogrodzkiej. Potem wiem, że chodziłam na Bagateli i coś niecoś przeżyłam. Dlatego że wchodzili często folksdojcze. Mieli kapelusiki z piórkiem. Myśmy zawsze zdążyli, jak historia Polski była nawet, to chowało się książki do pieca. Tak że tak to pamiętam, że się przeżywało. Bo nawet sprawdzali po tornistrach, czy nie mamy książek. Tak że był cały czas niepokój, prześladowanie.
Chciałam powiedzieć o swoim bracie, który był w „Gurcie” i był nieprzeciętny. Ojciec zdążył go nauczyć po niemiecku, bo powiedział: „Oni tu przyjdą”. Pamiętam to, jak powiedział: „Oni tu przyjdą”. Miał znajomego nauczyciela, który przychodził i uczył go w domu niemieckiego. Jak mu się to przydało! Ubierał się i kilka razy był ubrany w mundur z niemiecką pepeszą, z tym co dziurki ma – sama go w tym widziałam – i on podkładał dynamit.

  • Jaki mundur brat zakładał?

Niemiecki. Wchodził między nich nawet i jak miał okazję, że oni się gdzieś... Był moment, że pan Józef Kucharski (to był jego bezpośredni dowódca, ci ludzie już nie żyją) przyszedł do nas i myśmy obydwie były z mamą, to jak podszedł blisko do matki, to tak padł na kolana i dziękował, że dała takiego syna, że dała takiego chłopca. Był też ciężko ranny w Powstaniu, ale nie widział możliwości tu wrócić. Był jeszcze u Maczka, bo poszedł na Zachód, a ja tu przyjechałam.

  • Pani mieszkała podczas okupacji z rodzicami?

Z rodzicami cały czas, tak.

  • Pracowała pani?

Nie pracowałam, absolutnie. Uczyłam się i w domu byłam. Byłam takie dziecko. Oczywiście oni obydwaj ustalili, że nie pójdę na Powstanie, bo mama zachorowała, nie mogła wszystkiego przetrzymać.

  • Z czego utrzymywali się rodzice podczas okupacji?

Ojciec jeździł ciężarowym samochodem i woził ryby, to znaczy jeździł po różnych miejscowościach i miał niesamowite przeżycia. Bo wjeżdżał nawet w miejscowości, gdzie byli umundurowani, nasze wojsko było. Tak że niesamowite miał przeżycia.
Jak było getto, to do getta woził parę dobrych razy – wjechał z rybkami, a pod rybami było mięso, połcie świniaków czy co – a na końcu, jak już miało wybuchnąć powstanie, to im woził nawet broń. Niesamowity był wtedy mój ojciec. Miał piękny głos, zupełnie jak tenor Fogga, ale nie było warunków, nie wykształcili go.

  • Od kiedy zaczęła pani pracować w konspiracji?

Mój brat miał do mnie zaufanie. Inna rzecz, że obstawa szła zawsze po drugiej stronie. To znaczy był jeden tragiczny moment, że niedobrze był peem zapakowany. Przenosiłam broń – kilka razy przeniosłam broń, gazetki – i mnie nie złapali. Ale z gazetkami mnie złapali i z chłopakiem, co szłam, bośmy tak się zagadali, żeśmy nie widzieli, że pusto zrobiło się na ulicy i że ludzie pouciekali. Do bramy nas wciągnął jeden pan. To Ślązak był, okazało się, bo po polsku mówił. Oczywiście znalazł [gazetki] u chłopaka. Chłopak tak się przestraszył, że po prostu upadł, nogi mu nie wytrzymały.
Pamiętam, jak żandarm wszedł i czekał na rozkaz jego, żeby nas zabrać do budy. powiedział: „Nie, oni tu mieszkają” i dał nam [znak], że mogliśmy wejść na schody. To prawie musiałam nieść tego chłopaka. Ktoś nas chciał zabrać, pamiętam, bośmy tak siedzieli na słomiance, ale mówię: „Nie, jesteśmy z łapanki. Ludzie, nie możecie się narażać”. Takim był bohaterem! Były przeżycia. Ale broń – pamiętam, jak oni szli w durszlakach. Niemcy szli i patrzyli, ale nie dostrzegli podejrzanej paczki. Ale przeżyłam wtedy.

  • Durszlaki?

Bo oni [mieli] broń, co dziurki są tak jak w [durszlakach]. Nie wiadomo, jaka to była broń, co Niemcy mieli.

  • Chciałbym zapytać dokładnie o moment, w którym zetknęła się pani z konspiracją. W jaki sposób znalazła się pani w konspiracji, przez brata?

To były „Żbiki” w „Gurcie”, smarkacze jak ja. Nie wiem, po czternaście, piętnaście, szesnaście [lat] najwyżej [mieli]. Bo już jak miał osiemnaście, to był normalny żołnierz.

  • Czy rodzice wiedzieli?

Z tym że przysięgi nie składałam. Pamiętam, że dopiero w „Parasolu” złożyłam przysięgę.

  • Podczas Powstania, tak?

Tak.

  • Czy rodzice mieli świadomość tego, że pani działa w konspiracji?

Nie, tylko mama wiedziała.

  • Mama wiedziała.

Mama wiedziała i to strasznie przeżywała. Przeżywała syna, że może w każdej chwili zginąć, no i ja, że się włóczę, że coś robię. To było tak.

