Jadwiga Hochlinger, z domu Kościelniak, urodzona 27 lutego 1928 roku.
Urodziłam się w Zduńskiej Woli, to jest koło Łodzi, miałam dwie siostry, Tereskę i Lolę.
Nie, jedna była młodsza o trzy lata, a druga była starsza o rok. No i tam właśnie zastała nas wojna w trzydziestym dziewiątym roku, to tam miałam [jedenaście] lat.
Rodzice… Ojciec pracował w takiej fabryce tkackiej, tam uczył młodzież obchodzenia się z maszynami, a mama była krawcową i ostatnio to szyła w aptece, takie maski przeciwgazowe szyła dla mieszkańców Zduńskiej Woli. Potem przyszło to Powstanie… Przeżyliśmy tę wojnę w trzydziestym dziewiątym roku, no to wszystkie dzieci…
Tak, w Zduńskiej Woli, tam właśnie kopali takie schrony na polu i tam w środku były obudowane deskami, a na wierzchu była ziemia i zasiana trawka, tak że to był taki schron i tam jako dzieci żeśmy wchodziły, i powiedzieliśmy: „Tutaj ta rodzina będzie, tutaj ta rodzina będzie”. Aha, jeszcze wisiała taka szyna i młotek i powiedzieli, że jak będzie bombardowanie, to będą bić tym młotkiem w szynę. A, i potem był taki metalowy talerz i tam pisało „gaz”. Jeżeli będzie gaz, to będą bębnić w tę tarczę. Aha, i potem już ulicą, ulica Piłsudskiego się nazywała, szło pełno ludzi od strony Wielunia i opowiadali nam – [szli] z całym swoim dorobkiem, wszystko wieźli, jedni jechali, drudzy szli pieszo. Opowiadali nam, że już cały Wieluń Niemcy zbombardowali, nie ma już tam nic i pełno Polaków mordują. Tak że oni uciekają w nieznane, ale uciekają. No, tak było.
[…] W czterdziestym pierwszym roku Niemcy wpadli do naszego mieszkania i mówią, że: „Macie piętnaście minut, ubierać się i wynocha stąd”. Wyprowadzili nas na ulicę i potem prowadzili przez Piłsudskiego, potem na Złotnickiego i tam do takiego domu na górę kazali wchodzić. Tam było już dużo ludzi, wszyscy mówią, że już do Zduńskiej Woli nie przyjedziemy, bo jesteśmy wysiedleni. I ten nasz pokój zamknęli, zaplombowali, a nas wywieźli najpierw do Łodzi na tę ulicę Łąkową, tam był taki obóz przejściowy i wszystko zabierali, wszystko trzeba było oddać, co się miało, jakieś kosztowności, pierścionki, [kolczyki, zegarki]. Potem […] zaprowadzili nas na dworzec… Wywieźli nas do Miechowa koło Krakowa. Tam przyjechał wóz i zabrał nas. [Woźnica] powiedział, że: „Teraz dwadzieścia kilometrów będziecie jechać”. [Zajechaliśmy], wszyscy wysiedli, poszli do takiej szkoły i tam powiedzieli tak: „Każdy gospodarz weźmie tylko jedną osobę”. [Młodsza siostra moja, Tereska, mając lat 8, szybko poszła do mamy, chwyciła jej spódnicę i powiedziała]: „Ja nie pójdę nigdzie” […] Ja też [powiedziałam, że] nigdzie nie pójdę. No to tata nasz mówi tak: „No to niech jakiś gospodarz weźmie nas, bo my będziemy tylko tydzień i potem wyjedziemy do Warszawy”. I rzeczywiście, po tygodniu jedziemy do tej Warszawy, [do siostry mojego taty, Marczewskiej], mieszkała na Powązkowskiej [8 m. 42] w Warszawie. […] Mieli tylko kuchnię małą i pokój nieogrzewany, to na ścianach było pełno szronu jeszcze. Żeśmy tam na podłodze spali, oni potem się wyprowadzili, bo on sobie tam założył sklep win i wódek, no i my zostaliśmy sami.
Tak, to się działo w czterdziestym pierwszym.
W czasie okupacji, tam w Zduńskiej Woli, tak?
