Irena Baranowska „Małgosia”

Archiwum Historii Mówionej

Nazywam się Irena Baranowska, urodzona 27 sierpnia 1927 roku. Byłam sanitariuszką w Bazie Lotniczej Łużyce, to obecna nazwa, poprzednia była inna.

  • Proszę powiedzieć co pani robiła przed 1 września 1939 roku?

Miałam dwanaście lat, byłam z rodzicami w piwnicy, to znaczy w suterenie, do przegranej wojny. Co ja robiłam? Jak wróciliśmy do swojego domu, czyli mieszkania, to wszystko było zrujnowane. Tato co mógł to naprawiał i jakoś się zaczęło żyć. Jako dziecko zawsze kochałam wojsko polskie. W czajniku, w dużym czajniku nosiłam przegotowaną wodę z sokiem, którą przygotowywała mama i żołnierzom rozlewałam. Jak wkroczyli Niemcy, to się działo przy Parku Dreszera, mniej więcej jak ulica Ursynowska, zobaczyłam Niemców w butach błyszczących, a nasi zmaltretowani, głodni, leżeli na ziemi. Tego widoku nie zapomnę do końca swoich dni. Później okres okupacji, to już była gehenna. […] Okupacja, chodziłam do szkoły, trzyletnia szkoła zawodowa żeńska, kończyłam galanterię skórzaną, mam zdany egzamin czeladniczy. Jak mógł człowiek, to dokuczył Niemcom na każdym kroku. Nie będę mówiła w szczegółach, nie ma potrzeby. Okupacja, nie wiem czy sobie młodzież dzisiaj może to wyobrazić. Nie ma radia, nie mówię o telewizji, nie ma prasy właściwej, godzina policyjna do dwudziestej zimą, czy latem, patrole po trzy, cztery osoby. Ale trzeba było się przeciwstawiać na każdym kroku. […] A [w czasie] okupacji chodziłam na tajne wykłady, na tajne nauczanie, tak zwany Pałac Staszica, tam stały warsztaty tkackie, a myśmy miały historię, geografię, atlas, wszystko się miało wtedy, co było niedozwolone. Na Kopernika chodziłam właśnie na spotkania już z akowcami, tylko wtedy się nazywał, jeśli chodzi o Bazę Lotniczą, Samodzielny Baon Lotniczy, tak to się nazywało za okupacji, później się zmieniało na Baza Lotnicza Łużyce. Wróciłam po Powstaniu z tatą na gruzy Warszawy 17 stycznia. Pierwszą moją pracą było odgruzowanie Warszawy, zaczęłam pracować w SPP, to się mieściło w Alejach Ujazdowskich, a odcinek PC gdzie pracowałam był na Koszykowej. Ale pracowałam kilka miesięcy, bo później już poszłam do pracy do prywatnej firmy, ale to już był późniejszy czas, jako galanterka skórzana pracowałam przy torbach, szyłam torebki skórzane, zresztą taki egzamin zdawałam. […]

  • Chciałbym wrócić jeszcze do okresu okupacji. Czy podczas okupacji przechodziła pani jakieś szkolenia?

Oczywiście.

  • Jakie to były szkolenia?

Jak jest Koszykowa i Chałubińskiego, to wtedy w tym szpitalu miałam szkolenie robienia zastrzyków, bandażowania, opatrzenia ran. Tak że nawet jak ktoś mi zachorował na cukrzycę, to ja mu robiłam zastrzyki ponoć. Ręka mi drżała, bo to osoba bardzo bliska, później swojej mamie robiłam zastrzyki, siostrze, ale tylko zastrzyki, bałam się więcej. Tak że takie szkolenie przechodziłam. Poza tym koledzy, wszyscy ci wymarli koledzy, co dwa lata każdy umierał, jeden miał czterdzieści osiem lat, na białaczkę, z bazy lotniczej, drugi miał pięćdziesiąt, gruźlica. Przecież moje pokolenie, to dzieci wojny, a już nie powiem jaki był głód w Warszawie, jak było ciężko, naprawdę.

  • Proszę powiedzieć jak wyglądały przygotowania do Powstania? To znaczy najbliższe dni przed Powstaniem.