  • Gdzie panią zastał wybuch Powstania?

U mojego wujka. To był Antoni Przybytniak, Tolek na niego się mówiło. Miał poniemieckie mieszkanie, bo miał zniszczone w 1939 roku i kwaterunek go umieścił w jednym pokoju. Ale [poprzednia lokatorka] to była Żydówka i ją odtransportowali do getta. To był tak dobry człowiek, że musiał jej się odwdzięczyć, więc jej żywność zanosił i oni to jakoś załatwili, że miał całe mieszkanie.
Ponieważ ojciec nie godził się na pracę konspiracyjną syna, to on tam mieszkał. Miał swój pokój i mieszkał razem z wujem. [...] Na Boduena 1, to był narożny dom.
Powstanie właściwie tam się zaczęło, na placu Napoleona. Mama była chora, była leczona, bo do szpitala żeśmy jej nie oddali, już wiedzieli, że będzie Powstanie. Była prywatnie leczona przez Wietnamczyka czy ktoś taki był. Robił zioła swoje, wypalał i masował. On mamę moją uratował. Ona po prostu umierała, tak było z nią bardzo ciężko. Przed samym Powstaniem już chodziła, bo tak to tylko leżała. Miałam obowiązek być z mamą, to byłam.
Byłam przerażona, co mam robić, bo chciałam iść na Powstanie przecież! Cały czas czekałam na brata, że mnie zabierze, bo powiedział do mnie: „Czekaj”. Ale wiedział, że nie przyjdzie po mnie. Czekałam właśnie na Boduena. Akurat przyszła koleżanka, z którą się dobrze znałam. To była Niuśka. Ona mówi: „Nie czekaj na Mariana, tylko zabiorę cię do »Parasola« i wszystko powiem, jak cię znam i z jakiej [jesteś] rodziny”. Oni jakby mnie przyjęli od razu. Wtedy składałam u nich – w kościele to było pamiętam – przysięgę.
  • Czy pamięta pani którego to było?

To było w sierpniu na pewno przecież, bo to w czasie Powstania – 8 albo 9 sierpnia.

  • Jak wyglądało składanie przysięgi? Proszę o tym opowiedzieć.

Przedtem to było bardzo tajnie, a ponieważ już Powstanie było, to jawnie było. Staliśmy. Stali przede wszystkim ci, którzy jeszcze nie składali przysięgi. Stał ksiądz, bo to było w czasie mszy świętej i po ewangelii. Była rota przysięgi i to się wymawiało, to się powtarzało. Jeden z powstańców, jeden z „Parasola” mówił, myśmy powtarzali po nim. Właściwie to był jeden krzyk wtedy.

  • Dużo osób składało wtedy przysięgę?

Stało parę osób, które wstąpiły, ale wszyscy mówili. Pamiętam, że cały batalion powtarzał słowa. Ale ci, którzy nie składali jeszcze, to stali pierwsi, w pewnej odległości od reszty.

  • Gdzie i kiedy służyła pani w czasie Powstania?

Przysięga była na Freta, u Świętego Jacka, to pamiętam. Z Niusią poszłam na Wolę. Na Woli to już była jedna straszna tragedia, bo walili z góry. Niemcy już rzucili bardzo ciężką broń, tak że pamiętam, jak pomagałam chłopakom nosić na piętra broń i butelki przede wszystkim. Dopuścili mnie też do tego, żebym rzucała butelki, bo już rzucałam też na Boduena pierwszego dnia Powstania. Ale była straszna walka!
Najbardziej pamiętam, jeżeli chodzi o Wolę, cmentarz ewangelicki, bo była rzeź – muszę powiedzieć – straszna. Byłam w ogniu i że ocalałam, to też był chyba cud. Koło mnie niedaleko zobaczyłam, jak leżała córka pisarza...

  • Wańkowicza?

Wańkowicza. „Ania”, tak. Była przy naszym „Dyrektorze”, była jego łączniczką.

  • To było 30 sierpnia?

Tak, tak. To pamiętam dobrze i jej śmierć bardzo przeżyłam. Bo tamtych rannych to się zdążyłam opatrzyć, bo opatrunki tylko się rzucało, zawiązywało.

  • Pani znała Krysię Wańkowiczównę sprzed Powstania?

Nie, poznałam ją już w Powstaniu.

  • Czy wie pani, co stało się z jej ciałem?

Nie, nie wiem. To znaczy, że ją zakopali na terenie cmentarza, ale co, kto?

  • Nie wie pani, kto ją zakopywał?

Nie wiem, dokładnie nie wiem. Może ktoś będzie wiedział, co zrobili, czy ją wykopali. Mnie się wydaje, że tak, że ktoś chyba [przeniósł]. Bo jednak były osoby, które interesowały się, gdzie kogo zakopują.
Na przykład redaktorka Danuta Kaczyńska. Wydała książkę „Dziewczęta z Parasola” i tam są też i moje notatki. Wzięła notatki z mojego pamiętnika.

  • Proszę opowiedzieć, w kogo bądź w co rzucała pani butelkami?

W czołg przecież! Bo czołgi szły. Myśmy na piętrach byli, a czołg szedł i jeszcze tak było, że ludzi gnali przed czołgiem.

  • Daleko było do czołgu?

