Irena Krystyna Hoffman

Archiwum Historii Mówionej

Nazywam się Irena Hoffman.

  • W czasie Powstania nosiła pani nazwisko…


Tak, nazwisko Hoffman.

  • Rok urodzenia?


3 czerwca 1919 roku.

  • W jakiej dzielnicy była pani podczas Powstania?


W Śródmieściu, w samym centrum. Z jednej strony Nowy Świat, a z drugiej Marszałkowska.

  • Proszę opowiedzieć, gdzie się pani urodziła?


Urodziłam się na placu Teatralnym, w Ratuszu. Potem rodzice się przeprowadzili na Górskiego i tam już do końca Powstania, aż wyszliśmy z Warszawy, mieszkałam w centrum.

  • Proszę powiedzieć, kim byli pani rodzice?


Ojciec był magistrem farmacji, a mama pracowała w takiej dużej instytucji na Mokotowie w… Bo przed wojną nie było innej komunikacji, tylko tramwajowa, i tam były olbrzymie biura i mama pracowała, chyba w księgowości, tam właśnie w biurze.

  • Gdzie pani chodziła do szkoły?


Chodziłam do szkoły też bardzo blisko swojego mieszkania, w samym centrum, na ulicy Moniuszki. To było prywatne gimnazjum, dlatego że w Warszawie, w centrum, w tej całej [okolicy] nie było powszechnych szkół, tylko były prywatne. Tak że ja chodziłam do prywatnego gimnazjum humanistycznego imienia Haliny Gepnerówny.

  • Kto z nauczycieli najbardziej się zapisał w pani pamięci? Czy był ktoś taki?


Nazwisk nie pamiętam. To była przede wszystkim historyczka, bardzo światła, młoda osoba, która bardzo ciekawie prowadziła [zajęcia]. Poza tym taka bardzo świetlana postać to była nasza wychowawczyni. No, tam dużo było profesorów, jednych mniej, drugich lepiej się pamiętało. Ale właśnie ta historyczka, to mi się [utrwaliła w pamięci], ponieważ ja byłam humanistka, to na maturze jedna zdawałam z historii. Wszyscy wybierali polski, dlatego że był taki wolny temat o Napoleonie. No to wszyscy na tego… A na całą klasę ja jedna z historii. Ponieważ ona nie stawiała piątek, bo mówiła, że na piątkę, to tylko Pan Bóg i ona wie, tylko czwórki, i ja dostałam czwórkę z tej historii. To był taki temat porównania pierwszej konstytucji z tą drugą konstytucją. I dostałam czwórkę, jak zawsze, i byłam zwolniona z ustnego, tylko zdawałam ustny polski.

  • którym roku zdawała pani maturę?


W 1937 roku.

  • Co pani robiła po maturze?


Po maturze chodziłam do dwuletniej… Marzeniem moim była medycyna, ale doszłam do wniosku, że nie podołam. Nie mam takiej pamięci, bo to jest taki jednak… bardzo pamięci trzeba. I skończyłam dwuletnią szkołę takiego senatora Bruna, była taka fundacja. To była taka handlowa, przygotowywała do pracy w bankach, ale to była bardzo dobra, bo to było… Dzisiaj już nie pamiętam, ale stenografii nas uczyli, księgowości, języka, no takie wszystkie bankowe te sprawy. To skończyłam i potem szukałam pracy.

  • Skończyła pani tę dwuletnią szkołę w trzydziestym dziewiątym roku?


Tak. Przed wybuchem wojny. I potem, w czterdziestym pierwszym roku wyszłam za mąż.

  • Przejdźmy może wpierw do 1 września 1939 roku. Gdzie pani była tego dnia?

 

Byłam w domu z rodzicami. I była chyba piąta rano, jak obudziły nas, no… takie strzały samolotowe. Wiedzieliśmy, że wybuchła wojna, dlatego że przed wojną, to były takie dwie… nie wiem jak to nazwać… Jedni wierzyli, że wojna wybuchnie, a drudzy nie wierzyli, że wojna wybuchnie. No ale wybuchła. I przed wybuchem… Właściwie już Niemcy się zbliżali do Warszawy, jak generał, on się chyba Czuma nazywał, ogłosił, żeby wszyscy mężczyźni, którzy mogą jeszcze chodzić, wyszli z Warszawy i kierowali się na wschód. No to wszyscy młodzi i ci, którzy byli jeszcze na siłach też… A mój ojciec pracował ostatnio w takich olbrzymich zakładach farmaceutycznych. No i też były podstawione takie pociągi, żeby wszyscy ci pracownicy [jechali]. I mój ojciec się z nami pożegnał. Ja powiedziałam, że ja nigdzie się nie ruszam. Co będzie, to będzie, ale na żadne tam tułaczki nie [idę]. Ojciec powodowany obowiązkiem poszedł, ale po paru godzinach wrócił. Bo jak zobaczył ten pociąg, takie lory na wózkach, na tym, to z powrotem przyszedł do domu. I dobrze, bo się okazało, że potem w drodze, jak ten pociąg jechał, to był zbombardowany przez Niemców. Bo te pierwsze, to oni właśnie [atakowali] z samolotów. I całą okupację ojciec gdzieś w aptece pracował, ale mama już wtedy nie pracowała, a ja jakoś tak sobie pomyślałam, że coś trzeba w tej okupacji robić, uczyć się czegoś.

  • Proszę jeszcze powiedzieć, jak pani zapamiętała ten okres obrony Warszawy, te walki do kapitulacji?


Warszawa… Jak Niemcy doszli do Warszawy… […] Bo wszystkie te armie polskie były właściwie rozbite, wszyscy generałowie to… I wszyscy się kierowali do Rumunii, żeby przekroczyć granicę. Ale był (nie pamiętam nazwiska) generał, który nie przeszedł, tylko zebrał resztki tych rozbitych formacji i jeszcze szli na Warszawę, żeby odbić Warszawę. Wtedy pod Falenicą, to jest taka letniskowa miejscowość pod Warszawą, była ostatnia bitwa o Warszawę. I w tej bitwie właśnie mój mąż jako wojskowy brał udział, stracił prawą rękę i był ranny w nogę kulą dum-dum. Wie pani, co to jest?

  • Proszę powiedzieć.


To jak jest pocisk… To było zabronione przez Ligę Narodów, ale Niemcy się nie stosowali. Tak jak jest pocisk, to to się przecina na krzyż. I wtedy ona wchodzi taką dziurką, a wychodzi taką rozszarpaną raną. Ale Niemcy się nie stosowali do tego i właśnie też to stosowali. I mąż miał jeszcze właśnie rany od tej kuli dum-dum, ale wyszedł jakoś z tego.

  • Proszę przypomnieć, jak się mąż nazywał, jak miał na imię?


Tadeusz Hoffman. Jak żeśmy się poznali i pobrali, to miał dwadzieścia osiem lat. No, już się trochę nauczył, ale potem lewą ręką robił wszystko: jeździł konno, pływał, wszystko zreperował, ja nie musiałam nic robić.

  • Co pani robiła w tych pierwszych tygodniach od wybuchu wojny? Czy pani się jakoś angażowała jako ludność cywilna?


Nie, no… znaczy… No bo tak: Warszawa była otoczona, no to nie było sklepów, nie było nic. Nie było co jeść przecież. Te pierwsze tygodnie tośmy po prostu głodowali. Co tam ktoś… Ci, którzy wierzyli, że wojna wybuchnie, to jakieś sobie tam zapasy robili, ale to nie wszyscy. Tak że ten miesiąc był bardzo ciężki. No, już jak Niemcy weszli po miesiącu, no to już inaczej. Były sklepy uruchomione. I zaczęła się okupacja.

 

  • Jak pani pamięta tę okupację?


Bardzo ciężko. Bardzo ciężko, dlatego że Niemcy skupili się… ponieważ w Warszawie i w okolicach było bardzo dużo, centrum podziemia, tak że Niemcy się na to nastawili, po prostu na tępienie organizacji. Człowiek jak wychodził rano, to nie wiedział, czy wróci, bo szedł ulicą, zajeżdżały budy, wszystkich do tego i wywozili.

  • Była pani świadkiem takich sytuacji?


Tak, nieraz uciekałam przed tym, bo szłam i nagle… To już wiadomo było, takie budy, siedzieli ci żołnierze, to się uciekało w boczne uliczki. Ale potem Niemcy się zmądrzyli i te boczne uliczki [blokowali], rozstawiali takie siatki, żeby ludzie nie mogli się do tych bocznych dostać. I już byłam mężatką… Aha, jeszcze chcę powiedzieć, co robiłam w czasie okupacji. Ponieważ coś jeszcze chciałam skończyć, to mnie tak namówiono, żebym skończyła taką prywatną szkołę kosmetyczną. Koleżanka mówi: „Będziesz wiedziała, jak się tak umalować i…”. I ja to skończyłam i potem praktykowałam właściwie.

  • Czyli pani oficjalna praca w czasie okupacji to była praca jako kosmetyczka?


Kosmetyczka. No bo coś trzeba było robić. Poza tym rodzice wtedy nie pracowali, nie było z czego żyć, tak że to było takie moje źródło zarobku, po prostu. […]

  • Gdzie pani pracowała? Czy to był pani prywatny zakład?


Prywatny, tak. Ponieważ rodzice mieszkali w centrum, był telefon, no to tam przychodziły klientki. Ja robiłam takie kremy, sprzedawałam. Człowiek chwytał się czegokolwiek, żeby po prostu zarobić.

  • Ojciec całą okupację nie pracował?