To się wszystko działo, bo wtedy był moim kolegą właśnie, mój mąż. On miał pseudonim „Komorowski”, wszystko się odbywało u niego na Rejtana. Jego ojciec był w obronie Lwowa, był w POW, tak że miałam bardzo dobrego teścia. Matka mężowi zmarła jak miał dwanaście lat, wychowywał go ojciec. Tak że moje przeżycia są tragiczne. […]

  • Jak wyglądały ostatnie dni przed wybuchem Powstania?

Czekaliśmy na rozkaz, na godzinę „W”. To już widać było, że coś będzie, to się dało odczuć. W każdym razie jak ja [...] poszłam jeszcze, wróciłam do siebie, do rodziców do domu i powiedziałam, że idę w Powstanie. Mama moja zemdlała. W ogóle uciekłam z domu. Poszłam, bo ojciec pracował na Dolnej u… Rowińskiego… coś budował, coś tam mu poprawiał, poszłam się z tatą pożegnać, dał mi sto czterdzieści złotych, mówi: „Tyle ci mogę dać.” Ileś mu tam zostało jeszcze groszy, czy złotych. Po Powstaniu z rodzicami się spotkałam dopiero w połowie grudnia. U koleżanek się ukrywałam w Pruszkowie, tak że to tyle.

  • Czy w dniach poprzedzających Powstanie był jakiś wzmożony ruch wojsk niemieckich w Warszawie?

Na pewno tak, były takie pogłoski, zresztą szli mężczyźni z łopatami (powtarzam to co do nas dotarło, na tym się opieram), że Warszawa będzie spacyfikowana w ogóle. Tak że ja to pamiętam. Pamiętam, że gdzieś ci ludzie szli z łopatami, nikt nie miał odwagi dojść, bo przecież to było wszystko obstawione przez Niemców. A poza tym jeszcze byli folksdojcze i to już była tragedia w ogóle. Człowiek się bał swojego cienia...

  • Jak zapamiętała pani wybuch Powstania?