Pamiętam tylko, jak byłam na Boduena, to nie rzucałam, tylko donosiłam. Ale na Woli to mnie dopuszczali do okna i kilka butelek rzuciłam. Ale nie wiadomo, czy butelka zadziałała. Był wybuch i albo nie zdążyli uciec Niemcy z czołgu, albo nawet zdążyli, albo ich zdążyli pozabijać, albo wzięli ich do niewoli. Ale wtedy starali się brać zawsze do niewoli, bo zabijało się w razie konieczności, a tak to brali do niewoli. Mnie też dali broń, też miałam. Jak wchodziłam do kanału, to mój wybawiciel – znany człowiek – mi zabrał, bo przedtem mi dał.

  • Kto to był?

To był Józef Szczepański, „Ziutek”. Zawdzięczam mu życie. Taka jest prawda. Bo jak miałam krwotok, to on przede wszystkim zatamował mi krew, bo potrafił.

  • Kiedy walczyła pani na Woli, miała pani broń?

Tam nie miałam. Raczej posługiwali się mną, że przynosiłam kawę. Ale jak już znalazłam się na cmentarzu, to musiałam nieść i rannego do szpitala Świętego Łazarza, to też niosłam kilka razy. Były ciężkie okoliczności, że jak nie zdążyło się w tym momencie człowieka uchwycić i mu nawet zawiązać [rany], to konał.

  • Wykrwawiał się.

Tak.

  • Czyli pani nie była w pałacyku Michla?

Nie, mnie nie było. Jeszcze pewno wtedy nie byłam na Woli, jak był pałacyk Michla.

  • Z jak dużym ryzykiem, z jakiego rodzaju trudnościami wiązała się pani służba?

Po prostu tak było, że chciało się już umrzeć. To było ponad nasze możliwości, ponad nasze siły. Byłam w niemieckim mundurze, miałam spodnie, byłam cała zakrwawiona do samych kostek i ręce, i wszystko – aż sztywne się zrobiło. Tak że bez przerwy tylko trzeba było się schylać, robić coś, podnosić. I kule, które świstały, więc nie można było bać się, że któraś trafi i zabije czy rani. Nie można było o tym myśleć, bo praca była. Bez przerwy była praca. Jeszcze trzeba było dobrze biegać do tego wszystkiego.

  • Skąd pani miała mundur niemiecki?

Myśmy zdobyli ich magazyny.

  • Na Stawkach.

Tak. To już parę lat.

  • Czy była pani w magazynach w środku?

Nie, nie byłam.

  • Czyli ktoś przyniósł mundury?

Nie, to było. Potem każdy sobie dobierał do siebie. Chłopaki poprzynosili. W zasadzie to chyba nawet „Zośka”, bo myśmy z „Zośką” współpracowali. Bo to jedno było: „Zośka” – „Parasol”. Od „Zośki” powstał „Parasol” przecież. Tak mi się wydaje, że to właściwie „Zośka” zdobyła mundury. Mogły być i chłopaki z „Parasola” tam, ale to był ich wyczyn przede wszystkim.

  • Czy widziała pani żołnierzy niemieckich wziętych do niewoli?

Na Woli nawet miałam spór z koleżanką, bo z Niusią obydwie byłyśmy wyznaczone pilnować jeńców, co wzięli. To byli ranni, a myśmy obydwie w końcu.
Miałam takie przeżycie, że jeden z nich po prostu poprosił mnie, żebym zapaliła mu papierosa, bo zapałki leżały na stole. Zapaliłam mu papierosa. To też był chyba Ślązak i mieszaną polszczyzną mówił. Nie to, że byłam niegrzeczna, ale nie mogłam na niego patrzeć, w ogóle na nich. Miałam żal straszny. Nie wiem, czy mu to powiedziałam, że: „Ja was nienawidzę” czy jakoś. Coś takiego było, pamiętam to. To był właśnie początek walki, pierwsze dni. Wtedy „Maks” wszedł. Oni nad nami się litowali? Nie, strzelali przecież do nas, nie ma co. A „Maks” oglądał ich rany, przychodziła sanitariuszka.

  • „Maks” to lekarz z „Parasola”, prawda?

Tak, „Maks”. Z nim też miałam przeżycie poważne, bo jak mnie przyniósł „Ziutek” i położył na stół...

  • Proszę opowiedzieć w jakich okolicznościach została pani ranna.

28 sierpnia byłam ranna.

  • To już było na Starym Mieście?

Tak. Z tym że mnie cały czas się wydawało, że byłam 26 ranna, ale mają zapisane 28. To już przyjęłam 28, na Starym Mieście oczywiście.

  • Proszę opowiedzieć, w jakich okolicznościach została pani ranna?