Pracował jakiś czas, pracował w aptekach też. Nie tam, gdzie zawsze, ale w różnych innych aptekach pracował. Tak że jakoś człowiek koniec z końcem [wiązał]. Ci, co w czasie okupacji mieli jakieś zasoby, no to jakoś żyli, dlatego że Niemcy wydawali kartki. I tylko wtedy, jeżeli było szczepienie na tyfus, kto się nie poddał, bo oni mieli hopla na punkcie tyfusu, to nie dostawał kartek. Ale na te kartki to nie było tak… Ani mięsa, ani mleka, ani nic, tylko było litr spirytusu i takie jakieś drobiazgi. I oprócz tego jako podstawę to stockfish. Ja tego przedtem nie znałam, to jest taka cienka ryba, ususzona. Jak dostaliśmy tę rybę, to trzeba było moczyć i dopiero [jeść]. Ci, co mieli pieniądze, jakieś zasoby, no to byli tacy ludzie, którzy jeździli na wieś, tacy szmuglerzy i przywozili rąbankę […] No ale to wszystko kosztowało. Ci, co nie mieli, to po prostu marli z głodu.
A tak to pani wychodziła i nie wiedziała, czy pani wróci. Kiedyś jechaliśmy z mężem tramwajem i ci motorniczy to oni wiedzieli. Już była na takiej ulicy, dość daleko od nas, łapanka, to tramwaj stawał i ten motorniczy mówił: „Uciekajcie!”. I myśmy z mężem wyskoczyli. Ale już to było otoczone, wpadliśmy do takiego domu i po schodach żeśmy uciekali, a za nami… nas gonił szwab, taki gruby. I się tak do połowy… Myśmy byli młodzi, [on] do połowy doszedł, potem się zmęczył i cofnął się. Bo tak, gdyby nas złapał, to w „budę” i wywozili. I tych, co oni łapali, to tak: albo do Oświęcimia, albo na Szucha. To był taki [areszt], gdzie przeważnie torturowali, żeby z Powstańców wydobyć, tych złapanych, i to…
I raz byłam świadkiem strasznej rzeczy. Nowy Świat, on był zawsze tak jak i teraz, niska zabudowa była, takie niskie domy i taki był murek koło tego. Ja byłam w takim mieszkaniu, gdzie pakowałam paczki do Oświęcimia. Można było wysyłać, pozwolili Niemcy, no to się pomagało, że chodziło się, tam się uzupełniało te paczki, wysyłało to. Spojrzałam przez okno, zajechała taka „buda”, klapy otworzyli, wygonili samych mężczyzn, ale oni nie byli ubrani, tylko mieli koszule z takiego papieru. [Niemcy] ustawili wzdłuż tego murka, wyskoczyli, takie karabiny maszynowe się chyba [ustawiało], ciach, ciach, ciach, ciach, wszyscy leżeli. Załadowali na ten… i co się z nimi potem działo, tego już nikt nie [wie]. To było straszne patrzeć na to. Potem drugi raz, też takie przeżycie. Byłam na Marszałkowskiej, to takie centrum Warszawy, też w takim mieszkaniu, gdzie pakowałam te paczki. A mąż poszedł… On miał też takie powiązania z podziemiem, gdzieś poszedł. I mówi: „Jak tam załatwię, to ja po ciebie przyjdę”. No i tak mniej więcej koło tej godziny wyjrzałam przez okno, patrzę, zajechała taka „buda”. I wyskoczyli ci… Wehrmacht był, z karabinami. I tak wszystkich, kto przechodził, szczególnie mężczyzn, pod mur, tam pod domem, a oni tutaj wzdłuż krawężnika. Czekali widocznie na transport, żeby zabrać. Ja się tak spojrzałam, patrzę, tam z daleka idzie mój mąż. Ulica pusta, tylko ci żołnierze. No, myślę sobie: „Koniec”. Jak dojdzie do tych [Niemców], to go zgarną. No to wszystko we mnie się trzęsło. Patrzę, mąż doszedł do nich, nikt go nie zatrzymał. I wszedł. Ja taka zapłakana, mąż mówi: „Czemu ty płaczesz?”.
Tak że człowiek był ciągle… Moja znajoma… Syn wyszedł naprzeciwko do kiosku. Ona stała na balkonie, zajechała „buda”, zabrali syna, już go więcej nie zobaczyła. I takie były na ulicach słupy ogłoszeniowe (teraz są inne) i co dzień były na tych słupach przyklejone listy, którzy byli rozstrzelani, którzy byli… No to pierwsza rzecz, to jak się wyszło, to się leciało, patrzyło po nazwiskach, czy ktoś bliski… Przeważnie się kogoś znajdowało. I tak przetrwało do… Który to rok był, jak wybuchło Powstanie?

  • Czterdziestym czwarty. Ale jeszcze wróćmy do okresu okupacji. Mówi pani, że angażowała się pani w przygotowywanie paczek dla Oświęcimia.


Tak.

  • Czy wie pani, kto był organizatorem tego? Jak to się stało, że pani trafiła do tej grupy?


To przez męża. On tam miał jakieś powiązania. I on werbował nas… takie moje koleżanki, mnie do tego pakowania tych paczek. Taki lokal…

  • Skąd były rzeczy do tych paczek? Czy to ludzie przynosili?


Tak, ludzie przynosili. Tam można było słoninę, cebulę, o takie, takie [rzeczy].

  • Czyli żywność?


Tak, żywność, ale taka podstawowa. Tak że to mąż gdzieś…

  • Jak duża mogła być taka paczka?


No duża. To taka mniej więcej jak to była paczka. Każdy z nas podawał adres jakichś swoich znajomych, bo trzeba było adres zwrotny zapisać. Ale potem to już my nie wiemy, gdzie te paczki ani co, ani jak. Zasadniczo dochodziły. Bo ja taką jedną koleżankę podałam tam, [to znaczy] adres zwrotny, i ta paczka wróciła do niej, że już ten adresat nie żyje. A mąż tam miał powiązania, tylko wie pani, jak to było – czym człowiek mniej wiedział, to było bezpieczniej. Tak że mąż nigdy mi nie mówił, jak jest kto powiązany, co i jak, bo mówił: „Lepiej, żebyś nie wiedziała”. Bo jak złapali, to na Szucha mordowali […], katowali. Albo na śmierć, albo chcąc wydobyć nazwiska i to… Tak że cała okupacja to były tylko nerwy, człowiek nie wiedział, co go czeka. A jak na przykład w nocy słyszał po schodach [kroki], to już się modlił, czy… Bo to oni w nocy potrafili [przyjść], tymi buciorami walili, walili w ten. Tak że okupacja była bardzo nerwowa.

  • Czy miała pani jakiś kontakt z Żydami, czy widziała pani getto? Czy była pani w getcie?


Tak, byłam. Nawet mam takie tutaj zdjęcie, jestem na Żoliborzu z mężem i widać ten dym palący się. Poza tym…

  • Ale w jakim to było okresie? Czy to był okres powstania w getcie, czy wcześniej?

 

Nie, to było już przed powstaniem. To był rok… Bo ja w czterdziestym pierwszym roku wyszłam za mąż, a [wtedy] byliśmy jeszcze narzeczeni. To był czterdziesty pierwszy rok, jak tam wybuchło powstanie. Ale to było w dawnej dzielnicy, to się nazywało Nalewki. Tam byli zgromadzeni, gros Żydów tam mieszkało. Tam była hala taka, sklepy, to wszystko Żydzi i to… Potem to było wszystko otoczone, tam Gęsia, te wszystkie… Nawet to, gdzie jest muzeum teraz, to to wszystko było getto. To było ogrodzone takim murem, ale tramwaj, żeby dostać się, na przykład, na Powązki czy tam na tego, to przejeżdżał koło tego muru. To myśmy specjalnie wsiadali w tramwaj i jechali, żeby zobaczyć. I widziałam na przykład taką scenę: no, tam [słychać] strzały, to taka Żydówka (nie wiem, które to było piętro) z takim małym dzieckiem wyszła i rzuciła się razem z tym dzieckiem. Wolała [to] niż zginąć inaczej. Tak że taki kontakt, znaczy wzrokowy.


I wiedziało się, co się dzieje. Nie miałam osobiście [kontaktu], nie znałam, dlatego że nasza przełożona, jak chodziłam do szkoły, nie przyjmowała Żydówek, no to nie było tych koleżeńskich [znajomości], jakoś nie miałam specjalnie z tymi [Żydami] kontaktu. No ale wszystko się wiedziało, wszystko się… Część przecież podziemia, Polaków, to brała udział w powstaniu żydowskim.

  • No tak, ale powstanie było w czterdziestym trzecim roku, a pani mówiła teraz, że sceny, które widziała, były w czterdziestym pierwszym.


To był czterdziesty pierwszy rok, bo już byłam mężatką w czterdziestym pierwszym roku.

  • Czy jeszcze chciałaby pani opowiedzieć coś o okupacji, o tym okresie okupacji?


No to tak z grubsza mówiłam, człowiek tak z dnia na dzień, z dnia na dzień.

  • Czy było jakieś życie towarzyskie?


No było, ale każdy się bał, godzina policyjna już chyba była od siódmej. Nie było światła, Niemcy wyłączyli, tylko się kupowało takie karbidówki, takie bryłki karbidu się rąbało, takie lampki były specjalne. Nawet światło było dobre, tylko strasznie śmierdział ten karbid. No i tak każdy gdzieś coś, wie pani… No, to może śmieszne, ale mama całe życie zbierała dla mnie posag, coś chciała mi dać. I wtedy to były takie (nie wiem, jaką [to miało wartość na ten] czas) pięciorublówki, złote pięciorublówki rosyjskie. Bo to była wartość, złoto wysoko stało. No i mama tam przez tyle lat z myślą o mnie uzbierała, ale jak była okupacja, to niestety wszystko to… żeby ci dostarczali jakieś jedzenie ze wsi, to, to wszystko poszło. Tak że jak ja wyszłam za mąż, to tylko dostałam jedną pięciorublówkę, która została. Mam ją do dzisiaj. To był mój cały posag. Ale to było nieważne.

  • Mama pani nie pracowała w czasie okupacji?


Pracowała dorywczo. Były takie fabryczki, które wytwarzały sztuczną herbatę. To znaczy z herbatą to nie miało nic wspólnego, tam buraki to… I to takie były koszyki, zawijało się w taki papierek i taką etykietę i oni to dawali ludziom, żeby to pakowali, bo to hurtowo potem szło. No to właśnie mama między innymi brała do domu i potem wieczorem żeśmy siadali i wszyscy to oklejali. No, to był taki zarobek. Nie wiem, co jeszcze…

  • Przejdźmy do 1 sierpnia 1944 roku. Gdzie pani była w godzinie „W”?


Wiedziało się, przecież gazetki wychodziły, że Powstanie [wybuchnie].

  • Czy mąż przynosił te gazety do domu?