Wybuch Powstania. Nie dotarłam do swojej bazy, kolega przeszedł na Placu Narutowicza na drugą stronę i Powstanie, a ja po tej stronie. Dom akademicki, twierdza, a tam była zajezdnia tramwajowa, drewniana i tam się skryłam, a mąż mi jeszcze zostawił swój plecak przecież, kolega, bo to wtedy nie mąż jeszcze. Ze swoją teczką, jakąś bieliznę osobistą miałam, coś miałam, a przede wszystkim miałam granatową sukienkę, granatową kurtkę, długi rękaw w sukience i miałam opaskę Armii Krajowej. Wtedy to nie była Armia Krajowa tylko… Wojsko Polskie na opasce. Niemcy później się zorientowali i oni zakładali, jak zamordowali Polaka, na ubranie jego zakładali opaskę i… tak że później zmienili na Armię Krajową. W zajezdni tramwajowej… bo myśmy leżały, przecież godzina „W” była o siedemnastej. Ruszyć się nie było można, z domu akademickiego oświetlali całą Górczewską. Zaczął padać deszcz... [...] Myśmy leżały i [koleżanka] mówi: „Słuchaj, oni nas tu zamordują.” Myśmy się czołgały, miałam całe kolana pozdzierane, przez Filtrową jak zgasły [reflektory], a później plackiem leżałyśmy. W każdym razie doczołgałam się do ulicy Słupeckiej z nią i tam pukałyśmy do jednej bramy, nikt nam nie chciał otworzyć i jeśli pamiętam, to żeśmy zapukały Słupecka 5, ewentualnie 7, tu się mogę mylić. Otworzyła nam kobieta i myśmy jej powiedziały, że jesteśmy sanitariuszkami, bo i ona była sanitariuszką tylko ze Starego Miasta. Wzięła nas do siebie, myśmy jej pokazały opaskę, byłyśmy trochę zakrwawione, bo w tej budce kogoś zabiło, czy raniło. Myśmy się u niej umyły, czy wykąpały, bo jeszcze woda wtedy była i okazało się, że jej mężem był dowódca zgrupowania, nie pamiętam Zgrupowania, „Gustaw”. Zapomniałam tą ulicę, to się wstyd przyznać, warszawianka. Jak jest kościół Świętego Jakuba, idąc w stronę Okęcia Grójecką, mała uliczka... [...] Ponieważ miałam opaskę i ona opaskę, to przyjęli nas tam i byłam jako sanitariuszka. Ale podjechał czołg, Niemcy później uciekli tam jakoś, nie wiem, nasi powstańcy zdobyli ten czołg, myśmy im pomagały, nie wiem, nie pamiętam jak to się nazywa, tak jakby olbrzymi granat na drzewcu. Myśmy im nosiły, oni to wyjmowali z czołgu, a myśmy do budynku wnosiły. Drugi raz puścili „Goliata” i też nie wybuchł, też go Polacy rozbroili. To wszystko, ta zabawa, ta walka, ta polana krew, u nas padło dużo, były groby na tym terenie przecież. Już miało nastąpić poddanie się, przyszedł ksiądz, ogólna była spowiedź żeby każdy sobie uzmysłowił swoje grzechy, to tak jak na filmie, czy ktoś miał grzech, czy nie, to już kwalifikował go jako grzech, udzielił nam rozgrzeszenia i mieliśmy… Już było ciemno, to bodajże był dziewiąty, dziesiąty sierpnia, że poddają się i żeby sanitariuszki rozeszły się, bo oni się przedzierali do Puszczy Kampinoskiej. Z tą sanitariuszką żeśmy wróciły tam gdzie ta pani nas przyjęła, tak nam doradził ten mąż, ten dowódca, wtedy to był porucznik „Gustaw”. Ciągle miałam ten męża plecak i swoją teczkę… Z piwnicy wychodziliśmy, zostawiłam męża plecak. Miał tam tylko butelkę spirytusu – że jak nas zranią żeby sobie czy rany [przemyć] czy coś. Wzięłam do swojej teczki ten spirytus. Powstańcy zdobyli Monopol Tytoniowy, Niemcy mieli jakieś żelazne paczki na front i nam sanitariuszkom, nie wiem czy wszystkim żołnierzom, [podarowali] też taką paczkę. Tam była czekolada, jakieś herbatniki, miałam to w tej teczce, swoją bieliznę i spirytus. Jak wychodziliśmy, szliśmy ósemkami, ale nas na obrzeżach [prowadzili], tam były pola, nawet nie pamiętam nazwy, na Zieleniak. Byłam dwie noce na Zieleniaku, też działy się rzeczy okropne. Po tych dwóch nocach Ukraińcy nas prowadzili znów do Warszawy Zachodniej, tam nas przejęli Niemcy. Już można było urwać marchew czy coś, pozwolili. W Pruszkowie tylko ciągle płakałam, bo nie wiedziałam co z rodzicami, zostałam sama. Jak na Zieleniak nas pędzili, [Niemiec] kazał mi otworzyć teczkę, otworzyłam teczkę, jak zobaczył ten spirytus, to oczywiście go wziął, a mi z teczki wszystko wysypał, poza bielizną, tak że nie miałam nic. Szło też tam właśnie rodzeństwo i oni się mną zaopiekowali. Mieli na Zieleniaku ostatnie pudełko szprotek, tak że mnie dali jedną, czy dwie, już nie pamiętam, bardzo wdzięczna jestem. Nie wiem czy ci państwo przeżyli, bo żeśmy wszyscy [szli] do Pruszkowa. Podjechały wagony bydlęce, otwarte i ładują tych ludzi, przecież najpierw do Oświęcimia transporty odchodziły, a taki kordon zrobiły Niemki w pelerynach. Do jednej Niemki doszłam, zaczęłam płakać i mówię, że: „Bandyci zabili mojego ojca …”, nie wiem skąd mi się to wzięło. „...Moja mama tam jest w którymś baraku. Ja chcę do mamy.” Ona mnie kopnęła, kolbą walnęła w plecy i mnie puściła wolno. Idę i płaczę, bo znów nie mam co jeść, nie mam nic. Była jakby podwyższona estrada, przyjechał samochód niemiecki, kobietom rzucali chleb, kobietom z dziećmi. Jak ja się dopchnęłam, że ukradłam bochenek chleba? Myślę sobie: „Pójdę na jakiś barak, to już zjem kawałek tego chleba.” Patrzę, a na noszach wnoszą powstańców… i rzuciłam im ten chleb. Kazali mi nie przyznawać się: „Odejdź, bo nie wiemy co z nami zrobią.” Ale