Irena Zielińska-Zawitaj

Archiwum Historii Mówionej
  • Na początek proszę opowiedzieć, jak wyglądało pani życie przed wojną, przed 1939 rokiem, gdzie pani mieszkała, chodziła do szkoły?


[1 stycznia 1931 roku przyszłam na świat jako trzecie dziecko moich rodziców Józefy i Michała Zielińskich. Mieszkaliśmy na Ochocie przy ulicy Grójeckiej 51. Następnie przeprowadziliśmy się na ulicę Węgierską 14. Momentu przeprowadzki nie pamiętam, w tym czasie miałam siedem−osiem lat. Miał się rozpocząć rok szkolny 1939/40. Całe moje dziecięce życie, to była szkoła mieszcząca się przy ulicy Opaczewskiej, a po szkole zabawy na różnych podwórkach. Zabawek nie mieliśmy, ale grało się w piłkę, w zbijanego, w nogę, w berka kucanego, w chowanego, w klasy, palanta, Zośkę i tym podobne zabawy. – tekst dopisany na życzenie rozmówcy, nieobecny w nagraniu wideo]. Tam moje młode dziecięce życie upływało.
Rok przed Powstaniem Niemcy zabrali z domu mojego ojca i dwóch lokatorów. Podejrzewali go, że brał udział w jakimś spisku. Matka została z trójką dzieci. Miałam rodzeństwo – brata Ryszarda i siostrę Zofię. Mama była bez pracy, więc pracowała dorywczo. Chodziła przeważnie do sprzątania, do prania pościeli. Ponieważ nie przelewało się w domu, nie było co jeść, nie było pieniędzy, postanowiłam iść i zarobić sobie na garnuszek życia. Zatrudniłam się u państwa, które mieszkało na ulicy Kaliskiej, w pobliżu mojego miejsca zamieszkania i tam chodziłam do państwa pomagać w gospodarstwie. Zmywałam, chodziłam z panią na zakupy na bazar, prałam skarpetki, słałam łóżka, takie domowe obowiązki. Państwo ci to byli: pan, jego siostra i siostry narzeczony, który pracował prawdopodobnie gdzieś u Niemców. Znali bardzo dobrze język niemiecki. [Pochodzili prawdopodobnie z Poznania].
Państwo wynajęli sobie bufet w teatrze „Jar” na [ulicy] Senatorskiej. Tam chodziłam z państwem pomagać im w sprzedaży. W bufecie były przeważnie ciasteczka, woda sodowa i pralinki, krówki, w dużych opakowaniach. Nie każdego było stać, żeby swojej wybrance kupić od razu duże pudełko. Państwo mi zaproponowali, żebym sprzedawała cukierki na sztuki. Więc podczas przerwy Irenka chodziła z tacą uwiązaną na szyi i sprzedawała cukiereczki. Od zarobionej kwoty dostawałam jakieś dziesięć procent zarobku. [Nie pamiętam ile to wówczas było pieniędzy].
Po skończeniu przerwy, sprzedaży wracaliśmy wszyscy troje do domu. Państwo na [ulicę] Kaliską, ja na [ulicę] Węgierską. Zbliżał się okres letni i państwo moi, tak będę [ich] nazywała, bo nie pamiętam dobrze, nie chcę strzelać nazwiska tych państwa, wynajęli sobie dom w Leśnej Podkowie, tak zwane letniaki. Z ulicy Węgierskiej kolejką EKD dojeżdżałam do Leśnej Podkowy i tam znowu pomagałam przy gospodarstwie. Jeszcze zapomniałam powiedzieć, że rano szłam do państwa na służbę, jak to się mówi, na godzinę czternastą szłam do szkoły, [która mieściła się w baraku na placu Narutowicza. Barak ten spalił się i dalsza nauka odbywała się w prywatnym domu przy ulicy Mochnackiego]. A bodajże na siedemnastą czy na szesnastą jechałam do teatru do drugiej pracy.

