Izabella Sawaszyńska-Ignatjew

Archiwum Historii Mówionej

Nazywam się Izabella Sawaszyńska-Ignatjew. Urodziłam się 6 marca 1936 roku. Mój tata Jerzy był inżynierem, skończył Politechnikę Warszawską, Wydział Budownictwa Wodnego. Mama również pracowała przed wojną zawodowo jako księgowa, urzędniczka w Beście. To była prywatna firma, która zajmowała się budową stawów rybnych w majątkach ziemskich. Mieszkałam i urodziłam się na ulicy Nowogrodzkiej 24, mieszkałam od strony ulicy. Była to typowa czynszowa kamienica warszawska z oficynami, z kapliczką w części centralnej, z trzepakiem obowiązkowo. Tam nie tylko trzepało się dywany, ale i dzieci bawiły się na tym trzepaku, wygibasy rozmaite się robiło.

  • Czy pamięta pani wybuch wojny?

Byłam ledwie trzyletnim dzieckiem, gdy wybuchła wojna. Przypominam sobie, że rodzice zadecydowali, że przemieszczamy się na okres najcięższych bombardowań do Sądów, wtedy na ulicy Leszno. Mój wujek był adwokatem i stąd łatwiej tam było się umieścić, dostać. Tam jakiś czas byliśmy. [Jak byliśmy] w drodze do Sądów, paliła się Warszawa. Wspominam, że widziałam koło pomnika Kopernika – ten obraz zapamiętałam – konia zabitego. Małe dziecko w takim przypadku zachowuje obraz na długo. Nasza służąca Stefcia powiesiła w tym czasie obraz Matki Boskiej Częstochowskiej w drzwiach balkonowych i nie poszła do Sądów. Szczęśliwie nie padła żadna bomba ani pocisk, dom przetrwał.
Mieszkaliśmy na pierwszym piętrze. Pamiętam, że w czasie okupacji siadywałam na balkonie i głowę przeciskałam między sztachetkami, oczekując na rodziców. Jeśli spóźniali się… Jednak miałam lęki i obawy, że coś może się im stać, jeżeli o określonej porze nie wracali do domu.

  • Jak pani wspomina lata okupacji? To były lata pani dzieciństwa. Czy miała pani koleżanki wśród sąsiadek, czy bawiła się pani na podwórku, czy chodziła pani do sklepu?

Do sklepu nie chodziłam, bo jeszcze byłam za mała. Do jakiegoś przedszkola chodziłam i potem do szkoły. Tam poznałam Basię Sieroszewską, to była wnuczka pisarza Wacława Sieroszewskiego, z którą odnowiłam kontakty, nawet w ubiegłym roku się spotkałyśmy. Ona ma zajęcia artystyczne, obecnie też już ma emeryturę. Pamiętam z czasów szkolnych czy przedszkolnych, jak uraczyli mnie zupą rybną i od tego czasu nie mogę jeść ryb. To jakieś małe rybki, kilki się nazywają. Z nich zrobiono zupę rybną, to widocznie miało być bardzo odżywcze i dzieci miały miskę tego zjeść. Od początku nie mogłam tego zjeść, ale wmusili we mnie tę miskę, następną. Niestety je oddałam. Został taki defekt w moim życiu, że nie znoszę zapachu ryb i tych wszystkich [dań], które pachną rybą, na przykład śledzia. Wszyscy zachwycają się śledziami, ja do ust nie biorę.

  • Czy pamięta pani łapanki na ulicach?

Gdy z mamusią szłyśmy na przykład Nowym Światem, a patrole niemieckie… Zwykle po dwóch uzbrojonych szło z karabinami. Wtedy moja mama, widać, bardzo się denerwowała, bo mnie mocno ściskała za rękę. Ten uścisk do tej pory pamiętam. Przypominam sobie łapankę na Krakowskim Przedmieściu. Znalazłam się tam z moim tatą. Ludzie jakoś rozstąpili się, uciekli w porę. Myśmy się znaleźli naprzeciwko tyraliery Niemców, uzbrojonych zresztą. Mój tata był odważny, chyba dobrą decyzję powziął, nigdzie na bok nie umykaliśmy, tylko szliśmy na wprost Niemców, a oni nas przepuścili najzwyczajniej w świecie, rozeszli się bokiem. Nikt nas nie legitymował, widocznie nie byliśmy podejrzani. Mój tata okazał się odwagą i sprytem, zresztą nie pierwszy raz. Powiem, jak z Powstania Warszawskiego wychodziliśmy.

  • Proszę powiedzieć o aresztowaniu taty.

To w przypadkowej łapance na ulicy, tramwajem jechał. Jak to Niemcy – wygarniali. Trafił na Pawiak. Nie jako więzień polityczny, w ogóle nie wiadomo jako kto, złapali i koniec.

  • Jak długo był na Pawiaku?

Wystarczyło, żeby był tam około dwóch miesięcy i wrócił wychudzony, wynędzniały. Mam fotografię, która była wykonana po jego powrocie do domu. Siedzę obok niego, szczęśliwa, że wrócił. Zresztą nie wrócił tak prosto. Wspomniałam, że mój wuj był adwokatem. Miał jakieś kontakty i za jakąś złotą monetę go wypuścili.

  • Czy tata był konspiracji?