Muszę powiedzieć, że przede wszystkim najwięcej biegałam po getcie, po ruinach, po gruzach. Myśmy tam mieli swoje bunkry, nie wiem, jak to nazwać. Niemcy budowali sobie jakby fortece i my też. Strasznie dużo przeżyłam.
Musiałam jeszcze biegać z rozkazami do innych pułkowników i tak dalej. Niby tak wyglądało jakby AL też chciał walczyć, ale to tylko były pozory, bo wiem, że nasz „Jeremi” (był „Jeremi”, bo nasz „Dyrektor” był ranny bardzo wcześnie) wysłał mnie właśnie do pułkownika, jak są mury obronne Starego Miasta. Mieli [kwaterę] w piwnicy, bo ich potem zasypali. Ale jeszcze przed tym byłam i on do mnie nie wyszedł, tylko jakiś jego zastępca, oficer. Jak mnie zobaczył – a byłam w męskiej koszuli – to mnie podniósł. Patrzę, a mam tu strasznie czarne! Przeszła kula tutaj, to już można sobie zdawać sprawę, w jakim to ogniu człowiek biegł.
Potem chcieli niby nas zastąpić. Coś jemu wypowiadał, tak mi się wydaje. Z tego co widziałam jak on to rozwinął. Oni z nami się zmienili, to znaczy myśmy ich zostawili, AL-owców, na noc, a okazało się, że wcale tam nie byli, że to Niemcy. Dobrze, że nie walczyli w nocy. Mogli przecież wejść w sam środek Starego Miasta.

  • Czyli żołnierze Armii Ludowej opuścili placówkę?

Tak, tak. Tak było i on chyba miał do nich żal o to. Niosłam wtedy rozkaz. Różnie to było, Boże! Ale walka była straszna.

  • W jakich okolicznościach została pani ranna?

W pałacu Krasińskich byłam ranna. To była już ruina, kompletna ruina. Po prostu tylko mury jeszcze stały, bo boków już chyba nawet nie było. Tylko przednie mury stały i okna jeszcze. Byłam ranna w drugim od środka. Siedział Niemiec chyba albo na dachu, albo jeszcze na wyższym piętrze w oknie i wielu nas ranił, wielu. Bo nawet młoda dziewczyna, młodsza ode mnie. Było: dum, dum, coś takiego. Dostałam w rękę. O, „Roma” miała pseudonim. „Romka” miała wyrwaną pierś i wiem, że konała dwa dni prawie. Biedactwo, była nie do uratowania. Mnie tak dłoń wisiała, miałam wyrwany cały mięsień, wystawał. Jak „Ziutek” mnie przyniósł do piwnicy, co operował, to od razu chciał mi obciąć rękę.

  • „Maks” chciał obciąć rękę?

„Maks”, tak. Złapał siekierę, coś takiego pamiętam, a „Ziutek” Szczepański dostał szoku wtedy. Wyrwał broń – miał ponawieszanych – i mu przystawił do skroni. Nie napisałam tego, bo on za wiele ludzi uratował, żeby... wiadomo. Ale tak było. I tak: „Nie będziesz robił, to cię zabiję”. Tak krzyczał do niego, a jego sanitariuszka (zresztą później, po Powstaniu „Maks” się ożenił z nią) stanęła między nimi i mówi: „Nie, »Maksa« nie zabijaj! Masz kogoś zabić, to mnie!”. I otrzeźwiał, jak to usłyszał. Dotarł chyba do niego głos dziewczyny. Ręce mu opadły, a „Maks” zabrał się do mnie i mnie operowali, uratował mnie. Tak to było.
  • Czyli „Ziutkowi” Szczepańskiemu, słynnemu poecie, który napisał piosenkę o pałacyku Michła zawdzięcza pani uratowanie ręki?

Tak, tak. Zresztą napisał bardzo dużo wierszy.

  • Tak.

Jeden jest fantastyczny przecież.

  • „Czerwona zaraza” zapewne?

O, tak. Za to ludzie nawet siedzieli, byli aresztowani, jak gdzieś to wygłaszali.

  • Czy na tyłach pałacu Krasińskich rozstrzeliwano w parku esesmanów? Czy pani coś słyszała o tym?

Tak, tak.

  • To byli żołnierze SS?

Tak, to byli żołnierze SS. Na pewno.

  • Czy chłopcy z „Parasola” też zajmowali się wykonywaniem wyroków śmierci?

Nie.

  • Kto to robił?

Tego to już nie wiem. To była jakaś nasza żandarmeria. Tego przeciętni nie robili, to tylko mogła robić żandarmeria. Ani z „Zośki”, ani z „Parasola” tego nie robili.

  • Daleko od pałacu wykonywano wyroki?

Nawet pamiętam, jak na Woli też ich rozstrzeliwali, bo przecież zabijali ludzi. Mnie gonił też, ledwo uciekłam, też tak było. Ale to nie nasz, nie my żeśmy rozstrzeliwali, nie. Absolutnie nie. Przyszli tacy, którzy rozstrzeliwali.

  • Czyli najprawdopodobniej żandarmeria?

Żandarmeria, tak mnie się wydaje. Nie jestem pewna, ale tak mnie się wydaje, bo przeciętni tego nie robili.

  • Jak zachowywali się Niemcy wzięci do niewoli?

Potulni byli. Nawet jeden starszy facet był, pamiętam, jak chodził między nami i wodę nam nosił.

  • Jak ludność cywilna przyjmowała walkę powstańców?

Muszę powiedzieć, że jak żeśmy przyszli na początku, to nie było walki jeszcze. Najwyżej samolot przeleciał i gdzieś rzucił bombę, coś. Było bardzo spokojnie.

  • Pani ma na myśli Starówkę, tak?