Aha, w Warszawie. Tata mój pracował na rynku, Kercelak czy jakoś to się nazywał, no i tam coś sprzedawał, [różne rzeczy], w każdym razie tam zarabiał. A mama szyła na Żoliborzu u pani Jakiel, szyła dla niej różne bluzki […]. Jak się Powstanie zaczęło 1 sierpnia, to żeśmy szły… Zostały te moje siostry w mieszkaniu i tata, a my żeśmy szły na Żoliborz, bo mama mówi: „Pójdziemy na Żoliborz do pani Jakiel, po drodze kupimy coś”, bo już słychać było, że Rosjanie wchodzą, słychać było w nocy strzelaninę.
No tak.
Na Inwalidów, tam do piątej, szóstej i siódmej klasy, a potem ósmą już nie, bo zaczęło się Powstanie. No i właśnie idziemy z mamą do tej pani Jakiel, bo tam szyła mama u niej, i [mama] mówi tak: „Po drodze kupimy sobie coś, bo jak tu Rosjanie będą wchodzili, to [nie będziemy mieli co jeść]”. Bo już Niemcy uciekali. No to żeśmy tam zajechali do tej pani, to ona się ucieszyła, powiedziała: „Bądźcie tutaj, bo zaraz Powstanie się zakończy i będzie Polska wolna”. No i tam to się wszyscy cieszyli, ja też się cieszyłam, bo widzę biało-czerwone chorągwie wszędzie wywieszone, […]. [Przychodził biuletyn, w którym pisano, co dzieje się na Starym Mieście]. Aha, był tam blisko kościół, [gdzie pochowany jest Popiełuszko], no to poszłam do tego kościoła i wszyscy zaczęli śpiewać: „Boże, coś Polskę przez tak liczne wieki”. No to wszyscy płaczą w tym kościele. A mnie ktoś złapał za ramię i mówi… Ja się odwracam, a to moja nauczycielka, pani Trojanowska się nazywała, złapała mnie i mówi: „Co ty tu robisz? Przecież mieszkasz na Powązkach, co ty tu robisz na Żoliborzu?”. A ja mówię: „No tak, przyszłam tutaj z mamą i teraz już nie mogę wrócić”. – „Nie martw się, za trzy dni już będziesz w domu, bo się Powstanie skończy, już będzie Polska”. No i tak. Zostaliśmy tam, mama się niecierpliwiła, bo tam zostały dzieci, Lola i Tereska nie wiedziały, co się z nimi dzieje. Któregoś dnia kazała mi iść na górę i zobaczyć, […] co się tam dzieje na Powązkowskiej. Patrzę, a tam Powązkowska cała się pali, wszystko się pali, ale nie powiedziałam tego mamie, że się pali, tylko mówię: „A, wszystko w porządku jest”.
No, u tej pani Jakiel, to było na ulicy Krasińskiego, tam koło kościoła zaraz. Bo ja poszłam do tego kościoła, no to tam właśnie śpiewali, ksiądz przychodził też i odprawiał nam mszę, [na naszym] podwórku. Na podwórku było pełno wojska […] i była kuchnia [wojskowa]. Był taki żołnierz, który pracował w kuchni, pseudonim Pomidor. On widział, że ja tam się kręcę, to mi zaproponował: „Przyjdź – mówi – to będziesz mi pomagać, obierać ziemniaki i dostaniesz za to zupę”. No to ja: „Chętnie – mówię – już lecę”. No i poszłam. Przynosiłam tę zupę, nie tylko sama zjadłam, ale i mamie przynosiłam. Ale to niedługo trwało, bo zabrakło ziemniaków i musieli zlikwidować tę kuchnię, przynosili te obiady z takiej kuchni ogólnej. […] Niemcy przecież mieli broń. Najgorsze to były takie, co nazywały się „ryczące krowy”. Te „ryczące krowy” to sam pęd tego pocisku jak leciał, to mógł zabić człowieka. Wszyscy na tym podwórku jak usłyszeli zgrzyt tych „krów”, to zaczęli uciekać do piwnicy i w tej piwnicy coraz więcej było ludzi, przychodzili nawet z tych takich małych domków schować się właśnie do tej piwnicy, bo to był taki dom trzypiętrowy. Przyszła nawet taka moja nauczycielka, pani Radkowska […]. Ona mówi: „Szyję opaski dla powstańców i flagi biało-czerwone”. I też została tam. A tam w tej piwnicy to był tylko jeden tapczan, to wszyscy tak spali na tym tapczanie ukośnie. Nikt się nie rozbierał, tylko w ubraniu tak się leżało. Nie było wody, nie było światła, to tam ktoś poleciał i z kościoła przyniósł świece, no i te świeczki się paliły […].
