Izabela Krzyżańska „Martyna”
Nazywam się Izabela Krzyżańska. Urodziłam się w Warszawie 3 września 1923 roku.
- Jak wspomina pani czasy przedwojenne?
Bardzo dobrze. Przede wszystkim urodziłam się w bardzo szczęśliwej rodzinie. Miałam bardzo pogodnych rodziców. Mój ojciec zawsze lubił dowcipkować. Niestety w czasie Powstania znalazł się na Starym Mieście. 28 sierpnia 1944 roku wszedł w czasie Powstania do kanału, chcąc się dostać na Żoliborz. Nie wyszedł z tego kanału i do dzisiaj, mimo naszych starań, nie wiemy, co się stało. Wiadomo, że spłynął nie on jeden… Tylko mój kuzyn (który też zresztą szedł w tym samym czasie) się uratował i jeszcze jakiś człowiek. Koledzy z „Żywiciela” wyciągali tych ludzi, był punkt na Krasińskiego.
- Jak pani pamięta dom rodzinny? Wychowanie w domu, szkołę?
Teraz widzę, jak dzieci szybko same idą do szkoły, wracają i nikogo w domu nie ma. U nas zawsze mama była w domu, zawsze czekała. Nie pracowała. Udzielała się w szkole, w komitecie rodzicielskim, bo rodzice, a przeważnie matki, miały dyżury. Wszystkie mamy między sobą też miały kontakt. Żoliborz to była, można powiedzieć, prawie wioska. Wszyscy się znali. Przeważnie mieszkali tutaj wojskowi, oficerowie, mieli więc wspólną pracę, wspólnych znajomych. W każdym bądź razie, to była zamknięta enklawa.
Skończyłam sześć oddziałów szkoły powszechnej, później przeszłam do gimnazjum na placu Inwalidów imienia Aleksandry Piłsudskiej [obecnie XVI LO im. Stefanii Sempołowskiej – red.]. Do 1939 roku tutaj chodziłam do szkoły. Później przeszłam do Popielewskiej i Roszkowskiej na Bagateli, gdzie skończyłam [naukę] w czasie okupacji. Zresztą też częściowo [uczyłam się] w liceum handlowym i na kompletach. Tak że matury miałam dwie – humanistyczną i handlową. Zresztą, nie ja jedna.
- Jak wspomina pani czas zabawy przed wojną, koleżanki, harcerstwo?
Harcerstwo wspominam bardzo miło. Byłam w 42. drużynie. Naszą drużynową była pani Augustyniakowa. Jeździłyśmy [na obozy]. Pierwszy mój obóz był pod Grudziądzem… w 1935 roku. W 1936 roku też byłam [na obozie], w 1937 roku [byłam] w Kościelisku. Przed wojną byłam na trzech obozach: w Rogoźnie pod Grudziądzem, potem w Kościelisku pod Zakopanem, gdzie gościłyśmy harcerki z Estonii. Pamiętam jeszcze estońską piosenkę […]. Mimo prawie siedemdziesięciu paru lat, to pamiętam. Jeszcze byłam na jednym obozie pod Zamościem z tą samą drużyną i z naszą drużynową. Były tam przepiękne lasy, to się ładnie nazywało…
Pamiętam te wszystkie obozy. […] Jak myśmy przyjeżdżały na przykład pod Zamość, to była fura siana, słomy, desek. Myśmy przyjechały i dopiero rozbijałyśmy namioty, sienniki napychałyśmy słomą, potem same z cegieł budowałyśmy kuchnię, plandekę nad kuchnią. Same budowałyśmy meble, prycze, półki, stoły – wszystko. Tak że dzięki temu przedwojennemu harcerstwu, to całe życie miałam sprawne ręce, zresztą, to bezwzględnie mnie [ukształtowało].
- Czy wychowywała się pani jako jedynaczka?
Nie, mam siostrę […]. Jest ode mnie sześć lat młodsza. Tak że ona nie zdążyła na te obozy jeździć.
W czasie wojny miałam szesnaście lat. Jak w 1939 roku zaczęła się wojna, to już chodziłam z ramienia harcerek na Dworzec Gdański, gdzie przejeżdżały wojskowe pociągi z rannymi, i myśmy roznosiły im mleko, herbatę, jakieś ciasto czy kanapki. Żeśmy im tam podawały po peronach. W każdym bądź razie pierwsze dni [wojny] też jakoś pamiętam.