1 sierpnia, kiedy jechałam do Leśnej Podkowy, a było chłodno, byłam ubrana w sukieneczkę od Komunii Świętej, ufarbowaną na różowo, płaszczyk zielony. Pojechałam.
Kiedy się zbliżała godzina wyjazdu do Warszawy, mój chlebodawca powiedział: „Słuchaj, Irenko, my dzisiaj z tobą nie pojedziemy do Warszawy. Pani się bardzo źle czuje, a ja (z jakichś tam przyczyn) [dziś nie pamiętam jaka to była przyczyna] nie mogę. Weźmiesz te klucze, poprosisz te dwie panienki, panią Halinkę i panią Zosię, żeby poprowadziły sprzedaż w bufecie same”. „Dobrze”. Dostałam kanapkę, kotlet schabowy i dwie kromki chleba w kieszeń, wsiadłam w EKD, przyjechałam na Nowogrodzką, wsiadłam w tramwaj, bodajże „osiemnastkę” i jadę do teatru. Róg Marszałkowskiej i Alej Jerozolimskich, [usłyszałam] pierwsze strzały, ludzie zdezorientowani nie wiedzieli, co robić. Jedni się kładli na ziemię, drudzy opuszczali tramwaj. Jakoś nie wychodziłam. Motorniczy ruszył dalej, parę metrów następne strzały. Już nie były przelewki, trzeba było uciec z tramwaju. [Wpadłam do bramy].
Znalazłam się róg Marszałkowskiej i Alej Jerozolimskich, tu gdzie obecnie jest Rotunda, stał dom drewniany, zdawało mi się, że pięciopiętrowy. Poleciałam na piąte piętro, ze mną były cztery osoby. Tak żeśmy siedzieli do samego wieczora aż się zrobiło ciemno. [Mogła to być godzina 19−20].