Jaki numer to był? Nie pamiętam, jaki tam numer był na Krasińskiego, ale to było gdzieś koło kościoła. Mama kiedyś powiedziała, że ona już tutaj nie wytrzyma, bo nie wie, co tam na Powązkowskiej [u dzieci]: „Idziemy”. No to ja już nie miałam rady i mówię: „No to idziemy”. Idziemy, ale powstaniec […] wyszedł i mówi: „Gdzie wy idziecie?”. A ja mówię, że na Powązki. „Na Powązkach już nikogo nie ma, wszystko tam jest spalone, wracajcie z powrotem”. No i żeśmy wrócili z powrotem do tego domu i przeżyliśmy tam okropnie. Najgorsze to właśnie były te „ryczące krowy”. No tak strzelali potem, to żeśmy już [byli] w tej piwnicy, to tyle ludzi było, że nie do pomyślenia. Któregoś dnia słyszymy, z tej Puszczy Kampinoskiej szli żołnierze na Dworzec Gdański i tam oni chcieli przejść na Stare Miasto. Jak Niemcy zaczęli strzelać, to wszystkich wystrzelali. Tam był taki mój kuzyn, nazywał się Marczewski Zdzisiek, no i on uciekł. […] Nie wiem, potem się znalazł w Nieborowie. A my żeśmy w tej piwnicy siedzieli do końca.
Któregoś dnia nie było wody, no to mama mówi: „To weźmy baniak i idźmy po tę wodę”. Żeśmy wzięły ten baniak i idziemy do pobliskiej willi, bo tam w willach były na Żoliborzu studnie i tam można było wody nabrać. Idziemy, idziemy, tam była kolejka i stajemy w tej kolejce, nabrałyśmy w baniak wodę i potem się rozpoczęła strzelanina. Matko Święta, jak strzelali. No to wszyscy mówią: „Uciekajmy stąd, bo ta willa się tutaj zawali i wszyscy [zginą]”. Mama wzięła z jednej strony, ja z drugiej ten baniak i lecimy, bo chcieliśmy lecieć z powrotem tam do tej pani Jakiel, ale od razu wychodzi jakiś powstaniec z jakiegoś domu i mówi: „Oj, z nieba żeście spadły tu, dajcie tę wodę, bo tutaj mamy żołnierzy rannych”. No to on wziął tę wodę od nas i my żeśmy też weszli tam, bo kazał wejść do tego domu.
Tam było dużo cywilów, no i żeśmy tam stanęli. Pierwszy raz widziałam, jak leżeli żołnierze i mieli dziury w plecach od pocisków. No i z tego domu strzelali […] do Niemców. My tam siedzimy, od razu samoloty lecą. No to mówię: „O matko, teraz już nas zabiją – mówię – rodzina nie będzie wiedziała, gdzie nas tu pochowają”. Wychodzi potem taki dowódca i mówi: „Słuchajcie, my ten dom poddajemy. Poddajemy się Niemcom – to mówi – kto chce, to niech tutaj przez te drzwi skoczy do takiego dołu – bo tam był taki dół wykopany – i ucieka dalej”. No to żeśmy skoczyli do tego dołu. Strzelanina była okropna. Mama też potem skoczyła do tego dołu i wyszliśmy przez ulicę i wyszliśmy tam, do tej pani Jakiel żeśmy chcieli iść. Nie można było przejść, bo te drzewa wszystkie były powalone, bo tam strzelanina taka była. Żeśmy zaszli tam, a tam wszyscy mówią… Już nie pytali o tę wodę, co my żeśmy zrobili z tą wodą, tylko mówią: „Niemcy już są w kościele, co my tu teraz zrobimy, musimy czekać”. No i tam było dwóch żołnierzy, to widziałam, że się przebierają w cywilne ubranie, a tak to ci żołnierze, co tam byli… Aha, jeszcze nastąpił taki huk wielki […] Okazało się, że tam przyszło dowództwo AK do tego domu i dobrze, że… I oni strzelili właśnie tam do okna i wyrwało całą dziurę. Dobrze, że tam nikogo nie było. Oni, to dowództwo AK, się od razu wyprowadziło stamtąd, już nie byli tam dłużej, a ten „Pomidor” mówi: „Chodź tutaj trochę posprzątać, z grubsza tak”. No to ja poszłam, mówię: „Matko, co tu się stało, taka dziura wielka”. No i tam trochę usunęłam, trochę posprzątałam i poszłam z powrotem. Aha, i tam była taka koleżanka moja, zaproponowała mi, żeby iść i będziemy walczyć, a ja mówię, że nie, bo mamę mam tutaj.
Potem już słychać było tych ruskich, oni przyjeżdżali tam na ten Żoliborz. Samoloty rzucały takie paczki. W tych paczkach to były kulki i żywność. Jedna taka paczka spadła tam koło naszego domu, no to ja z takim chłopakiem żeśmy polecieli tam i żeśmy zbierali te kulki. Potem zaczęli na nas krzyczeć: „Po co żeście te kulki zbierali…”, bo jeszcze tutaj […] wystrzelą. No i żeśmy oddali żołnierzom te kulki.
Potem już ci żołnierze wszyscy, no, tak rozchodzili się, no nie wiem, może przechodzili tam na stronę rosyjską, bo tam Rosjanie, to i polskie wojsko tam było też razem z nimi. I zapanowała tam w tej piwnicy choroba, wszyscy chorowali na czerwonkę, tylko ja nie zachorowałam i ta pani Jakiel. Ponieważ tam dalej w piwnicach był taki szpital wojskowy, to ta pani Jakiel poleciała tam i przyprowadziła lekarza, takiego wojskowego. On przyszedł, przyniósł wszystkim lekarstwo i to lekarstwo pomogło. Mama trochę wyzdrowiała i rano […] ten dozorca wywiesił białą chorągiew, że się poddajemy. I wpadli Niemcy. Niemcy wpadli [do piwnicy] i krzyczą „Hände hoch! Ręce do góry!”, potem: Raus! i wszyscy po kolei musieli wychodzić z tego domu i zabierali im wszystko. A ja zabrałam zegarek, który leży, bo ktoś zostawił, bo się bał. A ja wzięłam go do kieszeni i jakoś przeszłam, już mi nie zabrali tego zegarka. A mama, bo już było zimno, bo to już był październik, 1 października chyba, to się okryła takim jakimś kocem i wzięła do ręki garnek i to był nasz cały dorobek. Wyprowadzili nas na ulicę, potem zaprowadzili na taki… Armaty takie stały, nie wiem, jaki to plac, plac Wilsona czy [inny], no i tam mówimy: „O matko, teraz zaczną strzelać i wszystkich nas zabiją”. Obok szedł jakiś pan i trzymał na plecach swojego ojca, bo był chory, to Niemiec podszedł do niego, ściągnął go i zabił, a jemu kazał iść dalej. Idziemy potem, idziemy Elbląską chyba, aż tam na Powązkowską. I Powązkowską pieszo idzie ten szereg ludzi, dużo było, no bo cały Żoliborz. Idziemy tą Powązkowską i patrzę… Koło naszego domu. Patrzę, ten dom jest spalony nasz – mieszkaliśmy pod ósemką – spalony, ale ja jeszcze tam z szeregu wyskoczyłam i poleciałam na podwórko, bo my w oficynie żeśmy mieszkali, to zobaczyłam, że ta oficyna też jest spalona. Okazało się, że też – wszystko spalone. No to wyszłam, trochę się bałam, bo mówię: „Kurczę, teraz mnie Niemiec zabije”, ale on nie zauważył, poszłam do szeregu i z mamą idziemy. Po drodze patrzymy… A prowadzili nas na Dworzec Zachodni. Jak prowadzili, to jeszcze niektóre domy były całe, to Niemcy szli, oblewali benzyną, podpalali je i wszystko się paliło. I w takim stanie żeśmy szli aż do tego dworca. Tam wszystkich zapakowali i zawieźli do Pruszkowa, do tego obozu przejściowego.
Tak.
Ona poszła, ale nie wiem, bo ta jej mama zaczęła płakać, mówi: „Noc się zbliża, nie ma Zośki”. Zośka ona miała na imię. No i jej się tak przykro zrobiło, mówię: „Niech pani zajrzy do jej pamiętnika”, bo ona taki pamiętnik pisała i tam między innymi napisała, że idzie walczyć. No to powiedziałam tej mamie, no i ta mama […] poleciała ją szukać i nie wiem, co się stało, czy ją znalazła, czy nie – dalej nie wiem co, już nic nie było słychać o niej.
Nie, nie miałam, bo tylko mamę pilnowałam, bo była potem chora na czerwonkę, no to pilnowałam ją tam, nigdzie nie miałam takich [kontaktów], tylko tę dziewczynkę. Ona poszła, też nie wiem, co się z nią stało, poszła walczyć.
Do Pruszkowa… Zawieźli nas do tego Pruszkowa, no tam były… Pełno napisów, a ja tak szukałam wszędzie, czy tam czasem ta Lola i Tereska się nie wpisały, ale nie znalazłam nic. Potem nas wyprowadzili na takie pole i ustawili w rząd, i kierowali, jednych na prawo, drugich na lewo. Ci, co poszli na prawo, to mają jechać do Niemiec, a ci co na lewo, to zostają tu. Nas skierowali, mnie i mamę, na lewo, to znaczy, że zostajemy. Mówię: „O, to zostajemy w Polsce”. Potem zapakowali nas do pociągu. Odkryte wagony były, deszcz zaczął padać, mama tym kocem się zakryła. Po drodze jedziemy, no to już ludzie tam rzucali nam chleb.
Zajechaliśmy pod Kielce, do Jędrzejowa. Tam też: „Proszę wysiadać, wszyscy” – Niemcy zaczęli krzyczeć, żeby wysiadać tu. No i żeśmy wyszli i znów każdy gospodarz miał wziąć jedną osobę. To zajechaliśmy do takiej, nie wiem, jak ta wieś się nazywała, bo zapomniałam. Mama wysiadła tam w tej wsi, a mnie zawieźli do drugiej wsi, dalej. Tam była dziewczyna w moim wieku, Zośka, i żeśmy chodzili krowy paść. Ten gospodarz był dość bogaty, bo miał jeszcze plantację tytoniu i pełno jabłek. Te jabłka żeśmy brały i karty, bo ona lubiła w karty grać, i na to pole, kocyk żeśmy rozkładali i te krowy się tam pasły. A kiedyś mnie zabrała do takiego domu, gdzie darli pierze. Wchodzimy tam do tego domu, a wszyscy się śmieją. My tam siadamy, od razu ktoś dmuchnął i to pierze w górę poleciało. Tak że się tam dobrze dość czułam. A któregoś dnia w nocy ktoś zaczął walić, no i przyjechali powstańcy, poprosili o żywność jakąś i tytoń. Ten gospodarz dał im, no to kazali się odwieźć jemu tam do lasu. No, ale przyjechał z powrotem, odwiózł ich i oni to wszystko zabrali, i przyjechał z powrotem. […] Mama koniecznie chciała się dowiedzieć, co z tą Lolą i z Tereską się dzieje. To mówimy, tam w Nieborowie mieszka nasza ciotka, może tam trzeba jechać i może tam będą te dzieci. Trzeba było mieć przepustkę. [Pojechaliśmy] do Krakowa i tam dali nam przepustkę do Warszawy.
No, październik to już był. Tak, bo to już po Powstaniu, Powstanie już się zakończyło. No to idziemy tam, już ludzie mówią, bo się pytamy, czy tutaj są jakieś dzieci u tej pani Banachowej, a one mówią: „Nie ma dzieci, ale jakieś listy dostaje z Niemiec”. Wchodzimy tam, ona się ucieszyła. Tam było już dużo ludzi. Był nawet ten Zdzisiek Marczewski, co tam był na tym Dworcu Gdańskim, to właśnie tam uciekł i tam był u tej ciotki, ale on zaraz wyjechał gdzieś, bo tam do lasu miał iść. Tam żeśmy u tej ciotki były i ona mówi, że piszą, no to potem zaczęliśmy pisać. Prawie codziennie idę na pocztę i jest list. Tam piszą, że na tych Powązkach jak były, to jednego dnia, 8 sierpnia już, przyszli Niemcy, bo na Powązkach to cały czas Niemcy byli, wpada ten Niemiec i mówi: „Wszyscy mężczyźni, proszę zejść tutaj”. I nasz tata nie chciał zostawić dzieci, tę Lolę i Tereskę, i chciał się schować, ale Lola mówi: „Nie, idź, a my tu już zostaniemy”. I zaopiekowała się nimi jakaś tam sąsiadka, a on poszedł, i go wywieźli. Potem żeśmy się dowiedzieli, że wywieźli go do Buchenwaldu i tam zginął, zamordowali go. A Lolę i Teresę [wywieźli na drugi dzień]. […]
I mama mówi, że musimy jechać właśnie do tego Nieborowa. Potem żeśmy przyjechali do tego Nieborowa. Potem były listy. I któregoś dnia idę na pocztę w tym Nieborowie, a przyszedł list jakiś po niemiecku napisany. Potem czytamy, a okazuje się, że to ojciec, tata nasz, pisze z tego Buchenwaldu, że prosi tę ciotkę o paczkę, żeby zrobiła mu z chlebem i papierosami. Oczywiście żeśmy zrobili tę paczkę i chcieliśmy już iść, do Łowicza trzeba było z Nieborowa jechać, to bierzemy tę paczkę i idziemy na stację, a tam już powiedzieli: „Pociągi nie jeżdżą, już koniec”. Patrzymy, a tam cały sznur takich – idą Rosjanie. Rosjanie weszli tam, no i tam na to nasze podwórko też, do tej ciotki, i powiedzieli, że oni tu będą spać. No to spali tam, ciasno było, ale spali. Potem mama mówi, że musimy jechać do Łodzi, bo może te siostry już są w Łodzi albo w tej Zduńskiej Woli. Jedziemy do Skierniewic najpierw. A, jeszcze przed tym to poszłam sama do Skierniewic, bo chciałam zobaczyć wojsko polskie, razem z ruskimi było wojsko polskie. Tam widziałam to wojsko polskie. Wszyscy tam się cieszyli, że to wojsko polskie tam wkroczyło. Potem znowu żeśmy poszły do Skierniewic pieszo, tam był pociąg do Łodzi. Wsiadamy do tego pociągu, ciasno jak nie wiem, w tym pociągu. Schodzimy już w Łodzi z pociągu i tramwaje nie chodzą wcale. No to z tej stacji na Śródmieściu to żeśmy pieszo szli całą Piotrkowską, bo to aż na Odyńca, to było na Chojnach tam, do naszej kuzynki.
Żeśmy tam poszli do tej kuzynki, ona się ucieszyła, ale tam nie było gdzie… Z tym jej mężem żeśmy chodzili po ziemniaki, bo tam taki kopiec jakiś był niemiecki i tam ziemniaki zabierali Polacy. Potem żeśmy poszli jeszcze na Bałuty, na tych Bałutach były otwarte poniemieckie domy, no to sobie wybrali tam jakiś dom i tam się potem wyprowadzili. A ja poszłam na Traugutta, tam mieszkał mojego dziadka brat, no i tam do tej ciotki żeśmy poszli. Potem zapisała mnie mama do szkoły, tam do gimnazjum na Zieloną, na ulicę Zieloną i tam chodziłam do tej szkoły, numer siedem chyba. Pani dyrektor mówi: „Jak skończyłaś w Warszawie…”. Tę siódmą klasę skończyłam w Warszawie, to teraz bez egzaminu mnie przyjęła do tej szkoły i tam skończyłam pierwszą klasę, a potem mówię: „No to pojadę do Zduńskiej Woli i tam…”. Bo mama już pojechała do Zduńskiej Woli, bo w Łodzi starała się o mieszkanie, to powiedzieli, że wszystko dostanie w Zduńskiej Woli, bo tam nas wysiedlili ze Zduńskiej Woli. No i żeśmy pojechali do Zduńskiej Woli, ja poszłam do szkoły, takiej przyspieszonej, że w jednym roku robiło się dwa lata, no to poszłam do drugiej i trzeciej klasy razem, tak to było, i trzeba było w jednym roku zrobić te dwie klasy. Tam miałam takiego kuzyna, który potem zabierał mnie do swojej mamy tam na obiad i potem mnie prowadził do naszego domu, bo tam żeśmy dostali już mieszkanie. A mama wyjechała do Łodzi, bo nie miała tam pracy, to wyjechała znów do Łodzi i tam zamieszkała na Narutowicza, też u jakiejś tam ciotki, na Narutowicza 24 i na ulicy Piotrkowskiej 99 szyła takie sukieneczki. Ale mama to śliczne te sukieneczki szyła i były na wystawie. Miała tylu klientów… A ten sklep to miała pani Lewandowska i tam szyła te sukieneczki. Któregoś [dnia] idę tam właśnie z tym kuzynem, z tej szkoły, bo chodziłam tam na godzinę pierwszą, to on najpierw mnie poprowadził do swojej mamy, no i tam jem, a ona mówi… I patrzę, jakieś paczki są. A ja mówię: „Co tu jest?”. A ona mówi: „Zobaczysz, będziesz miała niespodziankę”. I za chwilę wchodzi, patrzę, Lola i Tereska wchodzą, właśnie tam weszły te siostry. No i żeśmy się ucieszyły, ja mówię: „Ale co tu robi mama? Przecież mama pojechała do Łodzi, a co ona tutaj robi?”. No to potem mi opowiada, że poszła tam do tej kuzynki, na Narutowicza mieszkała pod dwudziestym czwartym, i mówi tak: „Oj, spóźniłam się, muszę lecieć szybko do pracy”, tam na tę Piotrkowską 99, a ona mówi: „Dzisiaj nie pójdziesz”. – „Jak to nie pójdę?” – „Idź do pokoju, zobacz”. Poszła tam do pokoju i patrzy, a tam leży ta Tereska i Lola, te dwie siostry moje. No i rzeczywiście nie poszła do pracy, tylko przyjechała do Zduńskiej Woli i tam żeśmy już zamieszkały razem. Mama właśnie w soboty przyjeżdżała, nam pieniądze zostawiała, sama jechała do Łodzi i tam pracowała.
Miesiąc? No to się szkoły zaczęły od września, od września chyba szkoły się zaczynają, no tak, od 1 września tam byłam.
Jak skończyłam tu pierwszą klasę, to tam poszłam, no to nie wiem, który to rok był, teraz mi wyszło z głowy. W każdym razie skończyłam to gimnazjum w Zduńskiej Woli, potem przyjechałam do Łodzi i tam skończyłam taki kurs dla księgowości. I tam blisko było PKO. Tam razem ze mną na ten kurs chodziła taka koleżanka i mówi: „Chodź, zatrudnij się tutaj w PKO”. No to poszłam, ten dyrektor nazywał się Jara, przyjął mnie i pracowałam w PKO, tam na Kościuszki, pod czternastym chyba. Tam był taki oddział miejski i potem wojewódzki, no to potem przeszłam do tego oddziału wojewódzkiego, bo się dobrze sprawowałam i dobrze mi ta praca szła. Potem ten dyrektor mówi: „No, to teraz pójdziesz do oddziału czwartego”, na Dąbrowie to było, ten czwarty oddział i na głównego księgowego. Poszłam tam na głównego księgowego, dobrze mi się tam pracowało i potem… Ta pani dyrektor też mnie lubiła, zawsze mnie zapraszała tam. Któregoś dnia mnie zaprosiła na kawę i mówi: „Źle się czuję, muszę wcześniej wyjść”. Wcześniej wyszła i potem się dowiedziałam, że ona umarła. No to jak ona umarła, no to przyszedł ten z wojewódzkiego dyrektor i mówi: „No to teraz główny księgowy będzie dyrektorem”. I zostałam tym dyrektorem. Tym dyrektorem pracowałam tam chyba dwa lata tylko i potem w 1999 roku wszyscy mnie żegnali, bo pracowałam w tym PKO pięćdziesiąt lat, no i wszyscy mnie żegnali, nawet przyszła pani wojewoda i też mi życzyła wszystkiego dobrego. No i tak się skończyło.
No to ta radość wielka, te flagi biało-czerwone i do tego kościoła – to bardzo, bardzo mnie podniosło na duchu to wszystko. Ale potem jak już… Najgorsze to było wtedy, kiedy już te „ryczące krowy”, pociski leciały jeden za drugim, to już nie do wytrzymania było. No i w tej piwnicy tyle ludzi tam było, no i ta mama chora taka. To, to mi tak utkwiło w pamięci. I tak. Tak do dzisiaj sobie żyję.
Warszawa, 4 września 2016 roku
Rozmowę prowadziła Elżbieta Trętowska