Tak, mówię o Starówce. Wola to wiadomo, już tutaj nie ma co. Oni nas tak przyjmowali w mieszkaniach, gościli nas po prostu.
Byłam na przykład w swojej grupie, bo Niusia – to przecież jej narzeczony, a potem mąż, „Szarak” – ich znała jeszcze przed Powstaniem. Ja nie znałam tych chłopaków z plutonu, co byłam dołączona. Tośmy chodzili, pięć, sześć, dziesięć nawet osób i wszystkich nas do mieszkania gdzieś zapraszali. Wystawiali nam jedzenie i w ogóle. Ale to było, dopóki nie rozgorzała straszna walka, która potem nastąpiła. Wiadomo o tym, co stało się na Kilińskiego. Przecież też byłam wezwana, że mam iść i też ratować, ale skąd? Piachu posypali, szło się ulicą i nogi się uginały. Jest nie do pomyślenia, ludzie tak byli strasznie posiekani, coś niesamowitego.

  • Widziała pani dużo zwłok leżących, porozrywanych?

Widziałam.

  • Kto zabierał potem zwłoki?

To czego nie można było zebrać, bo była miazga, to potem posypali piachem, a to co można było zabrać, to zbierali. Nawet niektórzy rozpoznawali kto i co.

  • Udało się pani może kogoś uratować z rannych w tym wybuchu?

Wiem, żeśmy nieśli, ale czy przeżyli? Niosłam kilka razy. Zaniosłam do szpitala i z powrotem i znowu niosłam. Nie wiem, skąd człowiek miał tyle siły. Byłam cała w jakimś… nawet ośmieliłam się pary razy rozebrać dosłownie, zdjąć to i potem założyć, to widziałam, że to było coś potwornego.

  • Czy zetknęła się pani osobiście z przypadkami zbrodni wojennych popełnionych podczas Powstania przez Niemców?

Nie, tylko to, co w walce.

  • Jak pani ocenia żołnierzy po stronie niemieckiej? To byli dobrzy żołnierze, dobrze wyszkoleni?

Chyba tak. To znaczy zależy gdzie, bo na Woli to chyba nie byli wyszkoleni. To chyba jakaś zbieranina musiała być i to jeszcze jakichś okrutników. Ale na Starym Mieście to już byli regularni i zabierali się do walki z nami bardzo ostro i planowo.

  • Czy podczas Powstania spotkała się pani może z osobami innej narodowości niż Polacy? Ukraińcy, Białorusini, Litwini, może Żydzi?

Z Żydami to się zetknęłam, bo przecież oni do nas dołączali nawet. Był śpiewak jeden, pięknie śpiewał. Tylko stał i słychać go było ciągle. Ale tak to u nas był – co mnie też uratował, bo pewno bym była cała poharatana – Madziar. Jego ojciec był Węgrem, zginął na Czerniakowie. Na Czerniaków już nie dotarłam, bo już mnie nie było wolno. Zresztą już musiałam być w szpitalu, opatrunki. Madziar był bardzo dzielny człowiek. Czesio miał na imię.

  • Czy miała pani okazję na przykład wykąpać się podczas Powstania?

A tak, było tak. Jak nie było potwornej walki, to poszłam. Były wanny na Długiej, to się wykąpałam. Trzy nas było czy pięć, tośmy po kolei. Pilnowali, żeby nam nikt nie przeszkodził, żebyśmy się po kolei wykąpały.

  • Czy miała pani jakiś kontakt z rodziną podczas Powstania? Z mamą, z tatą?

Tak, jak już wyszłam z kanału, to poszłam na Boduena 1 i jeszcze dom stał. Kobiety, sąsiadki mnie położyły na stole, rozebrały mnie i mnie szorowały po tym kanale. A ubranie, mundur niemiecki, do łazienki do pieca wsadzili razem z butami i to spalili wszystko.

  • Pani szła kanałami ze Starego Miasta do Śródmieścia?

Tak i wyszłam na rogu Nowy Świat, Warecka.

  • Róg Wareckiej.

Róg Wareckiej, tak.

  • Długo czasu szła pani kanałem?

Dobrych pięć godzin co najmniej albo i więcej. Tak obliczam, ale chyba mogło być i więcej, bo wiem, że przecież jak weszłam do kanału, to jeszcze nie było tak ciemno. Było po południu, a jak wyszłam, to było około dwunastej w południe na drugi dzień. To strasznie długo. Najpierw nas prowadził właśnie jakiś Żyd – bo oni znali się na kanale – a potem on uciekł i myśmy sami szli, tak trafiali. Wiadomo, droga była różna.

  • Jak pani zapamiętała drogę?

Przede mną szedł nasz plutonowy i trzymałam się drugą ręką (bo [ranną] miałam przywiązaną do ciała dosłownie) jego paska cały czas i on już miał nade mną czuwanie. Musiał, to znaczy jak już nie czuł mojej ręki, to już się interesował i już ręką macał, czy jestem. Ale było tak, żeśmy musieli po prostu się czołgać. Może nie tyle czołgać jak na kolanach być nawet, żeby przejść. Bo Niemcy, w dzielnicach gdzie byli, pootwierali [włazy]. Właz był otwarty i widzę gwiazdy na niebie i słyszę mowę niemiecką. A to wszystko ranni szli przecież i gwar był nie z tej ziemi. Tylko ktoś miał [trochę rozsądku]: „Błagam, cicho! Bo Niemcy nad nami”. Tak było i tak się przeszło. Były przypadki, że zrzucali i granaty, i benzynę podpalali, i co oni nie wyprawiali. Bo to tak wyglądało, że wyjdą. Były momenty, że powstańcy wychodzili i wtedy ich zabijali, ale myśmy szczęśliwie dotarli.
Nie wyglądałam chyba jeszcze tak strasznie albo one mnie tak doprowadziły [do ładu]. Dwie muskularne dziewczyny mnie wyciągnęły i zaraz mnie podprowadziły. Była kawiarnia, zaraz mnie napoiły, były kanapki. Tak jakoś, że o własnych siłach, mimo że [w nodze] odłamki miałam, weszłam, poszłam do domu.