Te gazety to kursowały między [ludźmi], wszyscy ludzie mieli gazety. No tak, z podziemia, bo to były takie specjalne drukarnie. Też bardzo Niemcy szukali zawsze. Takie przyjeżdżały samochody z takim [elementem, anteną] na wierzchu, że tam, jak to się nazywa, no takie stacje nadawcze za granicą. To na takim samochodzie było takie urządzenie i to wykrywało, gdzie, w którym mieszkaniu jest to… Tak że gazetki to kursowały po całym domu. A głód był taki, że w naszym domu… To był dom bardzo na one czasy ekskluzywny, miał siedem pięter, to w Warszawie to był tak jak dzisiaj Pałac Kultury. I od frontu mieszkali tacy, jak to się dzisiaj nazywa, celebryci. I tacy państwo mieli lokaja i dwa psy. Takie tak jak tu mąż jest z psem, takie dwa wielkie dogi. I ta dogica urodziła akurat małe. A ci państwo zdołali przed Powstaniem te… To on zabijał te [psy] i za złote dolary sprzedawał. Po jednym dniu nie było śladu po tych [psach]. Tak ludzie byli głodni, że psy jedli.
Mama już wiedząc, że Powstanie wybuchnie, to jak nam przywieźli ze wsi słoninę, to tę słoninę tam kroiła i smalec robiła w takich małych słoiczkach. To też, jak się taki, pamiętam, pan dowiedział, który… bo ludzi Powstanie zastało daleko od domu, już nie mogli wrócić, no to [wchodzili] do pierwszego lepszego domu. A to był wielki dom, wielkie piwnice. I taki pan był z małym dzieckiem. Ktoś mu powiedział, że te… On przyszedł i tak mnie prosił, żeby za dolary jemu sprzedać taki słoiczek dla dziecka. Naturalnie dostał bez dolarów. Ale no, tak człowiek się dzielił, co miał.

  • Czyli 1 sierpnia czterdziestego czwartego roku była pani w domu?


Tak, byliśmy, wiedzieliśmy, tylko jeszcze ta godzina nie tego… I to była chyba piąta po południu. Szliśmy z mężem do lekarza, bo on miał akurat wizytę. I doszliśmy bardzo blisko, tylko wyszliśmy z domu, zaraz taka ulica była, jak usłyszeliśmy strzały. No to było wiadomo, tośmy się momentalnie cofnęli do domu. I już wybuchło wtedy Powstanie. I pierwsze, to Niemcy zajęli Wolę i Żoliborz. […]

  • Wróćmy do samego Powstania. Czy pani mąż, ponieważ działał w konspiracji, brał udział w Powstaniu?


Nie, nie. On nie. On, jako bezręki, nie wiem, co on tam robił. Może jakieś [prace] w biurach. Trudno, on nigdy nie powiedział. On był w ogóle skryty i mówił: „Lepiej nie wiedzieć”.

  • Całe Powstanie pani przebywała w tym jednym budynku?


W centrum, w tym budynku, gdzie mieszkaliśmy już przed wojną.

  • I przez sześćdziesiąt trzy dni była pani cały czas w tym samym miejscu?


Tak. Nie do końca. Bo to był sierpień, koniec sierpnia. Jednego dnia Niemcy przez megafon ogłosili, że następnego dnia będzie zawieszenie broni i kto chce wyjść wtedy z Warszawy, to może wyjść. I kierować się mają wszyscy na Wolę, ale nie tu, gdzie domy, tylko gdzieś… No to od nas to było z dziesięć kilometrów. Jakiś taki kościółek tam był i tam wszyscy mają się [zebrać]. A co będzie dalej, to nie mówili. I mój mąż się zdecydował, że wychodzimy. Ojciec mój już nie mógł wyjść i mama też. Mówi: „Idźcie, wy jesteście młodzi, może się uratujecie. My tu popilnujemy mieszkania”. I myśmy wyszli. Tak że nasza… Zaraz, to był koniec sierpnia, dlatego że już jak nas wypuścili, to był 9 września, bo to była rocznica naszego ślubu. To pamiętam, że to było 9 września, no a Powstanie jeszcze trwało. I potem mój ojciec zmarł.
Powstanie to też tak… Jak pani wyszła z domu w Powstanie, to nie było jezdni, nie było chodników, tylko gdzie kto padł, to grzebali. I krzyże, same krzyże, same krzyże były na tej ulicy. Myśmy się kierowali na tę Wolę. Ale to od nas było co najmniej dziesięć kilometrów, a to przecież nie szło się chodnikiem, tylko barykady. Wchodziło się na barykadę, schodziło się. Przez piwnice, które były przebijane, też tam się można było wydostać, tak że to nie było takie proste.

No i doszliśmy tak jeszcze z takimi sąsiadami, też młode małżeństwo, to już noc się robiła. To mówimy, musimy do jakiegoś domu, do piwnic pójść i rano pójść dalej. No i jakaś była kamienica, poszliśmy tam, weszliśmy do tej piwnicy. No to jak zawsze pełna piwnica ludzi: matki, dzieci, wszystko. I w piwnicach takie na dole zawsze były okienka, jak tu teraz też jest piwnica, no i tak wszyscy siedzieli, czekali, tylko słyszała pani strzały artyleryjskie. I nagle pocisk (nie wiem, czy to był artyleryjski, czy jaki) trafił w ten dom i w naszą piwnicę. Zrobiło się ciemno, taki zapach amoniaku się rozszedł, no i zasypało te wejście, zasypało te okienka. Byliśmy uwięzieni. No to, wie pani, jak te matki, dzieci, zaczęli płakać, zaczęli… Ale tam była dobra organizacja, panowie mieli jakieś łopaty, w tym wejściu taką dziurę wydłubali i myśmy przez tę dziurę wyszli. A ci nasi sąsiedzi, z którymi myśmy razem szli, to ta pani nie chciała iść do piwnicy. I przed domem stał samochód… Ona mówi: „My tu przenocujemy i rano się spotkamy, pójdziemy”. Wyszliśmy rano, a ten pan stoi przy samochodzie i płacze. Co się stało? Jak siedzieli w tym samochodzie, jakiś zabłąkany odłamek pocisku trafił i ją zabił w tym samochodzie. On się wrócił z powrotem, a myśmy szli dalej. No, to naprzód była…

  • Czy Niemcy was pilnowali, czy każdy szedł na własną rękę?


Tak, bo to było tak, że do tego następnego dnia jest zawieszenie broni z obu stron. Tak że można było, tylko nie można było, gdzie się chciało, tylko na tę Wolę, daleko. No i w końcu zaszliśmy na tę Wolę, taki kościółek. A tam już tłumy ludzi były. To tam i na ołtarzach, i na podłodze. Wszyscy leżeli i czekaliśmy co dalej. Następnego dnia przyjechali Niemcy, i przez megafon ogłosili, że… Taki pociąg, tam taka kolejka elektryczna była wtedy. Załadują nas w ten pociąg i gdzieś pojedziemy, ale naturalnie nie mówili gdzie.

 

A pod Warszawą, niedaleko, było takie miasteczko, Pruszków chyba. Tam były bardzo duże warsztaty kolejowe i oni nas zawieźli do tych warsztatów, bo to było wszystko ogrodzone, z tymi Niemcami pilnującymi, i nas umieścili w tych takich barakach. A, B, C, myśmy [byli] w takim A. Ale te baraki to takie kanały były do reperacji tych samochodów. Podłoga była wyłożona takimi paździerzami. Jak pani dobrze się przyjrzała, to po tych paździerzach… takie wszy siedziały na tym. No ale gdzie kto mógł, to siadł. Do następnego dnia. Przespaliśmy i następnego dnia przez megafon ogłosili… Tam na placu takie tory się zbiegały, te tramwajowe, powiedzieli, że tak, jak się tory [kończą], to tutaj będzie stał taki gestapowiec (taki typowy, w takiej czapie, na nogach rozstawionych) i wszyscy ci, co są, mają wyjść z tych baraków i przed nim defilować z kenkartą w ręku, a on będzie kierował albo na roboty, albo nie wiadomo gdzie. No i takie tłumy idą. Ja mówię do męża: „Słuchaj, my się nie pchajmy, bo ten szwab nie zobaczy, że ty jesteś inwalida, co, jesteśmy młodzi, to…”. No i myśmy tak przeczekali, rzeczywiście, już prawie ostatni. Co to człowiek przeżywał, jak szedł, bo nie wiedział, co nas czeka. Stanęliśmy przed nim, jeszcze mąż wyjął sobie rękaw z kieszeni, żeby on dobrze widział. Stanęliśmy przed nim i czekaliśmy, co będzie. On tak popatrzył na męża, popatrzył na mnie, raz, drugi i do takiego baraku, gdzie tylko kobiety w ciąży.

  • I męża też tam skierował?


Tak. I męża, i mnie. Ale mógł mnie do tego… Ja byłam młoda przecież, miałam dwadzieścia dwa lata. Jak ja tam weszłam, to wszyscy mówili: „Pani, jak pani się tu dostała, taka młoda?”. No ale nie wiem, czym się ten szwab kierował, że jakoś tego…

 