- Czy pamięta pani z domu jakieś przygotowania do obrony Warszawy? Jak zapatrywali się na to rodzice? O czym się wtedy mówiło?
Przede wszystkim mowa była o zaciemnieniu. Pamiętam może ostatni dzień sierpnia czy coś takiego… Wojna wybuchła 1 września. Moi rodzice poszli chyba do teatru czy do opery – w każdym bądź razie nie było ich w domu. Miałam kuzyna, który w Dęblinie kończył szkołę lotniczą, latał na myśliwcach, pamiętam. Przyszedł się pożegnać, bo z Dęblina już ich przenieśli na Okęcie, tam stacjonowali. Wiem, żeśmy siedzieli już po ciemku, bo było jakieś zaciemnienie.
Notabene wyszedł i zostawił beret, pewno przez roztargnienie. Mama zawsze mówiła: „Wiesz, z pewnością on wróci po ten beret”. Nie wrócił, bo się dostał do Anglii i dopiero po wojnie nas odszukał. […]
- Pierwszy września zastał panią w domu. Jak pani pamięta chwile przed wejściem Niemców, obronę Warszawy?
Przed wojną ojciec był już w cywilu, pracował tak, jak przedtem... Ze względu na bliskość Cytadeli ojciec uważał, że tu będzie duży ostrzał i myśmy się przenieśli do znajomych rodziców, do ich przyjaciół, na ulicę Oboźną. U nas nic się takiego nie działo, a na Oboźnej (byliśmy pod numerem 10) padła bomba. Przysypało nas. Tak śmiesznie, bo tu bliskość obiektów wojskowych, a tam tuż koło Teatru Polskiego… Myśmy tu wrócili, to wszystkie szyby powypadały. Jednak było trochę zniszczenia, ale bezpośrednio [nic nas nie dotknęło]. Wiem, że leżał zabity koń w naszym ogródku, lej tam był.
- Jako harcerki zajmowały się panie rannymi na Dworcu Gdańskim?
Tylko żeśmy roznosiły na dworcu po pociągach herbatę, mleko i takie [artykuły]. Później to [się skończyło]; nie pamiętam momentu, kiedy przestałam tam chodzić i dlaczego.
- Czy to byli żołnierze polscy?
Polscy. To było wojsko przewożone z zachodu na wschód. Transporty szły przez Wisłę, przez Dworzec Gdański.
- Czy to było po 17 września?
Nie wiem, mnie się wydaje, że to chyba jednak wcześniej były jakieś transporty. Trudno mi jakoś sobie w tej chwili uprzytomnić, to już tyle lat… Niemniej jednak tak było, chodziłam na ten dworzec.
- Czy pamięta pani sypanie rowów gdzieś w okolicy?
Kopało się. Naturalnie, że tak. Przede wszystkim jakoś się zabezpieczało okna, oblepiało.
- Jak wspomina pani zajęcie Warszawy?
Jakoś chyba bezboleśnie. Wiem jedno, że ojciec najpierw wyszedł z Warszawy. Niby już nie był w służbie czynnej, był rezerwistą, czy jak to się mówiło… Ale potem wrócił. Wiem tylko, że w momencie, kiedy się Warszawa poddała, to myśmy z Oboźnej wracali na Żoliborz. Jak żeśmy wracali, to pamiętam, jak idąc ulicami, widzieliśmy, że Miodowa się paliła, zamek się palił. Widzę ten obraz do dzisiaj, te palące się domy. Tym bardziej, że kiedyś moja babcia (matka mojej matki) mieszkała na Miodowej po prawej stronie (idąc na Żoliborz), może pod numerem 20. Właśnie chyba nawet ten dom się palił. Tak mi jakoś było [smutno], mimo że nasza babcia mieszkała już wtedy u nas w domu na drugim piętrze. Brat ojca mieszkał na pierwszym piętrze, a my na parterze. Myśmy cały domek zajmowali rodzinnie. Zresztą, jakoś do dzisiaj prawie tak zostało.