ich wzięli do szpitala, oni najprawdopodobniej przeżyli. Nie miałam później kontaktu, ale już takiego czegoś się dowiedziałam. Idę i płaczę, ale już w międzyczasie zgubiłyśmy tą starszą panią, bo ona chciała żebyśmy jej dorożkę zamawiały, myśmy same ledwo żyły, tylko z tą jedną sanitariuszką jeszcze tak… Ona też przez ten kordon przeszła, ta Niemka ją też przepuściła. Idę dalej płaczę, spotkałam swoją sekcyjną, właśnie co byłam na szkoleniu. Jej mąż zginął nad Wisłą gdzieś, ona już wiedziała, a mieszkała na Chmielnej. Rozmawiam z nią i ta sanitariuszka co razem idzie, ale ja ciągle płaczę. Ktoś mi mówi: „Irka co ty tu robisz?!” Moja koleżanka sanitariuszka ze szkoły, którą razem kończyłyśmy. [...] Wzięła mnie na barak jakiś, ale już ani tej sekcyjnej, ani tej sanitariuszki [nie było], powiedziała: „Nie mogę.” Pożegnałam się z nimi i już poszłam z Hanką, z koleżanką. Na tym baraku ona mi przyniosła jakąś kanapkę, już nie pamiętam, na pewno coś i mówi: „Masz tu siedzieć, masz się nie ruszać.” Ona była pielęgniarką, miała fartuch, swoją legitymację z fotografią, czepek, taki jak to dawniej i teraz zresztą pielęgniarki mają. Przyniosła mi swojej koleżanki fartuch, czepek i jej legitymację ze zdjęciem. Musiałyśmy przejść przez dwie wartownie, tak że ona mówi: „Idziesz pierwsza.” Ona się wymalowała… „A temu Niemcowi tak tylko machniesz tym.” Ona z nimi po niemiecku, bo przecież ja też się niemieckiego uczyłam tyle lat, chociaż z ledwością na czwórkę przeszłam, no trudno, to dla nas nie było honorem przecież. [...] Była wartownia i był jak są teraz metalowe kołowrotki, a to było drewniane. Musiałam wejść w ten kołowrotek, do drugiej wartowni i znów ten kołowrotek, tam znów legitymacją świsnąć. Hanka się pospieszyła, już z tym Niemcem sprawę [załatwiła]… rajstopy podciągała, czy pończochy i przeszłyśmy. Na Żbikowie mieszkała. Mówi: „Do mnie pójdziesz, wykąpiesz się, ale u mnie nie możesz być.” Ponieważ myśmy się spotykały, miałam koleżankę, mieszkała na ulicy Cedrowej i do tej koleżanki mnie zaprowadziła. Byłam u tych państwa, przypomnę sobie nazwisko... Teresa miała na imię… [nazwisko] Ociepko. Jest w Pruszkowie łapanka, łapią warszawiaków. Ci państwo mieli pokój z kuchnią i ganek, tam była wykopana piwnica. Mówi tak do mnie ta pani, matka Teresy: „Słuchaj, ty z moim synem uciekaj, a Teresa tam, do tej piwnicy.” My żeśmy przez płot jakiś na drugą posesję [przeszli], usiedliśmy tam na strychu, były okienka jak tam gdzie mieszkałam na Racławickiej, taka szczelina, że się widziało. Weszli, tak że Teresy nie wyprowadzili, a jej brat miał na imię Zygmunt, nazwiska zapomniałam. Na strychu siedzimy, Niemcy wchodzą, dwóch Niemców, wyszła lokatorka i mówi, że: „Mam tam bieliznę, no ale proszę bardzo, niech panowie idą.” A wiedziała, że my tam jesteśmy, no i oni się wrócili. Ja znów z tym wróciłam do Teresy, a ona mówi: „No słuchaj, nie możemy cię więcej ukrywać.” Chyba gdzieś pojechałam… bo miała moja babcia… jak Kutno, jak… za Łowiczem chyba to było czy przed Łowiczem, już nie pamiętam. Sobota, takie miasteczko. Z babcią tam na letnisko wyjeżdżałam i rodzice wyjeżdżali, myślę sobie: „Na pewno moi są w tej Sobocie.” Poszłam do tej Soboty, ale nie było rodziców. Wyszła sąsiadka, która mnie pamiętała przecież, że tam jako dziecko byłam, bo i wtedy jeszcze byłam dzieckiem, nie miałam siedemnastu lat, ale mówi: „Tam jest jakaś rodzina.” Podała mi wioskę i poszłam na tą wioskę. Tam była jakaś kuzynka mojej babci i jakiś… pamiętam to, że on chyba nawet za okupacji był u nas, Siuta się nazywał, miał raka ust i nas się zatrzymał. Oni mnie przyjęli, ale chciałam ciągle się dostać do rodziców. Siostry mojej mąż miał siostrę w Głoskowie, to jest za Piasecznem. Jeszcze ta kuzynka mówi… bo siostry mąż pracował na terenie Politechniki, był mechanikiem tam i ciotka moja (jakoby ciotka, tak ją nazwę) mówi: „Bolek przeżył!” Myślę sobie: „Jak ja przeżyłam, to on przecież starszy, bo miał trzydzieści lat.” On też był w Powstaniu tylko on na terenie Politechniki walczył. On był w obozie w Szczecinie. Jakoś tam doszłam, część jechałam, już nie pamiętam, oni mnie podwieźli furmanką do jakiegoś pociągu, tym pociągiem gdzieś dojechałam, później wysiadłam i tam doszłam przez lasy jakieś. Idę i patrzę, myślę sobie: „Bolek, jak już Bolek żyje, to już i ja nie będę głodna.” A to jego brat, sobowtór. Oczywiście dużo mi się polepszyło, bo tam się zatrzymałam, ale bardzo niesympatyczni byli. Byłam u nich [...] i poszłam gdzieś, ziemniaki musiałam kopać, oni mi kazali, jakiś zagon mieli, ręce, dłonie mi się całe obierały. Wracam, jest moja babcia. Na piecu do pieczenia siedzą Niemcy, a ja uklękłam i babcię po rękach całowałam. Babcia płakała i ja, jak się podniosłam, doszłam i rzeczywiście podałam, bo się z wszystkimi przywitałam co znałam i tym Niemcom podałam rękę, ale oni wyszli, to byli młodzi Niemcy. Później przyszli, pytali się i ta kuzynka mówiła. I już się dostałam do rodziców. Kilka kilometrów, dwa czy trzy kilometry od nich, gospodarz dał mojemu ojcu szopę, tam ojciec prycze pozbijał. Tam już byłam do 17 stycznia.