I wsadzili nas w pociąg. Jeden, ten, gdzie niby na roboty, jeden, odszedł. Nie wszyscy dojechali na roboty, bo część, jak się potem okazało, do wywozili Oświęcimia. A nas, tych takich już „umarlaków”, [skierowano] do innego pociągu. I jechaliśmy. Gdzie? Nikt nie wiedział. Tylko takie bydlęce były wagony. Na szczęście drzwi mieliśmy w tym wagonie bydlęcym, że się rozsuwały. Nie było siedzenia, tylko człowiek przy człowieku, człowiek przy człowieku stał. I jechaliśmy. Połowę tych ludzi to chorowało jeszcze na dyzenterię. Pani może sobie wyobrazić, w takim tłumie, no to na końcu tego wagonu zerwali ludzie deskę i kto potrzebował, tam na oczach tego tłumu nad tą dziurą siedział. To było też takie upokorzenie, takie, wie pani, no… coś strasznego. I jechaliśmy w nieznane. Jedziemy, na jakiejś stacji ten pociąg stanął, a naprzeciwko, na torze, stał pociąg z Niemcami, z wojskiem niemieckim. I tak akurat stanął ten nasz wagon naprzeciwko takiego [miejsca], gdzie prowadzi pociąg. Siedział taki szwab rudy, pamiętam, w koszuli i w lusterku się golił brzytwą. No to tam kobiety do niego: „Panie, gdzie jedziemy?”. A on wziął tę brzytwę i tak pokazał [gest podcinania gardła]. No to znów płacz. To mąż (mąż zresztą mówił perfekt po niemiecku, bo on był poznaniak) mówi: „Uspokójcie się, on tylko tak nas straszy”. No i pojechaliśmy.
Wywieźli nas do takiego małego miasteczka, Końskie chyba się nazywało, niedaleko Poznania gdzieś tam, i tam nas wypuścili. Kazali wszyscy na dworcu, żebyśmy tam siedzieli. I następnego tak… Niemcy, już jak Powstanie się kończyło, to Niemcy ogłosili, że każdy rolnik na wsi ma obowiązek przyjąć jedną rodzinę z Powstania, utrzymywać i [tak dalej]. Ale nie pilnowali nas, tylko na drugi dzień miały przyjechać furmanki, każdy miał sobie takiego wybrać. A ja mówię: „Tadziu, ja na żadną wieś nie pojadę”. Zresztą też byłam ciężko chora przed Powstaniem, byłam taka prawie umierająca, byłam jeszcze słaba. Mówię: „Ja na żadną wieś nie pójdę. Chodźmy na rynek, może ktoś nas weźmie”. Wyszliśmy na ten rynek. Pani sobie wyobraża, jak myśmy wszyscy wyglądali z tego Powstania. Zresztą w tym miasteczku wiedzieli, że pociąg… No i tak szliśmy przez ten rynek i szła taka kobieta ze wsi. Przed wojną to nosiły kobiety na plecach takie płachty i mleko… do miasta przychodziły. Szła taka kobieta z tą płachtą na ten… Jak nas tak zobaczyła, zatrzymała się i pyta mnie się, czy ja mam jakiś kubek. Ja mówię, że tak. I ona mi nalała taki kubek. Ja pamiętam, piłam to mleko i takie łzy mi leciały do tego mleka. No ale tam się znaleźli tacy państwo, też wysiedleni, którzy już mieli warszawiaków, i nam zaproponowali, że jeżeli chcemy… Tylko że już tam wszystkie pomieszczenia mają [zajęte] – a w takich małych miasteczkach to się wchodziło z ulicy do takiej sionki i dopiero do tych pomieszczeń – że tylko jest miejsce na sienniku, na podłodze, na sionkę. A ja mówię: „Byleśmy się dostali”.


I tam rzeczywiście jakiś czas byliśmy, no ale też nie bardzo było co jeść. Ci, co nas wzięli, to też nie bardzo co mieli. Trzeba się było ruszyć. Wtedy już można się było poruszać. Myśmy pojechali do Radomia, do brata mojej mamy i tam żeśmy się zatrzymali, no bo trzeba było gdzieś się zatrzymać. A to już było wtedy, kiedy Niemcy już szli. Znaczy Rosjanie już się kierowali w stronę Krakowa, Niemcy się cofali i to… No i pobyliśmy tam u wujostwa, ale oni byli też wysiedleni. Dostali taki pokoik, że tylko było łóżko wujostwa, nasze, takie polowe, i taki mały stoliczek. Bez ubikacji, bez niczego. Na podwórzu była ubikacja. To jak się tam szło, to w dwie osoby. Jedna wchodziła, a druga stała z kijem i waliła w ścianę, bo tam takie szczury były, tak że się bali, że ugryzie taki szczur. Ale wuj był chory, widziałam, że im jest ciężko, i pojechaliśmy do Krakowa, do córki wuja, z którą ja bardzo blisko żyłam. W Krakowie.
Ona była już wdową, bo mąż architekt i też go Niemcy rozstrzelali. [Mieszkała] z takim dwuipółletnim dzieckiem, no to myśmy jeszcze jej na głowę. Potem jej szwagierka z Łodzi, którego męża lekarza rozstrzelali, z dwoma dziewczynkami, ona z dwuipółletnią córką. A jeść nie było co. No to… Jeszcze tam byli tacy nasi wujostwo i on należał do RGO. To tak jak dzisiaj Caritas, tylko cywilny. No to on… Aha, myśmy tam poszli. To dostaliśmy jako Powstańcy, pół bochenka chleba i taki worek soczewicy. I myśmy tak: na śniadanie, na obiad, na kolację, bez żadnej okrasy, tę soczewicę… Ja do końca życia mam soczewicy dosyć. Zawsze pamiętam jak to dzisiaj dzieci [marudzą], tego nie będzie jadło, tego nie będzie jadło. A tam te troje dzieciaczków chodziło za mną i mówią tak: „Ciociu, zrób dobrą kolację”. To ja gotowałam ziemniaki jakieś i coś, gdzieś zdobyłam, i sos z musztardy, polewałam te. To one uważały to za taką dobrą kolację. Tam spotkałam z Powstania, w Krakowie. To tam też chodziłam im, a to hennę robiłam, a to to, żeby jakoś… Mąż jeździł na wieś ze znajomym. Nie wiem, co tam zawozili, ze wsi przywozili olej rzepakowy. Ale to nie taki jak teraz, taki czarny, nie tego… Parę butelek. No to jedną zostawiał, a resztę sprzedawał, żeby jakoś… No to była wielka frajda, jak te ziemniaki były polane tym czarnym olejem.

  • Długo byliście w tym Krakowie?


Byliśmy do momentu, jak Rosjanie zajęli Kraków. Zajęli Kraków. Rzeczywiście, tylko jedna kamienica była [uszkodzona]. Tylko Niemcy, uchodząc, wysadzili wszystkie mosty na Wiśle pod Krakowem. No ale już weszli. Niemcy byli pokonani i się cofali, a Rosjanie szli na Berlin. I pamiętam, na takim rynku, chyba to Żukow był. Taka skrzynka po owocach, on stanął, w takiej karakułowej czapie, jak to Rosjanie, i miał do nas taką mowę, jak to oni nas wyzwolili, jak będzie dopiero dobrze. No i jak to wszystko [się skończyło], no to te wojsko poszło na Berlin. I moi wujostwo mieszkali właśnie gdzie indziej w Krakowie.

Wuj to był taki architekt, on zbierał takie antyki. Mieszkanie było urządzone antykami. I była taka, no nie wiem, jak to [opisać]… takie biurko, z takimi tymi… takie szufladki były. Taki antyk. No to [żołnierze] wujostwo wysiedlili z tego mieszkania i tam zamieszkali, […] weszli jacyś oficerowie. Nie takie nawet wojsko, tylko jakichś tam dwóch czy trzech oficerów.

  • Ale rosyjscy?


Rosyjscy. Już wszyscy. Już Niemców nie było. Już byliśmy wolni, jak oni mówili, mogliśmy się poruszać i to. No i w końcu wszyscy szli na Berlin i ci oficerowie, no to myśmy wrócili do tego mieszkania. Wuj zagląda do tych wszystkich szufladek, a w każdej szufladce jest narobiona kupa. […] Jak weszli Rosjanie, to byli zachwyceni. Taki Rosjanin mówi: „Boże, jak to [działa], że w łazience jest bieżąca woda”. Bo on się mył w sedesie, to jemu się wydawało, że to wielkie… Bo do wybuchu wojny to Rosja była zupełnie odcięta od Europy. Oni dopiero jak wojna wybuchła i szli przez ten [obszar], to dopiero stykali się. Taka Rosjanka była, no też taka, w mundurze, no i przyszła tam napić się wody czy coś. I zobaczyła… Ja miałam taką koszulę nocną, taką z koronkami. „O Jezu, jaka piękna balowa sukienka”. I wycyganiła ode mnie tę „sukienkę”, tę koszulę nocną, bo ona uważała, że to jest ślubna… balowa suknia. Tak że to było bardzo…


No ale już mogliśmy się poruszać. Już można było gdzieś jechać, gdzieś coś. No i Powstanie się skończyło. Skończyło się i właśnie jak wszystkich wyrzucili z Warszawy, i moją mamę, jeszcze taką pielęgniarkę znajomą, to też rozsyłali po wsiach, tak jak Niemcy kazali. I mama też gdzieś na takiej wsi, na tej trasie, co myśmy mieszkali, między Krakowem a Kielcami chyba, gdzieś była taka, dowiedzieliśmy się, wieś Biała Błotna. Ale nikt nie wiedział, gdzie ta wieś jest. To myśmy rano wychodzili na peron i w pierwszy lepszy pociąg, żeby jechać i szukać, stawać na stacjach, pytać się, czy ktoś nie wie. A ponieważ partyzanci wysadzali pociągi, to oni przed lokomotywę montowali taką platformę, że jak trafią, żeby tam tego… I Niemcy pozwalali na tej platformie ludziom [jechać], bo to, wie pani, tłumy do pociągu. Ludzie tam i z powrotem jeździli. No i myśmy też wsiedli na taką platformę, z duszą na ramieniu, żeby przypadkiem partyzanci nie wysadzili, ale szczęśliwie jakoś dotarliśmy. Dowiedzieliśmy się, gdzie ta wieś jest, i to… Ale jeszcze przedtem, jak szukaliśmy tej mamy, to jeszcze Niemcy byli na tej trasie, jeszcze Rosjanie nie weszli, no tośmy tak rano szli na ten peron, żeby się wepchnąć do pociągu. Ale to nie było, że człowiek wchodził. To było przez okno, po głowach. I nie było pulmanów wtedy, przed wojną, tylko były takie, [że miały] na dwór takie drzwi i tam w środku były tylko ławki. To takie były pociągi. No i szczęśliwie się wepchnęli tam do tego pociągu, wszyscy siedzieli, czekamy, [aż] pociąg ruszy. Na chyba trzy czy pięć minut drzwi się otwierają, stoi porucznik czy kapitan Wehrmachtu z oddziałem wojska. Wszystkich nam każe wyjść, że on tutaj ten... no to wszyscy wychodzą. O tym, żeby się tam dostać do innych [wagonów] nie było mowy. Jak myśmy się już szykowali, on tak spojrzał na męża i pyta się po niemiecku: Kamerad? Znaczy czy z wojny. Mąż mówi, że tak. I on kazał mężowi zostać i mnie. Bo następna stacja to była stacja Koniecpol. Niemcy tam pobudowali baraki i na tej stacji stawał pociąg. Oni całe pociągi wytego, do tych baraków. Niby na roboty, ale wie pani, tego nikt nie wie. Część pewno na roboty, a część do Oświęcimia czy do Dachau. I tacy… jak komando się nazywało, w takich czarnych mundurach, ci Niemcy… Już jak do tego Koniecpola… Bo już ludzie wyskakiwali, to otwierali drzwi i stawali na tego, żeby nikt nie uciekł. Jak ten oficer zobaczył przez okno, to kazał mi usiąść na podłodze pod oknem. Jednemu żołnierzowi kazał zdjąć szynel i mnie nakryć tym szynelem. I pokazał, że mam się nie ruszać. No to siedziałam pod tym szynelem. Drzwi się otwierają, on stanął w drzwiach i już ten czarny tam zaczyna, pokazuje na męża. Ale ten oficer mówi, że nie, on ma zostać. No to on jak niepyszny, wie pani. No i on z mężem, bo mąż mówił perfekt po niemiecku, zaczyna opowiadać, że on jest Wehrmacht, że jemu się to wszystko nie podoba, no ale wojsko jest wojsko. Podziękowaliśmy mu, no bo właściwie on nas uratował. Dojechaliśmy do tego Koniecpola, [jak] wysiedliśmy z wagonu, to my jedni w tym pociągu wysiedliśmy – cały pociąg, skład był pusty. Już wszyscy siedzieli w tych barakach. Tak że jakoś dwa razy Niemiec uratował dosłownie nam życie. Ale to przeważnie Wehrmacht. Bo jak gestapo, w ręce gestapo, to już nie było szans żadnych. No i takeśmy dotrwali do końca wojny.