W czasie okupacji siostra mojej matki mieszkała w Łodzi. Łódź była w Rajchu. Chyba już pierwszych dniach października ich wysiedlili. Wuj był dyrektorem Gimnazjum Zgromadzenia Kupców. Pamiętam, jak w pierwszych dniach (to była niedziela) szłam do kościoła. W Alei Wojska zaraz za Śmiałą widzę, że idzie gromada kilkunastu osób. Patrzę, moi wujostwo z córką, z synem, i jeszcze z osiem osób. To był wuj i dwóch profesorów czy ich przyjaciół, znajomych. Byli wysiedleni z Łodzi do Krakowa i z Krakowa przyjechali potem do nas. Jakiś czas tutaj byli. Wujostwo przez całą okupacje u nas byli, mieszkali na pierwszym piętrze. Tamci się też jakoś [zadomowili w stolicy]. W Warszawie wszyscy ludzie, którzy byli powysiedlani z różnych miast, jakoś przetrwali. Zawsze byli życzliwie przyjmowani przez warszawiaków. Nie słyszałam, żeby ktoś nie umiał się tutaj w Warszawie zaaklimatyzować.
Zresztą później, jak Powstanie się skończyło, oni z kolei wrócili do Łodzi, to u nich w domu była pełna lodówka. Niemcy z kolei uciekali [i zostawili wszystko], a u nas wszystko było zniszczone. To myśmy pojechały tam, tym bardziej, że ojca nie było, ja byłam ranna, w zasadzie do niczego…
- Jak wspomina pani pierwszy kontakt z Niemcami, postawę żołnierzy niemieckich?
Zawsze był strach. Nie daj Boże jakiś dzwonek, jak już była godzina policyjna czy jak jakiś samochód podjeżdżał… Nie wiem, dlaczego ojciec chował się gdzieś na strychu. Pewno się mógł czegoś bać, nie wiem.
- Czy możliwe, że działał w podziemiu?
Wszyscyśmy działali. Człowiek ciągle chodził na jakieś szkolenie. Może nie od pierwszej chwili, ale gdzieś się słuchało, bo radia mieli pochowane. Przecież to nie było [legalne], bo wszystkie radia kazali nam oddać, ale co niektórzy sobie radia albo zrobili, albo [schowali]. Czytało się gazetki, był kolportaż. Dostawało się, przeczytało i dawało dalej. To wszystko, te wiadomości były przecież z nasłuchu. Radio [nadawało] z Londynu czy [skądś].
- Jak żyliście państwo podczas okupacji? Czym zajmował się tata, z czego utrzymywał rodzinę?
Mój ojciec przed wojną był w rzeźni dyrektorem handlowym. Naturalnie w czasie okupacji dyrektorem był Niemiec, ale ojciec był kierownikiem handlowym. W zależności od tego, jakie było przedsiębiorstwo, były deputaty. Ojciec miał deputaty. Potem na tym terenie robili [na przykład] kaszanki. Poza tym już późnej chodziłam do piekarni na praktyki do buchalterii. Trzeba było mieć
Ausweis. W piekarni miejskiej przed wojną dyrektorem był kolega ojca. Teraz też był tam jakimś buchalterem czy kimś. Poszłam do piekarni na praktykę do buchalterii, bo na kompletach chodziłam do liceum handlowego. Chodziłam, to miałam chleb. Poza tym piekarze, jak piekli, to niszczyli niektóre bochenki. To była miejska piekarnia, robili bułki dla wojska i do szpitali. Jak gorący chleb spadł z pieca, to albo się złamał, albo nadłamał czy coś. Późnej chleby kroili na ćwiartki. Był deputat – codziennie bochenek chleba, a ćwiartek też można było sobie wynieść ze cztery. W ogóle w czasie okupacji chleb był na kartki. Z tej racji przynosiłam chleba, ojciec też miał deputaty. Na terenie rzeźni robiło się kaszankę czy coś, potem w domu robiło się kaszankę, krew ojciec też jakoś przynosił.
Wiem, że bardzo wielu ludziom się u nas pomagało. Bardzo wiele domów było bez mężczyzn. Tutaj było wielu oficerów, którzy byli w obozach i zostały rodziny bez ojców, i było ciężko Tak że u nas naprawdę bardzo się wszystkim pomagało, komu trzeba było... Siostra mojej mamy z mężem i dwójką dzieci to całą okupację do Powstania przecież tutaj mieszkała. Jak skończyło się Powstanie, wyszliśmy z obozu Pruszkowa. Byłam ranna, tak że ostatnie dni potem byłam w domu. Tutaj było poniszczone, wszystko dmuchało, dachu nie było, a wuj poszedł do Łodzi i powiedział, że pełna lodówka. W końcu ze wsi poszliśmy do Łodzi. Może i źle [zrobiliśmy], bo później nie mogliśmy tutaj wrócić.
- Jak pani żyła poza szkołą i harcerstwem? Czym zajmowała się pani z koleżankami?
Uczyłam się muzyki, grałam na pianinie, chodziłam na lekcje. Chodziłam na gimnastykę do Szelestowskiego na Hożej, teraz jest tam jakiś dom kultury. W lecie żeśmy chodzili na plażę, przepływaliśmy na drugą stronę i z powrotem. Wracaliśmy do domu, trzeba się było szorować, bo woda była brudna, aż obróżka była [na ciele]. Co się robiło… Życie [wiodłam] tak jak młodzież, przecież ja młoda wtedy byłam – szesnaście, osiemnaście lat. Pięć lat trwała okupacja, w czasie Powstania skończyłam dwadzieścia jeden lat. Nas w tym domu było dużo. Pamiętam też ostatnią Wigilię u nas, nawet zdjęcie się uratowało, było nas wtedy dwadzieścia osób. Nas było czworo, [razem z wujostwem] ośmioro, była u nas taka dziewczyna, mieszkała u nas także pani, której mąż zginął w Kozielsku. Brat ojca zginął w Kozielsku, to też i ta rodzina [była na Wigilii]…
- Proszę opowiedzieć o życiu oderwanym od działalności podziemnej. Czy możliwe było, że zapominaliście o Niemcach? Niemcy są, ale jakby ich nie było.
Tak nie można było, człowiek zawsze się bał. Każdy musiał mieć jakiś
Ausweis, to było podstawą, czy się pracowało, czy nie. Jakoś się zdobywało dokument. Ale ludzie byli sobie przede wszystkim życzliwi. Jak ktoś miał jakieś możliwości, to starał się drugiemu pomóc. Nie jest tak, że każdy szarpał tylko do siebie. Nie wiem, może u nas był taki dom i rodzina.
- Czy pamięta pani przygotowania do Powstania?
Ponieważ byłam sanitariuszką, to przechodziłam przeszkolenie na paroosobowych kompletach w prywatnych mieszkaniach. [Prowadził je] internista doktór Jaworski przez ileś godzin, potem doktór Węglewicz z Żoliborza, chirurg. U niego żeśmy [ćwiczyły] i zastrzyki, i nie zastrzyki. Potem [skierowano nas] na praktykę. Ja miałam u niego praktykę na ulicy… Krasińskiego. Tam było ambulatorium, lecznica czy coś, i doktór Węglewicz tam pracował. Byłam u niego na praktyce, ale trudno powiedzieć, [żebym była] asystentką. Pamiętam, jak przyszedł spod Warszawy rolnik i miał karbunkuł na szyi. Operował mu to i kazał przyjść po tygodniu. Przychodzi po tygodniu, ja mu zdejmuję opatrunek, patrzę, a tam się roi od robactwa. Doktór mówi: „Zobacz, jak pięknie mu wyjadły tę ropę z rany”. Rzeczywiście, czyściusieńko, mam to do dzisiaj przed oczami. Doktór wszystko potem jeszcze wydezynfekował. Tak że to nie tylko ja… W ogóle miałyśmy różne [doświadczenia].
Miałyśmy na Słowackiego punkt zborny, gdzieśmy przychodziły. Miało się przecież wojskowe przeszkolenie. Cała młodzież była do tego przygotowana. Nie tylko ja, wszystkie moje koleżanki w moim wieku. Może akurat nie w moim zespole, ale [przygotowywały się]. […]
- Jaka była reakcja wśród ówczesnej młodzieży, kiedy padło hasło do Powstaniu?
Punkt zborny był wiadomy. Do mnie przyszła jedna [łączniczka], ja musiałam iść dalej do następnej, ta następna [dalej informować], gdzie jest punkt zborny 1 sierpnia. Tak że jak myśmy się spotkały na Słowackiego o drugiej czy o trzeciej (teraz nie pamiętam), to żeśmy słyszały, że była strzelania na Suzina przy kinie. Wtedy Powstanie wybuchło szybciej niż było zaplanowane. Niby się mówiło, że Powstanie będzie o piątej. Na Żoliborzu już o godzinie trzeciej była strzelanina. Tak że myśmy nie dotarły do naszego punktu zbornego tam, gdzieśmy miały dojść. Dopiero następnego dnia czy po dwóch dniach [dotarłyśmy na ten punkt].
- Co mówiliście do siebie na ten temat, jak zapatrywaliście się na wydarzenia?
Myśmy były przygotowane, myśmy na to czekały. Było wiadomo, że tak musi być. Niemcy byli już pod Warszawą, myśmy ich prawie że widzieli. Była przecież druga strona.
- Mówi pani o wojskach radzieckich?
Nie, na razie ich nie było widać, dopiero później… Ale u nas w plutonie był przecież jakiś ruski chłopak. Na Żoliborzu [był] jeden przykry moment, jak z dwóch stron (od strony Starego Miasta i od Żoliborza) mieli przejść i była duża masakra. Poza tym na Żoliborzu nie było strasznych walk. Ten tylko moment był najgorszy.
- Czy brała pani udział w akcjach jako sanitariuszka?
Zbierało się rannych spod dworca. Pamiętam, że zginęła tam córka generała ze Śmiałej… To było bardzo szokujące.
- Zaatakowanie Dworca Gdańskiego zostało uznane za klęskę w sensie strategicznym, nie było do końca zaplanowane…
Nie, nie, tam nikt nie deliberował nad tym.
- Jak opisze pani kontakty z cywilami?
Cywile byli zawsze życzliwi, to już trzeba powiedzieć. Na Żoliborzu nie było tak źle, bo były wszędzie ogródki, działki, każdy miał kawałek [ziemi], więc jak nie było ostrzału, to ludzie wychodzili i sobie rwali [warzywa].
Mój ociec w ogóle był intendentem w wojsku i to mu zostało, tak że umiał zadbać… Całą okupację kupował gdzieś krowę i tą krowę żeśmy mieli. Z tym, że ta krowa była, na przykład, gdzieś pod Warszawą. Za to, że ktoś ją tam trzymał i opiekował się nią, to myśmy dwa czy cztery litry (już nie pamiętam, ile) dziennie tego mleka mieli. Z tym, że się chodziło… Pamiętam, że kiedyś [chodziło się] na Chmielną, potem tam się skończyło. Na rogu Kaniowskiej był ogrodnik. […] Krowa była u ogrodnika. W czasie Powstania był spór [...] o krowę. Wojsko chciało zabić, a matki nie pozwalały, bo chciały to mleko dla dzieci, dla niemowląt. Nie wiem w końcu, jak to się skończyło, krowa na pewno nie przeżyła, ale kto ją zjadł, to nie wiem. […]
- Jak pani wspomina wsparcie oddziałów „Żywiciela” przez oddziały z Puszczy Kampinoskiej?
Pamiętam, jak byłam na placu Wilsona, to oni właśnie przyszli. Po ich przyjściu był atak na Dworzec Gdański. Strasznie dużo chłopaków wtedy poginęło, zresztą z obu stron. Miałam kolegę, który szedł od tamtej strony, chyba od Starego Miasta. […]
Muszę powiedzieć, że nie pamiętam u życzliwości u ludzi. Mnie się wydaje, że teraz ludzie bardziej rwą do siebie, wtedy jakoś jeden drugiemu był człowiekiem. Nieszczęścia ludzi zbliżają i chcą pomóc jeden drugiemu.
W każdym bądź razie w sąsiedztwie, w domu bliźniaczym, [mieszkali] państwo Kalisińscy. Ich córka roznosiła gazetki, [zresztą] nie tylko ona jedna. Tu, gdzie jest poczta, przed wojną była cukiernia Pomianowskiego. Ona z gazetkami przyszła do [cukierni] i przy bufecie dawała personelowi gazetki, widocznie zawsze [tak robiła]. Była taką dosyć korpulentną dziewczyną. Stała tyłem, a siedziało dwóch wojskowych Niemców. Jeden ją klepnął w pupę. Ona się odwróciła i buch go czy w twarz, czy gdzie, ale w każdym bądź razie rękę na niego podniosła. Zaaresztowali ją i biedna już nie wyszła z tego, straciła życie.
- O Powstaniu mówi się jako o dniach wolności i oddechu. Jak pani wspomina odpoczynek od obowiązków sanitariuszki?
Na Żoliborzu nie było tak, jak się to opowiada. Jak ja tam byłam, to doraźnej pomocy jako sanitariuszka często [nie udzielałam], nie miałam wiele pracy. Owszem, jak był troszkę ranny, to trzeba było przemyć, poszturchał się. Ja sama [byłam raniona], szrapnel wybuchł czy coś i miałam pęknięty bębenek, rozwalone ucho. Nie słyszę na nie, ropa mi się tam lała. Tak że nie byłam już do końca w plutonie. Już jak byłam w domu, to na Śmiałej mieszkało małżeństwo lekarzy. On był chirurgiem, tylko że go nie było, a żona była… zupełnie innej specjalności. Mówi: „Mi się wydaje, że ci powinnam robić trepanację czaszki”. W każdym bądź razie, ostatnie dni byłam w domu i z ropnym uchem wyszłam z ludnością cywilną do Pruszkowa. Tam siostry Czerwonego Krzyża bardzo pomagały.
- Jak pamięta pani okres zamykania pierścienia wokół Żoliborza i ewakuację?
Szło się jakoś. Ostatni czas nie bardzo [pamiętam], byłam tak zbolała, że w ogóle nie umiałam myśleć.
- Czy szła pani o własnych siłach?
Tak, bo potem już byłam w domu. Jedno tylko pamiętam, jak już byłam obozie. Moja matka była urodzona w Lipsku, dziadkowie byli z poznańskiego. Pojechali do Lipska i tam im się porodziły wszystkie dzieci. Dzięki temu, że jakiś czas mieszkali w Lipsku, to wszystko mówiło po niemiecku. Dzięki temu w obozie przeszliśmy grupą na izbę chorych, czy to się może nazywało pawilon chorych… Tam z kolei sanitariuszki, siostry, były Polkami i one pomagały, przynosiły alkohol i lekarzy poiły alkoholem. Potem podstawiały [karty] i mówiły: „Ten chory na to, ten chory na to, ten chory na to”. Była tam jeszcze jakaś kuzynka, na którą żeśmy trafili, tak że na podstawie indywidualnej listy żeśmy wyszły z Pruszkowa, zresztą same kobiety. Moja kuzynka była z małym dzieckiem, to jej mąż przyszedł po nią w czasie Powstania i wyprowadził ją z Warszawy. Powiedział, gdzie będą, że zabrał ją do Milanówka. Gdzieś tam wyszedł i doszedł z żoną i małym dzieckiem, które nie miało jeszcze roku.
- Jak się potoczyły wasze losy po opuszczeniu Pruszkowa?
[…] Wyprowadziła nas sanitariuszka poza bramę i kazała nam iść do stacji. (Kolejka jeździła do Grodziska z Nowogrodzkiej.) Żeśmy tam siadły i pojechałyśmy do Milanówka. W Milanówku miałyśmy adres, wiedziałyśmy, gdzie jest kuzynka z dzieckiem. Czy on [jej mąż] tam był, nie pamiętam, bo może tylko po nią przyszedł – co się z nim stało potem, to ja nie wiem. W każdym bądź razie ona tam była i nasza gromada tam się wmeldowała. Miała [nieduży] pokój i małe dziecko. Między nami wychodziła z Warszawy moja babcia. Wydawało mi się, że była bardzo stara, ale na Dworcu Zachodnim Niemcy ją ciągle wpychali, że ma wsiadać do pociągu. Ona znała dobrze niemiecki, bo raz, że była z poznańskiego, a dwa, że potem była w Lipsku. Nie dała się wsadzić do pociągu, bo czeka na rodzinę. Rzeczywiście myśmy spotkały babcię na Dworcu Zachodnim.
Dojechaliśmy tam wszyscy zziębnięci, wygłodzeni i tak dalej… Córki babci (a było ich trzy, [między innymi] moja mama) chciały ją ratować, bo była zziębnięta, i po kieliszeczku dawały jej jakiegoś alkoholu. Babcia się tak [upiła], że prawie do nieprzytomności, co tu dużo mówić. Leży, aż w końcu zawołali lekarza, że babcia chyba umiera. Doktor przyszedł i mówi: „No, przecież żeście babcię upili”. Babci nie trzeba było dużo, była przecież wygłodzona po tym Pruszkowie. Z Milanówka w końcu trzeba było szukać jakiegoś [innego miejsca], rozparcelować się. Człowiek wyszedł tak, jak stał. Nie wiem jak, ale znaleźliśmy się na wsi, która się nazywa Wygnanka. Osiedliśmy na Wygnance w trzech chałupach. Najpierw żeśmy mieszkały u kowala. Tak jak pamiętam, przechodziło się dosłownie przez oborę. Potem była kuchenna izba, potem pokój, który ci gospodarze nam dali, i siennik na podłodze. Nic nie było, a ci gospodarze byli tak prymitywni, że to się nie daje opisać. Wiele nie pamiętam, ale pierwsza rzecz – matka pojechała czy poszła, żeby kupić jakąś miednicę, żeby było w czym się umyć. Oni w cebrzyku wszystko: i krowie dawali jeść, i myli się… albo się nie myli… W sobotę dzieciakom naftą smarowali głowy – coś, co nam się w ogóle w głowach nie mieściło, że to jest możliwe. To było jeszcze w 1944 roku. Wyprowadziliśmy się do kulturalniejszych ludzi. Ponieważ myśmy umiały trochę szyć, to zaczęłyśmy szyć, robić na drutach i w ten sposób na tej wsi żeśmy egzystowały.
Jak się później wojna skończyła, to przyszłam stamtąd siedemdziesiąt kilometrów na piechotę do Warszawy z matki siostrą i kuzynem, mężem mojej siostry ciotecznej. We trójkę żeśmy szli na piechotę do Warszawy. Jak żeśmy tu przyszli, to akurat były wszystkie meble z naszego domu na furze. Mówię: „Dokąd pan z tym jedzie?”. Mówi: „Pan dyrektor mi kazał”. Mówię: „Ja jestem córką i pan mi to natychmiast wniesie z powrotem”. Wniósł. Wtedy podobno za rabunek była kara śmierci. W każdym bądź razie on się zląkł. Wniósł i myśmy tam zostały, ale szyb nie było, drzwi w domu nie było. W ogóle wtedy był straszny mróz, to była dobra zima, pełno śniegu. W pewnym momencie: huk. Tu był… głęboki rów, obok przechodził żołnierz, ruski zresztą, i wyleciał [w powietrze], rozerwało go na strzępy. Wszystko tu było zaminowane.
- Jak zapamiętała pani obraz miasta, Warszawę po Powstaniu?
Same gruzy i pełno śniegu, była straszna zima. Wszystko było białe i tylko niewielu ludzi… Tu nikt nie mieszkał, tu było puściusieńko, nikogo nie było.
- Nie spotkaliście nikogo, kto by wracał tak jak wy?
Żeby ktoś tu był z naszych sąsiadów, ale nikogo. Myśmy może za prędko tu [wrócili]… Nie wiem, nie ma co gdybać… Nie wiem, czy za szybko, czy za wolno, czy źle, czy dobrze. Nie było jakiegoś mężczyzny, co by zadecydował. Ja jeszcze ciągle [miałam problem] z uchem, jakoś mi to przyschło, z tym że głowa mnie bez przerwy bolała. Nie umiałam podjąć odpowiedniej decyzji. Niby miałam już dwadzieścia jeden lat w zasadzie, ale fizycznie byłam taka niesprawna. Żeśmy wrócili, a szliśmy dzień i noc przez pola na przełaj.
Wuj w tym czasie pojechał do Łodzi, bo też byli wysiedleni. Na wsi byliśmy razem. Mówi: „Słuchajcie, u mnie lodówka, pierzyny, piernaty, wszystko. Dywany, pięknie. Wszystko jest w domu”. Wszystkich nas zabrał, tak jak byliśmy, i pojechaliśmy do Łodzi. Tam ugrzęzłyśmy na jakiś czas i dopiero nabrało się barakowców, deskami pozabijali okna, drzwi, i jakoś [było].
- Jak pani pamięta wejście rosyjskich żołnierzy do Warszawy?
Nie widziałam tego. Byli, pojedynczo chodzili. Nie byłam świadkiem, jak oni wchodzili.
- Miała pani kontakt z Rosjanami? Jak oni się zachowywali?
Nie wiem, nie zetknęłam się z nimi. Nie wiem, po co żeśmy szli przez Wisłę na Pragę, właśnie wtedy. Wisła była zamarznięta. Żeby przejść przez nią, to były bele i trzeba było te belki przeciągać. Ileś ludzi, każdy [coś] złapał, wespół zespół z tymi belkami żeśmy przechodzili na drugą stronę. Potem tak samo z powrotem, bo mosty były przecież zerwane, nie było mostów. Największy błąd to właśnie to, że nie było ojca, który by zadecydował… Mama słaba, babcia stara, ciotka stara, chora.
- Do kiedy była pani w Łodzi?
Różnie… Moja matka w 1947 roku wróciła na siłę i mieszkała w piwnicy. Później wyremontowali [dom], bo był zdjęty cały dach i wszystko; robili dach. Najpierw przyjechała mama z siostrą, potem siostra mojej mamy wróciła, bo dostały górkę. Lokatorzy, którzy tutaj mieszkali, sami prowizorycznie jakoś klajstrowali to wszystko i niby remontowali ten dom. Dopiero później mama jakąś pożyczkę, zdaje się, wzięła i dach zrobiło się normalnie. Nie pamiętam już tych czasów. W każdym razie lokatorów żeśmy mieli mnóstwo. Na końcu ja wróciłam i nie mogłam się w Warszawie zameldować. Wróciłam później, dopiero w 1950 roku, bo tam [w Łodzi] zdążyłam jeszcze wyjść za mąż. Te czasy jakoś najmniej pamiętam.
- Jak pani pamięta koniec wojny?
Musiałam być już chyba w Łodzi… Jeszcze żeśmy mieszkali wszyscy razem w Łodzi u wujostwa. Pamiętam, mój wuj, jak mieszkał [w Łodzi] przed wojną, to był dyrektorem gimnazjum, sam robił wino. Miał duże gąsiory. Jak wrócił do Łodzi, to jego woźny z gimnazjum (nazywał się chyba Leder, nie wiem) mówił do wuja: „Panie dyrektorze, tu pana [własność]. Ja przechowałem to wino, co pan zrobił”. Wuj się ucieszył i mówi: „Są dwa gąsiory, to jeden jest pana, a drugi pan mi da”. Wtedy, pamiętam, żeśmy to wino spełniali, to było dosyć wesoło. To był właśnie może koniec wojny. Jak żeśmy wrócili z tej wsi do mieszkania wuja (które było duże), to nas sporo osób tam wtedy zamieszkało. W każdym bądź razie wszyscy żeśmy się tam zmieścili, w tym pierwszym momencie. Dopiero później zaczęli ubywać, każdy się starał jakoś usamodzielnić. Lepsze czasy mniej się pamięta. To, co człowiekowi bardzo za skórę wchodziło, to się lepiej wżyna w pamięć.
- Jaka jest po latach pani refleksja na temat Powstania?
Na pewno chcieli dobrze, ale mam za małą wiedzę, żeby móc opiniować czyjąś decyzję. Na pewno to byli patrioci i wydawało im się, że tak będzie najlepiej. Tam nie było złej woli. Wydaje mi się, że nie mnie jest oceniać, naprawdę. Do nikogo nie mam pretensji. Okupione było [Powstanie] może wieloma niepotrzebnymi ofiarami, ale też nie wiadomo, jakby było, gdyby stało się inaczej. Nie wiadomo, jakie Niemcy mieli zamiary, też chcieli nas przecież zupełnie zniszczyć. Nie wiadomo, z której strony, co [by nas spotkało]. Zostawiam to mądrzejszym. Wtedy to było tak, że każdy się cieszył, że przeżył, bo tylko życie się liczyło. Łatwo było je stracić.
Warszawa, 13 stycznia 2009 roku
Rozmowę prowadził Błażej Szulc