Zaczęliśmy pukać do lokatorów, żeby nas przenocowali, ale nikt nie chciał nas przyjąć, bo każdy się bał, straszna strzelanina. To jeden pan mówi: „Ja zejdę na dół i zorientuję się, co tam słychać”. Zszedł, patrzy Niemiec zabity w bramie, krew się leje, strzały straszne. Przychodzi, nam to mówi. Chyba będziemy musieli zejść do piwnicy. Tak się stało. W piwnicy na deskach przespałam pierwszą noc, kanapkę zjadłam. Potem, następnego dnia też byłam w piwnicy. Ludzie nas dokarmiali. Grochóweczkę ktoś ugotował, a to zaciereczkę. Najedzeni, nakarmieni, wyspani w pierzynach w piwnicy. Trzeciego dnia przyszli Niemcy, zabrali wszystkich mężczyzn. Kobiety i dzieci do piwnicy.
Za parę godzin znów przyszli Niemcy z granatami w ręku i kazali nam opuścić piwnice. Skierowali nas w stronę Muzeum Narodowego, bo oni puścili swój czołg, a my mieliśmy być osłoną, żeby Polacy nie strzelali. Jak żeśmy się zorientowali, ludzie zaczęli uciekać do bram, ja też wskoczyłam do jakiejś bramy i dostałam się na ulicę Chmielną. W piwnicy znowu kilka dni byłam. Wojsko polskie, młodzież polska z opaskami, powstańcy przychodzili, bo straszne dziury były w piwnicach powywalane i można było z domu do domu przejść. Pocieszali nas, że już niedługo to się skończy, że dwa, trzy dni, już będzie wszystko ukończone. Śpiewy, zabawy, strasznie wesoło było.
Nie wiem, jakim cudem, nie pamiętam, dostałam się na ulicę Złotą do kina „Palladium”. W podziemiach były dwie ogromne sale. W salach było mnóstwo krzeseł i kartonów, ludzi bardzo dużo. Każdy sobie porobił jakieś legowisko. Tak się tam żyło. Była garkuchnia, gdzie gotowano dla ludzi, którzy nie mieli się gdzie podziać, nie mieli skąd pożywienia wziąć. Dostawałam rano pół litra czarnej kawy i jednego sucharka. Chodziłam, patrzyłam, z kluczami, spotkałam panią Halinkę, która mieszkała w Wołominie, a przyjechała do ciotki w odwiedziny. A potem miała iść do pracy do teatru. Ucieszyłam się niesamowicie, oddałam pani Halince klucze nie pytając się, czy mogę się zatrzymać czy nie, usiadłam w nogach i siedziałam tak. Pani Halinka, jak dostała od ciotki trochę zupy, podzieliła się ze mną. Znowu strasznie chciało mi się jeść. Naraz słyszymy ogłoszenie, że dzieci, które mają dziesięć lat, będą dostawały raz w tygodniu jajko. Mówię: „Ja mam trzynaście lat, to już odpadam”. Ale wszyscy mówią: „Jesteś samotna. Nie masz żadnej rodziny. Idź, na pewno jajko dostaniesz”. Poszłam. Mówię, że jestem sama, nie mam rodziny. Mam trzynaście lat. „Nie, nie dostaniesz”. To zaczęłam strasznie płakać, że jajka nie dostałam. Obserwowało mnie takie państwo, które też było w magazynie, w bunkrach. Mówią: „Nie płacz, dziewczynko. Będziesz przychodziła do nas. My tu i tu mamy legowisko. Będziesz przychodziła i my będziemy cię trochę dokarmiać”. Jak tam chodziłam, to dostałam kawałek chlebka ze smalcem, na obiad trochę kaszy czy makaronu i tak przeżyłam. Byłam tam miesiąc czasu, na Złotej. [Koniec sierpnia, musieliśmy opuścić podziemia kina „Palladium”].
Któregoś wieczoru przychodzi, nie wiem, w jakim stopniu żołnierz polski, stanął na balkonie i: „Proszę społeczeństwa czy ludzi, czy zgromadzonych, tą noc musicie już przenocować w kinie na fotelach, bo tu trzeba opróżnić pomieszczenie. Przychodzi wojsko polskie ze Starówki. Oni są tam strasznie atakowani przez Niemców i z kanałów, i ze Starego Miasta i oni tutaj to pomieszczenie zajmą”. O trzeciej w nocy mieli nas przeprowadzać z miejsca, gdzie jest Rotunda i gdzie jest hotel „Forum”. Raniutko nas przeprowadzili [pod barykadami]. Ale wcześniej zapomniałam jeszcze powiedzieć, że jak nas rano zaczęli przeprowadzać, zaczęłam znów płakać, bo pani Halinka powiedziała, że już nie będzie się mną zajmowała, bo ona sama nie ma gdzie pójść z bratem, z matką, i co jeść. Zaczęłam strasznie płakać. Miałam strasznie dużo różnych rzeczy, ciężko mi było. Chłopcy, co mieszkali też w kinie „Palladium”, chodzili na wypad. Przynieśli z cukierni „Ziemiańska” bardzo dużo różnych rzeczy – talerzyki posrebrzane, pucharki do lodów, półmiseczki, filiżanki do kawy mniejsze, większe, łyżeczki, widelczyki. Ja sobie tego wszystkie dużo nabrałam, popakowałam. Mówię, jak się wojna skończy, będę miała do zabawy, jak będę się bawiła z lalkami, z koleżankami. Ale jak przyszło co do czego, ciężko było, powyrzucałam wszystko. Wzięłam tylko jedną filiżaneczkę małą i łyżeczkę posrebrzaną, gdzie jest napisane „Ziemiańska”. To był cały mój majątek.
Państwo, [które] mnie [dokarmiało], przeprowadziło przez wielkie barykady i: „Słuchaj, Irenko, my ciebie zabrać nie możemy, tam gdzie idziemy na Marszałkowską, bo w tym domu jest bardzo dużo ludzi. Ale w pobliżu jest RGO”. Na ulicy księdza Skorupki znajdowało się RGO, Rada Główna Opiekuńcza i tam zostałam skierowana. Byłam tam drugi miesiąc. Włosy miałam do pasa, warkocze, wszy rzędami w falbanach od sukienki, w głowie. Nie było gdzie się umyć. Cały miesiąc siedziało się w piwnicy. Tu się dzieci rodzą, tam starcy umierają, płacz. Ale miałam opiekę w tym sensie, że dostawało się jedzenie, przeważnie kaszę i sago. Sago to jakaś kasza, nie wiem. Byłam do samego końca, do drugiego czy trzeciego października, do końca Powstania.