  • Chciałbym jeszcze wrócić do Zieleniaka. Jakie panowały tam warunki i jak to w ogóle wyglądało?

O tym się milczy. Bryczkami oni jeździli, bo to była jakaś, nie pamiętam nazwy tej armii, ona zdobywała Wolę i Ochotę. Co oni wyczyniali na Woli, to samo na Zieleniaku. Oni jakimiś dorożkami po kobietach jeździli, coś niesamowitego. Tyle mogę powiedzieć.

  • Jakie jest pani najgorsze, a jakie najlepsze wspomnienie z Powstania?

Najlepsze z Powstania jak ten czołg nie wybuchł, ten „Goliat”. No pewnie, ponieśliśmy klęskę, ale byliśmy bohaterami, tak siebie określam.Jaka atmosfera panowała wśród ludności cywilnej?

  • Jak wyglądało pani życie codzienne podczas Powstania?

Było kilku rannych. Na przykład był ranny powstaniec, w ogóle go operowali tam, ale [miał] zdruzgotaną czaszkę, to wiadomo było, że on umrze. Ja zastrzyki [miałam robić], to jak mi pierwszy raz kazali, jak jeszcze [ranny] na noszach leżał, zastrzyk zrobiłam i zemdlałam, bo przecież to była jedna masakra. Teraz się mówi, że każdy był bohaterem, to się tak mówi po sześćdziesięciu latach, ale przeżyć to wszystko… Młody człowiek, może był rok starszy ode mnie. Jeszcze byli i tacy chłopcy tam mali, na nich mówili „siusiumajtek”. Zdobywali hełmy, wszędzie się wkręcili, wszędzie biegali niesamowicie. Ciągle ich widzę jak oni, jak te dzieci, takie wyrostki osiem, dziewięć lat, dziesięć, dwanaście.

  • Jak wyglądało życie w oddziale? Wiem, że pani nie miała kontaktu bezpośrednio z oddziałem swoim, ale z ludźmi, z którymi miała pani styczność to były bardzo przyjacielskie stosunki?

Bardzo, jednego nie zapomnę. Dowódca właśnie nasz… ciągle było włączone radio, a nam tylko puszczali: „Z dymem pożaru, z kurzem krwi bratniej.” No i dosyć.