  • Czy dużo ludzi wtedy wchodziło do kanału?

Bardzo dużo. To znaczy przede wszystkim wtedy co wchodziłam, to wojsko wchodziło i mnie Jurek Chojecki, nasz plutonowy, wniósł, bo bym nie zeszła. Były gwoździe wielkie i po gwoździach trzeba było stąpać i trzymać się. Ja bym tego [sama nie zrobiła] – to jedna ręka, puszczam się ręki, lecę. Wziął mnie na barana. Pamiętam, jak miał nogi pozawijane, bo miał z granatnika posiekane.

  • Ludność cywilna próbowała wtedy dostać się do kanału?

Też [próbowali] się [dostać], ale pilnowali ich.

  • Żandarmeria pilnowała?

Tak, chyba tak. Wtedy tylko wojsko. Szłam 30 albo 31 sierpnia. Dobrze nie mogę sobie wydedukować. Tylko wojsko szło. Ranni przede wszystkim wtedy.

  • Kiedy wyszła pani z kanału, Śródmieście nie było zniszczone?

O, cudownie było! Światło się pali, woda się leje, ludzie chodzą Nowym Światem jakby wojny nie było. Nawet jakieś pojazdy jechały. Samochody nie, ale riksze.

  • Z kim pani przyjaźniła się podczas Powstania?

Z Niusią i miałam jeszcze przyjaciółkę „Waligórę”, z którą trafiłam do obozu niemieckiego. była ranna w pięty i miała prawie metr osiemdziesiąt wzrostu. Była dosyć potężna dziewczyna, miała grube blond włosy. Potem włosy trzeba było poobcinać. Nie żyje, teraz umarła, w maju. Miała raka krwi.

  • Czy podczas Powstania miała pani coś takiego jak czas wolny? Czy zdarzały się chwile, kiedy mogła pani robić co chce?

Nie. To znaczy byli tacy, co namawiali, żeby zostać w piwnicy i nie wychodzić, bo może w ten sposób człowiek się uratuje. Nie, nie słuchałam tego. Byłam taki „walczarz”, że szkoda gadać!

  • Czy czytała pani może prasę powstańczą?

Była prasa, ale nie pamiętam, co czytałam.

  • Jakie jest pani najgorsze wspomnienie z czasów Powstania? Wiem, że było wiele trudnych chwil. Gdybyśmy mogli wybrać jedną.

Najgorsze to była moja rana, nie ma o czym mówić. Wtedy już wiedziałam, że albo przeżyję już, albo nie. To już właściwie był koniec. Uważałam, że to mój koniec teraz, że nie padłam od razu, tylko że jeszcze muszę się męczyć. O, tak to wyglądało.
  • A najlepsze pani wspomnienie z tego okresu?

To pierwsze [dni], entuzjazm, jak wybuchło Powstanie.

  • Co działo się z panią od momentu zakończenia Powstania do maja 1945 roku?

Byłam w Zeithain i [zostałabym z cywilami] gdybym nie miała rany, co trzeba było ciągle robić opatrunki. Rodzice przyszli do piwnicy, w której byłam na Śniadeckich, w szpitalu naszym, chcieli mnie zabrać. Ale ten powiedział: „Nie, ludzie! Wy nie wiecie, co z wami będzie, a zabierzecie taką, co musi mieć opatrunki i co będzie? Wy zginiecie i ona. Tak że musicie ją zostawić, nie oddaję wam”. Tak było. Pamiętam, jak wtedy przyjechali Niemcy, ubrali się w białe fartuchy, nawet i tak było. Wieźli nas samochodami, które miały zakratowane okienka...

  • Budami?

Budami, tak. Wieźli nas na [dworzec] Warszawa Towarowa. Były podstawione wagony.

  • Czy długo trwała podróż do obozu?

Trwała z półtora dnia i noc oczywiście, więc było też dosyć poważne przeżycie, dlatego że usłyszeliśmy jakby waliło coś w pociąg, a okazało się, że chyba partyzanci chcieli nas odbić. Tak to potem usłyszałam. Ale mało w tym wszystkim jakoś było, bo nawet i Niemiec, który był w wagonie, to był starszy człowiek i muszę powiedzieć, że aż dostał baty od esesmanów, bo tak się dla nas starał o jedzenie. Jak zobaczyli, że ledwo szedł, to go jeszcze stłukli. Tak że różne były nawet wesołe momenty. Zajeżdżamy do Zeithain w Saksonii i nie ma dla nas miejsca w obozie międzynarodowym, okazuje się, w szpitalu. Wyszedł Niemiec i łamaną polszczyzną mówi tak: „Rozmawiałem z Włochami i oni się zastanawiają, czy dadzą sobie radę, jeżeli odstąpią dla was połowę swojego obozu. Jeżeli tak zrobią, to tu zostaniecie, a jak nie, to zawieziemy do Oświęcimia – i to pamiętam – a tam to wszystkich przyjmują”. Pamiętam, jak on to wrzasnął! Włosi pojechali do wieśniaków, co mieszkali obok, i zdobyli wozy z końmi. Przyjechali wozami i rannych ładowali na wozy. Zawieźli nas i odstąpili baraki, połowę swojego terenu.