  • Mówiła pani, że jechaliście szukać pani mamy.


Tak. I znaleźliśmy. Na jakiejś tam stacji powiedzieli: „O, czternaście kilometrów w głąb jest taka wieś”. No to na taką furmankę żeśmy wsiedli i dojechali. I rzeczywiście, mama z tą siostrą, taką pielęgniarką znajomą, tam była. Mama trafiła bardzo dobrze, bo to był bogaty gospodarz. Mama miała… One miały swój pokój, nie ganiali już. Mama była przecież niemłoda, ojciec nie żył. Nie musiała nic tam robić. Ale myśmy mamy nie mogli zabrać, bo myśmy jeszcze mieszkali u siostry sami, na łasce, no to gdzie? Musiała do końca już… jak można było się ruszać, to potem wracali i mama wróciła do Warszawy.

  • Proszę pani, zanim będziemy dalszą część poruszać, chciałabym, żeby jeszcze pani opowiedziała o Powstaniu. Jak wyglądał ten miesiąc, który pani była w Powstaniu, w swojej kamienicy?


Strasznie.

  • I jak wyglądało to życie codzienne?


Zaraz pani pokażę… […]

  • Pani mówiła, że kamienica była duża.


Tak.

  • Siedmiopiętrowa.


Tak.

  • Jak mieszkańcy tej kamienicy organizowali sobie życie w czasie Powstania?


Każdy jak mógł. Przeważnie siedzieli w piwnicach.

  • Czy sobie wzajemnie pomagaliście?


Wie pani, tam wśród znajomych czy tego no to ja miałam te słoiczki, to też jak ktoś [potrzebował], to ja dałam, ale sam człowiek nie bardzo miał z czego pomagać.

  • Ale czy głównie siedzieliście w piwnicy?


Nie, nie. Ja powiedziałam…

  • W mieszkaniach.


W mieszkaniu, bo ja powiedziałam: „Jak mamy zginąć, to na wierzchu. Do żadnej piwnicy…”. Widziałam naprzeciwko właśnie… Ulica nazywała się Górskiego, bo naprzeciwko było gimnazjum prywatne takiego znanego profesora Górskiego. I w czasie Powstania w tym bloku był sztab, znaczy żołnierze, którzy walczyli, przychodzili na odpoczynek, tam odpoczywali.

  • Widziała pani tych Powstańców?


Tak. No przecież i przychodzili do mnie. Taka moja przyjaciółka brała udział, przychodzili do mnie. Jeszcze pamiętam, taki kawałek chleba miałam, to jeszcze im dałam. I moja koleżanka ze szkoły…

  • Pamięta pani, jak ona się nazywała?


Helena Niżyńska. Ja z nią siedziałam w jednej ławce. I ona z mężem brała udział [w Powstaniu], przyszli umundurowani. No ale [byli] króciutko i poszli, tylko dałam jej ten kawałek chleba. I ta moja koleżanka ze szkoły, rodzice jej mieszkali w tym samym domu co my, tylko w innej części, i oni oboje z żoną brali udział w tym Powstaniu. Przyszli na tę kwaterę i ona poszła do tego domu, żeby tam odpocząć, a on przeleciał na drugą stronę jezdni do rodziców.

  • Ten jej ojciec?


Jej mąż. Do rodziców. Tam chwilę posiedział, pewnie mu dali coś, co mieli do zjedzenia, i on poleciał. Jak wyszedł na ulicę, to już nie było tego domu, była kupa gruzów. A o tym, żeby odkopać, czym, kto, to trzeba było bloku, żeby to ruszyć. No to takie właśnie ludzie przechodzili dramaty.

  • Jak sobie radziliście z wodą?

 

To jest właśnie historia, która dzisiaj wydaje się śmieszna, ale wtedy dla nas osobiście to był dramat. Niemcy zajęli wodociągi i odcięli wodę. Nie obchodziło ich, co… ani ubikacji, ani umyć, ani nic. Zna pani cukiernię Bliklego na Nowym Świecie? I on za tą cukiernią, za tym, miał taki bardzo duży plac i na tym placu miał taką pompę (nie wiem, jak to się nazywa, głębinowa czy [inaczej], tak się pompuje). I on ogłosił, a plotki to się rozchodziły po całym… że on udostępni tę pompę ludziom. Kto chce, może przyjść z kubłami i po tę wodę. No to każdy leciał. Ale to nie ma tak, że przyszedł. To były ogony. Każdy z dwoma tymi [wiadrami], a ta woda tak szybko nie leciała. Myśmy wzięli… mąż wziął kubeł, taki emaliowany, duży, a ja, [ponieważ] nie było jakiegoś drugiego kubła, [wzięłam] taki duży gąsior od wina i poszliśmy. Stanęliśmy tam gdzieś na końcu… A to było niebezpieczne, bo Niemcy z samolotów, jak widzieli nieraz takie zgromadzenie, otwierali ogień i ci przy ogonkach ginęli. No ale ryzyk-fizyk, jak to… A w domu była kupa ludzi, dlatego że ponieważ Powstanie znaczy Śródmieście było zajęte ostatnie, a z innych, już tych zajętych, to ludzie się pchali do Śródmieścia. Jak ktoś kogoś miał znajomego, no to gdzie? Do cioci Wandzi wszyscy. No i w mieszkaniu to tak: na podłodze, gdzie kto [mógł], siedział. Tak że dom ludzi, ani kropli wody. I myśmy poszli tam. No, ryzyk-fizyk, może Niemcy nie nadlecą. I jakoś szczęśliwie tę wodę po paru godzinach [nabraliśmy] i szliśmy do domu. I na progu, już do wejścia, do naszej klatki, ja się o taki stopień potknęłam, przewróciłam. Ten gąsior się stłukł i ta woda wyleciała. Wtedy to był dramat, dosłownie dramat. No ale tak było.

I potem Niemcy mieli taką metodę, że ta ulica Górskiego… Wie pani, gdzie jest sklep Wedla? Taka [cukiernia], kawiarnia i ten? No to właśnie na rogu tej ulicy była ta ulica Górskiego, tylko trochę dalej. Pod trzecim numerem. […]

  • Mówiłyśmy o zdobywaniu wody.


Ano tak. No to woda, to raz tak się zdobyło, a potem taka masa ludzi i starsze jakieś ciocie, których nigdy nie widziałam. Wszyscy do tego [miejsca], bo to było centrum Warszawy, a jeść nie ma co. I nam powiedzieli… Niedaleko od naszej [okolicy] w centrum był (jest, on jakoś szczęśliwie ocalał) bardzo duży Bank [Związku] Spółek Zarobkowych. Tam mąż nawet zaczym się pobraliśmy, to pracował. I tam nam powiedzieli, że w tym gmachu jest taki powstańczy ten, jak to się nazywa, no ta cała organizacja, te dowództwo. A w podziemiach, tam gdzie skarbiec był, jest szpital polowy i są magazyny, które Niemcy, cofając się, zostawili. I kto chce, może tam pójść i tego. Mój mąż nie poszedł, tylko taki, co też u nas nocował na podłodze. Myśmy poszli. Ale to tak, jak pani tam szła, to znaczy też tak wchodziło się do piwnic, wychodziło z tych piwnic na [zewnątrz]. Była jezdnia, taka krótka jezdnia, a po drugiej stronie był ten bank i trzeba było trafić. Bo z boku, gdzieś na dachu, siedział snajper i jak tylko na tej jezdni się ktoś pokazał, strzelał i koniec. Ale wie pani, jak jest głód, to człowiek nie myśli o tym. I potem była zawsze taka przerwa – czy on tam ładował, czy odpoczywał – i trzeba było taki moment, jak on nie strzelał. No to myśmy przelecieli szczęśliwie, no i weszli do tego gmachu. To był koszmar. U góry to tam było pusto już, a na dole były magazyny, a obok był ten szpital polowy. Tego nie zapomnę. Weszliśmy tam… A jak się cofał ten sztab gdzie indziej, powstańczy, to tych ciężko rannych nie mógł ze sobą zabrać, bo nie było możliwości, i ich zostawił. Oni, jak myśmy tam weszli, to tak: część tych ciężko rannych widocznie chciała się wydostać. Z łóżek się do drzwi się tam [próbowali dostać], ale już nie zdołali i wszyscy tam byli martwi. A na tych korytarzach to tylko były zwoje papieru toaletowego, bo nie było ani opatrunków, ani bandaży, ani nic. No ale wie pani, człowiek w Powstaniu w takich sytuacjach to tak trochę już obojętnieje. No trudno, pomóc im nie mogliśmy. No i poszliśmy tam. Takie były kubełki przed wojną, takie o, z takim metalowym, takie sprzedawali landrynki w tych. I ja miałam takie dwa, on jakieś tam też. Wiem, że w jednym tym załadowałam makaron, a w drugim jakąś marmoladę, no i szczęśliwie dotarliśmy do domu. A to nasze mieszkanie… Bo przed wojną osiemdziesiąt procent mieszkań, nawet czteropokojowych, nie miało łazienek i wanien, tylko były ubikacje. A nasz dom był taki nowoczesny, bo to był Banku Polskiego, że myśmy mieli wannę i to, to był luksus. Co sobota mamy kumy przychodziły z ręcznikiem się kąpać do nas. A w kuchni było takie urządzenie, że… Była kuchnia kaflowa, jeszcze z fajerkami, z boku były dwa palniki gazowe, nad kuchnią był olbrzymi, prawie jak ta szafa, taki bojler, i jak się paliło… A po drugiej stronie była wanna i taki hak. I jak pani się nie kąpała, to się spuszczało, był taki stół. Przyszliśmy tam z tym, no to wszyscy się cieszyli.

Ale to był akurat… straszny dzień bombardowania. Niemcy mieli taką metodę… Bo tam za Wedlem to taka… To tylko było dziesięć kamienic na tej uliczce, z wyjściem na Nowy Świat, no to wie pani, oni tak… Przyjeżdżały samoloty i po kolei [bombardowały] domy. Jedną stronę: puch, puch, puch. Odlatywały (nie wiem, po nowe bomby czy co), za pół godziny przyjeżdżali i znów w drugą [stronę]. I my już ubrani, tacy naszykowani, słyszymy – lecą. Bo to jest tak, że jak leci samolot i rzuca bombę w sąsiedni dom, to pani słyszy taki „wiiiiiiii” i taki jazgot. Ale jak ta bomba już [spada] nad pani domem i trafia, to tego „wizgu” nie ma. No i stoimy tak, te walizeczki malutkie trzymamy w ręku, ubrani, w przedpokoju. I czekamy. Słyszymy, że jadą. Już lecą. No i słyszymy: bum, bum, bum, gdzieś już ten tego. W pewnym momencie nie słyszymy nic, tylko zrobiło się tak czerwono i cała ta siedmiopiętrowa kamienica, o tak się zakołysała. Znaczy, że trafili w nas. Ale za chwilę stanęło, bo oni trafili w boczną część, a tu… Bo gdyby trafili w nas, no to by z nas [nic] nie było. I ja wiem, że myśmy mieszkali na pierwszym piętrze, to po tym gruzie z okna zeszłam na podwórze. Mieliśmy takie szczęście, bo ta bomba trafiła w nasze podwórze. Takie podwórza były betonowane wtedy, nie było żadnych ogródków w tym, i przebiła w piwnicy, i nie wybuchła, taki był niewypał. I to nas wtedy uratowało. No, odlecieli.

A jeszcze przed tym zanim oni przylecieli, to ja rozpaliłam pod kuchnią i postawiłam ten makaron, a wszyscy na mnie: „Czyś ty zgłupiała? My za chwilę zginiemy. Oni przylecą, a tobie w głowie makaron”. Ja mówię: „Jak zginiemy, to zginiemy. A tyle ludzi jak…”. I słyszę, że lecą, to złapałam ten gar i wstawiłam w przedpokoju do kredensu. No i czekamy. Na szczęście odlecieli, nas nie zbombardowali, no to ja ten makaron z powrotem, i wszyscy „jeeest”, rzucili się. Ja mówię: „Takeście na mnie krzyczeli, a teraz pierwsi do makaronu”. To takie było zdobywanie żywności.
Potem nam powiedzieli, że naprzeciwko dom był zbombardowany i tam ktoś miał króliki i latają po tym. Kto chce, może tam iść. Ale pani wie, co to jest złapać królika? To nie tak prosto. Latał królik po całym, my za nim. Ten pan, w końcu coś miał, jakąś kurtkę, rzucił na tego, przynieśliśmy żywego królika. Ale żywy królik, tyle ludzi, [każdy] powiedział, nikt królika nie zabije. No ale w końcu [przyszedł] z sąsiedniego domu, jakiś tam taki szewc mieszkał i on tego królika zabił. I mama ugotowała taki rosół. Ale wie pani, z jednego królika, jak tam było tyle ludzi, no ale chociaż…

  • Ile mniej więcej osób było u państwa?


Oj, wie pani, tam było ze dwanaście osób. No bo nocowali na podłodze, na… A myśmy z mężem… stołowy pokój był [umeblowany] takimi, jak to dawniej gdańskie meble były takie, i taki był kredens z takim oszklonym tym. Myśmy to zdjęli, a to były półki i tośmy wytaszczyli do przedpokoju i spaliśmy z mężem na tym blacie, na jakimś takim… Nawet materaców nie było, tylko to. No i tak człowiek dotrwał do tego.

 

  • Czy jakaś prasa do was docierała w czasie Powstania, jakieś biuletyny, gazety?


Tak. Były tak zwane gazetki. Były drukarnie, takie nielegalne, które Niemcy koniecznie chcieli wykryć. I właśnie po ulicach jeździły takie…

  • Tak, ale już mówimy w czasie Powstania.


Tak. No to właśnie tam były też drukowane w podziemiach i rozchodziły się między ludźmi. Jedni, drudzy, jedni, drugim, tak że właściwie wszyscy te gazetki czytali.

  • Czy wiedzieliście, co się dzieje w Warszawie w innych dzielnicach?


Tak, tak. No tam było, że tam PAST-ę zdobyli, a to tutaj, a to takie… Myśmy nie mieli możliwości dowiedzieć się, co tam, prawda, dalej jest. No to w tych gazetkach było, podnosili nas na duchu, tak. A ci, którzy tam też w podziemiach, gdzieś w piwnicach takie mieli radia, jak to się nazywa… no takie coś, z zagranicą, [jak potem] z Wolną Europą łapali. No to na przykład z Anglii jak to złapali, to tylko takie „pocieszenie” było, że grali nam „Z dymem pożarów”. I w końcu jakoś tak się porozumieli z zagranicą, że wysłali chyba amerykańskich kilka samolotów i one zrzucały żywność.

  • Widziała pani te samoloty?


Nie, tego nie. Bo to już, wie pani…. Ale tak wysoko latali, bo przecież tutaj była obrona, że bardzo często to wszystko [spadało] na tereny niemieckie, nawet do Powstańców nie [docierało]. I potem ze dwa takie samoloty, jak to takie ciężkie, te z tym, były zestrzelone i oni przestali [przylatywać]. To była cała pomoc z zagranicy. „Z dymem pożarów”… Myśmy mieli swoje pożary.

  • Jakie nastroje były wśród ludności, tej pani najbliższej?


Różne. Różne, bo na przykład jak już z Warszawy wychodzili ludzie… A ci, którzy zostawali jeszcze, to bardzo brzydko się odnosili, dlatego że uważali, że Powstanie…

  • Do Powstańców, tak? Brzydko się odnosili.


Tak. No, nie wszyscy, ale byli tacy. Stali, patrzyli, jak oni tam tego, to im nawet wymyślali, że to przez nich oni tutaj…. miasto zniszczone, nie mają… że [przez] działania [Powstańców tyle] ludzi zginęło. Nie wszyscy się tak odnosili. Według mnie, zresztą nawet [i przez] historyków, to Powstanie było skazane na upadek. To nie było możliwe, dlatego że Niemcy byli uzbrojeni w czołgi, artylerię, samoloty, a Powstańcy mieli tylko jakąś tam broń. I jak już ruszyli do Powstania, to nie wszyscy, niektórzy byli bez broni. Dopiero jak gdzieś jakiegoś Niemca ukatrupili, to mu zabierali broń. No to z czym? Jak to mówią: z motyką na słońce. To był taki, jak to powiedzieć, czyn patriotyczny, żeby pokazać, prawda, że my żyjemy, że my nie godzimy się. Ale jeżeli chodzi o to, to było wiadomo, że to… I tak się Powstanie bardzo długo trzymało. Bardzo długo. A już jak Niemcy wszystkich wyprowadzili z Warszawy, to jeszcze to, co zostało, kamienice, to Niemcy, Wehrmacht, mieli na plecach takie pojemniki i z takim czymś, co ogień tam tego, i jeszcze palili tę resztę, które jeszcze niektóre ocalały.

  • Wracając jeszcze do Powstania, póki pani nie opuściła tego swojego domu. Czy mieliście tam jakieś wspólne modlitwy na przykład?


Tak. Na podwórzu była… A właśnie, tutaj jest taka kapliczka, Matka Boska taka. I był taki ksiądz wśród tych jakichś tego, no to było…

  • Ten ksiądz przychodził?


Tak, wychodził z piwnicy i taka była msza, taka prowizoryczna. I on wszystkim bez spowiedzi udzielał komunii.

  • Czy pamięta pani 15 sierpnia, czy była jakaś szczególna msza? Bo pani mówiła, że wyszła pani dwudziestego trzeciego, prawda?


Przy końcu sierpnia.

  • No właśnie. A 15 sierpnia? To był taki…


Już, wie pani, tego sobie nie przypominam, czy akurat była taka [uroczystość]. W każdym razie były takie msze, no ale takie polowe. Tylko tam nie było przecież takich normalnych, ale głównie, że ksiądz błogosławił, odpuszczał wszystkim grzechy, no i rozdawał komunię.

  • Czy uczestniczyła pani w jakimś pogrzebie w czasie Powstania? Czy ktoś z tych najbliższych pani mieszkańców…


Tak, tak. Z sąsiedniego domu, tam zginął taki pan. No to byłam przy tym, jak wykopali ten grób. Na jezdni, dosłownie na jezdni. Ale to bez trumny, bez niczego. No i krzyż taki. Tak że, jak się Powstanie skończyło, jakby pani stanęła, to nie było jezdni, nie było chodników, tylko krzyże, krzyże, krzyże. I tak właśnie dziwnie, […] jak mój ojciec był pochowany.

  • Pani już tego nie widziała?


Nie, już nas nie było, mama została z ojcem. I potem mi mama opowiadała, że część tej kamienicy paliła się, ale nie nasza. I mój ojciec już był chory, ale bardzo ciężko przeżywał Powstanie, te strzały, to wszystko. Widocznie bardzo go to… Jak tamten pożar jakoś ugasili, rodzice wrócili do domu i spali w pokoju ojca, który był daleko od balkonu, bo to jedna ściana była z samych okien, no to niebezpiecznie na takim łóżku jednym, bo tam się więcej nie zmieściło. Tak „w orła”, jak to mówią. Mama się obudziła o szóstej, ojciec siedział na łóżku, miał spuszczone nogi i nie żył. Widocznie dostał zawału czy coś. Ale teraz, niech pani powie, co zrobić z ciałem? Gdzie? Mama, sześćdziesięcioparoletnia, sama, ani trumny, ani księdza, ani nic. A podwórze było…

  • Pamięta pani, kiedy zmarł pani tata, którego to dnia było?


Tak, to było chyba dziewiętnastego.

  • Sierpnia czy września?


Chyba września.

  • Bo pani prawie do końca sierpnia była z rodzicami?


Tak.

  • Czyli to było we wrześniu.


To już musiało być we wrześniu. I podwórze było betonowane, ale myśmy mieszkali na pierwszym piętrze, balkon był i taka… no, taki jakiś kawałek ziemi. I na tym kawałku rosła akacja, taka wysoka, że sięgała do naszego balkonu. I w czasie okupacji siedzieliśmy, godzina policyjna, wszyscy (już byłam mężatką) i tak rozmawiali rodzice, że teraz na Powązkach to nie można się dostać i to… Mój ojciec mówi tak: „Wandziu, czym ty się martwisz? Jak ja pierwszy umrę, to mnie pochowasz pod tą akacją. Będziesz siedzieć na balkonie i na mnie patrzeć”. I mama jeszcze powiedziała: „Mieciu, ty masz chyba nie po kolei. Kto kogo chował pod akacją?”. I mamie powiedzieli tam ludzie, że tam w którejś piwnicy jest dwóch pijaków i oni powiedzieli, że za litr wódki to oni tam odkopią obok tej akacji i tam pochowają [ojca]. Ale mama… Powstanie… Skąd wziąć litr wódki? To mówi, że wzięła butelkę, chodziła po tych wszystkich piwnicach i kto co miał, trochę wódki, trochę spirytusu, aż uzbierała. No i tak. Ale teraz… trumny, nic nie ma. Takie były wtedy modne, w stołowych pokojach, takie pluszowe, z frędzlami, na stołach, narzuty, no to mama zawinęła w ten, ten. Tylko błąd zrobiła, że nie dała ojcu tam do tego kenkarty. Była skołowana, sama, to wszystko, no to… No i oni rzeczywiście wykopali, schowali tam do tej ziemi, zakopali. Ale ta akacja nie była uszkodzona. I teraz, jak ja byłam w Warszawie, poszliśmy do mojej kamienicy. Pokazałam im mieszkanie, balkon i ta akacja nadal rosła.

  • Czy ojciec był potem odkopany, przeniesiony na cmentarz?


Nie. Właśnie, tu był cały dramat. Bo myśmy, już jak była wolność, to myśmy pojechali do Poznania, pod Poznań do brata, no bo przecież nie mieliśmy jeszcze nic.

  • A mama wróciła do Warszawy?


Mama potem wróciła do Warszawy. Ale potem myśmy już tam od brata pojechali po mamę, mimo że mieszkanie było, ale mąż był poznaniak, on nie był tak z Warszawą związany jak [my] i mówi: „Ja pojadę, bo ty w pociągach, tego”. On jak przyjechał, zobaczył te gruzy, to tak sobie pomyślał: „Tu za sto lat nic nie będzie”. I zabrał mamę tam. Potem byli sąsiedzi, z którymi rodzice się przyjaźnili, i ja mówiłam do nich, że jak coś, żeby nam dali znać. A ona nam dała znać, jak już było po ekshumacji. Myśmy pojechali do tego urzędu, ale oni powiedzieli: „To już jest nie [do sprawdzenia]”. Ojciec nie miał dokumentów, nikt się nie zgłosił w czasie ekshumacji, ojciec gdzieś jest pochowany we wspólnym grobie. A takich grobów bezimiennych było kilka. Mówi: „To nie jest dzisiaj możliwe odkopać te groby i szukać takiego człowieka”. Tak że nawet nie wiem, gdzie mój ojciec jest. Jest w jakimś takim grobie wspólnym. Jak już mąż umarł tam w Gdańsku, to zawsze stawiałam dwie lampki, za tatę i za męża. Tak że nie wiem nawet, gdzie mój ojciec był pochowany. Ale tak sobie żartem wypowiedział i tak tam był pochowany. […]

  • Potem pojechaliście państwo z Krakowa do…


Pojechaliśmy… Już było wolno. Jeszcze wojna była, tam [walczono o] Berlin, ale już tu było wolne, można było podróżować. I pojechaliśmy na ostatek do brata. Oni mieli, zresztą mają do dzisiaj, bardzo piękną willę, zamożni byli, no i zaproponowali nam (jeszcze rodzice żyli, teściowa umarła w międzyczasie na raka), żebyśmy tam u nich pobyli. Byliśmy naprzód u teściów, bo oni mnie nie znali. To był Reich, a tu była gubernia, to nie można było tak. No i myśmy od tego brata… Ja mówię, mnie tak jakoś nie bardzo odpowiadała mentalność poznaniaków. Mówię: „Tadziu, szukajmy gdzieś jakiegoś…”. Już w Poznaniu mieszkań nie było. I wtedy werbowali na Ziemie Odzyskane. Dawali mieszkanie, dawali pracę. Niemcy wyjeżdżali, wolno im było wziąć dwadzieścia kilo, a resztę za grosze sprzedawali. Dla nas to było… jedyne. I tak mąż się zgodził. Oni chemików [potrzebowali], mąż był chemik. Oni szukali inżynierów chemików, mężowi zaproponowali [pracę] w Sztumie (to jest czternaście kilometrów od Malborka), no to dla nas, bezdomnych, to było dobrodziejstwo. Mieszkanie, mąż zaraz zaczął pracować.

  • W którym roku się tam państwo przenieśli?


W czterdziestym piątym. To jeszcze było… Bo tam naprzeciwko tej willi, w której myśmy mieszkali, jest do dzisiejszego dnia olbrzymie więzienie, więzienie sztumskie. Teraz to takie dość ciężkie więzienie. To jeszcze było puste, jeszcze je myśmy zwiedzali. To było więzienie zbudowane za Niemców, Niemcy jeszcze zbudowali na wzór więzienia Sing Sing. Potem już sprowadzili się strażnicy, tam sprowadzali… nawet mieszkał, był tam, siedział jeden, tylko nie wiem który, z Norymbergi. [Zbrodniarz] z procesu z Norymbergi siedział w Sztumie, w tym więzieniu. I tam myśmy mieszkali. Mamę już też przywieźliśmy z tego Puszczykowa pod Poznaniem i jakoś to życie było… Ja zaczęłam też pracować, jakoś tam myśmy się… Naprzód, ponieważ miałam przygotowanie, budowali PKO, przyjechał taki pan. No, jak się dowiedział o moich kwalifikacjach, no to z rękami, tego. Ale ja zawsze lubiłam ludzi, ja zawsze kontakt z ludźmi lubiłam. No to wakowała posada kierownika miejskiej biblioteki. Ja zrezygnowałam z PKO i w bibliotece [pracowałam] do samego końca… nie, nie, do pięćdziesiątego ósmego roku, jak przyszedł Gomułka. I wtedy się nazywało, że to taka była odwilż. Można było [pracować] prywatnie. Mąż tam sobie założył prywatną firmę, taką naprawy maszyn, a ja tam byłam w tym… I wtedy rzuciłam tę bibliotekę. A ponieważ miałam ze sobą maturę, dyplom szkoły kosmetycznej, mieliśmy czteropokojowe mieszkanie, założyłam sobie gabinet kosmetyczny, który mi świetnie szedł, bo teraz to tych gabinetów jest co tego, a wtedy ja byłam jedna. Panie przyjeżdżały z Malborka, z Elbląga, z powiatu. I tak zarobiłam na to mieszkanie właśnie, bo to trzeba było wpłacić kaucję… na Przymorzu. Część zapłaciło CPN, a część myśmy [zapłacili]. To ja tym gabinetem… Mąż zarabiał na życie, a ja tym gabinetem na to mieszkanie. No i jak w sześćdziesiątym drugim roku już powstało te [mieszkanie], nie, jeszcze wcześniej, no tośmy się tam już sprowadzili ze Sztumu do tego mieszkania i tam mieszkaliśmy.

  • Do Gdańska, tak?


Do Gdańska Oliwy. Po jednej stronie to jest Stara Oliwa, tam gdzie jest katedra, a po drugiej to właśnie takie osiedla powstawały. Teraz to jest olbrzymie osiedle, jak miasto, ale wtedy to jeszcze nie było ani sklepów, ani… Ja pracowałam w Sopocie, to wszystko, nawet chleb woziłam. I ulica… bo tylko była kolejka. Teraz to są autobusy, tramwaje, wszystko, a wtedy tylko była kolejka, no kawałek drogi. Ta ulica to jeszcze nawet nie miała chodników, to myśmy takie lepsze buty nosili w siatce i na kolejce się zmieniało, bo żwir był taki. No ale potem stopniowo, stopniowo i telefony założyli, gaz nam założyli. I tak mieszkaliśmy do… no, już do końca, ja mieszkałam do końca. Mąż zmarł w siedemdziesiątym szóstym roku i wtedy ja zostałam w bardzo ciężkich warunkach materialnych, dlatego że nie mieliśmy żadnych zapasów pieniężnych. Na rok przed śmiercią męża już wiedziałam, że on jest ciężko chory, bo mąż miał… to też… CPN mu się przecież… Miał bardzo ciężką astmę i ta astma zniszczyła serce. Tak że dziesięć lat chorował, umarł w siedemdziesiątym szóstym roku. Ale należał do Związku Inwalidów. Mąż walczył w Warszawie… To, żeby wyszła ustawa, że żony, rodziny po inwalidach wojennych, z wojny, miały prawo renty po tym mężu. I to trwało do osiemdziesiątego… Dopiero w osiemdziesiątym drugim roku ta ustawa weszła. I ja na rok przed śmiercią męża rzuciłam pracę, wiedziałam, że on długo nie będzie żył, chciałam jeszcze nim się opiekować. Miałam pięćdziesiąt pięć lat i wypracowane już do emerytury lata, mogłam odejść. Ale do sześćdziesiątego roku życia musiałam…. To ich nie obchodziło, z czego ja będę żyła. No i tak zostałam.

  • Czyli do sześćdziesiątego roku życia nie otrzymywała pani żadnej emerytury?


Nic, nic. Nie, dopiero w osiemdziesiątym… Znaczy miałam trzecią grupę zawodową, ale to były grosze. Jak ja zapłaciłam świadczenia: światło, wszystko, to ja już nie miałam z czego żyć. Nikt mi wtedy nie pomógł, to ja chodziłam po ludziach, robiłam hennę. Robiłam takie obrazki z takich kwiatów suszonych, takie na szydełko. To sprzedawałam, żeby utrzymać się do tego osiemdziesiątego drugiego roku. I dopiero w osiemdziesiątym drugim roku dostałam rentę po mężu, którą mam do dzisiaj. Ale ten okres był bardzo ciężki, ja dosłownie głodowałam. Ale dałam sobie radę jakoś sama. No i tak.

  • Czy pani ponosiła kiedykolwiek konsekwencje bycia w czasie Powstania w Warszawie?


Nie, nie. No, ja się w politykę tam nie [mieszałam], mąż już nie żył, tak że, wie pani, nie. I ja dzisiaj mam… Ja jestem też podopieczna inwalidów wojennych, tam w Gdańsku, jeszcze nadal. No to mam ten przywilej, że…. Dawniej wszystkie leki dla tych to były za darmo, potem ta ustawa upadła. I teraz część leków nie płacę, ale część leków jest nieobjęte, to już muszę z własnej kieszeni. Ale oni jeszcze w związkach inwalidzkich co rok dostawali jakieś fundusze i oni rozdzielali między tych wszystkich podopiecznych, no i ja zawsze dostawałam. Ale w tym roku jak już tu byłam, oni napisali, żeby złożyć. Bo to trzeba było tam składać różne zaświadczenia, od lekarza, od tego. Potem była komisja i ja w tym roku już nie dostałam, bo widocznie uważali, że mam za wysoką emeryturę, że nie dostałam. No ale tak to czterysta, czterysta pięćdziesiąt złotych zawsze, to było…

  • Czy jeszcze chciałaby pani coś dodać do swoich wspomnień z okresu Powstania?


Czy ja wiem, co jeszcze? Dużo rzeczy się działo. Tak co dzień coś. Ale człowiek żył pod strachem, z tego domu się ruszyć nie mógł, bo wszędzie był obstrzał, obstrzał. Potem trochę Powstańcy się tak… Głównie zdobywali [broń] od Niemców. Zdobyli takie… Panzerfaust to jest taka broń na czołgi. To jest taka długa rura z takim kołpakiem, no i tam się coś naciska, leci pocisk, i czołg się pali. No to, wie pani, tak… […]

  • Proszę opowiedzieć o tym, czego była pani bezpośrednim świadkiem, co pani jeszcze pamięta?


Właśnie to, co opowiadałam, i tego… takim byłam świadkiem. A potem byłam świadkiem ludzi, którzy… Bo to wszystko byli znajomi, młodzież, i to ci z Powstania, którzy wychodzili z kanałów. No to akurat do nas [przyszedł] też taki znajomy, no to też było… Bo oni w tych kanałach, tak jak na „Kanale”, w tych odchodach, w tym… po kostki szli i szli. I on opowiadał właśnie, że… I potem takie włazy były, takie szczeble były do tych włazów i tam już Powstańcy czekali i wydobywali. Ale potem Niemcy się skapnęli, nie pozwolili i czekali przy tych włazach. Jak ktoś wychodził, to łaps, i już wywozili czy rozstrzeliwali, czy coś. I właśnie ten znajomy nam opowiadał, że tam masę ludzi zginęło, bo jak ktoś był słabszy, to nikt mu nie pomógł, bo wszyscy szli, szli, szli przed takim przewodnikiem. Czasem szli, szli, w tym… przychodzili, a tam była tak jak w „Kanale”, [jak] on mówił, taka Wisła tam płynęła, taka krata, nie mogli się już wydostać i przeważnie ginęli tam. No to stąd wiem, że on tam się też dostał. Tośmy go tam obmyli, bo cuchnęli, przecież to w kanałach było. Tam taki przyszedł, też pewno hochsztapler, i proponował, że on zna drogi kanałów, że on nas wyprowadzi. Ale ja powiedziałam mu, że do żadnych kanałów ja nie idę. Jak mamy zginąć, to tu zginiemy, bo już wiedziałam, jak to wygląda. Samych kanałów nie przeżyłam, ale [słyszałam] z opowiadania naocznego świadka. On zresztą potem zginął w akcji.

  • Czy jeszcze chciałaby pani coś dodać, jakieś własne przemyślenia?


Tak… Byłam po stronie Powstańców, no i mąż przecież też. No, myśmy też wiedzieli, że Powstanie musi upaść, to jest niemożliwe. Bo jeszcze pókiśmy byli, to coraz większe połacie zajmowali i palili, wywozili. To było niemożliwe, żeby Powstanie [się udało]. No ale człowiek tkwił w tym i był po stronie Powstańców. Ale świadomie tam to nie mieliśmy nadziei, że Powstanie się utrzyma. No bo jak? Przeciw takim uzbrojeniu Niemców to było niemożliwe. Ale potem to widziałam, jak myśmy wychodzili z Warszawy, to ci, co tam zostawali, to stali tak, szczególnie kobiety, i tam wymyślały, że to przez tych Powstańców, że to tego, że oni sprowadzili, jak to mówiły „z motyką na słońce” i wszyscy cierpią, tyle ludzi zginęło. Tak że nie wszyscy byli tacy, szczególnie ci, którzy jakoś tak ucierpieli w te Powstanie, to tak nie bardzo byli przychylni. To tak najważniejsze takie… Jeszcze tam różne takie były… W trzydziestym – no to nie było Powstanie – to było w trzydziestym dziewiątym roku, to było miesiąc tego oblężenia, to też nie było co jeść ani nic. Jeszcze było wojsko polskie… Na naszym podwórzu stał taki oddział kawalerii, bo to wtedy jeszcze kawaleria była. Niemcy latali, patrzyli, jak po podwórzu ktoś jest, strzelali i zastrzelili konia. Ja stałam na balkonie i słyszę, że ten porucznik mówi do tych żołnierzy, żeby tak odkroili tego [mięsa]. I te mięso do jedzenia. Myślę sobie: „Ja muszę zdobyć tego konia”. Zeszłam, pytam się tego porucznika: „Panie poruczniku, czy ja mogę tego?”. A on mówi: „Proszę bardzo, niech pani sobie ukroi”. No, jak pani sobie ukroi… tu skóra odrzucona, tu krwawe to… Ale jakiś żołnierz mi pomógł, wykroił mi taką krwistą… I ja tak bez papieru niosłam do domu, tak triumfalnie. Mama zrobiła z tej koniny taką dziką pieczeń, no to był raj na ziemi. I w ten sposób… Ja byłam w ogóle zawsze bardzo przedsiębiorcza, że wszędzie poszłam, wszędzie coś zdobywałam, coś tam.

  • Wspierała pani rodzinę?


Tak, bardzo, szczególnie ojca, bo ojciec tak… Ja byłam młoda, młoda mężatka, no to też tak zamiatałam, bo gruz, wszystko, ciągle to mieszkanie było [zakurzone]. To tatuś też mówił: „Żabciu, co ty tu… Zaraz zginiemy, a ty zamiatasz”. Mówię: „Jak zginiemy, no to tego, a póki nie zginiemy, to jakoś musimy…”.

  • Czyli zawsze pani miała takie optymistyczne nastawienie?


Tak, tak. A jeszcze to też tak, już jak można było wyjść, jak ten dom nasz był zbombardowany, no to jasne, że każdy był zdenerwowany. I ja mówię do męża: „Tam w apteczce jest waleriana. Nakropl mi czterdzieści kropli tej waleriany, bo ja się tak zdenerwowałam”. I on poszedł, nakapał mi. Ja to zjadłam, ale już od razu jak łykałam, to wiedziałam, że coś nie tak. Okazało się, że tam było napisane waleriana, a tu była etykieta „opium” i tam było opium. Ja wypiłam czterdzieści kropli opium. Idę do ojca, a ojciec przecież farmaceuta, mówię: „Tato, ja wypiłam…”. A ojciec mówi: „Dopuszczalne jest osiem kropli wypić opium”. No ale ja mówię: „Co będzie?”. [Ojciec] mówi: „Nie wiadomo. Możesz dostać porażenia jelit”. Ale przecież ani lekarza, ani szpitala nie było, ryzyk-fizyk. Ale potem, jak już nas wywieźli w tym obozie, to właśnie połowę chorowała na dyzenterię. Ja jedna nie, bo te opium tak zawojowało, że… No, może to takie dzisiaj śmieszne, ale wtedy to inaczej wyglądało z perspektywy, jak się dzisiaj opowiada. Zresztą ten, który nie przeżył Powstania osobiście, to nie jest w stanie zrozumieć nikogo. To trzeba przeżyć. […]
Przed wojną taki był kabaret i była taka satyryczka, Wawa się nazywała. Ale ona była strasznie gruba. Na naszym podwórzu był taki murek i taką dziurę wydłubali, żeby się tam dostać na Nowy Świat. No i ci wszyscy, co uciekali… i ta Wawa. Jak wlazła w tę dziurę, ani w prawo, ani w lewo, bo się nie mogła zmieścić. No to jedni ją popychali, drudzy popychali za nogi. A jeszcze pamiętam też okropny moment. Przez nasze podwórze nieśli rannego Powstańca, którego wydobyli z ognia. I on był dosłownie jak cały obdarty ze skóry. I strasznie krzyczał. A ja miałam od ojca jeszcze takie jakieś zastrzyki czy coś, znieczulające. To pamiętam, poleciałam temu, co go nieśli, dałam, no i oni tam… Ale to był widok straszny. Straszny. Bo oni go nie mogli wydobyć, oni go ciągnęli, dosłownie ze skórą spaloną. To tak było. No to takie… Daleko pani nie [szła], no bo pani z tej chałupy nie mogła ruszyć. Siedziało się tak na miejscu i tylko się przeżywało różne takie…

  • To było w najbliższym otoczeniu.


Tak, w najbliższym. Najwyżej po jakieś takie jedzenie, co się zdobyło, ale to wszystko było pod groźbą zginięcia. To nie to, że poszedł, wziął i przyszedł. A najgorszy to był brak tej wody. To było coś strasznego. Tyle ludzi, ani ubikacji, ani się umyć dobrze, ani nic. No ale jakoś… Jedni zginęli, a inni szczęśliwie przeżyli. Ale to we mnie tkwi. To już do śmierci.

Lubartów, 29 sierpnia 2015 roku

Rozmowę prowadziła Barbara Pieniężna

Irena Krystyna Hoffman Stopień: cywil Dzielnica: Śródmieście Północne

Zobacz także

Nasz newsletter