  • Czy docierały jakieś inne informacje, co się dzieje w innych dzielnicach, czy nawet na tej dzielnicy gdzie państwo byli?

Tak, nawet przyszły sanitariuszki ze Starego Miasta, które u nas już zostały, bo nie mogły już wrócić. A ile ludzi w kanałach zginęło...

  • Na pewno były prowadzone dyskusje dotyczące informacji. Czy tak było? Jak ta sytuacja wyglądała? Czy docierały jakieś wieści?

Do nas nie docierało, że my przegrywamy, do nas nie docierało to. Wspomnę, że przecież ci koledzy, a ja też z koleżanką, ona też jest z tego zgrupowania, z bazy, jeździliśmy do Komorowa. Oni tam pistolety rozkładali, nas uczyli, sami się uczyli w tym lesie. Właściwie my żeśmy były ochroną dla nich, tak jak teraz to doceniam, bo jak ich było trzech, to zawsze niby może z dziewczętami są jakby nawet nas chwycili Niemcy, jakaś furtka byłaby. Jak ja na Kopernika, to przecież myśmy wchodziły od frontu, a tu była żandarmeria, myśmy koło nich przechodziły, a wychodziłyśmy z drugiej strony. Jak to wszystko funkcjonowało, jak było zorganizowane wszystko.

  • Mówiła już pani o momencie dostania się do niewoli, proszę opowiedzieć to jakoś trochę dokładniej.

Nas przejęli Niemcy, otworzyli jakieś wagony (bo to były w Pruszkowie lokomotywy), olbrzymie hale. I ludzie leżeli na podłodze, a ja tylko ciągle płakałam.

  • Ale jeszcze mi chodzi o Warszawę.

Jak Powstanie się skończyło?

  • Gdzie panią zatrzymano, wzięto do niewoli?

Nie, mnie nie wzięto do niewoli, ja byłam na Zieleniaku, mnie wzięto z Zieleniaka. To byli Ukraińcy, a później… to jest chyba w dokumentach nawet, powinno być przynajmniej. Teraz się nie mówi na ten temat, ale ja przeżyłam to piekło dzięki dobrym ludziom, obcym. Przecież nie znali mnie.[…]

  • Czy chciałaby pani powiedzieć coś na temat Powstania, coś co jeszcze pani nie powiedziała, bądź chciałaby pani powiedzieć, a się o tym nie mówi?

Jestem dumna z tego, że było to Powstanie, bo nie było innej możliwości. Nas oszukano, tyle mogę powiedzieć, czy to się komuś podoba czy nie, ale taka jest prawda. Wierzyłam w Anglię, we Francję, mniej w Stany Zjednoczone, a co zrobił Churchill to już wiadomo, nie będę wracała do tego. Przyznam się, zmarł mąż, mąż miał pięćdziesiąt dwa lata, to ja miałam czterdzieści dziewięć. Nie mogłam sobie znaleźć miejsca. Faktycznie, dzieci już były dorosłe, pracowałam. Przyszły dwie koleżanki z bloku mojego żebym wstąpiła do Związku Kombatantów, do ZBOWID-u dawnego, bo teraz jest Związek Kombatantów i wstąpiłam, czy to się komuś w tej chwili podoba, czy nie podoba, ale tak było. Przyznaję się, nie będę kłamała, nie powiem jak kto, bo nie ma potrzeby. Do dzisiaj pracuję społecznie, już się wycofałam, mogę legitymację pokazać. Byłam członkiem koła w komisji socjalnej, po kilku latach zostałam przewodniczącą komisji socjalnej. Bardzo dużo ludziom starszym, czy nawet w moim wieku, bo jeszcze byłam młoda, pomagałyśmy. Chodziłyśmy po wywiadach, nigdy nie chodziłam sama, chodziło nas dwie albo trzy. Ponieważ teraz już jestem chora, poprosiłam prezesa, chciałam się w ogóle wycofać. Nie ma o tym mowy i jestem w dalszym ciągu zastępcą prezesa do spraw socjalnych. Jak mi się nie podoba, to krytykuję i tylko prawda.
Warszawa, 12 stycznia 2007 roku
Rozmowę prowadził Maciek Bandurski
Irena Baranowska Pseudonim: „Małgosia” Stopień: sanitariuszka Formacja: Baza Lotnicza Łużyce Dzielnica: Okęcie

Zobacz także

Nasz newsletter