Iwona Olicka „Biruta”

Archiwum Historii Mówionej

  • Co pani robiła przed 1 września 1939 roku?

Chodziłam do szkoły, kończyłam piątą klasę szkoły powszechnej i przeszłam do klasy szóstej.

  • To było na Żoliborzu?

Tak. Na Żoliborzu, to znaczy na pograniczu Żoliborza. W parku Traugutta była szkoła powszechna, ponieważ mieszkałam blisko na Żoliborzu, chodziłam do tej szkoły.

  • Czym zajmowali się rodzice w czasie okupacji, jak utrzymywali rodzinę?

Ojciec był w niewoli, bo był oficerem zawodowym i był w obronie Lwowa i został tam zgarnięty i potem był w obozie w Starobielsku i tam zginął. Tak, że zostaliśmy, ja i brat, z mamą, jako rodzina.

  • I mama musiała was utrzymywać, początkowo przynajmniej, prawda?

Tak. Cały czas. Myśmy się włączali w pracę, pracowaliśmy trochę, jak się dało.

  • Jak można było się utrzymać w czasie wojny?

Nauczyłam się robić na drutach i robiłam na drutach skarpetki, rękawiczki, swetry nawet. Trochę było z tego dochodu. Mój brat, młodszy ode mnie o rok, różnych się prac chwytał, takich doraźnych. Jak była jakaś budowa, można coś było pomóc przy tym, młodych chłopców. Ale to wszystko były dorywcze [prace]. Wtedy była taka jakaś pomoc, teraz tego dokładnie nie wiem, ale żony oficerów dostawały, to nie były renty, ale jakieś zapomogi, więc parę groszy miesięcznie mama [dostawała]. Też od pracy do pracy, a to się komuś gotowało, a to w jakiejś kawiarni przez jakiś czas pracowała. Chwytało się każde [zajęcie]. Mieliśmy działki, to znaczy myśmy mieli jeszcze ogród przy starym domu, przy ruinach starego domu i to, co się hodowało na działkach, jednak pomagało nam żyć. Żoliborz to był w specyficznej sytuacji.

  • Mówiła pani, że od samego początku pani związana była z konspiracją? W jaki sposób to nastąpiło, kto panią wprowadził?

W ogóle dom był przesiąknięty konspiracją, ponieważ mój wuj, oficer, był ranny w Modlinie i on u nas potem mieszkał. Jego Niemcy skreślili jako zmarłego, on był tak ciężko ranny. I to go uratowało od niewoli, bo się nikt o niego więcej nie upominał. Niemniej on się u nas przez jakiś czas mieszkał i ukrywał, dopóki mocno nie stanął na nogi. Potem gdzieś w Polskę poszedł. On jednak przeżył, brał udział w Powstaniu, ale wtedy nie wiedziałam o tym.

  • On wciągnął panią w konspirację?

Nie. Przez niego, to już było. Potem mój brat, wcześniej się wciągnął. Chodziliśmy do nielegalnego gimnazjum, konspiracyjnego gimnazjum, i on, i ja, więc już byliśmy w jakiś sposób też w konspiracji. Potem brat dotarł do harcerstwa przez kolegę i on mnie skontaktował z harcerką, która znów ułatwiła mi wejście do harcerstwa. Kiedy zaczęłam chodzić na zbiórki, byłam w harcerstwie, to był wrzesień 1942 roku.

  • Jaka to była drużyna? Pamięta pani?

„Równiny.” To była nowa drużyna, nowo stworzona, bo harcerstwo bardzo się w czasie okupacji rozwijało. Nowe koleżanki tam wstąpiły, była nowa druhna.

  • To było na terenie Żoliborza?

Tak. To było na terenie Żoliborza.

  • Gdzie zastał panią wybuch Powstania?

Już wtedy byłam, po pewnym czasie zaproponowano mi wejście do jakichś struktur wojskowych.

  • Z przysięgą?

Nie. Wtedy jeszcze nie. Przysięgę dopiero w trakcie Powstania [składałam] i zostałam osobistą łączniczką doktor Cywińskiej, żoliborska lekarka, Łyskawińska-Cywińska, pseudonim „Jolanta.” Musiałam się u niej meldować co parę dni i ona mi różne zlecała zajęcia. To tak było w czasie okupacji, a potem, już w lipcu, to musiałam się codziennie rano meldować u niej i różne. Wtedy zostałam wysłana na ewidencję i jak wróciłam, to okazało się, że wybuchło [Powstanie], w trakcie jak wracałam, to już wiedziałam, że wybuchło Powstanie. Żyliśmy zresztą tym wszyscy szalenie podnieceni, że będzie.

  • Docierały do was wcześniej informacje?

Że będzie akcja. Mówiło się wtedy: „Zacznie się akcja”, Powstanie to dopiero po wojnie, może w czasie Powstania. Nie wiem. Myśmy mówili: „Zacznie się akcja.” Szykowaliśmy się. Już miałam spakowany plecak, z którym pójdę do akcji. Wszyscy mieliśmy, którzy byliśmy w harcerstwie.

  • Jak w pani wypadku wyglądało pójście do akcji?

W moim wypadku wyglądało, że zostałam wysłana na Powązki do naszego jednego punktu z rozkazem i nie mogłam już wrócić, bo Powstanie się tu, na Żoliborzu, zaczęło. Ono zupełnie nieprawidłowo zaczęło się wcześniej na Żoliborzu. Miałam odciętą drogę powrotu, ale przez działki, które tam były, dotarłam na obrzeże i tam czekałam aż przestaną trochę strzelać, żebym mogła przejść przez główną ulicę. Wreszcie wieczorem, jak się ściemniło, wróciłam do domu, bo na tej akurat nie mieszkałam i już nie poszłam do mojej kierowniczki, bo to już ciemno było, bramy pozamykane. Wtedy dozorcy zamykali bramę. Doczekałam rana i o świcie pobiegłam do niej i dowiedziałam się, że się nie zaczęło i jest odwołane na Żoliborzu, że ci żołnierze wymaszerowali do Puszczy Kampinoskiej. Niemniej miałam pełno zajęcia, bo miałam różne zlecenia i musiałam na te punkty docierać, odwoływać, przynosić rozkaz odwołania, że mają się utajnić, nie wychylać i czekać na dalsze rozkazy. Następnego dnia wróciły oddziały z Kampinosu i znów trzeba było biegać po tych wszystkich punktach i zawiadamiać, że funkcjonujemy i gdzie mamy lokale, bo jeszcze wtedy nie wszyscy wiedzieli, w których lokalach mamy prowadzić.

  • Gdzie się znajdował pani lokal?

Mój lokal znajdował się na Mickiewicza 34. To jest taki duży budynek, jak się jedzie Mickiewicza, tam był bardzo ładny zakład, który prowadziła lekarka, „Elektrofizykoterapia”, się tak nazywał wtedy. Duży, bo tam były bardzo duże, sześciopokojowe mieszkania, duży lokal, duże pokoje bardzo i myśmy się tam zakwaterowali na pierwszym piętrze. Było bardzo piękne i wszystko funkcjonowało.

  • Jak liczny był ten punkt?

Nas było trzech lub czterech lekarzy. [...] Na początku było nas dwie, łączniczki, potem jeszcze i były patrole sanitarne, dwa. To zwykle były cztery noszowe i patrolowa. Był jeszcze patrol ruchomy bardzo, który był dosyłany w razie różnych potrzeb w różne miejsca. On czasem też u nas kwaterował.

  • Ten patrol to nie był sanitarny?

Sanitarny. Była patrolowa i noszowe, ale on tam był, gdzie coś się działo, jak była akcja na Dworzec Gdański, to tam przydzielono je. Stamtąd chyba nawet mamy wspomnienie, jak im to tam przebiegało.

  • Proszę opowiedzieć właśnie o jakichś zapamiętanych wydarzeniach, czy w jakiejś akcji była pani blisko?

Nie. Takich akcji bojowych nie byłam. Potem rzeczywiście już wszędzie to było. Najbardziej zapadło pamięć, to pierwszy wybuch „szaf” na Żoliborzu, czyli tych miotaczy min. To było bardzo tragiczne, dlatego że już wcześniej przeniesiono szpital, który znajdował się u sióstr zmartwychwstanek w klasztorze. Bardzo pięknie tam zorganizowane, łóżka, pościel, wszystko, ale to było na linii frontu, bo zaraz za tym byli Niemcy już. Szpital był niebezpieczny, ktokolwiek zbliżał się, był ostrzeliwany. Wobec tego przeniesiono szpital do budynku, gdzie obecnie jest kino „Wisła.” To były mieszkalne budynki i tam w podwórzu też były budynki. Cały ten szpital przeniesiono i to też nasze patrole sanitarne brały udział w tym, przenosiły, bo to łóżka trzeba było przenieść, chorych trzeba było przenieść i wszystkie materiały też. Jak już się tu zagospodarowali, to był wybuch min, celowo w ten szpital skierowany, tak że tam wszystko roztrzaskano. Wtedy przez nasz punkt ewakuowano resztki szpitala, i rannych. Tam był garaż, bo to bardzo nowoczesny budynek, jak na ówczesne czasy był ten Mickiewicza 34. Tam był ogromny tunel, tam był koks składowany, bo to były koksownie, centralne ogrzewanie miejscowe. Pamiętam, że się poprzykrywało prześcieradłami te hałdy koksu i tam się kładło rannych przyniesionych, to było przecież po sąsiedzku, ten dom. Stamtąd się przynosiło i przyprowadzało rannych. Dotąd była idylla na Żoliborzu i to był pierwszy szok, bo nawet potyczki na obrzeżach, to była raczej wymiana strzałów, wjeżdżał czołg, strzelali do chłopców, chłopcy strzelali do nich, nie bardzo licznie, bo przecież tej broni było mało. A to była masówka, nie było bombardowań jeszcze na początku, była idylla, słońce, ogródki, było ślicznie i cudownie – „Jak to na wojence ładnie.” I pierwszy szok to był właśnie to.

  • Potem się powtarzało?

Potem żeśmy przywykli do tego i już nie było tak wcelowane, jak w ten szpital. To było bardzo.

  • To było szybko po ewakuacji od zmartwychwstanek?

Tak. Jakiś tydzień potem. [...] W tym czasie lekarze, główni, [zastanawiali się] gdzie dalej przejść, u nas to było chwilowo. Nam wszystkie szyby wyleciały z tego domu, więc były bardzo przewiewne te pokoje i już niebezpieczne, okazuje się. Tam się operacje odbywały, tam wszystko było w tym. Nawet opisuje jedna z koleżanek, łączniczek, asystowała przy operacjach w nocy. Przed południem był ten atak i potem to wszystko oni załatwili, Spółdzielnia Nauczycielska na Żoliborzu, na Krechowieckiej, oni mają czworobok duży budynków, to też nowoczesne były budynki. Tam były obszerne sutereny. Mieszkańcy wtedy już zeszli do piwnic i do suteren, bo ostrzał był jednak. Oni udostępnili sutereny na szpital. To był gest ze strony tamtej ludności. Nikt się nie dziwił temu. Sami do piwnic się przenieśli. W następne dwie noce przenosiło się stąd [rannych], [jednych] umieszczało się też i po prywatnych mieszkaniach [...], [innych] przeniosło się do szpitala na Krechowiecką. Szpital na Krechowieckiej we wszystkich publikacjach już był później znany jako szpital na Krechowieckiej. To był bardzo, czworobok i kuchnie, już były osobne sale operacyjne, już podzieliło się na różne działy i to wszystko było. Ludność mieszkająca tam pomagała jak mogła i co można było. Lekarzy mieliśmy bardzo dobrych, którzy cały czas doskonale pracowali. [...] Pod koniec Powstania, kiedy tam już był duży tłok i nasz punkt właściwie został już zlikwidowany, to myśmy z drugą koleżanką, z łączniczką, też mieszkającą w tym domu, co ja, naprzeciwko szpitala, to wyniosłyśmy z domu całą pościel i wszystkie poduszki, nawet kanapowe, żeby na czymś ich kłaść, coś pod głowy im dawać. Ludzie zresztą byli [życzliwi]. Początkowo chodziło się bez opasek, bo jeszcze nie wiadomo było gdzie. Jak pierwszy raz wyszłam z opaską, przechodziłam przez piątą kolonię WSM-u, to z każdej klatki schodowej wybiegał ktoś: „Może pani głodna? Może by się pani czegoś napiła?.” Ludzie chcieli natychmiast [pomóc], już opaska robiła to, że wszyscy byli gotowi pomagać. Bardzo to było piękne, rzeczywiście. To był najwspanialszy okres mojego życia.

  • Jak to wyglądało takie życie codzienne?

Bardzo trudne było. Prawdę powiedziawszy, trochę od tego byłam izolowana, bo byłam ciągle w służbie czynnej, co było najlepsze... Siedzenie w piwnicach ludności cywilnej, makabra. To zresztą jest u Białoszewskiego, on doskonale [opisuje], uważam, nie ma lepszego sprawozdania z tego nie może być, jak ludność cywilna żyła, mimo że to Stare Miasto, ale to potem to już całe miasto takie było. Oni mieli rzeczywiście bardzo trudne życie i ciężkie. Jak człowiek był czynny i ciągle miał coś do roboty i jeszcze musiał biegać po całej dzielnicy, to nie myślało się o niczym. W tydzień po tym, jak nas tam „szafy” potraktowały, po sąsiedzku, było bombardowanie. Wtedy był nalot sztukasów. To był chyba 31 sierpień. Zbombardowano dom, w którym był nasz punkt.

  • Na Mickiewicza 34?

Na Mickiewicza. To wtedy tak byłam bezpośrednio. Przechodziłam, miałam gdzieś coś zanieść i usłyszałam gwizd. Gwizd „sztukasów” to pamiętam do dziś, jak one pikowały do bombardowania. Wskoczyłam do pierwszej klatki, myślałam: „Może jeszcze dojdę”, ale jakiś wojskowy przede mną wleciał do tej klatki i ja za nim. Bomba poszła w sąsiednią, do której poprzednio chciałam wejść. To było najbliższe bombardowanie, bo dom, w którym byłam poza tym [przypadkiem] to nie był bombardowany, tylko strzelali z dział. Cały dom się kolebał.

  • Jak pani zapamiętała te „szafy”?

To było obrzydliwe. Przez ten anons, że jak one tak piszczały, to już wiedzieliśmy, że zaraz będzie wybuch, nie wiadomo było, gdzie. Wtedy wszyscy mieli emocję. Starałyśmy się wtedy wkulić w kąt, żeby. Z jakim efektem? Tam najbardziej, potem to działo nas ostrzeliwało. Wtedy nasz punkt przeniósł się z tego, bo to wszystko zostało rozrzucone. Tam było bardzo dużo rannych, do sąsiedniego domu, do piwnicy. Tam było bardzo ciasno i wtedy doszły widocznie władze do wniosku, że my już nie możemy, nie mieścimy się tam, nie możemy spełniać swojej funkcji. Część oddelegowano do „Żubra”, to była jednostka w „Żywicielu”, one tam poszły, sanitariuszki, część przydzielono do szpitala. Nasze sanitariuszki z patrolu pracowały w szpitalu, bo tam się też wykruszały kadry. Wtedy, ponieważ mieszkałam w domu naprzeciwko szpitala, nasza kierowniczka powiedziała, że będziemy tam pomagać pielęgniarkom, co trzeba przynosić. Jeszcze żywność trzeba było przynosić z różnych. Była na początku kuchnia, która później nie mogła już całego Żoliborza objąć. Widocznie, tak myślę, nie zagłębiałam się, dlaczego przestało, rozdawali nam chleb na początku, pyszny chleb, było więcej tego. Potem były już tylko ruskie suchary. Trzeba było przynieść papier i w tutkę papierową nasypali, bo oni rzucali bez spadochronów, żywność rzucali tak na podłogę. Oni bardzo nisko latali, dlatego ich nie mogli ustrzelić, a oni bardzo nisko nad domami i rzucali, tak broń i te suchary. Z sucharów robił się pył, ale było co jeść.

  • O jakiejś kuchni mowy nie było?

Tego to nie pamiętam, jak to było później z kuchnią, bo już nie jadłam tam w ogóle, bo po prostu w domu były jeszcze jakieś zapasy, żeby odciążyć swoją osobą, że w domu mogłam zjeść, to już tam nie jadłam.

  • To znaczy pani wracała do domu, na przykład na noc?

Na noc, tak. Było tak od początku ustalone, że my pracujemy, było nas trzy, to w zmianie po osiem godzin, to było idealnie, a na noc wracamy do domu, żeby nie robić. Pod koniec, to każdy, gdzie mógł. Sanitariuszki i łączniczki, które nie miały tu zaplecza domowego, to musiały być na punktach. U nas się tak składało, że większość miała to zaplecze domowe. Patrole nie. Patrole przyszły skądś, patrole nie były żoliborskie i one musiały być cały czas w punkcie, potem w szpitalu. To też potem ten szpital był trochę jak noclegownia dla bezdomnych.

  • Pani oczywiście nie była uzbrojona?

Nie.

  • To znaczy, że było wielkie ryzyko w razie jakiejś wpadki, nie było mowy o tym, żeby się bronić?

Bronią nie, w żadnym razie, najwyżej jakimś robieniem z siebie głupiego, zdjąć opaskę, jeszcze łączniczka, to może mniej.

  • Proszę opowiedzieć o jakiejś najdłuższej czy najbardziej charakterystycznej akcji wypadowej, gdzie panią posyłano?

Krążyłam po Żoliborzu. Dalej za Żoliborz, koleżanki, to mamy zeznania koleżanek, które wysyłano na Marymont. Marymont był bardzo niedobry, tam własowcy działali i to było bardzo niebezpieczna, ale ja w takich nie brałam udziału. Tam dalej poza Żoliborz nie. Jak myśmy byli na Mickiewicza 34, to trzeba było chodzić najpierw do zmartwychwstanek do szpitala, potem do drugiego szpitala na Czarnieckiego, do różnych punktów. Punkty były rozrzucone, na Zajączka, on się skończył szybko, na Mickiewicza, na Czarnieckiego był jeszcze, na Dolnym Żoliborzu, na Dygasińskiego, ale to wszystko było w obrzeżu Żoliborza i na sam skraj nie wychodziłam. Byłam raczej wewnątrz.

  • A więc tereny powszechnie wam znane?

Tak. Myśmy musiały zdawać egzaminy z tego czy znamy wszystkie przejścia i rzeczywiście to się potem bardzo przydawało.

  • A były jakieś tajne przejścia?

Raczej tajne nie, tylko gdzie połączenie ogródków, tam wiadomo, że można przeleźć przez płot i nie trzeba iść ulicą. Ulica Słowackiego była pod ostrzałem, bo tam byli u końca Niemcy i oni strzelali. Mickiewicza była pod ostrzałem, więc trzeba było te miejsca omijać. Były już przekopy porobione, ale osobiście bardzo nie lubiłam wchodzić w dół. Wolałam przebiec szybko górą niż, zawsze się bałam, że to się na mnie zawali i tam już zostanę na wieki wieków. Zasypania się najbardziej bałam. Wszystko inne nie było takie groźne. Potem jak szpital przenieśli na Krechowiecką, to tutaj się chodziło. Poza tym poszukiwania, jeszcze należało do moich obowiązków, poszukiwanie po domach prywatnych, gdzie są ranni, bo na początku ludność wciągała i byli. Początkowo prowadziło się ewidencję też, ale potem to wszystko gdzieś przepadło. Tego to już nie wiem dokładnie. To jest w historii szpitala opisane, bo to prowadziły to. Najlepiej jest opisany ten punkt i potem szpitalik na ulicy Czarnieckiego. Oni pisali bardzo, tam była szkoła Rodziny Wojskowej. Mieli tam duże sale i tam od razu urządzono punkt. Tam był doktor Szulc kierownikiem tego punktu. Właściwie kierownikiem była doktor Zalewska, ale właściwym kierownikiem był doktor Szulc. [...] Początek był idylliczny, potem już rzeczywiście coraz więcej było zawalone. Tutaj trzeba było omijać gruzy, tutaj trzeba było się przecisną, tutaj był ostrzał, coraz bardziej się ścieśniało.

  • Czy miała pani okazję, czy była konfrontacja taka, że Niemcy się nagle pojawili albo Ukraińcy?

Nie. Zawsze byłam wewnątrz, nie byłam na [obrzeżach].

  • Więc bezpiecznie się pani czuła?

Tak. Jak się ma siedemnaście lat, to niebezpieczeństwo jest bardzo, chociaż człowiek się styka. Myśmy byli chyba jednak uodpornieni już trochę, bo się stykało. Każde pójście do szkoły mogło się źle skończyć, nigdy nie wiedzieliśmy, czy Niemcy nas tam nie przyłapią czy coś. Więc myśmy się chyba jednak uodpornili już na to, przyzwyczailiśmy się do niebezpieczeństwa. A poza tym ma się inne podejście do wszystkiego.

  • Mówiła pani, że ludność cywilna zdała egzamin, że bardzo dobrze się odnosili do was.

Bardzo. Na pewno były momenty, i się nie dziwię zresztą tym ludziom, ale to z czym się stykałam i moi bliscy, to było nadzwyczajne. Wszędzie żeśmy się stykali z dużą życzliwością i pomocą, konkretną, bo coś oddać, coś przynieść. Zawsze było dużo chętnych do tego. Cały dom Mickiewicza 34, tak zwany „szklany dom”, bo on na tamtejsze czasy był bardzo przeszklony. Tam były całe ściany z okien. Do dziś pamiętam, jak się to wszystko spało po szafach. Tłuczone szkło jest do dziś dla mnie bardzo nieprzyjemne, tłuczenie szkła, ten dźwięk.

  • Kojarzy się pani z tamtym momentem?

Tak, jak się sypał ten dom. Natychmiast w tym domu zorganizował się samorząd. Żoliborz miał jeszcze jedną wielka zaletę, że tam natychmiast zaczął działać samorząd cywilny. [...] Momentalnie zaczęła tam służba cywilna pracować. Był sąd cywilny, czy to na poziomie starostwa było, się nie znałam na tym, wiem tylko, że oni zaczęli funkcjonować momentalnie. Jako przykład: Marymont był szalenie przez Niemców, palili, mordowali ludzi, tak że tam się strasznie działo. W oddziałach naszych żoliborskich był żołnierz, który miał rodzinę, dzieci, na Marymoncie zostały z jakąś opiekunką, bo żona jego była w tym czasie w szpitalu, więc w ogóle nie wiedział, co się z nią działo. On te dzieci przeprowadził tutaj na Żoliborz, bo tam same. Tam były co chwila ataki własowców i Niemców. To był sześcioletni chłopczyk i dziesięcioletnia dziewczynka. Momentalnie służby cywilne zajęły się, co z tymi dziećmi zrobić. Oni przydzielili te dzieci do naszego domu, domu, w którym mieszkałam. Codziennie, kto inny dawał im obiad. Wszyscy się temu poddali. Na początku nie wiem, potem u nas nocowały, myśmy mieli mieszkanie na parterze, więc było najbezpieczniej. Potem zeszły z nami do piwnicy. One nocowały u nas, ale jeść im codziennie dawała inna rodzina, ze swoich zapasów. Te dzieci wyszły z nami z Powstania do Pruszkowa i pojechały. Ten ojciec poszedł do niewoli, a dzieci zostały. One nie wiedziały, myśmy do końca nie wiedzieli, czy on przeżył czy nie przeżył. Pojechały z nami do Pruszkowa, już trzymały się nas, bo byłyśmy jedyne znajome osoby dla nich.

  • Może potem jeszcze wrócimy do wyjścia, a jeszcze tak, jeśli można, jakieś życie religijne z tamtego okresu – istniało coś takiego, jak wspólne msze?

Msze były odprawiane. Pierwsza msza w garażu na Mickiewicza 34 odbyła, gdzie wszyscy mieszkańcy byli, cały personel naszego punktu był. To było bardzo uroczyście, bo zaśpiewaliśmy „Boże, Coś Polskę” i „Jeszcze Polska.” Dla nas, jak się dotąd mruczało gdzieś po cichu na zbiórkach harcerskich, ale to wszystko to było niezwykłe przeżycie. Zresztą dla tych mieszkańców też. Księża krążyli po Żoliborzu, oddziały miały, nie wiem, jak oni byli czy dla kilku oddziałów, w każdym razie byli tacy księża, a prócz tego księża krążyli po Żoliborzu i ludzie mogli przystępować do spowiedzi, do komunii. W kościele św. Stanisława Kostki odbywały się msze chyba do końca. On był potem zbombardowany, uszkodzony, ale tam w piwnicach byli ludzie, którzy uciekli ze zniszczonych domów. Tam odbywały się też msze. Myśmy, jak się przeniosły do ostatniego na Mickiewicza 32, po zbombardowaniu tego budynku, to tam był z nami ksiądz Żelazowski. Zresztą ze szkoły go pamiętałam. On był naszym katechetą w szkole. Potem, jak nas stamtąd rozdzielili, że mieliśmy się przenieść gdzie indziej, ale zostało kilku rannych i pytanie było: „Ale kto z rannymi zostanie?” Pielęgniarki dostały nowy przydział. I on powiedział: „Ja zostanę”, ten ksiądz, i on został tam z nimi. Myśmy nie wiedzieli, gdzie ci Niemcy krążą.

  • Ale przecież nie miał przygotowania sanitarnego chyba?

On został jako opiekun, potem już było na terenie całej Warszawy, jak gdzieś Niemcy wkraczali, to się mówiło: „Cywilny szpital, to są ranni cywile.” Nieraz chyba ratowało trochę. Tak ten punkt na Zajączka. Tak wpierali Niemcom ci nasi, że to są cywile, ranni z tego domu i tutaj leżą, bo w domach nie ma ich kto pielęgnować. Takie były wykręty.

  • Żoliborz był enklawą, bardzo charakterystyczną, nietypowym miejscem. Tam nie było u was kapliczek podwórkowych, tego, co było w Śródmieściu?

Może i były, ale u nas było mniej bloków. Przecież u nas domów takich było mniej dużych. Więcej było willi pojedynczych. Tam prawdopodobnie ludzie zbierali się w jakichś pomieszczeniach, wieczorem, na jakieś modlitwy. Tego nie wiem, bo u nas nie było. U nas nie było, bo u nas podwórko było pod ostrzałem było cały czas, więc nie można było wychodzić na podwórko. Ludzie tylko w piwnicy, były przebite ściany i łączność była przez cały blok piwnicami. Kościół był czynny.

  • Tylko jeden ten kościół był?

Wtedy na Żoliborzu był tylko ten jeden kościół. Ludzie, jeśli chcieli, to szli do kościoła. Jak był ostrzał, to przykucali gdzieś i szli dalej. Nawet śluby się w kościele jeszcze się odbywały. Nie byłam świadkiem tego, ale jedna z pań mi opowiadała, że była na ślubie w kościele. Prócz tego, księża zachodzili do wszystkich kompanii. Na Żoliborzu był nasz ukochany proboszcz z marymonckiej parafii, która tam na wzgórzu jest, ten kościółek taki mały, ksiądz Trószyński, jego wszyscy znali z Żoliborza, i on znał. On cały czas krążył po Żoliborzu i dowiadywał się, gdzie jest potrzebny, czy jest potrzebny czy nie, czy może komuś coś pomóc. Niezależnie od posługi kapłańskiej, to, jak jeszcze ktoś mu coś dawał, to on brał, bo tam jest jeden bez butów powstaniec. On jeszcze działał charytatywnie wokół tego. To byli też z tego terenu księża.

  • Czy docierała do państwa jakaś prasa?

Był „Biuletyn Informacyjny”, docierał, bo wiem, że się o innych dzielnicach myśmy dowiadywali z tego „Biuletynu”, nie mając kontaktów, na przykład Bielany. Bielany były pogrążone w takim przyciszeniu, bo tam byli Niemcy i nie mogli tam działać oficjalnie. To, co się działo na Woli, to myśmy się tylko z „Biuletynu” dowiedzieli. Radia wtedy nie było, więc nie było jak się dowiedzieć.

  • A kto dostarczał ten „Biuletyn”?

Chyba nasze władze powstańcze. Właśnie się w tej chwili też zastanawiam. Przynosili i odczytywali. W korytarzu piwnicznym ludzie się gromadzili i wysłuchiwali codziennych informacji.

  • To było istotne źródło informacji dla was.

Oczywiście, bo myśmy się dowiadywali, co się dzieje w innych dzielnicach, a poza tym, na świecie. Tam były przecież informacje o bieżącej sytuacji wojennej.

  • Od walczącej Warszawy oddzielał was ten wiadukt nieszczęsny i ten pociąg pancerny.

Tory. [...]

  • Ale było kilka akcji, kiedy przeszli żołnierze ze Starówki do was, prawda?

To znaczy, nie. Na początku była zaplanowana akcja przejścia od strony Żoliborza, a od strony Starówki, właściwie Muranowa, tam mieli przebijać się żołnierze sił śródmiejskich. Nasi i plus, były wtedy posiłki, przyszli żołnierze z Kampinosu, oni mieli od Żoliborza. Niestety, nie udało się. Dwie noce były te szturmy powtarzane i nie udało się. Ale oddziały wojskowe ze Starówki do nas nie przychodziły. Przychodzili pojedynczy żołnierze.

  • Pojedynczy żołnierz, nawet sam „Okoń” dotarł, prawda?

Tak. To były pojedyncze odwiedziny, po krewnych czy rodziny, jakieś inne. To przychodzili. Prócz tego przychodzili łącznicy. Też byli specjalni, ci, którzy mieli łączność utrzymywać, przechodzili. Potem jeszcze kanałami przechodzili ci łącznicy.

  • Kanały już potem były chyba najlepszą drogą?

W każdym razie długo dosyć bezpieczną. Ona nie była zupełnie bezpieczna, ale była dosyć bezpieczna.

  • Czy jakieś wiadomości radiowe docierały?

Nie, to tylko tyle, co „Biuletyn Informacyjny” zawierał. Może ktoś gdzieś miał jakiś nasłuch. Tego nie wiem. Nic o tym nie wiem.

  • Z kim pani się przyjaźniła wtedy?

Dwie pozostałe łączniczki na moim punkcie, to były dwie moje przyjaciółki. Jedna mieszkała w tym samym [domu], a z drugą cały czas do szkoły chodziłam razem i razem żeśmy przeżyły Powstanie. Ona zresztą potem, pod koniec Powstania rozchorowała się i już nie mogła, miała wysoką gorączkę, więc nie przychodziła. Potem, po wojnie, nawiązałam z nią kontakt, spotykałam.

  • Może jest ktoś z tamtego okresu, kogo chciałaby pani wskazać jako ewentualnie osobę, z którą warto też byłoby porozmawiać.

Na pewno, ale nie wiem, czy one by się zgodziły, te koleżanki, z którymi pisałam nasze wspomnienia, na przykład tam jest doktor Gajl, ale ona jest oporna bardzo, nie wiem, czy by chciała.

  • Ale porozmawiać telefonicznie można by było?

Można by. Na pewno można. Ona dużo lepiej wie ode mnie, bo ja byłam tylko małą łączniczką na dole, a ona już była troszkę wyżej, lepiej się w tym wszystkim orientowała niż ja, więc z nią na pewno by można było. [...] Jest rzeczywiście dosyć oporna. Brała udział w akcjach, wypady na Marymont, ratowanie ludzi po masakrach. Ona więcej wie niż ja. Ja wiem bardzo mało, tylko z najbliższego kręgu, gdzie byłam.

  • Teraz powróćmy do wyjścia z Warszawy. Można było wyjść albo jako żołnierz albo jako cywil. Co pani zdecydowała?

Wtedy już pracowałyśmy z drugą moją łączniczką, pracowałyśmy w szpitalu, to znaczy przynosiłyśmy, co było potrzeba, załatwiałyśmy różne siostrom sprawy, z potrzeb doraźnych codziennych, jak pościel dla rannych. Właśnie nie mogę sobie przypomnieć, jak to było z jedzeniem, czy ta kuchnia jeszcze funkcjonowała, bo została zbombardowana, skąd, czy wtedy przynosiło się jedzenie. Skąd się przynosiło to jedzenie? Tego już nie pamiętam zupełnie. Potem nam powiedziano, że jakby, wiedzieliśmy, że już Powstanie jest przegrane. Miałam nadzieję, że my wszyscy zginiemy i myślę, że nie byłam odosobniona w tym. Myślałam, że to będzie taki kurhan ta Warszawa, gdzie tam wszyscy będą polegli. To było dla mnie rozwiązanie najwłaściwsze... To nie jest wcale takie złe... Jeszcze wtedy [Powstanie] trwało, kiedy powiedzieli: „Idźcie i wyjdźcie z ludnością cywilną.”

  • To jeszcze nie było kapitulacji?

To jeszcze nie było kapitulacji.

  • Czyli który to był mniej więcej dzień, pamięta pani?

Albo 29 albo 30 wrzesień, ale chyba 29 wrzesień, bo chyba 30 września to oni kapitulowali już. Rano, myśmy jeszcze postanowiły pójść do szpitala, ale był ostrzał i do nas przybiegło, do naszego domu, bo myśmy byli przed szpitalem, mnóstwo ludzi wypędzonych przez Niemców z poprzednich [domów]. Niemcy szli wtedy ławą, wszystkich wygarniali z domów i wyrzucali. Doszli do nas i też nas wyrzucili z domu.

  • Ale nie miała pani wtedy opaski na ręku?

Nie, już to wtedy zdjęłam. Ostatnio jak ostrzał był, to zdjęłam i dziennik, który prowadziłam, to wszystko zakopałam w piwnicy, bo już wiedzieliśmy, że jakoś coś tutaj nie tego. Oni nas popędzili pieszo na Dworzec Zachodni, wszystkich mieszkańców tych domów, przez które przeszli.

  • Jaka to była trasa?

Nie pamiętam, którędy oni nas prowadzili. Przez Żoliborz to nas ulicą Suzina i potem Krasińskiego, dalej nie wiem, nie znałam tamtej dzielnicy przedtem. To dla mnie obce jest. To były dwa szpalery własowców, a nas puszczali środkiem, myśmy szli środkiem. Pieszo doszliśmy do Dworca Zachodniego. Koło cmentarza szliśmy, więc musieliśmy iść Okopową widocznie, ale tego nie pamiętam dokładnie. Popędzali nas, i jeszcze wszyscy ludzie nas też popędzali, bo własowcy wyciągali młode dziewczyny z szeregu i brali sobie. Wobec tego chodziło o to, żeby przejść nie zauważonym. Zawiązali dziewczynom tak chustki na głowach. Z ludnością cywilną z naszego domu dotarłam do Dworca Zachodniego. Tam wsadzili nas do pociągu i przewieźli do Pruszkowa.

  • A w Pruszkowie, co było?

Pruszków to była makabra, bo było już ciemno, jak nas tam wpędzili do tej hali. Myśmy w ogóle nie wiedzieli, co to jest, bo jakaś przestrzeń wielka i pełno siedzących ludzi, skulonych. To byli wcześniej tam przyprowadzeni ludzie. Myśmy też tak się gromadką skupili. Tam jeszcze z nami była jedna ranna łączniczka. Jak nas zobaczyła, to „przytowarzyszyła” się do nas, żeby nie być sama. Było ciemno, nikogo się nie rozpoznawało, nie wiadomo było, co dalej. Rano była selekcja pierwsza. Puszczali bramą i drogą się szło, to były chyba te Zakłady Kolejowe. Stali, ale to już oficerowie niemieccy i on z laską czy trzciną kierował. Dalszy do Reichu, a w tą stronę do Guberni. Wtedy jeszcze nie wiedziałam i nie wiedzieliśmy, co to znaczy, tylko tam, gdzie nas popchnęli, skierowali, mamy tam iść. Myśmy poszli i tak się rozdzieliliśmy w dwa rzędy. Dopiero potem, już jak tam poszliśmy, na inny jakiś blok, to były chyba baraki jakieś świeżo wybudowane, to tam nam powiedzieli, że to było podzielone na to. Tam była ponowna selekcja chyba, bo dopiero z moją przyjaciółką rozdzielono nas wtedy. Jak już nas rozdzielono, to myśmy trafiły do takiego miejsca, nie wiem, co to było, ogrodzone było, gdzie ludzie kierowali na wywózkę do Generalnej Guberni. Dlaczego, czym się kierowali, też tego nie wiem. Tam znowuż siedzieliśmy na jakichś deskach.

  • Dostaliście coś do jedzenia?

Tam rozdawali jakąś zupę, ale nie dobiegłam, nie zdążyłam, bo myśmy nie mieli żadnych naczyń przede wszystkim. Tam byli ludzie, których tam wcześniej umieścili, oni zdążyli sobie skombinować jakieś naczynia i podobno dostali, ale to myśmy tylko ze słuchu wiedziały, że jest. Osobiście z tym nie miałam kontaktu. Już zaczynało się wtedy spotykać kogoś, to był jasny dzień, słoneczny. Znów nas ustawili w kolumnę i do pociągu, który wywiózł nas do Guberni, czyli na polskie ziemie. Powiedzieli, że nas wiozą do Oświęcimia na mydło. Mogło tak być też, ale myśmy nic pewnego nie wiedzieli. Po drodze uciekali ludzie z tego pociągu. Przejeżdżało [się] przez jakieś znane im stacje, Skierniewice czy przez coś, jak się ktoś orientował, (a byli tacy), to jak się [pociąg] zatrzymał, wyskakiwali. I udawało się niektórym. Nas dowieźli do jakiejś miejscowości w Kieleckim i tam otworzyli wszystkie drzwi i wypuścili wszystkich na pole. Pognali znowu do wsi, w której w szkole była słoma rozciągnięta na podłogach i tam kazali nam przenocować. Myśmy ciągle nie wiedzieli, co z nami zrobią dalej. Następnego dnia, bo wieczorem nas już po ciemku tam pognali, a następnego dnia w dzień nam wydali przepustki. To były przepustki dla warszawiaków na wolne poruszanie się po Guberni. Taką przepustkę mam, dla siebie, dla mojej mamy i dla mojej cioci, która z nami szła. [...] Poszliśmy wszyscy znowu, ci zwolnieni, dalej nie wiedząc, co dalej zrobić. Jeśli ktoś miał rodzinę w terenie, to mógł do niej pojechać. Myśmy mieli tylko znajomych w Kielcach.

  • Musieliście sami sobie radzić.

Tak. Tam dali rano czarną kawę do picia. To pamiętam. Już była do napicia. Z czego piłam, nie wiem. Może dali, przynosili w jakiś naczyniach... Nie umiem powiedzieć. To było w szkole, w szkole wiejskiej słoma była. Pokazali, gdzie jest stacja, to była malutka stacyjka, bo to jakaś wieś była i stamtąd mogliśmy pojechać pociągiem, chyba na podstawie tej przepustki za darmo. Część ludzi wsiadła do pociągu.

  • Do dowolnie wybranej miejscowości?

Myśmy nie wiedzieli, dokąd jedzie ten pociąg, byle się z tej miejscowości wydostać. Wtedy postanowiłyśmy już, miałyśmy znajomych w Kielcach, że pojedziemy do Kielc. Wiedziałyśmy, że to jest obszar kielecki, gdzie nas wywieziono i pojechaliśmy tym pociągiem do Skarżyska. W Skarżysku już normalnie funkcjonowała stacja, to musieliśmy... ale chyba też... bo pieniędzy myśmy nie mieli przecież... Mieliśmy jakieś nędzne resztki, wszyscy wygarnęli, co mieli, i kupiliśmy chleb. Pierwszy chleb, który mogliśmy zjeść. Widocznie na podstawie tej przepustki mogliśmy wsiąść do pociągu i jechać. Tych szczegółów już nie pamiętam. Wiem tylko, żeśmy wsiedli i pojechaliśmy do Kielc.

  • W Kielcach została pani do 1945 roku?

Tak.

  • Kiedy wróciła pani do Warszawy?

W 1945, w marcu, wiedziałyśmy już, że nasze

  • To szybciutko!

A gdzie miałyśmy się podziać? Wszyscy warszawiacy wracali.

  • Co pani zastała w Warszawie?

Już wiedziałam, że nasz dom jest spalony, nie całkowicie, ale że nasze mieszkanie jest spalone, to wiedziałam. Ale tu się wtedy, kto wracał, to kto już był, to natychmiast częstował się miejscem do przespania i wtedy ludzie szli dalej i szukali. Myśmy odnalazły wtedy dwie znajome, które już wcześniej przyszły i zaoferowały nam chwilowo mieszkanie u nich. Tak się zaczęło bytowanie w Warszawie, ale to już jest osobny rozdział.

  • Oczywiście, ale była taka konsekwencja, jak represje komunistyczne potem.

To już była później i represji to było z różnych stron dosyć. Bo to, że mój ojciec oficer, że zginął tam... to wszystko razem, to później była cała masa rzeczy, z których trzeba było zręcznie [się wywijać], ciągle trzeba było pisać jakieś [życiorysy]. Zresztą, jak wróciłam w marcu do Warszawy, to już się dowiedziałam, (z dworca żeśmy przyszły na Żoliborz, pieszo oczywiście przez to całe gruzowisko, widziałam jak Warszawa wygląda), spotkałam na placu Wilsona swoje koleżanki, z mojej klasy i one mi powiedziały: „Szkoła już jest czynna.” Wiedziałam, że już w Warszawie łatwo złapać pracę, do odgruzowania i prac, porządkowania. Wyobraziłam sobie, że będę bohatersko odgruzowywać Warszawę. Moja mama, jak usłyszała, że szkoła jest już czynna, powiedziała: „Jutro idziesz do szkoły.” Jeszcze nie wiedziałyśmy, gdzie zamieszkamy. I tak się stało. Od razu szkoła zaczęła funkcjonować, zresztą scalone szkoły, była męska Poniatówka i nasza żeńska scaliły się w jeden organ i przez te pierwsze pół roku, do sierpnia, pracowaliśmy razem. Już od września szkoły zaczęły pracować normalnie. To zasługa dyrektorów szkoły, że tak wspaniale umieli to wszystko zorganizować. Musiałam chodzić do szkoły i zdać maturę.

  • Poniatówka to w różnych miejscach bywała, zdaje się, prawda?

Tak, bo oni przed wojną i w czasie wojny, nie, w czasie wojny to Niemcy ich zaraz wyrzucili. Oni mieli gmach na ulicy Felińskiego przy torach. Nie wiem, tam teraz też chyba jakaś szkoła jest. Ten gmach później Niemcy zajęli na swój szpital i w czasie okupacji tam był szpital wojskowy niemiecki i to wyposażenie na nasz punkt, na Czarnieckiego, później przenieśli pracownicy punktu sanitarnego i szpitala, bo oni porzucili ten szpital i poszli. Stąd zyskaliśmy dużo materiałów opatrunkowych.

  • Jakie ma pani dominujące wrażenie, które pozostało po Powstaniu, co by pani chciała przekazać nam, to co pani zapamiętała, co pani najbardziej zalega w pamięci?

Jednego to może nie. Radość z powrotu do Warszawy. To wszyscy przeżywaliśmy, którzyśmy decydowali się tu powrócić, że już jest dobrze.

  • Nie przeraziło pani to, co pani zastała?

Nie. Była duża życzliwość wzajemna, ludzka, że się wspomagaliśmy. Druga rzecz: wiedzieliśmy jedną rzecz, że jak będą wracać ludzie, a przecież wiadomo, że będą, bo są rozproszeni po obozach, gdzie będą szukać swoich rodzin? Tutaj, w Warszawie. Domy były opisane, która rodzina, kto jest, gdzie, żeby mogli od razu zorientować się, że żyje ktoś z rodziny i gdzie jest. Tak, że to funkcjonowało. Wszyscyśmy czuli się jak w domu, dlatego że wszyscy mieli podobne. Zderzenie nas po wywiezieniu z Warszawy było bardzo przykre z ludnością, która nie zaznała żadnych kłopotów wojennych. Myśmy patrzyli z przerażeniem na to. To zresztą w wielu publikacjach się powtarza.

  • Poza Warszawą?

Poza Warszawą, tak. Ci, co wyjeżdżali z Warszawy, szyby, bo u nas już nie było domów. Pamiętałam, jak z pociągu patrzyłam, oni wieźli nas, już ściemniało się, że w domach są szyby. Wielu ludzi zwróciło na to [uwagę], to szokowało nas. Tu czuliśmy się, jakbyśmy wrócili do domu. Było bardzo trudno, ale panował jeszcze solidaryzm nasz, a szczególnie na Żoliborzu, że jednak trzeba się wspierać, co zabito dosyć szybko później już działając. Wszystkie inne działania nowego czasu.

  • Republika żoliborska miała swój rozkwit wtedy, w tamtym okresie?

Tak. Pięknie. Jak mówię, nie spotkałam się, owszem jest publikacja, bo po wojnie już to wydawali, ale to było komunistyczne wydawnictwo, partia wydawała, co roku w rocznicę wyzwolenia Warszawy, 22 stycznia. Bo to oni wyzwolili, rzeczywiście, wyzwolili od Niemców, nie ma co ukrywać.

  • Ale 17 [stycznia].

17 [stycznia]. Były takie sesje warszawskie. Pracując w bibliotece, chodziłam na te sesje. Oni wydawali później, nawet grube książki, w których pisali ludzie wspomnienia na różne tematy. Jest o Powstaniu i jest podane, że komuniści zorganizowali właśnie służby cywilne na Żoliborzu. Ten tom to jest jedno wielkie kłamstwo. „I potem w trakcie Powstania ludzie z AK, a właściwie cywilni, przyłączali się do tej działalności.” To było nieprawdą. To zorganizowali wszyscy ludzi, nie powiem, że tylko prawicowcy, wszyscy, którzy chcieli, żoliborzanie. Tam był i sędzia i prokurator. To było bardzo ciekawe. To by było jeszcze ciekawsze niż wojskowe działania, bo one się powtarzają w końcu, ale to jak zorganizowano tą służbę cywilną na Żoliborzu, nigdy na to nie trafiłam. Wtedy, jeszcze jak pracowałam, to nie mogłam, bo te rzeczy nie mogły w tej formie wyjść. Może w archiwum jakimś jest to zadekowane... Archiwa też są zatkane różnymi wspomnieniami.

  • Miejmy nadzieję, że znajdziemy kilka osób, które dopowiedzą jeszcze wiele rzeczy...

Znam ludzi, którzy w tym uczestniczyli, ci ludzie już nie żyją, ale może by się udało do ich spadkobierców trafić, że może coś zostawili w zapiskach, może indywidualnie, bo to był fenomen na pewno niezwykły, tak jak cały Żoliborz. Jestem wielką patriotką żoliborska, tamtego Żoliborza, bo to był rzeczywiście fenomen. Takie małe miasteczko, bardzo dumne ze wszystkich swych poczynań. Bardzo dużym wkładem w to były właśnie kolonie, bo to były PPSiacy, ale prawdziwi i oni wspaniale organizowali kolonie i była praca nad zintegrowaniem mieszkańców. Była naprawdę godna podziwu, ale to wszystko zostało [ukryte] i WSM dzisiejsze nie przypomina tamtego absolutnie.

  • Tak... Teraz chyba ludzie z blokowisk nie potrafiliby tak się zintegrować?

Bo zabito to. Ten okres, zresztą orientuję się po naszym działaniu tutaj, jak strasznie, jak ludzie w ogóle nie rozumieją tego, że można działać dla wspólnego dobra.

  • Cieszę się, że ma pani takie właśnie pogodne spojrzenie na to wszystko, że to była udana akcja.

Powstanie?

  • Że było czymś pięknym.

Tak. Mój wiek na pewno sprzyjał, ale uważam, że to był najpiękniejszy okres mojego życia. To było sensowne, to co się robiło, to było celowe i to wiadomo było. Zawiodłam się, żeśmy nie zginęli. Bardzo. I tego żałuję, i będę do końca życia żałować, bo już mi nic nie wynagrodziło tego. Wtedy taka sceneria wspaniała i wtedy się ginęło. A teraz już nie. Ale teraz, coś innego. W każdym razie bardzo się cieszę, że wreszcie doczekaliśmy tego Muzeum, bo już i w to wątpiłam. Tak jak napisał jeden z naszych poetów: „Zostanie po nas złom żelazny i głuchy drwiący śmiech pokoleń.” To jest na tamte czasy najlepsze określenie, jak odbierano Powstanie.
Warszawa , 15 lipca 2005 roku
Rozmowę prowadziła Iwona Brandt
Iwona Olicka Pseudonim: „Biruta” Stopień: łączniczka Formacja: Obwód II „Żywiciel” Dzielnica: Żoliborz

Zobacz także

Nasz newsletter