O ile wiem, to nie.

  • Ktoś z pani rodziny może był w konspiracji?

Nie. O tym nie wiem. Mój tata pracował przed wojną i w czasie wojny w Powszechnym Zakładzie Ubezpieczeń Wzajemnych, obecnym PZU, i jeszcze w Beście, gdzie moja mama, tam się zresztą poznali. Koleżankę Basię miałam, ale jeszcze inną koleżankę miałam, która przychodziła do sąsiadki i mówiła do mnie: „Lizuniu − a ja mam na imię Iza − daj mi tę lalkę, pobawić się nią”. Miałam szmacianą jedną jedyną lalkę, naprawdę jedną, nie chciałam dać, niestety. To dziecko płakało, prosiło, a ja nie, lalkę przytrzymywałam.

  • Miała pani jedną zabawkę?

Jedną taką lalkę pamiętam. Natomiast bawiłam się doskonale książkami, była piękna biblioteka, była encyklopedia powszechna geografii, nie tylko geografii, to była encyklopedia Michalskiego. Najbardziej lubiłam siedzieć sobie na podłodze, wyciągałam te tomy i przeglądałam. Bardzo to lubiłam.

  • Jak zapamiętała pani wybuch Powstania Warszawskiego?

Odwiedził nas profesor Staff, brat pisarza. Miał jakąś sprawę do mojej mamy. Wyszedł na ulicę, pozostawiając parasol. Myśmy wybiegły za nim, to znaczy moja mama mnie za rękę wzięła i szukałyśmy go w tłumie. Doszłyśmy aż do Marszałkowskiej, bo mieszkałam na Nowogrodzkiej 24, to niedaleko, czwarty czy szósty dom od Marszałkowskiej. Wtedy już była godzina „W” albo przed samą godziną „W”. Bardzo dużo ludzi na ulicy Marszałkowskiej było, wielki tłum, wszyscy gdzieś się spieszyli, wielki nastrój podniecenia. Potem nasz dozorca (był taki Jan) zamknął bramę. Mojego taty jeszcze w domu w nie było, więc znów była nerwowa atmosfera w rodzinie. Koło szóstej dotarł do domu.
Jeszcze muszę opowiedzieć o dwóch zdarzeniach przynajmniej z czasów okupacji. Przez jeden tydzień miała jedna połowa ulicy światło [prąd], przez drugi tydzień druga połowa ulicy, numery parzyste i nieparzyste przez tydzień. Jest taki czas, że (mamy numery parzyste) światła nie ma. Nagle światło się pojawia, jakiś krzyk, hałas, krzyki Niemców. Dozorca otworzył bramę, wbiegł ktoś do bramy, za nim Niemcy. Uciekał jakiś człowiek, nie wiemy, kim był. Schronił się w jednej z oficyn na trzecim piętrze, u jakiejś niewiasty. Niestety Niemcy zaczęli wszystkie mieszkania penetrować i go stamtąd zabrali. Na naszych oczach go nie zabili, ale zabrali go.
Drugi moment, powiedziałabym: jeszcze gorszy. To był środek dnia, raptem pełno ludzi znalazło się na naszej posesji, dozorca zamknął bramę. Na klatce schodowej też było wiele osób. Z trwogą wszyscy opowiadali, że Niemcy przywieźli więźniów. Już wtedy zaczęły się masowe rozstrzeliwania na ulicach. Rzeczywiście. Ponieważ Nowogrodzka była pierwszą równoległą do Alej Jerozolimskich, więc myśmy oczywiście wszyscy słyszeli serie strzałów, moment, kiedy ci ludzie ginęli. Nawet nie mogli wtedy krzyczeć: „Niech żyje Polska!”, bo im zakneblowano usta. Płacz, modlitwy, rozpacz. Po jakimś czasie dozorca bramę otworzył i ludzie się rozeszli.
Jeszcze jedna historia. Jakieś bombardowania się zaczęły. Nie wiedzieliśmy (teraz wiem, co to było), kto to bombardował. Nadlatywały samoloty i zrzucały bomby, bomby padały na mieszkalne budynki. To były samoloty sowieckie, które prawdopodobnie miały zbombardować Dworzec [Główny], bo mieszkaliśmy niedaleko. Jakoś nie mogli trafić, zresztą jakaś obrona przeciwlotnicza była. W różnym miejscu te bomby spadały. Tak że sąsiadka, pani Wielochowska (z moją mamą zawsze uciekały w futrze do piwnicy, jak było bombardowanie) brała mnie za rękę i oglądałyśmy, że rozbity dom, jakiś nieboszczyk leży przykryty papierami. Takie obrazki jako dziecko też musiałam przetrawić.

  • W czasie Powstania też uciekaliście do piwnicy?

To było normalne. Wszyscy lokatorzy spędzali gros czasu w piwnicy, aczkolwiek zaglądało się do domu, bo trzeba było jakieś posiłki przygotować. W czasie okupacji moja mama gromadziła suchary, to była podstawowa rzecz. Wszyscy, co przeżyli wojnę, okupację, powiedzą, że nie wyrzucało się chleba, broń Boże. Jak się zesechł, to w worki lniane i się gromadziło to pieczywo. I to było podstawowe wyżywienie. Póki w domu były jeszcze jakieś kasze czy inne cukry, coś się gotowało. Gros czasu siedzieliśmy w piwnicy i trzeba było tam żyć. Między kolejnymi domami zrobiono otwory, można było [przejść] całą ulicę, aż do Poznańskiej dojść. Była barykada od strony Alej Jerozolimskich na Poznańskiej, gdzieś się tam przechodziło na drugą stronę. Pojawili się oczywiście, to była wiadoma rzecz, harcerze, którzy roznosili listy, Powstańcy, którzy roznosili gazetki. Tych gazetek było dużo, różnych opcji, jak to się teraz mówi i dzieje.

  • Czy te przebite przejścia były również u was w piwnicy?

Oczywiście, że tak.

  • Przechodzili Powstańcy?

Przechodziło się, tak, ciąg piwnic był aż gdzieś do Poznańskiej. Być może, że w stronę Marszałkowskiej też.

  • Skąd czerpaliście wodę? Czy była jeszcze w domu? Do jakiego czasu?

Tego nie pamiętam, musiała być jakaś studnia, ale chyba nie na terenie tej posesji. Na Mickiewicza, gdzie mieszkałam po Powstaniu, w budynku Mickiewicza 34/36, była studnia głębinowa i tam przychodzili ludzie z rozmaitych posesji. Niestety było przecież parę nalotów, jakieś bomby czy pociski spadły i ludzie stojący w kolejce po wodę ginęli. Ale to na Mickiewicza 34, wiadomości o tym miałam już później.

  • Czy przetrwaliście niektóre momenty nalotów w mieszkaniu?

Moja babcia razem z moimi ciotecznymi siostrami grała w karty, bo coś trzeba było z tymi dziećmi robić.
  • Pamięta pani, jaka to była gra?

W durnia się grało oczywiście, w tysiąca, takie dwie były podstawowe. Gry jeszcze miałam. Ciekawa rzecz, mój stryjeczny brat i mój stryj z żoną w 1944 roku z Brześcia nad Bugiem, gdzie mieszkali, uciekali przed Sowietami. To się potem źle dla nich skończyło. Ich syn Jarosław był o parę lat starszy ode mnie i uciekając z Brześcia, parę gier planszowych miał ze sobą. Oni przed Powstaniem wyjechali, a gry zostały, tak że jeszcze tym się bawiliśmy: jakieś okręty, nie wiem już, jakie to były. Wiem, że były takie gry.
Któregoś razu, gdy siedziałyśmy z babcią w przedpokoju, gdzie nie było okien (dzielił mieszkanie na stronę od ulicy i od podwórza), nagle zrobiło się ciemno, czarno, powietrza. Nie było słychać huku. To jest bardzo ciekawe. Jeżeli człowiek znajduje się tuż przy wybuchu, to nie słyszy tego wybuchu, więc bez wybuchu raptem takie zjawisko. Potem się okazało, że to tak zwana szafa. To były pociski, które Niemcy na moście Poniatowskiego rozkręcali i to strasznie wyło najpierw. Nie wiem, czy to był pocisk tego typu, czy jakiś inny, dość, że zniszczył oficynę. Nas więc od śmierci dzieliły metry. Równie dobrze ów pocisk mógł spaść we frontową część budynku, gdzie byliśmy. Tam zginęło kilkanaście osób. W czasie Powstania były modlitwy stale. Pamiętam: „Pod Twoją obronę uciekamy się…” i śpiewy przy kapliczce, względnie w jakimś takim pomieszczeniu parterowym trwały.

  • Czy przychodzili do tej kapliczki również Powstańcy?

Powstańców nie pamiętam. Tych raczej, co w piwnicach roznosili jakieś gazetki czy listy, czy jakieś wiadomości. Tak bardzo ich nie pamiętam, żeby w opaskach, w hełmach, tego nie przypominam sobie. Chyba za mała byłam, nie rozumiałam do końca, o co chodzi.

  • Był taki moment, kiedy uratowała pani życie mamie i gosposi.

W pewnym momencie, po upływie trzech, czterech tygodni Powstania, musieliśmy się z Nowogrodzkiej ewakuować. Zdecydowali rodzice, że do budynku PZUW, który mieścił się na ulicy Kruczej, to był przyzwoity, mocno zbudowany dom i jakby macierzysty dla pracowników. Tam przenieśliśmy się, uciekaliśmy nawet. Potem okazało się, że nie ma na czym spać, uje jakiejś poduszki, kołdry, ubrania, więc moja mama zdecydowała… Ale mnie nie odpuszczała, mnie też zabrała ze sobą i ową Stefcię, która rozwieszała wtedy obrazy. Wróciliśmy do domu, posługując się przejściami na ulicy Kruczej, pod barykadą na ulicy Kruczej. Trzeba było bardzo uważać, bo snajperzy, to było wiadomo, z budynków w Alejach strzelali. Dotarliśmy do naszego domu, który jeszcze stał, do naszej piwnicy, gdzie zgromadzono ubrania, jakieś kosztowności, nie wiem, co jeszcze, książki, kołdry, które nam służyły czy poduszki. Dość, że zabrałyśmy wtedy, co dało się unieść. W powrotnej podróży (to było na ulicy Kruczej albo blisko Wspólnej, albo Hożej) mogę powiedzieć, że uratowałam życie mamy i Stefci. Pierwsza wyczułam nadlatujące niebezpieczeństwo w postaci samolotu, czułam jego obecność na plecach. Hałas, szum, rozpoznałam, że nadlatuje. Wiem, że złapałam te panie. Czy pociągnęłam, czy krzyczałam, dość, że wbiegłyśmy do pierwszej bramy, jaka była na brzegu. Czy spadły bomby w tejże bramie? W załamku muru, gdzieśmy weszły (to było wejście na klatkę schodową, ale dosyć płytkie), stałyśmy. Trafiły gdzieś bomby w pobliżu, znów zrobiło się takie powietrze, że nie było czym oddychać, kurz straszliwy i huki było słychać. Moja mama zaczęła krzyczeć, płakać. Coś ją zraniło w nogę, jakiś odłamek, na szczęście niezbyt szkodliwie, ale byli ranni od razu i też pewno zabici. Myśmy się po jakimś czasie ewakuowały z tego miejsca. Jak wracałyśmy, już tego nie pamiętam.
Samo wyjście z Warszawy, to byłam w grupie mieszkańców… Śródmieście było ostatnie ewakuowane, wszystkie inne dzielnice wcześniej. Niemcy robili, co chcieli. Mordowali ludność, zwłaszcza na Woli w początkowych dniach Powstania. Potem się okazało, że były straszne straty w ludziach. Ocalili centrum i wychodziliśmy jakąś szeroką ulicą. Mogła to być aleja Niepodległości. Mnóstwo ludzi z węzełkami, z tobołkami. Przypominam sobie moment, kiedy Niemiec (oczywiście po bokach szli Niemcy z karabinami) odebrał od kobiety, która była w pobliżu nas, małego pieska, którego niosła na ręku i sobie dla wprawy na naszych oczach go zastrzelił. Drobną zabawę miał. To było bardzo przykre, to jako dziecko pamiętam specjalnie.
Doszliśmy aż do Ursusa. Tam były wielkie hale, jakieś maty na podłogach. Od razu nas obeszły wszy. Nie pamiętam, co było z jedzeniem. Pewno te suchary mieliśmy jeszcze. Kto nas tam karmił? Było RGO, taka organizacja. Być może, że oni pomagali uciekinierom. Potem segregacja była. Zdolni do pracy w Reichu mężczyźni, młode kobiety na prawo, kobiety z dziećmi czy starsze osoby na lewo. Tak nas posegregowali, że mój tata trafił oczywiście na wyjazd. Ale był na tyle bezsprzecznie odważny, że (mimo że znalazł się po stronie niewłaściwej) przesunął się za plecami Niemców segregujących i do nas dołączył. To był na pewno akt odwagi, bo gdyby oni to zauważyli, też mogłoby się źle skończyć.

  • Co zabraliście z domu, wychodząc z Warszawy?

Mama zabrała słynne futro karakułowe, w którym zawsze schodziła do piwnicy, jak były jakieś bombardowania. Ono służyło przez wiele lat. Ponieważ się wycierało, więc było skracane, aż kurtka została już dobrze po wojnie. Jeszcze sporo lat mama w tym chodziła. Bieda była przecież, naprawdę trudno było. Cośmy wynieśli? Zapewne nie niosłam jakichś ciężarów, może jakąś poduszkę czy coś mi dali. Mama coś z odzieży musiała mieć ze sobą, bo w późniejszym etapie naszej wędrówki służyły te rzeczy do wymiany. Trochę monet jakichś, które rodzice mieli. To nie było dużo, jakieś pięciorublówki były gdzieś zakamuflowane. Mama miała gdzieś wszyte w tymże futrze, więc dlatego może i wynosiła. Jeszcze w jakimś innym ubraniu powszywane były te monety. One potem nam służyły jeszcze, więc to wynieśliśmy. Mój ojciec miał trzy marynarki na sobie, które też się przydały, bo stopniowo uległy zniszczeniu. Wychodziliśmy, to jeszcze było ciepło. Tylko nie przypominam sobie, żeby ojciec miał jakiś płaszcz. W co byłam ubrana, też nie pamiętam,

  • Jakie pani miała buty?

Z Warszawy to jeszcze w jakichś trepkach wychodziłam, ale zimą chodziłam w drewniakach typowych, bo nie było butów. Tak że wieźli nas potem pociągiem do Koniecpola, to kierunku Częstochowy było, wagonami otwartymi, towarowymi. Dobrze, dlatego że dzięki temu ludność miejscowa wrzucała dla nas jakieś owoce, chleb. Kto chwycił, to miał. Tak dojechaliśmy do Koniecpola.

  • Jak długo jechaliście?

To chyba nie zajęło wiele czasu, nie wiem. Po południu jakoś wyjechaliśmy. Chyba kilka godzin, nie tak długo. W Koniecpolu na rynku ustawili wszystkich i następne było dzielenie nas na takich, co się nadają do pracy i nie. Myśmy z mamą trafiły do jakichś ludzi, którzy nas przyjęli życzliwie. Potem się u nich przez wiele tygodni było i sypiało. A ojciec trafił do obozu. Niemcy nie bardzo wiedzieli, co z tymi ludźmi robić. Głównie im kazali taczać wagony kolejowe w tę i z powrotem, widocznie musieli czymś ich zająć. Worki z cementem nosili, z czymś jeszcze, więc te marynarki mu tam poszły dwie wierzchnie. Mama mogła nosić jemu zupy, co też było dziwne. To nie był żaden obóz koncentracyjny, [to był obóz] pracy, ale mogły przychodzić nawet żony. Dawała mu jedzenie, bo tam, zdaje się, głodno było. Za którąś pięciorublówkę został stamtąd wypuszczony. Potem droga do Częstochowy, oczekiwanie na dworcu ileś godzin. Nie umiem powiedzieć ile, wreszcie jakiś pociąg przyjechał. Do przedziału się dostaliśmy, ale ludzie jechali na buforach, na stopniach, na dachu, wszędzie. Dotarliśmy do Częstochowy, u przyjaciół mojego ojca zatrzymaliśmy się parę dni. Potem był Kraków i potem Murzasichle, miejscowość dobrze wspominana przez narciarzy wszystkich, w pobliżu Poronina i Zakopanego. Instytucja PZU wynajęła u bogatej gaździny, która miała, poza własnym domem, dom letniskowy i tam nas pomieszczono po jedną, dwie rodziny w jednym pokoju. Jakoś nas tam upchano.

  • Rodziny warszawskie?

Tak, to byli wszystko uciekinierzy z Powstania, z Warszawy. Tam poszłam do szkoły. Szkoła była bardzo ciekawa, bo wiele tam dzieci się nie uczyły, głównie musiały pomóc panu dyrektorowi wodę przynieść, narąbać drzewa – te miejscowe dzieci. Ale do tej szkoły chodziłam. Pamiętam, że jakieś orły robiłam (pokazano mi) na śniegu, a zima była tego roku bardzo śnieżna, olbrzymie ilości śniegu, zaspy, ja w drewniakach. W szkole czegoś się uczyliśmy, była druga klasa wtedy. Pamiętam swój płacz. Dostałam jedynkę i zrozpaczona byłam, przyszłam do domu. Już trochę chodziłam do szkoły w Warszawie. Co to za stopień? Okazało się, że w krakowskim jedynka to był odpowiednik piątki, więc okazuje się, że się niby dobrze uczyłam. Ale ten swój płacz, rozpacz pamiętam, dlaczego dostałam jedynkę za coś.

  • Czy pamięta pani święta Bożego Narodzenia w tamtym okresie?

Nie, świąt Bożego Narodzenia zupełnie nie pamiętam, natomiast przypominam sobie najście Niemców. Był taki moment, że zaczęli polować na uciekinierów w samym Krakowie i pod Krakowem. Znowu wszystkie młodsze osoby, nadające się do pracy… Wtedy owało im w fabrykach zbrojeniowych i innych, już Niemcy chyli się ku upadkowi, ale siła robocza jeszcze była potrzebna. Myśmy jedli akurat śniadanie. Przepisowo była czarna kawa zbożowa z cykorii, był czarny chleb, była marmolada z buraków. Jeszcze pamiętam Niemca, który zaglądał pod łóżko, czy tam się ktoś nie kryje. Mój ojciec miał papiery stosowne, bo był zatrudniony w PZU, to była dobra instytucja wtedy, jakoś chroniła. To był trochę nieprzyjemny moment. Było bardzo biednie, ubogo, ci górale wcale nas niczym nie obdarowywali, trzeba im było za wszystko płacić, między innymi rzeczowo, czyli jakieś ubrania, rzeczy, licho wie co. Już sobie nie przypominam. Moja mama zapewne za coś kawałek masła czy szklankę mleka, litr mleka dostawała. To nie było proste, oni nie bardzo byli chętni. Zresztą górale, zdaje się, do tej pory dudki liczą.
Przetrwaliśmy, wkroczył pierwszy wyzwoliciel do Murzasichle. Odznaczył się w ten sposób, że wystrzelał, co miał w karabinie, i padł. Był kompletnie pijany. Górale się nim zajęli, jeszcze go dopoili do reszty, tak że już nie był groźny. To jakiś maruder był. Nie wspomniałam o tym, jak udałam się do toalety, która była na zewnątrz tej willi czy chałupy i nagle z lasu wyszło dwóch panów w panterkach, z karabinami. Od razu mnie spytali: „Gdzie jest twój tatuś?”. Natychmiast skłamałam, że go nie ma. Oczywiście był. To byli partyzanci. Weszli do tego budynku, u kogoś się zatrzymali, zostali nakarmieni, napojeni, tak że cały dzień spędzili i wieczorem się udali do lasu z powrotem. Taki moment sobie przypominam. Potem jakiś góral się podjął do Myślenic nas zawieźć, ale powiedział, że dalej już nie jedzie, bo już nacierała armia sowiecka. Moja mama miała pół litra alkoholu, znalazła samochód ciężarowy, kobiety tam były, żołnierki, mężczyźni. Obiecali mamie, że za godzinę czy pół w którymś miejscu będą, to nas zabiorą. Mama moja w naiwności swojej ten towar przetargowy w postaci pół litra wódki im oddała, oni się nie pojawili wcale, wypili zapewne zaraz. Już nie przypominam sobie, jakim sposobem dotarliśmy do Krakowa. Tam opiekowano się uciekinierami. Właśnie wkroczyły wojska sowieckie czy radzieckie do Krakowa.
Wkrótce znaleźliśmy się w Łodzi, zaraz po wojnie. Ponieważ Warszawa była tak zdewastowana, zniszczona, nowy rząd nie był pewien, gdzie będzie stolica. Raczej sądzono, że stolicą będzie Łódź. Tam ściągali ludzie i tam urzędy powstały, i nas tam skierowano. Tam byłam ponad rok albo i więcej, najpierw w takim kołchozowym mieszkaniu, gdzie dwie rodziny w dużych pokojach były. Był taki jeden ancymon, Jarosiński się nazywał (adwokatem potem został), który zamykał się w jedynej toalecie, a było przynajmniej kilkanaście osób. Trzeba go było prosić, żeby stamtąd wyszedł. Jakiś był oporny strasznie.

  • Miała pani już dziewięć lat, kiedy zamieszkaliście w Łodzi?

W 1936 roku się urodziłam, to dziewięć lat.

  • To był czas Pierwszej Komunii Świętej.

Właśnie, [mam] zdjęcia z Łodzi. Po raz pierwszy naoglądałam się tyle filmów. Tam było kino na ulicy Przejazd, nazwy tego kina nie pamiętam. Jakoś mogłam chodzić do kina, widocznie tanie były bilety. Tam obejrzałam dwa filmy, które do tej pory pamiętam. Bardzo dużo filmów obejrzałam, nawet prowadziłam kartotekę. Jeden to był „Wielki Walc”, to był film niewątpliwie przed wojną nakręcony, o Straussie i jego rodzinie. Muzyczny film, przepiękny, z muzyką Straussa, którą miałam okazję po raz pierwszy usłyszeć. A drugi film, jeszcze piękniejszy, to był „Hamlet” z Olivierem w roli głównej. To pierwsza taka wersja „Hamleta”, piękny to był film. Potem był film Kozincewa, jeżeli nazwiska nie pomyliłam, rosyjski, ale on się nie umywał do tamtego „Hamleta”. Przynajmniej na mnie zrobił wrażenie szalone, zwłaszcza duch ojca w zamku.
W tym kołchozie mieszkaliśmy trochę, a potem mój tata zdobył mieszkanie na ulicy Radwańskiej, nawet trzypokojowe, ale w jednym nie można było w ogóle mieszkać, ponieważ jakiś pocisk trafił i dziura była w ścianie, wentylacja na zewnątrz, tak że można było tylko w dwóch zamieszkiwać. Tam się okazałam być lunatyczką. Potem już więcej tych sztuk nie robiłam, ale kiedyś, jak księżyc bardzo świecił na mnie śpiącą, to podobno (ojciec siedział gdzieś blisko), sobie wstałam i zaczęłam po ścianie gdzieś maszerować. Oczywiście mnie położyli, przysłonili okno. Chodziłam w Łodzi do szkoły. Tłok był niesamowity, jeździło się tak, że musiałam się wśrubowywać do tramwaju, żeby dojechać do szkoły. Aż kiedyś nadziałam się na guzik od czyjegoś palta i żeby wysiąść z tramwaju, to kępę włosów musiałam wyrwać, bo wyjść nie mogłam w ogóle. Zresztą w Warszawie po wojnie była podobna sytuacja, też jeździło się na stopniach.
  • Jaka była różnica między Łodzią a Warszawą, kiedy wróciła pani do Warszawy?

W Łodzi (nawet w tym mieszkaniu naszym) nie mieliśmy wody. Tak Łódź była traktowana przez fabrykantów niestety. Oni mieszkali w pałacach, a ludność miała bardzo złe warunki. Nawet w domu czynszowym, trzypiętrowym czy dwupiętrowym, nie było wody, chodziło się na ulicę po wodę. Piwnic nie było, przypominam sobie, tylko komórki. Widziałam szczury latające po podwórzu, jeden to taki straszny jak kot.

  • Nie wspomina pani dobrze Łodzi?

Nie. Jeszcze ten ścisk w tramwajach. Kino dobrze wspominam i te filmy. Jeszcze mogę powiedzieć, że dzieci w czasie wojny w Łodzi w ogóle się nie mogły uczyć, tak że miałam wtedy dziewięć lat, a były panienki i chłopcy, co mieli siedemnaście, osiemnaście lat i byli w trzeciej klasie dopiero, razem ze mną. Do tego bardzo biedni, bardzo nędznie ubrani. Panowała wszawica straszliwa, dzieci łódzkie były zawszone okropnie. Przypominam sobie dziewczynę, proste włosy miała, gnidy jej siedziały jedna obok drugiej. Tak że obyczaj był taki, że pierwsza rzecz, jak wracałam ze szkoły, to był w użyciu tak zwany gęsty grzebień (nie wiem, czy teraz w ogóle się takie rzeczy zdarzają), którym się wyczesywało (przepraszam bardzo, ale tak to wyglądało) te wszy i palcem tłukło. Potem jakieś mieszanki, spirytusy czy inne dostałam wylewane na głowę. To wiele nie pomagało, bo z powrotem w szkole się zarażałam wszami. Po latach, jak miałam staż położnictwa w szpitalu na Inflanckiej, bo jestem lekarzem z zawodu, to zdarzały się, i to dosyć często, kobiety, które przybywały do porodu i miały wszy. Te z okolic podwarszawskich: Buraków, Młociny, Marymont. Zawszawione kobiety. Księgę mieli całą z nazwiskami, imionami. Nie wiem, czy o tych wszach dalej mówić, bo okropne to było. Kiedyś taką głowę ma zakręconą, bo zlewali octem (ocet sabadyli się nazywał), zakręcali ręcznikiem. Ona rodzi, patrzeć, a tu wesz jej wyłazi na czoło. Jak ją utłuc? Tu rodząca… Tak że takie czasy. Młodzi nie pamiętają ani słyszeć nie chcą o tej biedzie strasznej, o tych trudach życia codziennego.

  • Proszę powiedzieć o powrocie do Warszawy.

Instytucja, o której wspomniałam, PZUW, miała jeszcze przed wojną wybudowane własne budynki dla mieszkańców. Odnowiono dom na Mickiewicza 34/36. On w paru miejscach był trafiony bombami, między innymi mieszkanie, w którym mieszkałam, było zrujnowane po części, w dużym pokoju. Wróciliśmy do wyremontowanego, odnowionego budynku. Zupełnie oniemiałam. Po tych wielomiesięcznych przeprowadzkach i pobytach w różnych miejscach, do jasnego, pięknego, przestronnego mieszkania weszliśmy. Tylko że w mieszkaniu nic nie było poza naszymi walizkami, które przyjechały. Stopniowo rodzice jakoś meblowali.
Poszłam do szkoły. Chodziłam do szkoły podstawowej. Najpierw na Cieszkowskiego, w mieszkaniu prywatnym zorganizowano. Nauczyciele jeszcze przedwojenni, dobra była kadra. To trwało rok, może półtora. Potem do siódmej klasy poszłam już do szkoły imienia Stefanii Sempołowskiej, która przed wojną była szkołą imienia Aleksandry Piłsudskiej. Czasy takie nastały, że skończyłam tę szkołę w 1953 roku (akurat wtedy Stalin umarł) i do tego czasu nie wiedziałam, że to była szkoła imienia Aleksandry Piłsudskiej. Nie wolno było nauczycielom tego powiedzieć. Nauka historii była taka, że głównie ruchów rewolucyjnych nas uczono, a moja nauczycielka historii motała się w tych datach i my też, tak że słabo znałam historię po skończeniu szkoły średniej.

  • Proszę powiedzieć o odbudowie Warszawy? Czy brała pani udział w odgruzowywaniu?

Najpierw, jako dziecko, wędrowałam po Warszawie z rówieśnikami. Oglądałam, jak walił się most wysokowodny, który był zbudowany jako przeprawa przez Wisłę po wojnie. Najpierw łodziami tylko się przeprawiali ludzie z brzegu na brzeg, więc zbudowano drewniany most, nazywał się wysokowodny, to znaczy wysoko nad powierzchnią wody. Ale przyszła zima, chyba to był rok 1947 lub 1946, i most runął, bo szły straszliwe kry. Byłam świadkiem tych wydarzeń. Wróciłam późno do domu, lanie dostałam za to, że mnie nie ma. Jak rodzice byli w pracy, to z koleżankami chodziło się po gruzowisku. Przed domem na Mickiewicza były stawy, były równocześnie wysypiska gruzów warszawskich, gdzie się chodziło i zbierało jakieś błyskotki. Kawałki potłuczonych talerzy z koleżanką zbierałam, takie zjawiska znajdowałyśmy, takie zdarzenia były. Wyprawiłam się kiedyś na Stare Miasto. Dróżką gdzieś na wysokości pierwszego piętra w zwałach gruzu maszerowało się. Naprawdę, wszystko leżało w gruzach do poziomu pierwszego piętra albo wyżej, tylko ścieżki były wydeptane między tymi gruzami. A czy w odgruzowywaniu brałam udział? Później budowałam Stadion Dziesięciolecia, ale to już będąc na studiach. Raz nas na budowę wyprowadzono, ale byłam taka gorliwa… Niewiele osób przyszło, w jakimś błocie taplać się trzeba było, bo już stały części stadionu, ale na dole jeszcze pełno było błotka. Tak że się stamtąd wycofałam raczej szybko. To tak było. Byłam za mała, żeby odgruzowywać.

  • Czy ma pani poczucie, że wojna zabrała pani dzieciństwo?

To jest ciekawe pytanie. Miałam takie dzieciństwo, jakie miałam. Miałabym na pewno lesze, gdyby nie wojna. Mój ojciec był inżynierem, dobrze przed wojną powodziło się rodzicom w ostatnim roku czy latach. Na pewno materialnie byłoby inaczej, ale przyswoiłam sobie to, co było, i specjalnie nie żałuję. W końcu dzieci potrafią się bawić skromnie, nie potrzebują mieć wielkich, kosztownych zabawek.

  • Co pani rodzice sądzili o Powstaniu?

To jest nierozwiązana kwestia. Jedni zawsze mówili, że było niepotrzebne, inni, że jednakże przydało się do jakichś przyszłych celów. Z tego, co pamiętam, to ojciec raczej mówił, że to był zryw, jednakże zbyt wielkie koszty poniosło miasto i ludność, bo dwieście tysięcy osób zabitych, reszta wypędzonych, którzy często nie wrócili w ogóle, zniszczone miasto, straszliwe straty materialne w kulturze.

  • Pani podziela to zdanie taty?

To jest jedna strona medalu. Ale myślę sobie, że druga strona medalu byłaby taka, że gdyby wkroczyły wojska sowieckie i słynne NKWD, które już wkroczyło wcześniej i robiło porządki na wschodzie, to obawiam się, że cała młodzież akowska, która tak dzielnie walczyła z Niemcami, padłaby ofiarą. Ocalało ich ileś tysięcy, kilkanaście tysięcy w końcu jako armia, bo „Bór” Komorowski podpisał przecież z Niemcami akt poddania się Powstańców, uznania ich przez Niemców za wojsko. Oni w rynsztunku, czwórkami wyszli, bez broni, ale jednakże byli traktowani inaczej. Gdyby byli pochwyceni przez wiadome osoby i wojska ze wschodu, to niechybnie znaleźliby się najdalej, gdzie można. Ta młodzież by zginęła na pewno. To jest druga strona medalu, ale to jest mój pogląd osobisty.

  • Może jeszcze chciałaby pani opowiedzieć o rzeczach z okresu okupacji czy Powstania, o które nie zapytałam?

Z okresu okupacji pamiętam moment bardzo sympatyczny, jak znalazłam kawałek czekolady i nie wiedziałam, co to jest, bo już sprzed wojny zapomniałam, a w czasie wojny nikt czekolady nie fundował, bo w ogóle nie było czekolady. Nie wiedziałam, co to jest. Było w kredensie w szufladzie. Popróbowałam, okazało się, że to jest bardzo smaczne. Było brązowe, dobre. Potem okazało się, że to była czekolada. To też świadczy o tym, jak było dzieciom i co się jadło. Za to Niemcy rozpijali Polaków strasznie. Każdy pracujący dostawał litr wódki miesięcznie w ramach deputatu. Brakowało tego czy owego, szmuglowano do miasta mięso, ale wódka była, ile kto chce. Tak że jedni wypijali do końca, inni nie wypijali. Takie były momenty i czasy.

  • Skąd się wzięła ta czekolada w państwa domu?

Prawdopodobnie została w szufladzie w kredensie, sprzed wojny. To było na Nowogrodzkiej, w moim pierwszym mieszkaniu. Lubię czekoladę do tej pory.
Jeszcze o domu na Mickiewicza mogę powiedzieć. W momencie kiedy myśmy się tam wprowadzili, był czysty, piękny, odnowiony. Był dozorca, tak zwany wtedy portier (pan Chaciński się nazywał), jego żona, jego rodzina. Zaraz po wojnie były czasy, kiedy ten człowiek dbał o cały teren. Zamykał bramę na noc i otwierał. Na tarasach tego budynku (tarasy były trzy, budynek zaprojektowany z rozmachem) były kwietniki. Wieczorem podlewał te kwiaty. Były kwietniki i trawa na parterze przy budynku, przed wejściem jeszcze, pomiędzy klatkami schodowymi. Zupełnie inaczej wyglądała ta posesja, kiedy PZU zrzekło się administrowania tym budynkiem, a pan Chaciński umarł, zresztą na zawał serca, młodo. Miał córkę, syna czy dwóch, teraz nie pamiętam. Jeszcze żona jego długi czas zajmowała się, robiła to samo, co on. Gdy przyszło przedsiębiorstwo miejskie, to podupadł ten budynek i przez dziesiątki lat był w stanie coraz gorszym.

  • Proszę opowiedzieć o okolicy tego budynku. Czy były tam jakiejś leje po bombach? Jak to wyglądało?

Vis-à-vis na polu, gdzie stoją w tej chwili domy byłych pracowników Huty Warszawa, bo to huta je stawiała, było z jednej strony wysypisko gruzów, z drugiej strony jakieś stawki. Czy to były leje po bombie, czy jeszcze przed wojną były tam małe zbiorniki wody, nie umiem powiedzieć. Tylko wiem, że w pierwszych latach było bardzo sympatycznie, bo żaby kumkały nam na wiosnę, jakieś trytony się łapało i w słoikach się je trzymało potem w domu. Nie wiem, czy to ewolucja żaby, czy to jakieś osobne stwory. Wiem, że to trytony, tak się mówiło i już. Zupełnie inaczej wyglądało otoczenie, chociaż część budynków pozostało niezniszczonych na Słowackiego, na placu Wilsona, ale nie było Merkurego, tak że było szerokie przejście w stronę Słowackiego. Tam kiedyś chmara chłopaków na śmigus-dyngus chciała mnie zlać wodą, ale się nie dałam, uciekałam, pamiętam, szybko jak nigdy w życiu.

  • Pamięta pani wizytację w Szklanym Domu, jak przyjechał sławny malarz?

Nie, o tym się tylko mówiło, że był, ale tego nie sobie przypominam. Jestem poruszona tym, że mogłam dla przyszłości i przyszłych pokoleń swoją skromną opowieść przekazać. Może komuś się przyda to opowiadanie, a przynajmniej niektóre jego fragmenty.




Warszawa, 29 marca 2012 roku
Rozmowę prowadziła Joanna Rozwoda
Izabella Sawaszyńska-Ignatjew Stopień: cywil Dzielnica: Śródmieście Południowe

Zobacz także

Nasz newsletter