Pani kierowniczka ustawiła nas w pary, szliśmy ulicą Śniadeckich do Nowowiejskiej. Tam był punkt, gdzie Niemcy nas kierowali w odpowiednie szeregi, ale pani kierowniczka załatwiła u Niemców, że to są dzieci, które pogubiły się w czasie Powstania. Byłam najstarsza, miałam trzynaście lat, ale były dzieci cztero-, pięcio-, siedmioletnie. Niemcy każdemu z nas dali po pół bochenka chleba razowego, dali nam Niemca, dali nam konia i platformę olbrzymią. Załadowano nas na platformę i Niemiec nas zawiózł do Pruszkowa.
W Pruszkowie pani kierowniczka załatwiła wszelkie formalności, że ona mieszka w Komorowie i zabierze nas do swojej willi. Zajeżdżamy do Komorowa, do willi. Była już głęboka noc. Okazuje się, że w ciągu dnia Niemcy zajęli willę. Nie było gdzie nas ulokować. Ludzie z sąsiednich domków pobrali nas po dwie, trzy osoby, na słomę pościelili nam legowisko i tak do rana żeśmy tam nocowali. Rano wsadzono nas w pociąg i powieziono nas do Krakowa, do sióstr zakonnych. U sióstr byłam ze dwa, trzy, może pięć dni, już nie pamiętam. Na słomie nas położono, tam żeśmy spali. Przychodziły rodziny, które sobie wybierały dzieci i mieli je adoptować czy wychowywać ze swoimi dziećmi. Byłam też już wybrana przez jedną rodzinę, ale przyszło zarządzenie, że dzieci z Powstania, a nas była chyba trójka, pojadą do internatu, domu dziecka w Kochanowie. Gdzieś za Kraków nas wywieźli. Tam pamiętam pierwsze Święta Bożego Narodzenia, prezenty, ładne ubranka. Zadowolona byłam, tylko tyle, że trzeba było być parę dni w izolacji, póki żeśmy się wspólnie nie oczyścili z insektów. Tam byłam z pół roku albo i więcej. Potem przyszło następne zarządzenie, że dzieci z Powstania pojadą do Poronina do internatu, ale wcześniej muszą jechać do Krakowa i tam oczekiwać na podwodę. Kiedy już dowiedzieliśmy się, że niedługo będziemy jechać do Poronina, pani kierowniczka zabrała trójkę dzieci z Powstania. Wiozła cały prowiant do internatu, całą furę kaszy, ziemniaków, grochu, mąki, sól, wszystko, co było potrzeba, dwa konie, fura, pani kierowniczka, furman i troje dzieci. Teren jest górzysty do Poronina. Koń po drodze jeden zdechł, więc drugi koń nie bardzo mógł sobie poradzić z wszystkim, więc pod górę dzieci i kierowniczka i woźnica pchaliśmy furmankę. Z góry wskakiwaliśmy i jechaliśmy [do Poronina].
Tak dojechałam, to była wiosna, marzec, do Poronina. Byłam bez zelówek, tylko wierzchnie części obuwia miałam na nogach. Tam się w drodze strasznie przeziębiłam, zachorowałam. Lekarza też nie było. Pani kierowniczka na piechotę z Poronina przyszła ze mną do szpitala do Zakopanego. Zrobili mi badania, prześwietlenie, okazuje się, że woda w boku, dziecko musi mieć albo ściągniętą wodę albo musi przynajmniej trzy miesiące leżeć. Z powrotem też nie było jak dojechać, na piechotkę trzeba było. Ja z temperaturą czterdzieści stopni idę na piechotę do Poronina. Przeleżałam tak trzy miesiące. Do szkoły specjalnie nie mogłam już iść. Nastąpiła przeprowadzka internatu. Internat nazywał się „Jasna”, bardzo ładnie. Kierowniczka była super, z Wilna, pani Helena Pieczko. Dzieci przeważnie były z okolic Lwowa, z rodzin wojskowych i nas trójka z Powstania Warszawskiego. Kiedy już żeśmy się przeprowadzili do Zakopanego na ulicę Witkiewicza willa nasza nazywała się „Córusia” – internat „Jasna”, willa „Córusia”. Tam zaczęłam chodzić do szkoły koronkarskiej, bo nie mogłam chodzić do jakiejś innej, ogólniaka czy szkoły handlowej, tylko musiałam do jakiejś lżejszej ze względu na stan zdrowia. Chodziłam na ulicę Grunwaldzką i uczyłam się robić koronki na klockach, tak jak w Koniakowie robią [różnego rodzaju serwetki].
Po ukończeniu [szkoły koronkarskiej] zapisałam się do szkoły krawieckiej, chodziłam do Kościeliska z góry, z Zakopanego. Tam skończyłam pierwszy rok. Jednego razu przyjechała do pani kierowniczki koleżanka z Warszawy i pytała się, kto jest z Warszawy, może będzie mogła w jakiś sposób pomóc odnaleźć rodzinę. Wcześniej pisałam do Czerwonego Krzyża, do różnych miast w Polsce z prośbą o odnalezienie rodziny. Odpisano mi: brat nie żyje, o ojcu, matce, siostrze nic nie wiedzą. Pani, co chciała zdobyć jakieś informacje ode mnie, mówi: „Napisz kartkę, gdzie mieszkałaś przed Powstaniem, na której ulicy. Ja tam pójdę, przykleję tą kartkę do jakiegoś szczątka muru czy jakiegoś drzewa i może ktoś ciebie odszuka”. W ten sposób odnalazłam rodzinę. Kartka wisiała tam na gruzach. Ludzie przychodzili, grzebali w gruzowiskach, żeby odnaleźć swoje rzeczy. Ktoś zauważył: „Irka Zielińska mieszka w Zakopanem, ulica Asnyka 3”. Mama od razu napisała do mnie list. To był miesiąc jakiś letni, już nie pamiętam dokładnie. Na Boże Narodzenie przyjechało matczysko do mnie do Zakopanego. Spędziła tam w internacie ze mną Święta. Pani kierowniczka oznajmiła, że teraz mnie nie może zwolnić, mimo że znalazłam już rodzinę, to żeby mnie odesłać, muszę skończyć szkołę i w wakacje pojadę do Warszawy. I tak się stało. Wsadziły mnie, całe grono, dziewczynki z internatu, tak mi było dobrze, że płakałam, wcale nie chciałam jechać do Warszawy. Musiałam, bo rodzinę odnalazłam, to trzeba było już opuścić internat. Po drodze mnie okradziono, wszystkie pamiątki z internatu, wszystko mnie w pociągu ukradli i przyjechałam do domu.

  • Jak wyglądała Warszawa jak pani przyjechała?


[Z radości, że spotkałam matkę, siostrę i z nerw że mnie okradziono w pociągu niewiele mogę powiedzieć]. Jak przyjechałam, to był 1947 rok. To jeszcze pamiętam na Placu Narutowicza ekshumację zwłok, gdzie pochowany był mój brat. A nie wspomniałam nic o swoim bracie. Sześć dni był w kościele świętego Jakuba. Jak przyszedł do domu i prosił: „Mamo, jestem taki głodny. Nie mogłem się przedostać na ulicę Węgierską”. Matczysko ugotowała mu. Poszedł do bramy, usiadł na schodkach i tam gołębicy – Niemcy, co chodzili po dachach i strzelali, zabili prawie na miejscu. Mama pochowała brata pod oknem swojego mieszkania, a potem była ekshumacja pod kościół i spod kościoła na Cmentarz Wolski, gdzie leży w kwaterach powstańczych. Tam jest na tablicy napisane jego imię, nazwisko.
Jeszcze dużo rzeczy ominęłam – o cukierkach, co ukradłam księdzu. Pan, u którego służyłam za miskę strawy i pomagałam w praniu, w zakupach, okazuję się, jak poszłam do kościoła raniutko, do św. Jakuba, a mieszkali w pobliżu kościoła, patrzę, a mój pan chlebodawca mszę odprawia. Przecież, ja trzynaście lat, nie będę z tym panem rozmawiała na te tematy. Kiedy słałam łóżka u nich, pod każdą poduszką u każdego leżał różaniec. Już mnie to naprowadziło. Pan kupował cukierki do bufetu w teatrze, cukierki były policzone, o czym nie wiedziałam, stały torby w łazience. Jak poszłam sprzątać, otwieram, patrzę, cukierek, taki dobry, śliwka w czekoladzie, więc sobie jednego wzięłam, zjadłam. Na drugi dzień przychodzę, a pan mówi: „Słuchaj, Irenko, tak robić nie można. Jak będziesz chciała, to poproś, to ja ci dam cukierka”. Ale nie dawał cukierka, a ja nie prosiłam. Za jakiś czas następne torby, to znowu wzięłam cukierka. I też dostałam reprymendę, ale już więcej nie kradłam. Okazuję się, za każdym razem, każdego dnia widocznie były przeliczone.

  • Wspomniała pani, że pierwszego sierpnia ci państwo nie wrócili do Warszawy. Myśli pani, że oni mogli wiedzieć o tym, że wybuchnie Powstanie?


[Tak, bo zawsze jeździli ze mną czy to z Warszawy, czy to z Podkowy Leśnej. A 1 sierpnia oboje zaniemogli].
Ponieważ mojego ojca zabrali Niemcy, rozpacz straszna, a wiedziałam, że ten pan zna język niemiecki, bo oni pochodzili z poznańskiego. Pan pracował u Niemców i jak ojca zabrali, to matka przyszła do pana prosić, żeby jakoś się wstawił, żeby zwolnili ojca. Ale on powiedział, że nic nie może zrobić. Nic. Zabrali ojca na Pawiak, później do Gross-Rosen i podobno wszystkich potopili. To tyle. [Szczegółowe moje wspomnienia opisane są w książce „Moje przeżycia z lat okupacji i młodości”, którą przekazałam Muzeum powstania Warszawskiego w dniu 18 września 2003 roku].



Warszawa, 16 listopada 2005 roku
Rozmowę prowadził Tomasz Seweryn
Irena Zielińska-Zawitaj Stopień: cywil Dzielnica: Śródmieście

Zobacz także

Nasz newsletter