  • Jakie warunki panowały w obozie?

Dość ciężkie. To znaczy początkowo, żeby nie Włosi, to nie wiem jak [byśmy przeżyli]. Bo oni od razu zajęli się [nami]. Lekarze byli też i od razu się zajęli i opatrunkami, i wszystkim. Nasi też musieli się urządzić, wiemy, jak to jest. Ale dużo przewieźli z Warszawy i kasz, i mąki, i tego co mogli. Bo słabo żywili, ale dawali konserwy, przeżyło się. Żeby nie paczki co dwa tygodnie, [to byłoby ciężej]. Było pół paczki amerykańskiej, a przedtem była wielka paka angielska z mundurami i z jedzeniem.

  • Co było w paczkach amerykańskich?

Wszystko było, dosłownie wszystko było! Wiadomo, w opakowaniu jak teraz kupujemy czy sardynki, czy... to wszystko było opakowane. Nawet mleko w proszku było. Dosłownie wszystko było! Tak że to nas ratowało.

  • Jak wyglądał moment wyzwolenia?

Kozacy lecieli za drutami – bo były podwójne druty – i tak jedne druty, drugie druty, a oni w środku. Jeszcze mieli powoziki jakby coś i lecieli. Zagarnęli Niemców, co uciekali. Myśmy ocaleli, bo mieli nas wywieźć. Obozy też wywozili dalej do Niemiec, ale tylko jeszcze ruskich częściowo wywieźli, nie wiadomo dlaczego.
Oczywiście już musieliśmy sami się żywić. Mój wujo zajmował się cichociemnymi. Jak zrzucali ich, to im zakwaterowanie [załatwiał], wyżywieniem się zajmował i bał się tu wracać. Powiedziałam, że nigdzie nie pójdę, bo bałam się o mamę. Wiedziałam, że jak nie wrócę, to nie wiem, co z nią będzie. Powiedziałam: „Słuchaj, będę czekać, aż będzie transport do Polski, a będzie”, a on mówi tak...

  • On, to znaczy kto?

Mój wujek, brat mojej mamy. „Brat ciebie zostawił, ale ja ciebie nie zostawię”. Zebrał się ze mną. Wiem, że byłam ósma chyba, ale byłam ubrana na chłopaka, miałam włosy przystrzyżone przy samej skórze, chuda byłam, drobna i żeśmy wyruszyli z obozu na piechotę. Żeśmy szli chyba z dziesięć kilometrów i są rozstajne drogi, i kupa rowerów różnych. Piękne, nowe prawie rowery. Ci jak nas zobaczyli z opaskami...

  • Ci, to znaczy kto?

Oficerowie siedzieli, kilku ruskich siedziało. Zaczęli się okropnie śmiać. Ale tak się śmiali, że się zanosili [od śmiechu]. Jak myśmy podeszli, to chłopaki rozgarnięte po rusku do nich starali się zagadać, a oni kazali natychmiast nam zdjąć to, wyrzucić. „Bo jeszcze pójdziecie parę kilometrów i NKWD zadziała i do następnego obozu was wsadzą”. Wzięli, powyrzucali opaski, a moja jest w tej chwili w Muzeum, bo schowałam sobie do kieszeni i opaska ocalała.

  • W momencie kiedy obóz został wyzwolony, to ile czasu pani w nim przebywała?

Ojej, dwa dni najwyżej. Na trzeci dzień już żeśmy poszli.

  • Jaka atmosfera przez te dwa dni panowała? Co się wtedy działo?

Chaosu wielkiego. Skądś Żydów dużo się znalazło. Nie wiadomo skąd się wzięli. Jeszcze jakichś narodowości, których myśmy w ogóle nie spotykali. Muszę powiedzieć, że myśmy byli w lepszym położeniu, bo jednak mieliśmy paczki i jeszcze mogliśmy handlować sobie z innymi, nawet i z Niemcami. Na przykład ruscy byli w gorszym położeniu.

  • Na czym polegał handel z Niemcami? Co można było od nich dostać?

Papierosy. Przynieśli nawet mleko. Dzieci się też rodziły, pojechały kobiety w ciąży przecież też. Dobrych kilkoro dzieci się tam urodziło.

  • Ile czasu zajęła pani podróż z obozu do Polski?

Więcej jak tydzień chyba myśmy szli. Żeśmy jechali najpierw rowerami, bo oni nam powiedzieli, żebyśmy wzięli sobie rowery. Pamiętam, że o jednej ręce prawie sto kilometrów przejechałam. To był najgorszy teren, dopiero skończyła się walka, to były lasy i nawet oni jeszcze byli w lasach, więc myśmy zawsze się trzymali szosy. Ale było i tak, żeśmy raz poszli na skróty, że będzie bliżej o połowę i na nas napadli maruderzy ruscy. Oni już byli. Żeby nie chłopaki... bo przecież mieliśmy dolary, bośmy jak wychodzili z Warszawy, to każdy dostał dziesięć-dwadzieścia dolarów, dało się. Swoje dolary przyniosłam, nie zabrali, ale chłopaki mieli w skarpetkach. Zabrali się do rewidowania nas ci ruscy i jak nas szarpali, jak mnie zaczęli szarpać – miałam legitymację „Parasola”, miałam różności i opaska. Tak się udało, że jak chłopaki dali im, nie wiem, może dwadzieścia czy trzydzieści dolarów papierkowych, to się odczepili od nas i już. A tak to nie wiadomo, czy by nas nie zamordowali jeszcze. Tak że były straszne przeżycia. Zatrucie było, bośmy sobie upiekli owcę, coś złapali, bo trzeba było coś jeść. Nie jadłam tego i mnie ominęło, ale pamiętam jak wymiotowali. Potem dojechaliśmy do Włoch. Jeden z naszych uczestników miał swój dom i nas zaprosił, to znaczy mnie i Tolka. Tolek poszedł szukać rodziców i znalazł. Ojciec po mnie przyjechał i już było inne życie.

  • Brat przeżył Powstanie?

Brat przeżył. Z bratem też się spotkałam, ale bał się tam być i poszedł do zwyczajnego obozu, o dwanaście kilometrów od tego, za rzeką Elbą był. Weszli Amerykanie i już był, że nie szedł na wschód, tylko na zachód. Zresztą pewnie nawet bał się iść tutaj. Nie żyje biedak. Już nie żyje ze dwadzieścia siedem–osiem lat, coś takiego. W Australii [mieszkał], świetnie mu się [powodziło].

  • Czy po wojnie była pani represjonowana za swoją przynależność do Armii Krajowej i za udział w Powstaniu?

Tak, to znaczy byłam na drugim roku prawa – dobrze, że zdążyłam przejść pierwszy rok – donieśli do dziekana, że byłam w AK i mnie wezwał do siebie. Remontowali Pałac Kazimierzowski na uniwerku. Weszłam do niego i pyta się mnie, czy mam indeks przy sobie. Mówię: „Tak”. – „To proszę mi dać”. Ale tak, że od razu zrozumiałam, że ze mną jest źle. To mówię: „Mam, ale nie dam”. To zaczął mi bardzo nieprzyjemnie [ubliżać], więc się odwróciłam i uciekłam. Uciekłam i on mnie gonił. Po korytarzu jeszcze mnie gonił! Potem, nawet jeszcze mam znak, jak upadłam, widocznie już sobie przygotował, co ma ze mną zrobić. Tylko nie wiadomo, czy do NKWD chciał mnie zawieźć, czy do UB, bo mnie chciał wepchnąć do samochodu. Wtedy się cofnęłam i upadłam. Jest ostry krawężnik i sobie przecięłam nogę i krew mi poszła. Tłum się zebrał, a to był 1949 rok, akowcy jeszcze byli. „Co pan chce od studentki? Co pan dziekan chce?”. Szli do niego. Poszedł z drugiej strony i odjechał.
Potem też. Mój ojciec pracował przecież w sejmie, wszystkich znał i znał pana dziekana, bo był radcą w adwokaturze. Nie mówię jego nazwiska, ale to był Tomorowicz. Przed wojną był radcą u Radziwiłłów i zrobił się wielkim komunistą. Jak się dowiedział, że dostałam się na aplikację i jestem już rok na aplikacji, przychodzi – bo już mu donieśli – do zespołu co byłam, aplikowałam. Pamiętam, jak wrzasnął do mnie: „Nie będziecie adwokatem! – tak na „wy” mówili wtedy. „Pojechaliście na plecach swojego ojca” – tak do mnie. Wtedy ożyłam, bo żebym mogła, to bym się pod stół schowała. To mówię tak: „To dobrze, że na plecach swojego ojca, a nie na czyichś innych”. Jak to powiedziałam, to tak spojrzał na mnie i wyszedł. Ale byli ludzie, co mnie ratowali. Na uniwerku musiałam wcześniej trzy egzaminy zdać u profesorów, którzy wykładali. To było na uniwerku, a tu to jednak pan dyrektor hotelu sejmowego to był adwokat Biskupski, więc z nim też rozmawiałam i miałam tak przyjaźnie bardzo… On mnie bardzo ratował. Był profesor Starościak. Mogłabym wymienić [tych], co się za mnie ujęli i nie dali mnie wyrzucić Rościowi. Jeszcze muszę powiedzieć, że dwa razy nie mogłam przystąpić do egzaminu adwokackiego.

  • Z jakich powodów?

Ostrzegli mnie, że wiedzą, kto ma mnie oblać. Takich miałam przyjaciół, co wszystko wiedzieli.

  • Czy chciałaby pani powiedzieć na temat Powstania coś, czego nikt do tej pory nie powiedział?

Nie wiem, ale wydaje mi się, że już wszystko było powiedziane, bo jednak ludzie mówią, bardzo dużo mówią. Dla mnie to był – tak jakby to było oczekiwane – entuzjazm, bo to trzeba było przeżyć. Właśnie pierwszy dzień, drugi, trzeci. Jak myśmy się cieszyli, że jesteśmy wolni. Już nic więcej nie mogę powiedzieć.




Warszawa, 19 listopada 2007 roku
Rozmowę prowadził Radosław Paciorek
Henryka Zarzycka-Dziakowska Pseudonim: „Władka” Stopień: strzelec, łączniczka, sanitariuszka Formacja: Batalion „Parasol” Dzielnica: Śródmieście, Wola, Stare Miasto Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter