Jadwiga Kessler „Wisia”

Archiwum Historii Mówionej

Jadwiga Kessler, z domu Pryba. Urodziłam się w 1925 roku, w Jeziercach, to jest na Pomorzu.

  • W jakim oddziale była pani w czasie Powstania?


Byłam razem ze swoją o rok starszą siostrą Ireną w Batalionie „Gustaw”. Trafiłyśmy tam właściwie przypadkiem, gdyż miałyśmy być na Starówce, ale…

  • W jakiej dzielnicy była pani w czasie Powstania?


Trafiłyśmy z naszym komendantem i jeszcze dwójką koleżanek do Śródmieścia, na początek do szpitala Kopernika, siostra Irena, a ja przy ulicy Tamki. To był mały szpitalik.

  • Proszę powiedzieć, gdzie się pani urodziła?


Urodziłam się na Pomorzu, w Jeziercach. To był dawniej powiat kościerski, obecnie starogardzki. Mój ojciec był gospodarzem dużego, piętnastohektarowego gospodarstwa, jednocześnie miał sklep i karczmę.

  • Gdzie pani zaczęła chodzić do szkoły?


Tam zaczęłam chodzić do szkoły przez trzy lata, następne cztery lata kończyłam w Gdyni, to była nieduża szkoła w Gdyni. Skończyłam sześć lat szkoły powszechnej, rok gimnazjum i zaczęła się wojna.

  • Gdzie panią zastał 1 września trzydziestego dziewiątego roku?


Byłam w domu w Jeziercach. Jak tylko wojna tutaj się zaczęła, przyszli Niemcy, bo to było duże gospodarstwo i sklep, więc oczywiście nas wysiedlono. Na pierwszym piętrze były dwa pokoje – tu przyszedł Niemiec, młody chłopak, który do tej pory był parobkiem, a teraz dostał całe to gospodarstwo. To było od września. Następnie przyszedł listopad, dziesięć minut było wszystkiego, przyszli żandarmi i wynocha, wysiedlenie. Ubrać się przez dziesięć minut… Było nas czworo dzieci: Irena, moja siostra, ja, jeszcze młodsza siostra Janina i brat, siedmiolatek. Więc cała nasza szóstka szliśmy parę kilometrów, zebrano wszystkich w szkole, a stamtąd już następnie do pociągu – wiele kilometrów, ale do pociągu i pociągiem wysiedlono w Siedleckie, skąd…

  • Pamięta pani nazwę miejscowości?


Tak, to była stacja Niemojki. Na stacji Niemojki po prostu nas wyrzucono. I to już było 18 listopada, zapamiętałam, gdyż tutaj jeszcze była normalna jesień, a tam już był mróz i to tak silny mróz, że już przeszło piętnaście stopni. W każdym razie dojechaliśmy do wsi Niemojki, znaczy stacja Niemojki, wieś była Huszlew, tak zwana książęca wieś. Ale niestety wschodnie części Polski to jeszcze były biedne strony, więc było niedobrze, bo w tych gospodarstwach było po prostu… Moja mama mówiła: „Pewnie nas by tu wszy zjadły. Piszemy zaraz do brata”. Mama miała brata, księdza pallotyna i napisała do niego, co się stało, do Warszawy. Przysłał nam jednego pana, który nas zabrał do Warszawy, i stąd 17 grudnia 1939 roku znalazła się cała nasza szóstka, cała rodzina, w Warszawie, gdzie zamieszkaliśmy na rogu Miodowej i Długiej. To był pałac biskupa Gawliny, obecnie jest obok kościoła garnizonowego. Biskup Gawlina był poszedł z wojskiem do Włoch i pallotyni zajęli to miejsce. Wraz z naszą rodziną znalazły się tam jeszcze dwie inne rodziny ze wschodu. Byli państwo, którzy też uciekli ze wschodu i z innych miast. W każdym razie trzy rodziny nas znalazły się i profesor Beckowa, która uczyła nas angielskiego. To było przez rok. Następnie zamieszkaliśmy przy ulicy Niecałej. Ulica Niecała to jest pomiędzy Teatrem Wielkim i Ogrodem Saskim, nazywała się Niecała, dawniej Króla Alberta. W roku 1942 15 października wstąpiłyśmy obie z siostrą Ireną do Armii Krajowej. To znaczy piętnaście dni to jeszcze nie była Armia Krajowa, ale potem już, chyba od 1 listopada, tak.

  • Kto panie wprowadził?


Wprowadziła mnie do Armii Krajowej siostra Irena, była o rok starsza. Jeszcze muszę wspomnieć, że w Warszawie to było dość trudno dostać się do dobrej szkoły, bo wiadomo, Warszawa miała większość prywatnych szkół, więc do prywatnej szkoły, do gimnazjum ja się dostałam, to było na Starym Mieście, a siostra do Zybert-Platerówny. No i przyjechała jeszcze siostra cioteczna, poszła do innej szkoły, więc cała nasza trójka chodziła już do średnich szkół.

  • Jak pani wspomina tę szkołę w Warszawie?

 

Szkoła to była żeńska, dyrektorem był, jak okazało się później, najpierw nie wiedziałam, pan Dzierżyński, brat Feliksa Dzierżyńskiego. Był wielkim patriotą i bardzo nas tak wychowywał, jak w domu byliśmy wychowani, naprawdę patriotycznie. Cała rodzina… Oczywiście, chodziło się do szkół, ale i do bibliotek, żeby właśnie czytać książki, które można było dostać.

 

  • Czy w tej szkole miała pani kontakt z harcerstwem?


Nie, nie, tutaj nie. Przed wojną, w Gdyni, w tym czasie jak chodziłam ten pierwszy rok do gimnazjum, to byłam przez rok i nawet miałam takie spotkanie, jak szłyśmy całą naszą drużyną, że przy kościele Najświętszej Marii Panny w Gdyni na balkonie stał właśnie generał Haller. Bardzo ciekawie mówiła nam o tym nasza druhna i wszystkie byłyśmy naprawdę zachwycone tym, że możemy przywitać go chociaż machaniem dłoni.

  • Jak pani się zaadoptowała w Warszawie? Przyjazd był w trudnych warunkach, pani rodzina została przeniesiona do Warszawy. Jak się pani w tej Warszawie odnajdywała?


W Warszawie było dosyć ciekawie, chociaż to był trudny okres, gdyż było naprawdę trudno, jeśli chodzi o nasze takie [sprawy], dziecięce jeszcze, bo przecież miałam czternaście lat, ale siostra o cztery lata młodsza, brat więcej. Więc były kłopoty. Z żywnością to może nie, ale z odzieżą, bo przy takiej szybkiej ucieczce z domu moja mama przecież nie mogła wiele rzeczy spakować i zabrać ze sobą, bo cóż można było zabrać na plecy, wtedy kiedy jeszcze dzieci były małe. Podróż sama do Warszawy… No, było ciekawie, tylko tyle że różne rzeczy się zdarzały. Na przykład była taka historia: przychodzą żołnierze, [właściwie] policjanci (polscy policjanci jeszcze byli), cały dom idzie, tam nawet niedaleko, sto metrów dalej, do odwszalni. Co to znaczy dla dziecka odwszalnia? W każdym razie trzeba było się rozebrać przy dorosłych, to dla mnie było szokiem, no ale trzeba było, bo bali się Niemcy bardzo tyfusu. Jak tam gdzieś tabliczka na domu była tyfus, to z daleka się omijało.

No ale jednym słowem, w Warszawie jakoś tę szkołę z jednego miejsca, ze Starówki, przeniesiono potem na pół roku na Królewską, a następnie to już była zupełnie inna szkoła, to było liceum przy ulicy Moniuszki. To była wtedy szkoła taka spora, siedem dużych pokoi w mieszkaniu prywatnym, ale na szczęście duży dom, dwa wejścia. I były takie historie, jak telefon dostała szkoła, żeby [przy] powrocie ze szkoły młodzież nie szła tymi ulicami, bo właśnie tam się zdarzyły jakieś niebezpieczne rzeczy, bo często się zdarzało, ale szkoła dostawała telefon i wtedy jakoś trafialiśmy do domu.

Przez półtora roku szkoła dała… Znaczy piątka dziewcząt, moja przyjaciółka i trzy inne koleżanki i ja, dostałyśmy skierowanie do pracy na Okęciu, na lotnisku Okęcie, dlatego że już dorastałyśmy i chcieli nas skierować na roboty do Niemiec. Jak szkoła właśnie to załatwiła, to wtedy zaczęliśmy chodzić po południu do liceum, a praca była od siódmej rano, tak że jak mieszkałam przy tej ulicy Niecałej 10, to na placu Teatralnym, przy operze, wsiadałam w tramwaj numer 7, na Okęcie już o szóstej godzinie, żeby tam być przed bramą o godzinie siódmej.

 

  • Jakie tam prace panie wykonywały?


Właśnie chciałam powiedzieć, że ponieważ dobrze już poznałam język niemiecki, bo przez gimnazjum i przez liceum cały czas była lekcja niemieckiego, ale ja jestem humanistką i lubiłam ten język, więc prywatnie angielskiego, a w szkole niemieckiego… No i ponieważ znałam ten język niemiecki, posłano mnie na halę, gdzie remontowano samoloty. Tam byli brygadziści Niemcy, a ja miałam pilnować tych takich legitymacji, tak zwane ausweisy, i to co trzeba było tam robić, jakieś wykazy, jakieś tam sprawozdania robocze, ale w każdym razie to w języku niemieckim. No i to mi się udawało, aż pewnego dnia miałam taką przykrą sprawę, że jeden z brygadzistów, jak się przychodziło do pracy, zabierał te legitymacje i w takim koszyku to było przez te całe siedem czy osiem godzin, nie pamiętam, ale przypuszczam, że chyba osiem (zapomniałam już, ile godzin). Jednej legitymacji zabrakło, no i awantura. „Co się stało? Gdzieś ty to zrobiła? – do mnie z pretensją – Zabrałaś legitymację, chcesz ją sprzedać?” Zabrano mnie na drugi koniec lotniska, gdzie było gestapo, i powiedziano: „Jak nie znajdziesz, jak nie oddasz, to pójdziesz na Pawiak”. Cóż miałam mówić, ja tego przecież nie zabrałam. No i czekałam parę godzin, ale na szczęście nie od razu zabrano mnie na ten Pawiak, i znalazł się ten dokument, bo brygadzista po prostu miał to w kieszeni. No i tym razem mi się udało.

  • Który to był rok?


To był czterdziesty czwarty, jakiś maj chyba, przed jeszcze może. Gdzieś tak koło maja, bo od czerwca to już nie chodziłam, po prostu przestałam chodzić do pracy, bo mówiono, że Okęcie się likwiduje, przenosi do Dessau, do Niemiec, bo te samoloty to najbardziej były właśnie z Dessau, z tej firmy.

  • Czyli oficjalnie pani przestała pracować na Okęciu?


Tak. Po prostu wtedy to nawet w domu nie nocowałam jakiś czas, bo myślałam, że może będą mnie szukać, ale udało mi się i od czerwca już nie pracowałam.

  • Chciałabym uściślić jedną rzecz: do pracy na Okęciu przestała pani chodzić sama, z własnej inicjatywy, czy zostaliście zwolnieni z pracy?


Nie, nie. Ponieważ mówiono, że „wszystkich zabierzemy do Niemiec, wszystkich Polaków, razem z całą tą firmą”, więc ja w domu jak powiedziałam, to mama ustaliła (bo mama właściwie rządziła w domu), że trzeba uciekać. „Czy chcesz zostać w domu, czy może gdzieś indziej?” No to jakiś czas nocowałam u sąsiadów, ale sama zrezygnowałam.

No i tak samo zrobiła jeszcze przyjaciółka, która, później okazało się, też była w Armii Krajowej, ale ponieważ przysięgało się, że się nikomu o tym nie mówi, to nawet swojej przyjaciółce nie mówiłam.

  • Czy dzisiaj może pani powiedzieć jej nazwisko?


Tak, oczywiście. To była wtedy Hania Kurowska, a po mężu Zielińska. Niestety dwa lata temu zmarła. Potem się po wojnie spotkałyśmy.

  • Jaki miała pseudonim?


Ona była na Żoliborzu. Ale pseudonimu nie pamiętam, chyba tylko zwyczajnie Hanka.

  • Z czego utrzymywała się pani rodzina? Czy rodzice gdzieś oficjalnie pracowali?


Zaraz powiem. Mieliśmy szczęście, że brat mamy mojej był pallotynem i był taki energiczny, skończył studia jeszcze drugie, też w Niemczech. A w ogóle moja rodzina po niemiecku mówiła, bo przecież w czasie zaborów chodziło się do szkoły niemieckiej. Mama na przykład chodziła do szkoły w powiecie kościerskim i z tego tytułu, że polskie dzieci nie chciały mówić w języku niemieckim modlitwy porannej, to nauczyciel tak ich zbił i kazał im klęczeć, zostały te dzieci pobite linijką metalową, [więc] zrobiły bojkot, taki strajk. Za ten strajk mama potem dostała dyplom nawet, po wojnie już, w polskim rządzie, tak że jak siostra moja, siostra Irena, poszła do gimnazjum, chodziła w Starogardzie, to z tego tytułu miała zniżkę czesnego, bo w każdej szkole była opłata, z tego tytułu właśnie, że mama brała udział jako młoda dziewczyna w strajku szkolnym. Następnie, właśnie już w czasie wojny, wujek nam pomagał zdobywać… Właściwie to dzięki wujkowi dostałyśmy się do Armii Krajowej, bo był zaangażowany w tak zwanej Radzie Opiekuńczej.

  • Proszę podać nazwisko wujka.


Ksiądz Alfons Męcikowski, też urodzony na Pomorzu, tam gdzie moja mama, Loryniec, powiat kościerski. Skończył szkołę, gimnazjum, to już w Wadowicach, i został księdzem w Wadowicach. To był Kopiec, tak nazywało się, Kopiec pod Wadowicami, tam ksiądz Alojzy Majewski pierwszy założył w Polsce stowarzyszenie, nie zakon, a stowarzyszenie księży pallotynów. I ja też miałam szczęście nawet w czterdziestym trzecim roku poznać księdza seniora Majewskiego. Ale dlaczego mówię o wujku? Bo taki był… Znaczy rodzina patriotyczna to naturalnie wszyscy, ale wujek, wiem, że specjalnie nam poddawał właśnie pomysły, jakie książki historyczne czytać. Nawet nauczył nas tego, że w czasie okupacji, gdzie się nie chodziło do teatru ani do kina, jedna z nas (była nas trójka dziewcząt, bo to była jeszcze moja siostra cioteczna, Bogumiła), jedna miała czytać, a drugie mogły sobie w ten sposób szyć, cerować, bo trzeba było [wykonać] naprawdę dużo tych zabiegów przy różnych pracach domowych.

  • Czyli jedna czytała głośno, tak?


Tak, jedna głośno i reszta rodziny mogła słuchać, a mogła też co innego robić. W ten sposób dużo przeczytałyśmy, a nie wszystko musiałyśmy robić tak, żeby każda oddzielnie. To był dobry pomysł. Czy mogę powiedzieć, co wujek robił po Powstaniu?

  • Proszę.


Okazało się, że był na Starym Mieście, właśnie w tym domu pallotynów, gdzie w 1942 roku przyszło gestapo i zabrało tych księży, którzy wtedy tam byli. Bo normalnie byli księża, starali się w czasie okupacji chodzić, na przykład zimą szaliki zakrywały koloratki, sutanny podciągali pod płaszcz i nie było wiadomo, czy to ksiądz, czy nie. Ale wtedy jak przyszli, zabrali dziesięciu księży do Dachau. Kilku z nich zginęło, kilku zostało jeszcze, ale niewielu zostało przy życiu, chyba trzech, a reszta zginęła. A wujek właśnie potrafił się czy dogadać, czy porozumieć, że potem na Starówce spędził cały miesiąc sierpień i kanałami wyszedł, i poszedł…

  • Mówi pani o Powstaniu?


O Powstaniu w tej chwili. W Powstaniu w czterdziestym czwartym roku wyszedł kanałem, tak jak stał oczywiście, w tej sutannie, i poszedł na ulicę Tamka, gdzie był jakiś czas kapelanem u sióstr urszulanek. Te siostry urszulanki, które mieszkały na Tamce, naprzeciwko Filharmonii Warszawskiej i miały dom sierot. W tych sierotach polskich było również kilkoro dzieci żydowskich i dwie rodziny żydowskie wyratował wujek stamtąd. Bo wszystkich wyratował. To była rodzina… Wiączek na pewno był. Wiączek miał żonę i córkę. I jeszcze drugie [małżeństwo], ale nazwisko już zapomniałam, też był z żoną i córką, Antolką, która miała nogę po Heine-Medina, w takim aparacie chodziła. I to chciałam zaznaczyć, że właśnie w czasie Powstania zorientował się, że coś z tymi dziećmi trzeba zrobić, i jak tylko się Powstanie zakończyło, wyszedł do… Księża pallotyni mają duży dom, kościół i seminarium w Ołtarzewie i z tego Ołtarzewa samochód dojeżdżał już po Powstaniu i woził dla Niemców, dla tych oficerów, co kradli rzeczy nasze, polskie. Jeden samochód na przykład z jednej ulicy woził meble, może nie tyle meble, ile zegary, drugi porcelanę, trzeci piękne obrazy, i z powrotem woził, to były pociągi takie, do tych pociągów. Ale w tamtą stronę woził, do Warszawy, owoce i warzywa z tego Ożarowa, Ołtarzew, Ożarów. Z tego woził dla tych oficerów, co tam rządzili tymi…

  • Przepraszam, z Ożarowa czy z Ołtarzewa?


Nie, to jest stacja Ożarów, a miejscowość Ołtarzew. Więc stamtąd. Bo to pisze nawet Norman Davies, że właśnie taki był, który się zorientował, że można Niemcom dowozić owoce i warzywa, bo nie mają w Warszawie, bo pusto. A wujek jakoś się skontaktował, potrafił się dogadać z oficerem i wszystkie te dzieci przywiózł do Ołtarzewa. Te dzieci, siostry i te dwie rodziny żydowskie. Więc tylko tak chciałam o tym wspomnieć, bo teraz pewnie powinnam coś powiedzieć na temat samych walk, tak?

  • Jeszcze chciałabym wrócić do okresu okupacji i do pani konspiracji, ale zacznijmy od okupacji. Czy była pani w czasie okupacji świadkiem jakichś rozstrzeliwań, łapanek czy jakichś innych sytuacji, które na pani zrobiły ogromne wrażenie?


Nie, raczej nie, tylko tyle że póki ten pierwszy rok mieszkaliśmy w tym domu na rogu Długiej i Miodowej, to mój brat, który wtedy miał siedem, no więc w ósmym roku, i siostra o pięć lat starsza, zostali zapisani do prywatnej szkoły na Żoliborzu. Jak zaczęli Niemcy już budowę getta, mur, no i oczywiście mur taki wysoki i odrutowany, więc jak to dzieci, brat był ciemny, brunet i jak przystanął ze szkoły któregoś dnia – to na placu Krasińskich był taki właśnie już ten mur wysoki – jak stanął tam, to któryś z tych Niemców, z żołnierzy niemieckich czy wehrmachtowiec, w każdym razie chciał go zabrać do getta. „Ty pewnie jesteś Żydem”. Całe szczęście, wtedy to bardzo przeżyliśmy, że siostra potrafiła jakoś powiedzieć, że nieprawda, że „to mój brat, wracamy ze szkoły”, i wyciągnęła go dosłownie z rąk tego żołnierza, który już go trzymał, że „ty uciekłeś pewnie z tego getta”, i już chciał go zabrać. To było dla nas okropne przeżycie i stąd… Ale jak to dziecko, dziecko jest ciekawe, interesowało go wszystko. Więc wszędzie myślało się o tym, jak tego jedynego brata uratować. Aha, w 1941 na wakacje rodzice załatwili jakoś, pewnie też przez księży pallotynów w Ołtarzewie, wakacje dla całej naszej piątki dzieci. No i zdarzyło się, że mama ciężko zachorowała. Oczywiście lekarz od razu, że to tyfus i natychmiast dezynfekcja. Mamę zabrano do szpitala Dzieciątka Jezus i tam przez całe trzy miesiące leżała, bo okazało się, że to było zapalenie nerek, nie żaden tyfus. No ale właśnie tego typu przeżycia to bardzo nas gnębiły.
Do szkoły chodziła siostra każda gdzie indziej, no bo było trudno się dostać, ale jak już się chodziło, no to tak… Też trzeba było uważać, bo czasem naprawdę… Przy Żelaznej Bramie było tak, że też brat miał tam kłopot, bo z kolegami bawił się piłką chyba, a też była taka historia, że go otoczyli Niemcy i nie wiem, czy chcieli ich pobić, czy… W każdym razie pogonili ich i przyszedł cały taki zakrwawiony.
Była historia również taka śmieszna, że my mieszkaliśmy pod dziesiątym, Niecała 10, a pod dwunastym na Niecałej były biura elektrowni. I tam przyszli w czterdziestym chyba trzecim (w 1943, tak mi się wydaje, tak, chyba trzeci, a nie drugi, a może już prawie czwarty) włoscy żołnierze, dostali kwaterę i jak potem było bombardowanie, znaczy Sowieci [bombardowali], czasem były bombardowania… Więc dokładnie powiem, to był 23 czerwca, bo były imieniny mojej mamy Wandy i byli nawet goście. I raptem właśnie słychać było bombardowanie. Nie były to wielkie [bomby], burzące, ale jednak z naszego trzeciego czy czwartego piętra szyby poleciały, bo jedna bomba spadła w Ogrodzie Saskim, a druga w Teatrze Wielkim, i to wystarczyło. Ci żołnierze natychmiast, bo dom nasz był duży, spory, przylecieli ci włoscy żołnierze do nas, żeby się skryć. A mój tata, ponieważ miał jedynego syna, ciągnął go do piwnicy, do schronu. My tam nie chciałyśmy iść do żadnego schronu, no ale śmieliśmy się z tych żołnierzy włoskich, że oni natychmiast uciekli ze swojego jednopiętrowego domu do naszego, gdzie były cztery piętra. Były różne nieprzyjemne rzeczy: na przykład na rogu naszej ulicy i róg Wierzbowej był sklep spożywczy i zaraz obok sklep Meinla. W czasie wojny to był niemiecki sklep z kawą i herbatą. Przed wojną w Gdyni był też, ale tutaj to zaraz Niemcy mieli ten sklep. I tam był właśnie taki dzień, że nastąpiło przywiezienie Polaków i pod tym domem byli rozstrzeliwani. Były megafony, że nie wolno wychodzić na ulicę, że mamy siedzieć w domu, i potem się okazało, że dwudziestu Polaków zostało właśnie w tym miejscu rozstrzelanych, tak blisko naszego domu.

  • W tym czasie pani była w domu?


Tak, byłam w domu, bo… I to już były takie megafony głośne, że nie wolno wychodzić, bo będzie strzelanina. Wyjątkowo, na ogół tak nie robili, ale wtedy tak. Ta ulica była o tyle ciekawa, że tak mniej więcej na środku tej ulicy był pasaż, z naszej ulicy do ulicy Senatorskiej, tam gdzie mieliśmy kościół Świętego Antoniego, i tam w czasie wojny był kabaret dla gestapowców, dla oficerów. Więc jak się szło, to też czasami się szło trochę z drugiej strony, żeby nie spotykać się z nimi, już jak po południu się chodziło, że tam wyszli czasem podchmieleni. Mój tata, który starał się dla nas przecież o jakieś jedzenie, bo przecież na kartki za mało było tego jedzenia, więc odkupił cały worek mąki przed tymi imieninami mojej mamy w czerwcu, wsiadł w rykszę i ten worek mąki był źle przykryty. Podwiał wiatr i to tak mocno, że jakiś żołnierz, który szedł z tamtego pasażu, zobaczył, że tam jest coś niedobrego. Bo okazało się na tym worku był hakenkreuz, no więc wiadomo było, że to było niemieckie. I tylko ten ryksiarz wjechał w podwórko, wejście do… To był dobry, ładny dom i wchodziło się albo marmurowymi schodami głównymi, albo z podwórka kuchennymi. Tylko zdążył przynieść i zaraz przyszedł ten Niemiec, nie sam, tylko przyprowadził jeszcze żandarma. Nie dość, że zabrali worek mąki, to i tatę zabrali, no i oczywiście go tam nieźle pobili. Na szczęście puścili, bo mój tata był starszy od mamy o dwanaście lat, więc już był… No, kulał trochę, utykał, miał pół stopy, więc nie wzięli go tam, ale pobili mocno. Różne rzeczy.

  • Wróćmy teraz do konspiracji. Wspomniała pani o tym, że siostra panią wprowadziła. Jak to wyglądało?

 

Siostra w szkole swojej, właśnie tych Zybert-Platerówny, spotkała się… Nie wiem, jak się nazywała ta wychowawczyni, ale to była taka bardzo znana szkoła i tam w szkole [siostra] spotkała się z koleżankami i z nauczycielką, które właśnie mówiły, że zaczynają się zapisy do… To nie była jeszcze wtedy Armia Krajowa, tylko związek, pierwszy to był Związek Walki [Zbrojnej], ZWZ chyba. W każdym razie ona zapisała się i wobec tego mnie też chciała [wciągnąć]. Ja mówię: „Naturalnie, to idziemy razem”. No i wtedy zapisałyśmy się. Każda z nas miała inne spotkania, w innej grupie. Ja miałam w grupie trójkowej – nie piątki, jak w niektórych innych dzielnicach, tylko w trójkowej, po trzy osoby. Nie znałyśmy nazwisk, nikt się o nazwiska nie pytał, tylko po imieniu. Już jak się zapisałyśmy, to wtedy najpierw była nauka historii, potem musztra i wreszcie zaprzysiężenie. Wiem, że przysięgę składałam… Właśnie ten znany, który potem był dowódcą, „Prus”. Najpierw byłam po prostu skierowana na łączniczkę, ale potem zdecydowałyśmy, że obie [będziemy] jako sanitariuszki, bo siostra od razu mówiła, że po wojnie, jak tylko się uda, pójdzie na medycynę i wobec tego lepiej, żebyśmy były sanitariuszkami. Wtedy zaczęło się szkolenie już i taki egzamin przy szpitalu – właśnie na Tamce, na Powiślu pierwszy egzamin miałyśmy, nawet z noszami, po tych gruzach. A drugi to już był tuż przed Powstaniem, przy ulicy Kopernika, w szpitalu Kopernika. Tak że ja miałam nawet nie cały ten egzamin, bo już były takie [zmiany], to znaczy już widać było Niemców, że uciekają, i mówimy: „O, pewnie będzie już…”. Wszyscy wiedzieli, że będzie Powstanie, bo przecież wszyscy się szykowaliśmy do tego. Przygotowało się nawet i w domu, że jedzenie jakieś, żeby była kasza, żeby był cukier, mama robiła…


A, bo urodziła mi się siostra wtedy – w czterdziestym drugim roku najmłodsza siostra się jeszcze urodziła. Więc mama robiła te przygotowania, a potem, jak się zaczęło już Powstanie, to okazało się, że nic z tych rzeczy, bo my dwie poszłyśmy do Powstania, mama z rodziną i ojciec na Starówkę, tam właśnie do tego domu pallotynów. A potem okazało się, że Powstanie się przeciąga, nikt nie spodziewał się, że to będzie dłużej, więc mama z tą siostrą moją cioteczną i z bratem wrócili się do domu, to był 6 sierpnia czterdziestego czwartego roku, wrócili się do domu po jakieś rzeczy, i w tym Niemcy przez Ogród Saski dostali się do naszej ulicy i natychmiast okrzyki, że wszyscy wychodzić i po domach chodzili: „Wynocha! Wynocha!”. Cała ulica została w ten sposób wyprowadzona z domu przed czołgi, na ulicy Wierzbowej. Chcieli, żeby z Wierzbowej czołgi przedostały się przez te posterunki Polaków i tych naszych tamtych ludzi, sąsiadów, przed czołgi postawili. Mama i siostra, ta Bogumiła, razem szły, a brat wiadomo – jak chłopak – uciekł, udało mu się uciec w gruzy i nie dostał się. Cała ta ludność tej naszej ulicy dostała się przez Pruszków do obozu… Potem z Pruszkowa pod Legnicę, gdzie musieli kopać rowy przeciwczołgowe. To rodzina moja. A my…

  • Reszta rodzeństwa została na Starym Mieście?


Nie, tylko ojciec, brat i ta mała dwulatka. Siostra jedna dostała się… Janina (Janina, która potem mieszkała tutaj i leży w Starej Miłosnej) nie zdążyła dojść do domu, bo to było niespodziewanie, znalazła się tam aż za Żelazną i została ciężko ranna w rękę i tak mocno, że leżała na noszach. I tam była segregacja. Szczęśliwie dla niej i dla nas żeśmy uzyskali wiadomość potem, że oficer, który dyrygował, czy na prawo, czy na lewo tych ludzi, mówi: „To dziecko? To idźcie z nią na bok”. I dostała się do szpitala, a nie tam, gdzie rozstrzeliwano na Woli tych wszystkich i zabijano. To była siostra Janina.

  • Gdzie pani się miała stawić 1 sierpnia 1944 roku?


Siostra Irena miała już trzy dni wcześniej zbiórkę i już nocowała tam. 1 sierpnia, razem z noszami zawiniętymi tak, że właściwie to było podejrzane, można było się domyśleć, [że to nosze], ale z tymi noszami przyszła do mnie do domu, ja byłam w domu, i mówi: „No już teraz już czas, już dziś będzie Powstanie. Prawdopodobnie dziś…”. Wtedy jeszcze tak mówiono. Wobec tego „do widzenia mama”, „do widzenia siostra” i brat też gdzieś chodził, nie było go. Jak już wyszłyśmy, to już nigdy niestety nie wróciłyśmy do [tego] mieszkania.

  • Pani często mówi o bracie. Ile lat miał brat w czasie Powstania?


W trzydziestym drugim roku się urodził, no to miał niedużo i ciągle go traktowałyśmy jako młodego, no bo co, dwanaście lat miał przecież zaledwie. I okazało się, że jak mamę wzięto do Pruszkowa, to mama już nim nie rządziła, tata musiał się zająć dwulatką, więc on poszedł do wojska. Od razu zapisał się – przecież on też jest żołnierzem, on będzie żołnierzem. Najpierw zapisał się do żandarmerii „Barrego”, tam na Starówce, na rogu Miodowej i Długiej. Ale to mu długo tam decydowali, bo przecież taki dwunastoletni to nie może być żandarmem żadnym czy wojskowym. Dostał się do oddziału „Chrobry II” [„Chrobry I”? – red. „Chrobry II” był na Śródmieściu i Woli – red.]. Nie wiem, nigdy nie chciał powiedzieć, a myśmy się nie pytały, jak on zdobył karabin. Został ranny, ze szpitala w piżamie uciekł, mówi: „Ja to długo nie będę”. Dostał ten karabin od… i mówi: „Jestem żołnierzem”. I w tym „Chrobry II” to naprawdę miał… Nawet w katedrze Świętego Jana był, jako chłopak dostał się – tak mu nakazano, bo mówię, w tym oddziale „Chrobry II” był – pod tymi ławkami wysłali go tam aż pod same wejście prawie tych, tych… gdzie ze strony Zamku Królewskiego Niemcy się dostawali do tej katedry. To były walki wewnątrz. Więc on granatem rzucił i został ogłuszony, tak że potem go wyniesiono, znowu był ranny. Ale jakoś przeżył, tylko tyle że potem, po Powstaniu już miał gorzej.

  • Proszę teraz o sobie opowiedzieć w czasie Powstania.


Więc jak siostra przyszła z tymi noszami, wychodzimy, idziemy przez Żelazną Bramę aż na Chłodną, gdzie było spotkanie i miałyśmy stamtąd, okazało się, przejść na Starówkę. Nazwiska nie wiem, bo to wtedy o nazwisku się nie mówiło (później się dowiedziałam, ale nie pamiętam), to był pan, który był lekarzem stomatologiem, on był dowódcą. Nas była tam piątka, jeszcze czekałyśmy na te inne, drugie i jak wszystkie przyszłyśmy, [on] mówi: „Idziemy na Starówkę”. Ale już zaczęło się, bo już było po piątej. Nie wiem czemu, czy zwlekał, czy coś, w każdym razie nie doszłyśmy na Starówkę, wobec tego przez noc tam przeczekałyśmy i razem następnego dnia rano już się zaczęły właśnie te… budowanie barykad. Przechodziło się przez różne barykady, przez piwnice. Dostałyśmy się do szpitala Kopernika. Wobec tego siostra została w tym szpitalu jako sanitariuszka, a ja na Tamkę dostałam się. To był mały szpitalik w prywatnym domu.
I to trwało tylko do 5 sierpnia, bo 5 sierpnia okazało się, że tam gdzie potem znalazłyśmy się, nasza kompania „Genowefa” straciła dowódcę. Porucznik „Marabut” został trafiony, zabity. I koleżanki, które były dwie, Czaplicka i Czartoryska, sanitariuszki, tak były zszokowane, tak nieprzygotowane na takie coś, że w pierwszych dniach, kiedy on prowadzi (pierwszy nie pierwszy, to był piąty) na rogu Świętokrzyskiej i Nowego Światu, przy ulicy Trębackiej, tam niedaleko, został śmiertelnie trafiony. To dla nich był taki szok, że one mówią: „Nie, my nie wytrzymamy”. Wobec tego nas skierowano, siostrę i mnie, do kompanii „Genowefa”, a one wróciły się do szpitala. W ten sposób trafiłyśmy, jeszcze te drugie koleżanki były i nasza czwórka była: Chojnowskie dwie i Prybianki dwie ([nazwisko] Pryba, czyli Prybianki).
W czasie następnych dni Śródmieście nie było od razu bardzo związane walką, więc chodziłyśmy tylko tam, gdzie trzeba było. Na przykład w połowie gdzieś chyba drugiego tygodnia była… no, pół kompanii chyba szło… Po śmierci porucznika „Marabuta” to był porucznik „Marcin” i on prowadził na Waliców. Tam rzekomo mieliśmy mieć jakieś walki. Ale jak się szło, to były ulice już tak spalone, że ulicą jak się szło, to dół, [piwnice] się jeszcze paliły, a dom już właściwie cały był w ruinie. I wtedy jak szłam w sandałach, to mi się te sandały prawie przepaliły. Doszliśmy na Waliców, gdzie były posterunki takie właśnie, że jeden z żołnierzy pilnował nie wiadomo czego właściwie, gruzów, drugi gdzieś indziej. My obie przeżyłyśmy tam pewien szok, bo rozmawiamy z kolegą, nie pamiętam już jego pseudonimu, ale rozmawiamy, to była noc, bo zanim tam się przeszliśmy, zanim postawili posterunki… I zaczyna się wrzask. On mówi: „Idźcie, dziewczyny, idźcie stąd. Tu na pewno może być niebezpiecznie, idźcie dalej”. Dosłownie może w ciągu godziny, niecałą godzinę, już idziemy [z powrotem], wołają nas. Co się stało? Niemiec wycelował w niego, prosto w serce. My rozmawiamy z chłopcem i za chwilę już nie żyje. To dla mnie to był straszny szok, naprawdę, jak sobie przypominam to… No trudno. Pierwszy kolega. I tak właśnie jak przy tych koleżankach nasz porucznik, tak i my też mocno to przeżyłyśmy.

Potem, wracając z tamtego posterunku po paru godzinach, doszliśmy do takiego miejsca, gdzie zaczęły się już właśnie [ataki Niemców] z Woli, najwięcej to tam tych czołgów i tych innych, różnych broni. Więc weszliśmy, cała nasza kompania – sierżant „Turek” dowodził wtedy – doszliśmy do wejścia, gdzie nas… „A chodźcie, proszę bardzo, proszę bardzo”. No to: „Czy możemy odpocząć?”. – „Tak, naturalnie, tylko broń zostawcie tu i wtedy do świetlicy”. No to już nasz dowódca, ten właśnie sierżant „Turek” mówi: „Tu, na dziedzińcu, tu na podwórko, odpoczywamy chwilę i idziemy dalej”. Bo to okazało się, był posterunek AL-u, czyli Armii Ludowej, i oni chętnie chcieli naszą broń zatrzymać. No wiadomo, że nie można było na to pozwolić, i wyszliśmy potem dalej.

Tak że po wertepach różnych, ale doszliśmy na nowo do tego miejsca, gdzie mieliśmy stały posterunek. To była ulica Czackiego, róg Traugutta, budynek KKO, czyli Komunalna Kasa Oszczędności. W środku tej ulicy był taki dom, gdzie był szpital urządzony. Tylko tyle że, owszem, pielęgniarki były, my donosiłyśmy tam czy doprowadzałyśmy rannych do tego [miejsca], a potem trzeba było z tego szpitala dalej przenieść do większego szpitala. I to właśnie jest to zdjęcie, gdzie ja zauważyłam, jak ktoś robi takie właśnie zdjęcia, na rogu Jasnej i Świętokrzyskiej. To był duży, ogromny budynek i w suterenie czy tam na parterze, tam było więcej lekarzy, tam się nosiło [rannych]. W połowie sierpnia właśnie razem te dwie siostry Chojnowskie (Teresa Chojnowska i Ryszarda Chojnowska, stryjeczne siostry) i my dwie, Irena i ja, miałyśmy jedne nosze i jeszcze drugie inne koleżanki, [więc] dwie pary noszy, i pielęgniarka z tymi dokumentami, idziemy tych dwóch rannych przenieść tam do tego szpitala. I tuż, niedaleko, przed tym szpitalem dochodzą do nas dwaj mężczyźni i ja się cofam, bo już odbierają od nas właśnie końcówki tych noszy, więc się wycofuję i siostra Irena też, i w tym momencie zauważyłam, bo już [nic] nie nosiłam, więc patrzę, że ktoś robi zdjęcie. Pamiętałam, że takie coś było.

Po wojnie, jak… Siostra mieszkała cały czas w Warszawie od pięćdziesiątego roku, pięćdziesiątego pierwszego dokładnie, tutaj była lekarką, więc po, ale dokładnie nie wiem, kiedy to było, pisze do mnie, czy ja pamiętam takie zdarzenie, że zrobił ktoś zdjęcia, bo jeden z tych, którzy to robili, na spotkaniu na Starym Mieście zrobił zdjęcia, właśnie się zastanawia, czy może ktoś wie, przy jakich to ulicach albo gdzie, w jakim miejscu mogło być. I ja wtedy powiedziałam: „Pamiętam takie zdarzenie przy ulicy Świętokrzyskiej, jak z tymi rannymi idziemy i my cofamy się, a tu dwaj mężczyźni od nas odbierają te końcówki noszy”. I wtedy ten pan, z wdzięczności, że pamiętało się, przy jakim to zdarzeniu, podarował nam tę fotografię – i stąd właśnie to zdjęcie.

  • Jakie były pani dalsze losy w czasie Powstania?


No więc byli u nas tacy koledzy, którzy nie dostali się do własnych oddziałów, na przykład Józef Wiłkomirski, późniejszy skrzypek. O tyle go zapamiętałam, że on martwił się o swoje ręce, żeby jeżeli zostanie ranny, to może w innym miejscu, ale nie ręce, bo jako skrzypek, nie będzie mógł grać.
Ja często byłam… Nie zawsze były przecież walki, więc wtedy szłam [pomagać]. Był drugi sierżant u nas, który prowadził wszystkie te papierowe rzeczy: sprawozdania, wykazy jakieś. On miał tam przecież całą tę administracyjną historię sprawy. Na przykład miesiąc – dostało się legitymację AK, z nazwiskiem, już z nazwiskiem i z pseudonimem. Pseudonim mój był „Wisia”. No i ja wtedy na drugiej stronie tej legitymacji wypisywałam przedłużenie ważności i podpisywał dowódca „Radwan”. Dla całej kompanii to wypisywałam. [Poza tym] różnego rodzaju [dokumenty], te, co mi tam ten sierżant zlecił, pisałam na maszynie. Bo ja chodziłam do takiej szkoły, która była oficjalna, ale nazwy nie miała liceum, tylko… Już zapomniałam, jak się to nazywało, w każdym razie przez jeden rok było zawsze coś innego, zastępczego, na przykład przez jeden rok stenografia, przez drugi maszynopisanie czy jakaś reklama, choćby na pół roku. Ale właśnie mnie się to podobało. I wtedy jak mnie wujek pytał się: „Co będziesz robić po wojnie?”. – „Pójdę do dyplomacji. Uczę się właśnie w tej chwili stenografii i zacznę od sekretarki na sejmie”. To mi się podobało wtedy. Więc wtedy na maszynie tam mogłam te sprawozdania robić. Ten nasz sierżant, „szef” się na niego mówiło, właśnie widział, że ja to potrafię, to mnie zlecił takie właśnie dodatkowe rzeczy, bo przecież nie zawsze szło się naprawdę na [walkę].
To potem mieliśmy przy kościele Świętego Krzyża, tam było rzeczywiście ciężko. Wiem, że z jednym rannym jak szłam, mieliśmy dość… Barykada była na jezdni, a na chodniku była wybita droga, żeby przejść przez ulicę Traugutta – mieliśmy przejść na Królewską, tam był ogród Raczyńskich i zaraz potem Królewska. No, też nie udało się, chłopcy zostali ranni, więc jak się ich tam przeprowadzało przez tę wąską [drogę] – no, były jednak gruzy tego przejścia – to różnie bywało. Ale jakoś się udawało. Ale w samym tym kościele to były ciężkie walki, bo tam była policja i to było Krakowskie Przedmieście 1, komenda policji, więc wydawało się… To było kilka oddziałów naszych, nasza kompania „Genowefa”, potem oddział specjalny, który wydzielił się z podchorążych, [gdzie] był między innymi Wiesław Chrzanowski, późniejszy marszałek, też w tym oddziale specjalnym… Tylko że też miał pecha i został ranny, i potem już był unieruchomiony. Więc to były wtedy ciężkie dni i… No, jakoś nam się udało przeżyć.

Najbardziej to nas trochę, jak to młodzież, irytowało, że… Wtedy co ten nasz porucznik „Marabut”, dowódca, wyzwolił tych ludzi spod tych czołgów, tam na rogu Świętokrzyskiej, Nowego Światu – jednak mimo swojej śmierci udało [mu] się tych ludzi ocalić – Niemcy przestraszyli się, wycofali, a ludzie do nas trafili. Ten jeden z [nich] to był… Na Powiślu była elektrownia chyba i on był tam palaczem. Dostał się do nas i został u nas kucharzem. W tym domu, w tym banku, gdzie mieliśmy stałe miejsce postoju, widocznie mieli tam jadalnię, więc był taki duży kocioł, gdzie on gotował kaszę. Bo co się jadło – kaszę. A on ją nam przypalał, więc… Widocznie za dużo podpalał i kasza była przypalona najczęściej. To było główne jedzenie, bo pierwsze dni to jeszcze było coś innego, a potem to już tylko kasza.

 

  • A jak było z wodą?

 

Na początku woda była – trzeba było oszczędzać, ale była – a potem to już nie. W drugiej części Powstania… Może powiem: przez sierpień byliśmy tutaj właśnie, w tym miejscu na Czackiego, a potem przeszliśmy do Śródmieścia i tam to właściwie już były takie prace pomocnicze, wyciąganie ludzi z kanałów, jak przychodzili, czy tylko jako sanitariuszki, czy pomoc… Po wodę trzeba było iść i tam Niemcy ostrzeliwali, mimo że wiedzieli, że to jest… ludzie stoją z wiadrami po wodę do studni albo do nawet tej… Chyba studzienki takie były. Ostrzeliwali i nawet znajoma, młoda dziewczyna, która stała z wiadrem, została też tam zabita.

 

  • Jakie wrażenie robili na pani Powstańcy, ludzie wychodzący z kanałów?


Ja osobiście byłam wtedy na dyżurze przy kanale i spotkałam właśnie swojego własnego brata, tego dwunastoletniego, który szedł ze Starówki. I ja jestem tu, pomagam, wyciągam, patrzę, a to Zbyszek. No więc oczywiście ucieszyłam się, ale on nie chciał mieć z nami… On idzie do wojska. No, on był, wiadomo, młody chłopak zadowolony, że walczył. Pytałam się, jak tam… „A, co tam…” – „Jeszcze masz tutaj coś na czole i karku”, bo był ranny. „To nie szkodzi”. No i nawet po zakończeniu Powstania nie chciał iść z nami, tylko został z żołnierzami swoimi, bo przecież był dumny, że on był prawdziwym żołnierzem.
Ludzie byli różni. Byli przede wszystkim już zmęczeni brakiem jedzenia, brakiem spania, brakiem wody, no trudno. Ale nie wszyscy narzekali, wcale nie. Niektórzy przecież uważali, że wszystko robimy, wiedzieliśmy, na co idziemy i… Z tymi, co ja się spotkałam, to naprawdę nie narzekali. Mój ojciec, który był na Starówce razem z tą moją [siostrą], tą dwulatką… Więc był taki okres (to, co jest na filmie pokazane, że to na Czerniakowie, a to było na Starówce), w połowie miesiąca sierpnia było ogłoszenie, zawieszenie broni na chwilę. Starzy, dzieci, chorzy – mogą wyjść piechotą, mogą wyjść z Warszawy. [Ojciec] dostał się też do obozu Pruszków z tą małą i potem, ponieważ nie nadawał się do pracy, bo opiekował się, a poza tym nie był sprawny przez to, że kulał, w Kieleckim kazali mu wysiąść i iść do gospodarzy. Więc poszedł i tam gdzieś do jakichś gospodarzy wszyscy musieli się dostać, żeby jakieś ich tam… Ci ludzie nie byli zachwyceni tym, że mają pomagać. Więc potem, jak siostra się dowiedziała, to pojechała w Kieleckie, zabrała ją, już po wojnie, znaczy nie po wojnie, tylko po Powstaniu, zabrała ją stamtąd i wtedy ojciec mógł jechać, iść dalej gdzieś. Ale ta malutka dostała się też do szpitala, no bo wiadomo, nie było tyle jedzenia, nie było… Przeziębiła się chyba czy coś i dostała się do szpitala. Tak że kiepskie były te… Potem po Powstaniu były różne rzeczy.

  • Czy pani najmłodsza siostra przeżyła?


Przeżyła, tak, przeżyła. W tej chwili w Ameryce mieszka, ale to późniejsza historia. Po sierpniu, pod koniec sierpnia, ale to już był chyba wrzesień, jak już źle było i z bronią, i Niemcy coraz więcej miejsca zabierali (to, co Polacy mieli, to potem znowu Niemcy zabierali), więc musieli się nasi, nasza kompania… I to było całe środowisko, bo to były dwa [oddziały], „Gustaw” i „Harnaś”, połączyliśmy się z „Harnasiem”. Jak nie było naszego dowódcy, to porucznik „Marcin” chyba nie bardzo wiedział tak dokładnie, co robić, bo się zbuntowali – podchorążacy się zbuntowali w pewnej chwili i nie chcieli już słuchać jego. Wtedy porucznik „Harnaś” nami bardziej rządził. Był obok, na Mazowieckiej 4. Na Mazowieckiej było też ciężkie przeżycie. Po raz pierwszy biegłyśmy tam, jak została wystrzelona ta krowa tak zwana, te rakiety palące. I to trafiło właśnie na Mazowiecką. Ich nikt nie znał jeszcze, więc wyszli i ustawili się, bo pewnie trzeba iść tam na ratunek gdzieś dalej. Drugi raz to samo miejsce i żywcem się ludzie zaczęli palić, nie można było ich niczym [ugasić]. Dostałyśmy tam… Chyba hrabia Potocki tam mieszkał. On dawał swoje prześcieradła, obrusy, wszystko, żeby to zawinąć chociaż, bo się to natychmiast paliło, ale to nie… To było okropne. Więc tam też pomagałyśmy. Potem właśnie ta komenda, jak już została najpierw [zdobyta], nasi chłopcy ją tam jednak [zdobyli], tych ludzi wyratowali, bo było koło trzydziestu w tej komendzie. Siedzieli w piwnicy, no więc jak mówią nasi żołnierze: „Wychodźcie”, nie chcieli wierzyć, co się stało. „Aresztowali nas, a tutaj Polacy przychodzą, w opaskach”. No ale wyratowali.
Ale potem znowu, no już koniec… Z tej dzielnicy idziemy do Śródmieścia. No więc przeszło się pod barykadą taką i tam wykopy były do Śródmieścia, na róg Kruczej i Mokotowskiej. No i stamtąd się chodziło, ale to już nieduże takie były pomoce nasze jako sanitariuszek, tylko właśnie jeszcze przy kanałach i przy wodzie, przy pomaganiu. Obok, w naszym domu tak się zdarzyło, że ze Starówki wyszli, cała brygada, i raptem zostali tu wielką, burzącą bombą zabici, chyba z szesnastu na raz, bo nie zeszli na dół całkiem, tylko schodził na to, jeszcze byli na schodach. Trudno wspominać. Potem już jak się zakończyło to… No, tam się różne rzeczy jeszcze robiło, chłopcom się pomagało, ale…

  • W jaki sposób się chłopcom pomagało?

 

Na przykład przy jedzeniu czy przy paleniu papierosów. Oni znaleźli gdzieś jakiś sklepik chyba, gdzie były liście tytoniowe, to nas proszono, żebyśmy pokroiły, i żeby potem z tego zrobić papierosy. Ale często po tę wodę jak się szło, to się chociaż im skarpetki prało czy jakąś koszulę, w ten sposób.

  • Czyli była taka solidarność i wzajemne pomaganie sobie.


No tak, naturalnie, bo oni nie mieli… Oni mieli jednak stale jeszcze obowiązki, a nas już nie chcieli. Jak szła jedna, to już druga miała co robić tutaj w domu.

  • Czy pamięta pani momenty jakiegoś relaksu, odprężenia w ciągu Powstania?


Owszem, owszem. Szczególnie tam właśnie w tej drugiej części, już jak byliśmy… To już był wrzesień, to wtedy tam można było… Trzeba było uważać, bo rzeczywiście jeszcze te samoloty miały niedaleko, Okęcie było blisko, więc jak się szło i raptem słychać było, że leci samolot, trzeba było chować się do bramy, żeby jak spuści bombę, to żeby być jakoś pod jakąś osłoną. Ale wtedy to… Ale to właściwie było jeszcze bliżej, nie chyba tam. Najlepiej to… Dostałyśmy raz przepustkę i szłyśmy na plac Napoleona do Poczty Głównej. Tam były i peżetki tak zwane, dziewczyny, które pomagały żołnierzom, i teatr był, Fogg śpiewał, i sztab był, tak że byłyśmy na jakimś przedstawieniu, taka rozrywka po prostu, krótkie przedstawienie. Ale Fogg śpiewał, ktoś mówił jakiś wiersz – to była naprawdę przyjemna chwila. Jak szłyśmy przez Ordynacką, to nawet spotkałyśmy znajomego, który tam miał dyżur, bo miało się przepustki i bez przepustek się nie chodziło. To był przyjemny dzień, była taka jakby druga euforia.

 

  • Czy uczestniczyła pani we mszach w czasie Powstania?

 

Raz jeden, na ulicy Moniuszki, ale to było tak dość krótko, bo pod kościołem zebrali się ludzie i patrzymy, co się dzieje, a to był ślub wtedy – jeden jedyny taki ślub widziałam.

  • Jak wyglądała panna młoda?


Miała jakąś bluzkę białą, ale nie miała sukienki białej, nie, tylko bluzkę białą i jakąś spódniczkę. No tam koleżanki wszystkie jej pomagały, żeby coś ładnego miała, jakiś wpięty kwiat we włosach. Nie było wtedy koło nas ogrodów, nie było żadnych ani warzyw, ani kwiatów, ale gdzieś ktoś znalazł widocznie. Ja nie znałam tej pary, ale wtedy tak, wtedy to było przyjemne.
Nawet miałam kolegę, który miał ochotę, żebym ja też może wyszła za niego, a ja nie miałam ochoty, chłopcy mnie na tyle nie interesowali. Prosił: „Pójdziemy do domu, bo jeszcze możemy dostać przepustkę, i byś poznała moich rodziców”. Nie chciałam. „Nie, nie – ja mówię. – Bez rodziny to mowy nie ma”. Nic nie wiemy, nie można było dostać żadnych wiadomości, telefony nie działały. Mali żołnierze, mali chłopcy byli żołnierzami, ale listonoszami. Napisałyśmy parę razy, ale to nie doszło, bo przez tę Królewską i przez Ogród Saski absolutnie przejść nie było można. Tam ciągle jeździły różne armaty, czołgi i mowy nie było, żeby się dostać, więc mówię: „Nie wiemy, co się dzieje z rodziną”.

 

  • Czyli nic pani nie wiedziała o mamie?

 

Nie. I dlatego po Powstaniu, jak się zakończyło, jak już zaczęło się właśnie [wychodzenie], było spotkanie całości naszej, wszystkich oddziałów i dowódca mówi: „Możecie wyjść albo z żołnierzami jako sanitariuszki, albo kto chce, to w cywilu, zdjąć opaski i wyjść tak sobie”. Tak mi się wydaje, że po pięćset złotych chyba wszyscy dostali, taką odprawę, więc trochę pieniędzy miałyśmy. Tak mi się wydaje, nie jestem pewna, czy aż pięćset, ale w każdym razie każdy z żołnierzy i my sanitariuszki też. Zdecydowałyśmy, że idziemy razem z cywilami. Jak już zakończenie było, to siostra uszyła jakiś plecak. Jak jej się to udało uszyć, to nawet nie wiem, ale w każdym razie coś tam miałyśmy, tę naszą bieliznę. Koleżanki Chojnowskie dały nam [coś] jeszcze, bo mieszkałyśmy tam chyba ze dwa tygodnie, może niecałe, u nich w domu, gdzie rodzina już była poza Warszawą. Na szczęście się wyprowadzili przed Powstaniem i byli w Podkowie Leśnej. [Siostra] uszyła plecak z jakichś tam rzeczy, które właśnie dostała od tej Teresy Chojnowskiej. [Teresa] dała nam ręczniki i chyba po prześcieradle każda dostała, które [ona] miała jeszcze po swojej babci, z monogramem eleganckim.

  • Czyli dosyć bogato byłyście panie wyposażone na wyjście z Warszawy?


Tak. No więc jak już jest koniec, idziemy tą ulicą na Dworzec Zachodni. Były ogłoszenia, że wszyscy na Dworzec Zachodni. Po prawej stronie, jak jest Politechnika, to po lewej, kawałek dalej, było Pole Mokotowskie, gdzie były ogródki działkowe. I ktoś wśród tych ludzi, no sporo ludzi szło, cała procesja na ten Dworzec Zachodni, chciał [tam iść], bo widzi, że są pomidory. Nie, żołnierz nie pozwolił, od razu wycelował broń i mówi: „Uciekaj stąd, wynocha stąd”, coś w tym rodzaju, nie pamiętam słów dokładnie. W każdym razie nawet tego pomidora nie pozwolił mu zabrać. No więc idziemy na ten Dworzec Zachodni, tam te pociągi stały, jeden koło drugiego i kazali się pakować. Nam przypadł w udziale pociąg osobowy, ale tak ciasno, że to naprawdę jeden koło drugiego… No, do Pruszkowa. Już wiedzieliśmy, że w Pruszkowie jest obóz.


Jak pociąg zajechał, to była noc i przed samą stacją, właściwie to już była stacja, stanął pociąg. Była nas szóstka: ja z siostrą Ireną, Teresa Chojnowska, Ryszarda Chojnowska, żona porucznika „Marabuta” pani Basia Ciopa i jeszcze jakaś pani, znajoma tych koleżanek. Pani Basia, mądra kobieta, mówi: „Dziewczyny, uciekajmy. To jest stacja, uciekajmy”. Było tak ciasno, że nawet nie chciano nas przepuścić do wyjścia, do drzwi, więc te, które były przy drzwiach wyszły, a my obie wyskoczyłyśmy przez okno. To było szóstego… nie, 5 października, bo szóstego to już na drugi dzień, to już było rano. Idziemy trochę, a na drugim torze był pociąg, mimo że była ciemność, zaciemnienie, ale oko [się] przyzwyczaja i widać, że na tych pociągach stoją Niemcy, żołnierze niemieccy. Jeden z nich mówi: „Dziewczyny, nie idźcie tam, tam są »ukraińcy«”. No to cofnęłyśmy się. Idziemy dalej, pamiętam, że jakoś one nic nie mówiły, ale ja mówię: „Przecież jest godzina policyjna, nie możemy iść do miasta, bo i tak nas zaraz zatrzymają. Idziemy w drugą stronę”. W drugą stronę, to znaczy pod koleją był tunel, taka droga, gdzie oczywiście też stał jakiś Niemiec. One wysyłają nas i ja się pytam… Bo mówią: „Wy lepiej umiecie po niemiecku, pytajcie, czy nas przepuści”. [Niemiec odpowiada]: „A możecie sobie iść”. Za tym tunelem znowu był drugi żołnierz, bo patrzymy, są namioty żołnierskie, no jeszcze pełno żołnierzy. Ten nas też przepuścił, ale wtedy mówię: „Nie, dziewczyny, do trzech razy sztuka nam się udało. Idziemy w pole i kładziemy się na polu”. Pamiętam taki śmieszny epizod, zasypiałyśmy ze zmęczenia i raptem słyszę, zupełnie jakby słoń chodził. A to któraś zmarzła i wstała, i nogami trzepała, żeby się ogrzać, bo październik, to przecież już wszystko… No ale naprawdę największe zdumienie rano, nie ma godziny policyjnej, wszystko tam jest w Pruszkowie normalnie. Idziemy na dół, jest kolejka EKD, ona szła cały czas, ta kolejka. Dziewczyny: „Ty jesteś najmłodsza, idź, zobacz, co się tam na stacji dzieje”. Okazało się, że to normalne życie, bułki mają. Więc oczywiście kupiłyśmy tych bułek. I największy szok, że tu ceny są normalne, jak dawniej, ludzie żyją, wszystko mają. Dla nas te dwa miesiące to tak jakby było przez dwa lata: co chwilę nowe zdarzenie, nowi ludzie, nowe tu, tam, w tej dzielnicy, w tamtej, ludzie giną, kopiemy dla nich cmentarze po prostu na podwórkach. A tu wszystko jak było. To był straszny szok.
Dobrze. Dostałyśmy się do tej kolejki, pojechałyśmy do Podkowy Leśnej, do tych koleżanek. Tam był już pełen dom, więc miejsca dla nas nie było. Siostry Chojnowskie i ta ich znajoma zostały tam, a my z panią Basią cofamy się z powrotem. Okazało się, że jej mama mieszkała gdzieś niedaleko Ożarowa. Niedaleko, nie pamiętam dokładnie gdzie, ale niedaleko. Wyprowadziła nas na drogę i doszłyśmy właśnie tam przez Ożarów do Ołtarzewa. Tam miałyśmy znajomą, panią Zofię Dobek, tam był również ksiądz, wuj Męcikowski. I po kilku, może tydzień, może dwa… Nie, pod koniec października znowu załatwił wuj trzy wagony towarowe i [zabrał] wszystkie te dzieci, które wyratował z Tamki, siostry i nas (były jeszcze oprócz tego dwie inne koleżanki), i jechaliśmy przez prawie cały tydzień, pięć dni, do Zakopanego – przez Katowice, różnymi drogami, do Zakopanego. W Zakopanem siostry miały dwa domy na Jaszczurówce i tam zamieszkaliśmy. Wujek… Jeszcze drugi był, ksiądz Józef Wosiński, który potem był biskupem w Płocku, i siostry, i te dzieci…

  • A panie oficjalnie jechałyście jako kto, opiekunki dzieci?


Nie, po prostu zabrał nas wujek. Tam nikt się nas nie pytał. Wujek po prostu załatwił te trzy wagony i jako siostrzenice, no to nas przygarnął. Była jeszcze pani, która też z Powstania była, ona miała dom, jakiś tam majątek na wschodzie, ale była w Powstaniu, i dwie jeszcze inne koleżanki też, tak że nas było tam więcej. Na tej Jaszczurówce zamieszkaliśmy aż do wyzwolenia, to znaczy niekoniecznie do wyzwolenia, do kwietnia, bo potem, pod koniec marca, na początku kwietnia, wujek wynajął sanki i sankami przyjechaliśmy do Wadowic.

  • Kiedy panie dostały jakieś wiadomości o rodzinie?


A to w czasie jeszcze jak byliśmy w Zakopanem, chodziłyśmy do szkoły, żeby nas nie zabrano na te prace jakieś, do obozu pracy albo gdzieś. Bo tam była szkoła koronkarska, Niemcy to jakoś tolerowali i tam zaczęłyśmy chodzić do szkoły, od razu jako uczennice: listopad, grudzień, styczeń, luty to byłyśmy uczennice. W marcu to różnie już było, a pod koniec… Nie pamiętam, na przełomie marca i kwietnia pojechaliśmy tam do wuja. Ale w międzyczasie pisałyśmy listy do tej naszej znajomej w Ołtarzewie, pani Zofii Dobek, bo taka widać była umowa między mamą i tą panią albo rodzicami i tą panią, znajomą, przyjaciółką mamy, że będziemy pisać tam. W ten sposób wszyscy pisali. I dowiedzieliśmy się, że mama jest pod Legnicą, a ojciec z tą małą gdzieś w Kieleckim. Wtedy siostra po nią pojechała i przywiozła ją. Stąd właśnie tą malutką już przywiozła, była z nami.

  • Powiedziała pani, że wtedy ojciec mógł gdzieś wyjechać. Gdzie wyjechał?


Mógł wrócić i jechał do Warszawy. W Bemowie była kuzynka mego taty i tam się u nich zatrzymał. Tam było w porządku, nic nie było ani zniszczone, ani nic nie zabrane. No i wrócił się do Warszawy, ale wszystko spalone, bo Niemcy po prostu podpalali. Ulica, która była cała, to podpalali, z mieszkania do mieszkania chodzili.

  • Kiedy tata przyjechał do Warszawy?


To już było prawie pod koniec zimy. Mówił, że to był… Pod koniec zimy, to musiał być chyba marzec, kwiecień czterdziestego piątego roku.

  • A mama kiedy wróciła?


Mama była pod Legnicą. To był obóz, kopało się takie wielkie rowy przeciwczołgowe. Ponieważ mama znała język niemiecki, no to wiadomo, w Warszawie mało kto znał niemiecki, raczej rosyjski, więc jak się tam dostali, to mówi, że przecież może być tłumaczką, no i rzeczywiście… Tłumaczem był jakiś tam folksdojcz, ale to dużo ludzi było, mnóstwo ludzi, więc różne były problemy i potrzebowali tłumaczki, i mama została tłumaczką. W ten sposób pracowała, była tam do grudnia, ale w grudniu pisała do swego brata, który tu mieszkał jeszcze. Oni podpisali tak zwaną trzecią listę, więc nie zostali wysiedleni, jak moi rodzice. To był Loryniec pod Kościerzyną. Dowiedziała się, że ponieważ brat podpisał tę listę, to syn jego (też już dorósł, był tego samego rocznika co ja, 1925) dostał się do wojska i będzie miał parę dni urlopu. I uprosiła w liście, żeby mówił, że potrzebuje właśnie mieć kartę urlopową, żeby przyjechał tam, do tego obozu, i on tak zrobił. Mama go zabrała w tym mundurze i idzie do komendanta, który nie chciał jej przyjąć, chyba czekali tam pół dnia, ale wreszcie udało się i mama go przekonała, żeby dostała przepustkę. Tak jak on idzie na urlop, to jemu… razem pojedzie i… Więc dostała też tak zwany list żelazny, że musiała go tam… Niby podpisać miał sołtys, że przyjechała i że wróci z powrotem. No i oczywiście nie pojechała w to miejsce, gdzie on pojechał, do domu, tylko w inne, ale razem z tą siostrą Bogumiłą (cioteczna siostra, która mieszkała potem w Sopocie). No i udało się. Bo mama miała żylaki na nogach. Czy oni dawali kobietom, czy w ogóle w jedzeniu, jakieś proszki, żeby nie miały miesiączki prawdopodobnie, bo często pękały te żyły i właśnie miała kłopot z bandażowaniem nóg. No więc mówi: „Nie przetrzymam tej zimy”. I tak się udało właśnie uciec mamie. W powiecie kartuskim przetrzymała te parę miesięcy.

  • A najmłodszy brat?


Najmłodszy brat nie chciał z nami wyjść razem, tylko z żołnierzami . I jak byłyśmy w tym Ołtarzewie, to wszyscy ci żołnierze byli w obozie, w Ożarowie właśnie. I spotkałyśmy go, to znaczy w tym sensie, że prosiłam, jak zobaczyłam kolegę przez płot, żeby go tam gdzieś znalazł i żeby przyszedł, żeby go [spotkać]. Zdecydował się wyjść, [choć tłumaczyłyśmy, że] przecież on nie musi iść jako młody człowiek. Nie, nie chciał. No dobrze, został. Pojechali gdzieś w stronę Drezna, no i miał też pecha. W ostatnim dniu wojny żołnierze sowieccy nadlecieli tam, gdzie przecież nie powinni już wtedy bomb spuszczać. To był dzień przed [końcem], ostatni dzień wojny dosłownie. I kilkoro tych młodych, bo to byli dwunasto-czternastoletni, ale ciężko pracowali w jakimś obozie, gdzieś pod Dreznem, jak dorośli. Spuścili jakąś bombkę i jemu prawą rękę aż dotąd odciął lekarz. Znaczy „odciął” – oderwana została, ale jeszcze wisiała tak na włosku, tak że z tą ręką dostał się do lekarza i najpierw wsadzili mu jakiś gwóźdź, żeby związać to razem, ale potem okazało się, przynieśli do tego szpitala żołnierza, szpital był niemiecki, jakiegoś oficera i zabrali mu ten gwóźdź, rękę wyrzucili, no i potem jako bez prawej ręki to nie mógł być ani marynarzem, ani żadnym rolnikiem, jak chciał. Studia skończył w Warszawie i był prokuratorem.

  • Jakie były pani dalsze losy?


A my jak przyjechaliśmy z tam z wujem na Kopiec, do Wadowic, no [to] potem do Krakowa, przez Kraków do… Już koniec prawie że się [wojna kończyła], wiadomo było, że już Sowieci przeszli przez Polskę, już są na dalszych terenach, przed Odrą, więc ludzie wracali, mnóstwo ludzi wracało, trzeba było dostać się do pociągu też dosłownie przez okno. Ale jedziemy, wuj i my dwie: Irena i ta mała Wanda. Dojechaliśmy do Nakła. W Nakle wysiedliśmy, wujek był przed wojną rektorem domu, Suchary się nazywało, taki majątek, który pallotyni otrzymali od jakiejś pani hrabiny. To był dom rekolekcyjny i tam wujek był, więc tam chciał wrócić. Mnie po paru dniach kazał jechać na Pomorze, zobaczyć, czy może jest ktoś z domu, czy mama, czy ojciec. Dojechałam do Chojnic, dalej pociąg już koniec: jeszcze żołnierze jadą na front, jeszcze tam walczą. No i z Chojnic do Czerska szłam piechotą. Tam była siostra mego taty, więc tam przenocowałam, umyłam się. Potem jakoś tam ciocia znalazła kogoś, kto woził, znaczy jechali ludzie z pobliskich wiosek. Więc jak wysiadłam… Nie byłam świadoma, nie miałam pojęcia, że tu na Pomorzu Sowieci zachowywali się zupełnie inaczej niż w centralnej Polsce. Tam nikt nikogo nie gwałcił, nikt nie… No, owszem, co się dało, to ukradli, ale taki był nawet porządek, że w Zakopanem jak przyszli, to… Żołnierze tam szli od strony Morskiego Oka, trójka żołnierzy szła, zobaczył na wystawie u jubilera zegarki, wybił szybę i ukradł. Górale poszli do komendanta i powiedzieli o tej sprawie. On mówi: „Nie, niemożliwe”. – „Owszem, tu jesteśmy wszyscy [świadkami]”. – „No to my go ukarzemy”. I rzeczywiście, dla przykładu tego żołnierza powiesili na rynku w Zakopanem. Więc tam był porządek jakiś. Po drodze, jak jechaliśmy, to widziałam taki śmieszny…

  • Czym pani jechała ten odcinek?


Pociągiem, z Krakowa pociągiem do tych Suchar.

  • Ja mówię już o tym odcinku, jak pani jechała od cioci w Chojnicach.


To wtedy szłam piechotą, ten kawałek do Zblewa, ze Zblewa do naszej wioski Jezierce to piechotą. Przychodzę do domu, jest ojciec. No to ojciec pojechał, żeby przywieźć siostrę Irenę i tę małą Wandę, już dwa i pół roku miała, prawie trzy. Urodziła się w czerwcu, a to był kwiecień, jeszcze kwiecień, jak pojechał. Przywiózł je i potem pojechał szukać tę drugą, Janinę, która właśnie była wtedy tak ciężko ranna. Szukał jej po szpitalach i też właśnie, jak wracał z nią ze szpitala, ona dostała tam bandaże i coś miała w teczce, ale oczywiście Sowieci jak do tego – to też był towarowy pociąg – jak wpadli, ludziom ukradli wszystko, co można było, zabrali, wyrzucili. Tak że takie były zdarzenia po drodze. No ale przywiózł ją.
Wtedy jeszcze nie było zakończenia [wojny], jeszcze jakieś dwa tygodnie chyba do zakończenia, może półtora tygodnia. My z siostrą zaczęłyśmy dzieci, te polskie, uczyć. Bo nie było przecież polskiej szkoły, więc mówimy: „Nauczymy je trochę po polsku, na tej wiosce Jezierce”. Już stacjonował tam oficer, ale jakiś inteligentny oficer, z siostrą lubił porozmawiać o filozofii, jakiś taki, no… inteligentny był. Ale po tygodniu mówi: „Dziewczyny, coś wam powiem. Nie mówcie, że jesteście… Teraz przychodzi inny tutaj, tu przychodzi NKWD, nie mówcie. Radzę wam, nie mówicie, że jesteście z Warszawy, coście robiły. Bo ja wiem, coście robiły. Nic nie mówcie od tej pory. Bo ja jadę do Berlina”. I ja rzeczywiście od tej pory wiedziałam, że w żadnym kwestionariuszu… Jak się szło do pracy, były kwestionariusze, zawsze się pisało, co się robiło i tak dalej, czy się coś robiło, działało – nigdy nie pisałam, po prostu kłamałam, że nie i już. Po co miałam… I stąd nie miałam kłopotu, żeby się tłumaczyć.

  • A pani rodzeństwo? Pani siostra również nie pisała nigdzie, że brała udział w Powstaniu?


Nie, całe szczęście, nie. Zaraz jak przyjechałyśmy do Gdańska, to też dzięki wujkowi dostałyśmy mieszkanie, gdzie byli Niemcy. Ale to było tu, gdzie mieszkam obecnie. Od siedemdziesięciu lat tu mieszkam w Gdańsku przy alei Zwycięstwa. Ten dom należał do takiego bankiera ziemskiego, który był Niemcem i miał jednocześnie drugi paszport, holenderski. On chciał przechytrzyć Niemców… Niemców nie, raczej Sowietów. Więc kiedyś, już jak my we dwie zamieszkałyśmy tutaj, to… Miał żonę, syna, no i tam jeszcze sekretarkę, jeszcze kogoś. On miał pecha, dzieci to albo, jak mu się urodziły, umierały, albo ona w ciążę nie mogła zajść, jakiś miał konflikt. Więc pilnował tego syna, chociaż okazało się, że był studentem i chyba należał do SS, bo miał pod ramieniem ten znak, że… badanie krwi. Więc jak przychodzili, to on nie chciał otworzyć drzwi. Któregoś dnia właśnie wujek przyszedł do nas i coś nam mówił. Mówi: „Zostanę tutaj. Macie dwa pokoje, to ja zostanę tutaj jeszcze”. Ale nie było jeszcze chyba godziny policyjnej. W każdym razie nagle stuk i wrzask: „Otwierać! Otwierać! Tutaj wojsko!”. Ale ten właściciel tego mieszkania, Zulewski się nazywał, Zulewski-Zumberg, więc on nie chciał, żeby tego syna mu zabrali i mówi: Nie otwierajcie, aż ja wyskoczę przez balkon”. Na pierwszym piętrze, ale chwycił się drzewa i zsunęli się. A ci nie czekali, strzelili przez drzwi, strzelili do klamki. Gdyby nie to, że to poszło bokiem, to zabiliby wuja, bo tak jak strzelili, to wujek stał na wprost, ale na szczęście poszło bokiem. Tak że różne były przygody. No więc siostra się zapisała do Akademii Medycznej, skończyła medycynę.

  • Ale jeszcze chciałam, żeby pani doprecyzowała, co to za żołnierze przyszli do mieszkania: czy to byli Sowieci, czy to byli jeszcze Niemcy?


Nie, to już byli Polacy, Polacy. To już było po wojnie, znaczy po skończeniu. To był początek maja, gdzieś w maju, bo od 19 maja zaczęłam pracować pierwszy rok na kolei, dlatego że mówiono, że będzie zaraz trzecia wojna. Pozabierali już nawet ludziom aparaty radiowe – znowu zabierali, przynajmniej tam, właśnie u nas – bo będzie trzecia wojna. Wobec tego jedna z cioć, która mieszkała w Sopocie, mówi: „Szukaj pracy na kolei. Kolej jest zawsze potrzebna, wszystko jedno, Sowietom czy Niemcom, i wobec tego nigdzie cię nie wywiozą na żadne inne wojska”. Ja tak zrobiłam i przez rok pracowałam na kolei. Ale ponieważ maturę zrobiłam właśnie w czerwcu 1944 roku, miałam świadectwo, znaczy postarać musiałam się później dopiero, bo nie od razu przecież, potem dopiero z Warszawy. Ale pracowałam tam, dopiero potem poszłam do następnych i wtedy chodziłam na… no, zapisałam się do Jacht Klubu „Gryf” w Gdyni… No i po wojnie to jak po wojnie.
Ale spotkałam mego męża, znaczy Ryszarda, który… Okazało się, jego rodzina mieszkała w Gdyni, ojciec był legionistą, więc mieszkali najpierw w Łomży. Urodził się w Święcianach, tam gdzie pobrali się rodzice, no ale potem dostali już jako rezerwa legionów, to przenieśli się do Gdyni, mieszkali w Gdyni. No i Gdynia została pierwsza wysiedlona, już w październiku 1939 roku, więc ojciec był w oflagu (bronił Oksywia, więc dostał się tam potem do niewoli jako oficer, jako kapitan), a rodzina dostała się właśnie w Kieleckie. I niestety właśnie tam już zaczęła się jakaś [działalność]. To jeszcze nie wiem, jak to tam było, no ale w każdym razie rodzaj [organizacji]. To nie była Armia Krajowa, ale… może już wtedy też… Nie, w czterdziestym pierwszym jeszcze nie było Armii [Krajowej], ale jakieś podziemne wojsko [powstało], no i on się też zapisał. Ale któregoś chłopaka młodego, który miał przy sobie jakąś ulotkę, jak zabrali, ten wszystkich wydał i [mąż] został zabrany do więzienia. Z więzienia [trafił] do Oświęcimia i w czterdziestym pierwszym roku, jak go zabrano do Oświęcimia, przeszedł przez Buchenwald, przez Neuengamme, przez Dachau. Przeżył, owszem, ale co przeżył, to przeżył niestety. I poznaliśmy się, więc potem skończył uniwersytety i zamieszkaliśmy w tym domu, Sopot przeszedł do tego, tutaj, gdzie ja mieszkałam, do alei Zwycięstwa i mieszkaliśmy.

  • Zanim jeszcze przejdziemy do pani późniejszych losów, proszę opowiedzieć o incydencie, który miał miejsce w czasie Powstania. Jak ludność cywilna – nie zawsze naturalnie, ale jak była już zmęczona walkami i siedzeniem w piwnicy – jak reagowała na widok sanitariuszek?

 

Nasz oddział, oddział „Genowefy”, szedł na placówkę Waliców, przez ulicę Grzybowską, inne. Trzeba było przejść i ogrodami, i barykadami, tak, żeby dojść, bo nie szło się prostymi ulicami. I również [chodziliśmy] przez wiele piwnic. W pewnej chwili, ponieważ żołnierze szli najpierw, dowódca żołnierzy, a sanitariuszki we dwie byłyśmy: Irena i ja, bo na taki oddział nie zabierano czterech, tylko we dwie… W pewnej chwili mówią ci mieszkańcy, którzy znajdowali się w piwnicy: „Zatrzymamy te sanitariuszki z noszami, a żołnierze nie będą mieli takiej pomocy, to przestaną walczyć, będziemy mieli spokój. Bo już jesteśmy zmęczeni tym ciągłym siedzeniem w piwnicy, szukaniem spokoju, pożywienia czy w ogóle życia normalnego”. Potem, jak powtórzyłyśmy to, powiedziałyśmy naszemu dowódcy, że tak nas zatrzymać chcieli (bo w pewnej chwili to już nas zatrzymywano, tylko że tam, nie wiem, czy siostra była odważniejsza, czy może któryś tam był spokojniejszy z ludzi), więc dowódca mówi: „Dobra, od tej pory nie będziecie szły na końcu, tylko w środku oddziału. Przez piwnice nie będziecie szły na końcu”. I wtedy w powrotnej drodze rzeczywiście już nas nie zostawiano na końcu, tylko tak, żebyśmy szły z tymi noszami w środku oddziału.
W niektórych miejscach rzeczywiście ludność była już tak zmęczona, szczególnie tam, gdzie były bombardowania i musieli stale w piwnicy mieszkać. Bo w Śródmieściu niektóre domy były całe, więc można było ewentualnie mieszkać na piętrze, ale ze względu na te bombardowania, ostrzeliwania, to ludzie raczej starali się być często w piwnicy. No rzeczywiście, Śródmieście na początku było tak mało nękane przez bombardowanie. W pewnej chwili właśnie tak omal nie dostałyśmy, byłam tak nawet podrapana i lekko ranna przez… Jak musiałyśmy przy tych gruzowiskach pomagać przecież i innym ludziom, nie tylko żołnierzom, ale jak i ludność szła, to też się pomagało, więc nic dziwnego, że byli zmęczeni. W każdym razie jak potem przedostawał się nasz oddział do Śródmieścia, to wtedy tam było różnie i mówią: „Może byście już przestali, może już dosyć tego”. Bo Starówka już została zupełnie zniszczona, Wola i całe [tereny], gdzie żołnierze początkowo chodzili po owies, po pszenicę i potem to się mieliło, żeby była ta kasza z pszenicy czy z czego tam, jęczmienia i tak dalej, żeby było czymś się jednak pożywić. Ale później to ci ludzie naprawdę mieli dosyć i mówiono: „Jak długo? Jeżeli nie macie tyle broni, żeby nas obronić, to może byście przestali?”. Tak że różne były postawy ludzi, naprawdę. Ale co się dziwić, ludzie byli różni.


Tym bardziej że tak: niszczyło się… Moje buty, te sandały, przepaliły się od tych chodników palących, jak się chodziło, więc chłopcy mi gdzieś znaleźli jakieś, ale nie było mowy, żeby rozbijać sklepy, chodź wiadomo było, że i tak wszystko zostanie zniszczone, ale nie wolno było, więc gdzieś tam dostali jakieś takie jakby kapce. To było ponad kostkę, część była skórzana, a część po prostu z jakiegoś tam [materiału]. Takie ciepłe, na zimę. No i w tym wyszłam z Warszawy, bo nie miałam już normalnych butów. Na początku, jak byłam w tej sukience swojej w kratkę, to… Potem się to wszystko niszczyło i dostaliśmy jako wszyscy żołnierze spodnie i takie bluzy drelichowe, więc miałyśmy szare te drelichy. No oczywiście, że dla dziewcząt to wtedy, jak mnie się pytały koleżanki: „Jak ty wyglądałaś?”. – „A czy to się liczyło, jak się wyglądało?” – mówię. Oczywiście, że każdy czesał się, mył się i dbał o to, żeby wyglądać dobrze, ale w czym się chodziło – no w tym, co było można, nie było żadnych zakupów. Tak że było trochę dziwnie, ale ludzie mieli gorsze rzeczy.

  • A czy spotkała się pani z sympatią ludności cywilnej w stosunku do Powstańców i do was, sanitariuszek.


Na początku tak. W tym pierwszym miesiącu nie miałyśmy [incydentów]. Tam przy Czackiego czy jak się przechodziło gdzieś indziej, nawet na tych dalszych ulicach, to rzeczywiście: „O, jak to dobrze, będzie wreszcie wolność”. W ogóle te pierwsze dni to były wspaniałe. Nic dziwnego, że taka była euforia, bo wszyscy raptem powywieszali z okien flagi polskie, sztandary, tak że dosłownie wszystko… No ale jak już zaczęło coraz więcej ludzi ginąć, to się nie robiło dobrze. Wtedy to już niektórzy ludzie naprawdę mieli dosyć tego, bo sami nie brali udziału, albo nie chcieli, albo nie mogli, bo byli przecież z rodzinami, no i te warunki były ciężkie, naprawdę, bez wody, bez pożywienia. Na przykład dla dzieci to było nieciekawie. Ale jeśli chodzi o młodzież, o nasze tutaj [nastawienie], to było wszystko dobrze. Myśmy naprawdę… Nie spotkałam się z tym, żeby nasi żołnierze, chociaż ginęli, żeby narzekali. Absolutnie nie spotkałam się z tym. Przecież potem, jak się już spotkaliśmy po wojnie, to się często mówiło – tam lekarze byli czy profesorowie i tak dalej, jak spotkać ich: „A, teraz to – mówi – jest gorzej niż w Powstaniu”. Bo teraz tak często się pytają: „dlaczego było”, „a po co, a dlaczego”. No jak to? Byliśmy żołnierzami, składaliśmy przysięgę, więc nie pytaliśmy się dlaczego. Wiadomo było, że po to się uczymy, żeby było, że chcemy, żeby odepchnąć tych Niemców, żeby ich wyrzucić i żeby mieć wolną Polskę. Więc wtedy to naprawdę było dla nas normalne, że tak musi być. No trudno, jedni giną, ale wreszcie będzie Polska wolna.

  • A dzisiaj jak pani na to patrzy?


Ja też uważam, że tak było trzeba i w porządku. Ja mówię: „Po co teraz dyskutować?” Ja teraz na nowo, gdyby mi tak przyszło i jestem młodą, i idę do wojska, bo złożyłam przysięgę, to oczywiście, że bym poszła, chociaż bym wiedziała, że może być źle, że mogę zginąć. Naturalnie że tak. Dziwię się, po co te pytania, po co było. Bo tak się przecież już uczyliśmy i szukaliśmy tylko sposobu, żeby szukać broni i tak dalej. Przecież w czasie nawet całej okupacji nie chodziło się do kina, nie chodziło się na spotkania z żołnierzami niemieckimi, chociaż podobno we Francji to było normalne – u nas w Polsce nie. Siostra moja Irena była już jako łącznika, to jeździła i do Krakowa, i do innych [miast] z pewnymi poleceniami. Ale nikt się nie pytał, czy musisz, czy wrócisz, czy nie wrócisz, jak to będzie. Mama moja też wiedziała, no i jak się zapisałyśmy obie, to wiadomo, że tak już trzeba, i nie dyskutowało się na ten temat, czy to jest bezpiecznie, czy niebezpiecznie. I po wojnie, uważam, że bez sensu takie pytania: po co, na co. Przecież nie pierwsze powstanie. Tyle tych powstań było i trudno, jedne się udawały, inne nie, ale dzięki temu chyba wiemy, że jednak każde pokolenie chciało tego samego: wolnej Polski. Tak uważam. Ja nigdy nie krytykowałam Powstania, absolutnie nie i nie uważam, żeby to było potrzebne. Mój brat, który potem został prokuratorem, poznałam jego kolegę, który był sędzią, nawet pamiętam nazwisko i nie ma co mówić, ale on też mówił: „ale po co?”, „ale na co?”. Ja mówię: „Pan tak mówi, przyjaciel mego brata? Nie mogę zrozumieć. U nas tak się nie mówi”.
Czasem miałam przykrości, bo było tak, jeśli chodzi o pracę tę, że chciałam do dyplomacji. Pracowałam w Sopocie i w pewnej chwili przyjechał z Warszawy (nie z Warszawy, z Łodzi wtedy jeszcze, bo najpierw w Łodzi był polski rząd), przyjechał i mówi do mnie i potem do koleżanki: „Chcesz pojechać ze mną do dyplomacji?”. Ja mówię: „Pomyślałam o tym, oczywiście, że tak”. „No to się decyduj. Ale trzeba zostawić tu wszystko i pojechać”. No bo wiedział, że ja już umiem i pisać na maszynie, i stenografię, i jestem humanistką – to już wiedział. Ja mówię: „Oj nie, bo ja w tej chwili pracuję, a mam jeszcze młodsze rodzeństwo i tylko ojciec mój pracuje i ja”. Siostra wtedy już zaczęła studia, a ja potem dopiero robiłam te ekonomiczne. Więc nie zdecydowałam się, a koleżanka się zdecydowała, pojechała do Łodzi, potem do Warszawy, no i wyszła za dyplomatę. No więc tak to się minęłam z tym, ale nie żałuję. Ja lubiłam zawsze robić ciekawe rzeczy i chodziłam na rytmikę, tę pierwszą w Gdańsku, razem jeszcze z panią Boniuszko. Potem przez dwa lata jeździłam do Gdyni zwyczajną ciężarówką, bo jeszcze poza normalnym pociągiem nie było autobusu, tylko takie ciężarówki woziły ludzi do Jacht Klubu „Gryf”. Byłam żeglarką. Miałam ciekawe życie.

  • Wracając do pani rodziny, czy ktoś z pani rodziny był represjonowany po wojnie?


Właściwie represjonowany specjalnie nie, ale brat to oberwał tam. Był prokuratorem, ale ponieważ koledzy wiedzieli, to znaczy jak się potem już można było powiedzieć, przyznał się, że jako dwunastolatek brał udział, to rzeczywiście, wsiadł po jakimś zebraniu do samochodu, w Pruszkowie mieszkał, i kierowca go wystawił w ten sposób, że wjechał na… Wyskoczył sam z tego samochodu, a samochód skierował tak, żeby był wypadek. [Brat] ciężko to przechorował, omal nie stracił życia. Tak że były różne rzeczy. Ale ja osobiście nie, nie miałam takich przeżyć. Były, były różne, bo w Gdańsku mieszkam, więc były historie potem jeszcze takie różne, że nie można było wyjechać.

  • Z Gdańska czy za granicę?


Mój mąż pracował w takiej firmie Hartwig, która na placówki wysyłała za granicę do pracy. No ale też właśnie jak chodziłam do kościoła z dziećmi, a potem jeszcze się pewnie dowiedzieli, że byłam w Warszawie, bo przecież jednak trzeba było napisać, że się mieszkało tu i tu, to w ostatniej chwili zdecydowali, że nie. Już byliśmy spakowani, pierwszy raz mieliśmy jechać do Indii. A za parę lat potem do Wiednia też nie pojechaliśmy. Tego typu były konsekwencje. No ale to różnie się zdarzało, w różnych rodzinach było różnie.

  • Czy jeszcze chciałaby pani coś dodać à propos Powstania? Czy jeszcze coś się pani przypomniało, jakiś epizod, o którym chciałaby pani opowiedzieć?


Nie lubię już teraz wspominać. Po Powstaniu to tak starałam się zapomnieć na początku, naprawdę. Bo tylu kolegów zginęło, tyle naprawdę… Było z bratem ciężko, bo jak było w ten sposób, że został w Powstaniu dwa razy ranny… Raz to wyszedł w piżamie, uciekł z tego szpitala, bo on [tam] nie będzie. Potem trochę jednak tam jako zabandażowany, ale poszedł, pozwolili mu. Jak się tam dostał potem do tego obozu pod Dreznem i właśnie ten wypadek, że zabrali mu już tę… Przypiętą miął tę rękę i tylko mogła się zrosnąć, a zabrali mu i wyrzucili, więc wtedy w tym szpitalu… Ale oprócz tej ręki miał ciężkie schorzenia, tutaj takie zranienia. Dyrektor szpitala widzi, że to dziecko jeszcze przecież, dwanaście lat, dwanaście i pół, bo on 1 lipca się urodził, no więc jeszcze nie miał trzynastu, to już w tym szpitalu czy po szpitalu to mówi: „Teraz ty się nauczysz pisać lewą ręką. Będziesz pisał po sto razy to, co ci tutaj powiem”. Ale pewnego razu, nie wiem, czy zaspał, czy tam nie mógł, czy źle się czuł, to został ukarany: [przełożony] przez krzesło i batem dostał wiele. „Bo jak ci każę, to masz słuchać i już”. To było dla mnie naprawdę dziwne. Potem mówi: „Wiesz, ja cię zabiorę ze sobą do Rosji. Ty jesteś sam, to ja cię zabiorę”. Więc on się nie chciał zgodzić i mówi: „A dlaczego?”. – „A, no bo ja mam tu córkę gdzieś, na wojnie jako żołnierz jest. Ja jej pewnie już nie znajdę, a chcę mieć chociaż jedno dziecko, to ja ciebie zabiorę”. On mówi: „Ja nie umiem po rosyjsku, ja nie chcę tam”. – „No to poszukaj mi mojej córki”, mówi, tak mu powiedział. Tam w szpitalu, już po tym szpitalu, znaczy już nie leżał, ale mieszkał tam jeszcze, bo gdzie miał mieszkać. I ten młody chłopak zaczął się starać i znalazł tę córkę, w jakim oddziale jest i że żyje. Proszę sobie wyobrazić, przyjeżdża potem do nas do domu, z taką kartką, że jest zdolny już do chodzenia i tak dalej, przyjeżdża do domu… Oczywiście zanim się dostał do domu, to śmieszne, że jak wsiadł w pociąg, nie spał długo, nie spał, bo nie pamiętał tej Polski dawnej, no więc okazało się tuż… W Tczewie jak zasnął, to dojechał do Gdyni, a miał wysiąść w Gdańsku. Potem nie miał już pieniędzy na bilet, ale jakoś dojechał, no i tak to było. A siostra, ta właśnie, z którą… Janina, też miała tę rękę tak mocno przestrzeloną, że potem jej robili trzy operacje, wycieli z uda jednego, drugiego, brali kości, żeby tu się zrosło. Miała tak tę rękę zawsze troszkę w ten sposób. Pracowała ręką, ale zawsze… Nigdy nie mogła się już wyprostować.

  • Proszę opowiedzieć, jak to było z tym jej postrzeleniem? Czy ona była ranna w czasie Powstania?


Tak, nie doszła do domu i została ciężko ranna od razu w pierwszym dniu, ale dostała się na nosze, ktoś ją tam wziął na nosze, no i tam… Bo oprócz tej ręki miała jeszcze jakieś inne rany. Mówiła, że sama słyszała, jak właśnie leżała na ulicy, jak żołnierz, oficer jakiś, na Woli… Jak przyszła właśnie z tamtej strony ta taka nawałnica tych Niemców, ten jeden z tych oficerów rozdzielał, tu, tu, tu na tę stronę, i okazało się, że tych wszystkich, których na prawą stronę, to wszystkich natychmiast zabijali, rozstrzeliwali. Tam wtedy na tej Woli to była po prostu naprawdę, jak ludzie mówią, kupa ciał, gromada ciał, bo natychmiast rozstrzeliwali. A jej mówi: „Weźcie to dziecko na bok”. No i tak się uratowała. Ale tak: od szpitala do szpitala gdzieś przemieszczała się, znaczy gdzieś ją tam przenosili, tak że mój tata jak ją szukał, to w kilku szpitalach. Przenosili ją ze szpitala do szpitala.
A nam się udało, tak że mówię, że trzeba mieć dużo szczęścia. Po pierwsze, że zdążyłyśmy uciec z tego pociągu, a potem dalej jakoś tak… Wtedy jak byłam już tutaj, już mieszkałam i jak strzelali, to rzeczywiście pewnego dnia ja byłam w pracy na tej kolei, w dyrekcji kolejowej, przychodzę do domu – znowu mi zabrali. Żołnierze wpadli, jeszcze Niemcy byli w dwóch pokojach, a my z siostrą w dwóch, i jeszcze zabrali mi to, co miałam, co mi zostało z Powstania. Miałam bransoletkę i zegarek i to mi żołnierze zabrali, Sowieci. Sowieci podobno, ale nie wiem, no Sowieci i Polacy razem chyba, bo oni zwykle razem byli. Bo właściciel tego mieszkania był też taki właśnie niby sprytny, umówił się z jakimiś tam oficerami, że oni ich przewiozą do Niemiec, że wszystko mogą zabrać, przewiozą ich i pojadą. Dobra, zabrali się, zapakowali wszystko co chcieli. Proszę sobie wyobrazić, za Słupskiem wyrzucili ich i powiedzieli: „Wynoście się! Wszystko co tu na samochodzie, my zabieramy”. I wrócili się, jeszcze byli rok chyba czy prawie rok jeszcze mieszkali, aż potem wyjechali pociągiem do Niemiec. Tak że takie przeróżne były zdarzenia, no ale jakoś się przeżyło. Pełno było takich zdarzeń, ale nie pamiętam już.

Warszawa, 7 września 2015 roku

Rozmowę prowadziła Barbara Pieniężna

Jadwiga Kessler Pseudonim: „Wisia” Stopień: sanitariuszka Formacja: Batalion „Gustaw-Harnaś”, kompania „Genowefa” Dzielnica: Śródmieście Północne Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter