Jadwiga Stepan „Jaga”

Archiwum Historii Mówionej

Moje nazwisko Jadwiga Stepan [w czasie Powstania] Jadwiga Tomaszewska. Mieszkałam w Śródmieściu, [należałam do zgrupowania] „Gurta”, to jest w ostatniej chwili, bo mieszkałam gdzieś indziej, a tak się stało, że już nie można było dojść. [...]

  • Proszę przypomnieć, jak pani zapamiętała 1 września 1939 roku. Była pani w Warszawie?

Byłam, ale krótko, bo później poszłam do swojej siostry do Choszczówki.

  • Ale we wrześniu 1939 roku, jak wybuchła wojna, była pani w Warszawie, mieszkała pani w Śródmieściu?

Mieszkałam w Warszawie w Śródmieściu.

  • Jak wyglądał pierwszy dzień wojny?

Bardzo przykry. […] Zdziwiona byłam, bardzo zdziwiona, że żołnierz, który stał z kb i miał pięć czy sześć naboi, [pozwolił że] zabrali mu żakiet, zabrali mu czapkę, zabrali mu buty, czyli jak go posadzili…

  • Co to był za żołnierz?

Polski.

  • To jest wspomnienie z 1 września?

To jest wspomnienie, jak to było. On czekał na tych, co przyjdą. [Powiedziałam] „Mamo, przecież oni nic nie jedli”. „Ale córciu my nie możemy, ich jest dwóch”. Daj im trochę do jedzenia. Z tego co mam najwięcej, to jest perłowa kasza, bo to się nie psuje.

  • Gdzie oni byli?

Na dachach. Nikt do nich nie przyszedł.

  • To znaczy oni wypełniali swój obowiązek…

Tak, [obowiązek] żołnierza… Mówię do mamy „Mamo, przecież on by już mógł iść do domu, ale jak on pójdzie na bosaka i w onuczkach?”.

  • Czy pamięta pani na przykład bombardowanie, strzelaninę?

Tak, naloty niemieckie, wszystko, tak.

  • Jak się ułożyło życie podczas okupacji, pod względem zaopatrzeniowym?

Ci, co mieli coś poza Warszawą, bardzo dobrze im się powodziło, oni nie ucierpieli. Natomiast ci, co opuścili Warszawę i wrócili, to pokradzione było dużo rzeczy. Nie wiem, czy można [powiedzieć], ale uważam i w końcu ktoś musi powiedzieć, co jest prawda, co nie jest prawda. To oni już [mieli] gorzej. W ogóle prowianty były okropne, dostawało się ćwierć bochenka chleba na tydzień na osobę. I co dwa, co trzy miesiące się dostawało melasę, robioną z buraków cukrowych i przezroczysty słój…

  • Rodzaj marmolady…

Nie wiem, czy to można było […], słodkie coś, co się ciągnęło okropnie jak klej. I poza tym nic.

  • Czy rodzina była liczna u pani?

Już nie, bo już tylko ja byłam i jeszcze był młodszy braciszek.

  • Rodzice nie żyli?

Mama była. Ojciec narobił dzieci i powiedział do widzenia, więc nas było dość dużo, miałam dwie siostry…

  • Jak sobie mama poradziła z dziećmi w takiej sytuacji?

Mama robiła dzień i noc, ile można było. Miałam dwie siostry, które już były mężatkami, nawet trzecia już była mężatką, to tylko zostaliśmy ja i brat. Później mamusia przed Powstaniem umarła i zostałam z bratem. […]

  • Mówiła pani wcześniej o zdarzeniu, którego była świadkiem, jak na ulicy Poznańskiej w budynku Poczty Polskiej zobaczyła pani coś niezwykłego.

Widziałam, że tam jest olbrzymi magazyn i tam przyjeżdżają różne z zagranicy towary, na przykład Siudecki zakupywał dużo rzeczy do malowania obrazów – farb, plakatówek i stamtąd odbierali. Wtedy jeszcze nie było ciężarowych samochodów, a przeważnie były wielkie ciężarówki płaskie i ładowało się towaru całkiem dość wysoko. Chciałam zobaczyć, co jest, co tam teraz jest. Stało dwóch wojskowych wysokich…

  • Niemców?

Niemców, tak, już stali, więc sobie mówię, że idę. Pokazałam na te stopnie, że ja idę. A on mówi: Nein, nein. Ich komme schon. Wtedy nie wiedziałam, co zrobić i mówię „Tylko pójdę zobaczyć”. A w międzyczasie mówiłam mamie, że tam trzeba zobaczyć, co jest na poczcie. Myśmy połamały ołówki, zastrugały i masę karteczek i szczęśliwa byłam, że mogłam rzucić im wszystko i „Proszę szybko mi dać imię i nazwisko i gdzie mieszkają”.

  • Ale komu dać, proszę powiedzieć.

Żołnierzom, ich było pełno, oni w klatkach byli.

  • Zobaczyła pani zgromadzonych jeńców polskich. Dała pani każdemu papier i ołówek?

Tak, tylko żeby szybko, bo [Niemcy] zaraz przyjdą i wezmą za siedzenia, to sama wyjdę.

  • I dzięki temu ileś osób zostało powiadomionych?

Tak, mój brat, moja siostra poszła. Bo to były małe karteczki. [Jeden] napisał tylko „Mamo, żyję. Jacek”. I musiał być adres. Jak nie napisał adresu, to nie było gdzie dać. Z tego jestem bardzo zadowolona, więcej niż z wszystkiego innego, co w życiu zrobiłam. To naprawdę byłam bardzo zadowolona, że mi się [udało].

  • Nie wiadomo, jakie były dalsze ich losy, ale przynajmniej w tym momencie powiadomiła pani rodziny.

Uważam, że [zrobiłam] bardzo dużo. Żołnierzom później musiałam buty kombinować…

  • Bardzo proszę przypomnieć sobie 1 sierpnia 1944 roku. Pani nie była zorganizowana wprawdzie jeszcze, ale przez koleżankę, Halinę Dunin, weszła pani w skład oddziału?

Tak, tam mama moja była, jeszcze dwie panie przychodziły, jedna miała wieczną ospę, bardzo przyjemna, bardzo mi się podobała.

  • Co robiłyście na tych spotkaniach?

Przeważnie spałam, bo mi się spać chciało. Lubiłam sama chodzić, lubiłam skakać, to trochę posłuchałam, a później poszłam spać.

  • W takim razie jak wyglądało wejście do kompanii „Gurta”?

Do kompanii „Gurta” weszłam tak: mama niedawno umarła, więc poszłam odwiedzić siostrę, siostra mieszkała trochę dalej, na Chmielnej i już nie mogłam wrócić. Widziałam pierwszego trupa, to była dziewczynka, śliczna, rude włosy miała, ale śliczne, wielkie włosy…

  • Na jakiej ulicy to było?

To było Chmielna 61, po przeciwnej stronie, to znaczy myśmy mieli Dworzec Główny za sobą, czy przed sobą, zależy, jak się siedziało. To dopiero zaczęli układać wszystkie woreczki z piaskiem, kamienie zrywać z chodników i układali [barykady]. To dziecko przechodziło, ona miała dziesięć, jedenaście lat i odłamek granatu prosto w brzuch, wszystko poszło.

  • Dokąd pani doszła? Do siostry?

To z siostry domu właśnie było. Pani tylko została z ojcem, męża już nie było, bo mąż był w wojsku, nie wiedzieli gdzie, tylko była dziewczynka. Zezłościłam się okropnie. Zostałam, mówię „Słuchaj, czy mogę zostać tutaj, bo już nie mogę wracać nigdzie”. Doszłam do porucznika „Gurta”.

  • Oni tam mieli kwaterę?

Tak. To był kulturalny gość. Jedna rzecz mi się nie podobała, że oni za dużo sznurków nosili na sobie. Jak bili się o PAST-ę… W budynku PAST-y jak im się nie powiodło, dużo zginęło, dużo się popaliło, to jeden sierżant, pseudonim miał „Rzeźnik”, on był wspaniały, bo on [zajmował się] młodzieżą, dla młodych chłopaków to on był jak lep na muchy, że wszystko do niego mknęło. [Potem] szli zabierać trupy z PAST-y, tyle było ochotników. On mnie wziął, mówi „Wiesz co »Jaga«, to ty będziesz [z nami], bo jak ty idziesz, to nikomu się nic nie staje”. Tak było faktycznie i mnie się też nigdy nic nie stało i dziewczynce, co była ze mną, też się nic nie stało.

  • Od razu pani pełniła funkcję łączniczki?

Tak, chodziłam od razu. Zamieniałam na przykład, kto miał rewolwery, a nie miał amunicji, to dawał rewolwer, przynosiłam mu amunicję. Gdzie tylko było można, a poza tym starszyźnie…, jak to powiedzieć, kapitanom, pułkownikom, szarży brałam…

  • Meldunki?

Nie, obiad dla nich musiałam [zanieść], więc musiałam iść do przyjemnej staruszeńki i ona gotowała.

  • Gdzie to było?

Znowu z drugiej strony trzeba było wyjść na ulicę, ta pani na parterze mieszkała.

  • To wiązało się z zagrożeniem?

Tak, to było na otwartym polu trzeba było iść do niej i później przynosić. Ona wodę gotowała, później kawę dla żołnierzy. Ale żołnierze u mnie nie jedli, przynosiłam tylko dla pana pułkownika, pana kapitana.…

  • A żołnierze gdzie jedli?

Nie mam pojęcia.

  • A pani gdzie jadła?

U siostry w domu. Tylko nigdy nie jadłam… Jak tylko zaczęli śpiewać „Słuchaj Jezu jak cię błaga lud, słuchaj, słuchaj, uczyń z nami cud…”, to już w nogi uciekałam, to szłam do dwóch następnych domów.

  • Czy to było hasło?

To było hasło, że zasypywali. To jak już coś takiego gdzieś posłyszałam, to już [czekałam] jak już przejdzie. Nie wiem, co to było, czy Pan Bóg chciał tyle zabrać ludzi ze sobą, ale wtedy największe „krowy” szły. Nie wiem, co to jest, ale to była prawda. Moja siostra mówiła [żeby przyjść na obiad], ale odpowiadałam „Przyjdę później, zimne zjem”. Nie mogłam…

  • Gdzie się pani chowała?

Nigdzie, przeszłam do kawałka innej piwnicy. Bo piwnice wszystkie miały [przejścia], że się poruszać można było, ale czasem na przykład trzeba było wyjść. Lubiłam [tam] chodzić ze względu na to, że w koszykach można mieszać, […] dozorcy robili interesy i niektórzy z Polaków robili duże interesy. Zabierali dzieci żydowskie na przechowanie i zostawiali w koszach jak na bieliznę, na pościel, czy na zimowe rzeczy do schowania i wcale tam nie zaglądali, ja to wypuszczałam. Jeszcze mówiłam, jak to można, tyle starszych pań siedzi, a dziecko żeby takie było brudne i załatwiało się w majteczki, do czego to podobne. Tak sobie pochodziłam trochę. Tak że to uważam, że też coś było na mój plus.

  • Czy widziała pani akcje zbrojne swoich kolegów?

Raczej nie.

  • Jakie trasy do pani należały? Którędy się pani przemieszczała?

Tu gdzie mnie posłali.
  • Ale to było zawsze tylko w ramach Śródmieścia, tak?

Tak. W kanałach nie byłam.

  • Jak zapamiętała pani kontakty z ludnością cywilną?

Bardzo przyjemne, ale co było [najgorsze], że oni nie mieli nic do jedzenia dla dzieci. W miejscu, co często chodziłam, to naprawdę można było zapłakać nad kobietą, cuchnące dziecko już nosiła od tygodnia i [mówiła] „Jak to dobrze jest, on cały czas śpi...”, a on już nieżywy dawno był, a ona miała jego parę pantofelków czystych, upranych i…

  • I nie dopuszczała myśli, że nie żyje.

…że ma trupa, nie. To mnie strasznie bolało. Czasami myślałam, czy to jest dobra rzecz, co zaczęliśmy.

  • Wojna nigdy nie jest dobrą rzeczą. Jak sobie radziliście z żywnością, z wodą, jak już jej zało w kranach?

Były studzienki, odkręcali krany na ulicę i wychodzili zabrać i biegli z powrotem do wewnątrz.

  • Cały czas pani mieszkała u siostry?

Tak, bo tam byłam.

  • Wracała pani zawsze…?

Bardzo często wracałam bardzo późno ze względu na to, że od „Kilińskiego” przechodził łącznik z moim bratem…

  • Brat służył w Batalionie „Kiliński”?

U „Kilińskiego”, był szefem kompanii.

  • [Jak] się nazywał?

„Tomek” Mieczysław Tomaszewski. Myśmy właśnie musieli iść na zewnątrz. To już na zewnątrz od Chmielnej, aż Twarda, Żelazna, jak już się kończył. Tego nie cierpiałam, bo to wszystko było puste, ulica pusta, przecież to może każdy strzelić, a najważniejsze szczury i myszy. Jak blacha spadała z domów i ruszyło się wszystko, to było coś niesamowitego.

  • Czy całe sześćdziesiąt trzy dni Powstania pani spędziła w Warszawie, do końca?

Tak w Warszawie i z Warszawy wyszłam.

  • Wychodziła pani razem ze zgrupowaniem, z żołnierzami „Gurta”, jako żołnierz?

Tak, wychodziłam, jak mi się należało.

  • Jak wyglądała kapitulacja, bo was Niemcy prawdopodobnie kordonem otoczyli i wyprowadzali, tak?

Dużo ich nie było, wszyscy wychodzili, bo widzieli zresztą, co będzie, że Rosja będzie, wejdzie.

  • Wiedzieliście co dalej? Dokąd macie się udać?

Nie, szło się prosto na Pruszków. Tam przespaliśmy się na słomie…

  • Piechotą cały czas?

Karety nie było, tylko nasza królowa ma kilkanaście. Nie i jedzenia nie było i nie było nic, żeby czy kupić, czy wziąć, czy coś. Na przykład nic nie miałam, ktoś mi dał buty z cholewami. Thank you very much , jeśli ktoś z tej rodziny żyje. To przecież nic nie miałam, miałam zawiązywane [buciki], a to szło już pod zimę.

  • Pani siostra też wyszła wtedy?

Nie, ona wyszła z cywilami.

  • Jakie były pani dalsze losy? Potem już wysłali was do Lamsdorfu?

Tak, Śląsk Opolski, już powiem, wiedziałam o tym. Śląsk Opolski, tam żeśmy byli, tam tylko byli ruscy i trochę Włochów, trochę Holendrów, ale większość było ruskich. Najpierw nas wzięli do mykwy, to jest łaźnia. Jeden ruski stał, młody chłopak i na harmoszce wygrywał. To było straszne, jak kobiety się łapały, za to co wszystko okropnie wyglądało, [żeby się zakryć], stare nie wiedziały, co z tym zrobić. A chłopak był cały spocony, bo on musiał w garniturze wojskowym być zapięty i musiał do nagich bab. On „Uch”, one „Uch”, tylko piski z gorącej wody, bo wody dużo nie było, ale bab wkoło, pryszniców było masę. A oni w międzyczasie brali nasze rzeczy i rzucali do odwszawienia, czy coś takiego.

  • Jakie były warunki w obozie?

Lepiej nie mówić. Dużo było baraków, gdzie owało dachów, było dużo zniszczonych dachów, więc woda leciała cały czas i na tym się spało. Łóżek, niczego nie było. Pierwsze [dni] to się spało na ziemi. Można było słomy przynieść, ale to raz na jakiś czas, to po dwóch trzech dniach to się nic nie zrobiło, to się połamało, posiekało…

  • Długo byliście w Lamsdorfie?

Nie, chyba dwa miesiące najwyżej.

  • Jeszcze przed świętami Bożego Narodzenia?

O, na święta Bożego Narodzenia to już nawet w Mühlbergu nie byliśmy, tylko już byliśmy w Kemnitz. A później był Mühlberg.

  • O Mühlbergu dwa słowa proszę.

Jeszcze nie. Muszę powiedzieć, że na przykład Rosjanie gotowali dla wszystkich i latryny mongoły ruscy zabierali z obozów. Oni nieraz przerzucali kartofle gotowane w czyściutkich poszewkach.

  • Ale do was?

Tylko do kobiet. Do kobiet przerzucali trochę. Później, jak żeśmy pojechali do Mühlbergu, to już było zdaje się więcej paczek z Czerwonego Krzyża, ale nie wszystkie mogły dostawać ze względu na to, że Amerykanie swoich od razu rejestrowali, [powiadamiali] Czerwony Krzyż i oni dostawali, a kto nie doszedł do Amerykanów nigdy, to nie miał nic. Czasem, jak mieli za dużo, to po pół paczki raz na pół roku, trzy miesiące się dostało.

  • Jaki był docelowy pani obóz, w którym pani była najdłużej, do wyzwolenia?

Nie do wyzwolenia, ale jeszcze byłam w Saksonii w Kemnitz. Tam byliśmy u Kruppa.

  • Pracowała pani w zakładach zbrojeniowych. Proszę opowiedzieć…

Pracowałam na klęczkach, dlatego że my robiłyśmy część metalową, ale to było żelazo, bo miało dziurki jak spowietrzone, więc klęczałam, a koleżanka miała olbrzymi elektryczny dziurkacz i robiła [dziurki]. Zrobiłam raz tylko, to dostałam w zęby, poszły zęby. Tak ładnie jak rąbnął, to tylko… tak że mam zupełnie [nowe] założone. Zgodziłam się z nią „Wiesz co – mówię – będę dobrze ci trzymała, ale nie mogę zmieniać się z tobą ze względu na to, że nigdy nic nie obcięłam równo, ani chleba nie ukroiłam równo, więc nie mogę tego, też nie idzie równo”. I dlatego dostałam po twarzy. Jej imię było Senga, ona mówiła czterema językami. Ona w 1990 roku zdaje się umarła w Zakopanem.

  • Utrzymywała pani z nią kontakt później?

Nie mogłam jej znaleźć, tylko ją żegnałam w Oberlangen i patrzyłam, jak jej postać niknie, coraz niżej, niżej, aż kropka się zrobiła. Ona wyszła wcześniej ze względu na to, że miała jechać do Anglii, jej wujek czy kuzyn był w BBC…

  • Zaprzyjaźniłyście się?

Ja klęczę, ona bzyka [tą maszyną]. Czasem ona mówi, a ja tylko patrzę. Za to później więcej wynosiłam rzeczy. Te rzeczy były bardzo ciężkie i nie wolno nam było taczek używać, bo jeniec wojenny, to nic nie wolno. Więc brzuch się wypinało do przodu, kładło się, oparło, to wiadomo, jak już brzuch i dwie ręce, to jakoś dojdzie. Tak żeśmy robiły. Raz z głodu ja [pomyślałam], że może nie będę taka głodna i gazety kawał Neue Zeitung zobaczyłam, kawałek urwałam i myślałam torf skręcić. Jaka to cholera. Jakie to było okropne, wyrzuciłam od razu. Bo każdy mówi „Wiesz, jak byś paliła…”, powiedziałam sobie [wtedy] „Cokolwiek będę później robiła, to nigdy już głodna nie będę”.

  • To się zapamiętuje na całe życie.

Tak, że już koniec.

  • Jak długo w zakładach Kruppa pracowaliście?

Dopóki nas nie zbombardowali. A zbombardowali nas…, poszło Drezno, wtedy zmiażdżyli Drezno, a nam nie wolno było wychodzić.

  • Gdzie byliście w tym momencie podczas nalotu?

Jak na wsi w Polsce mieli okrąglaki i trochę trawy, to w okrąglaku…

  • W ziemiance?

Tam ziemi nie było dużo, bo to w fabryce, to było bardzo niewiele, ale nas było sto trzydzieści, bo sto było w fabryce, a trzydzieści dojeżdżało, żeby Niemkom sprzątnąć, węgla przynieść z torów, jak spada, jak rozwożą pociągami, żeby pozbierały i przyniosły, żeby wodę nosiły do kąpieli, to też musiały chodzić, tak że to już raczej brały większe, grubsze niewiasty i one przyjeżdżały i odwoziły ich do Drezna i przywozili z Drezna.

  • Jak wyglądało wszystko po bombardowaniu?

Pierwsze, Niemiec kazał się zamknąć, nie śpiewać, bo myśmy śpiewały „Siedem małych murzynków kąpało się w rzecze Eden…”, czy coś takiego, ileś miało być „…i został tylko jeden”. Proszę sobie wyobrazić, kazał cicho być, zapomnieć, że się żyje ze względu na to, że mamy przy drzwiach jednych i drugich po bombie, a bomby oni rzucali pięćsetki i tysiączne…

  • Bomby nie wybuchły?

Nie, właśnie one spały widocznie i on mówił, żeby przestać, to był Niemiec komunista i mówił, żeby Ruhig, ruhig! cały czas, żeby nawet nie oddychać, skupić się w jednym miejscu pośrodku, a tutaj sto osób, pośrodku się skupić. Mówił, że już zadzwonił do swojego kolegi, ten już jedzie na motorze, bo on się zna na wszystkich bombach, żeby rozbroić i żebyśmy mogły wyjść. Jak oni w końcu rozbroili, to już było dobrze rano, koło dziesiątej, to myśmy nie poznali, gdzie jesteśmy, ale przyszedł główny, nie z administracji, który był kierownikiem i tylko powiedział Gott in Himmel, aber polnishe Schwaine nicht tod. To było okropne, jak powiedział, że te świnie polskie żyją, a fabryki nie ma, nic nie ma, ani jadalni nie ma dla nich, ani nic w piwnicach. Kartofle to można było brać i się sypał węgiel, popalone było wszystko. Stamtąd przeszliśmy pieszo, wszędzie pieszo… Nie miałam nic, bo byłam w tej [grupie] co w dzień pracuje, to nie patrzyłam na ubranie, tylko chciałam uciec. Od razu [spadły] bomby, nie było zawiadomienia, że coś jest, tylko od razu spadały olbrzymie bomby. Stamtąd udałyśmy się [do Haltsmandorfu], byłam na bosaka, drewniaki tylko miałam i pół piżamy, bo pół się suszyło na kaloryferze i Kriegsgefangene, rogatywkę ich i tak żeśmy pojechali do Haltsmandorfu. To było ze dwadzieścia, dwadzieścia pięć kilometrów. Tam nas ubrali Amerykanie.

  • To już w międzyczasie doszły wojska amerykańskie?

Nie, tylko tam byli mężowie zaufania, co mieli obozy pod sobą jeszcze. Gdyby zabili jakiegoś, to byłby sąd, czy coś takiego. To byli mężowie zaufania, Amerykanie. Dla mnie [jednego] małego znaleźli, [to miałam ubranie], ale mimo wszystko spodnie tu mi się kończyły i sznurek [wisiał], oni mówili, że niszczyć nie mogą, ale dostałam jego świąteczne ubranie, żeby dalej dojść. Stamtąd… Co oni mają zrobić z nami, nie ma nigdzie miejsca, a Oberlangen jest wolne, więc… A jeszcze czy można powiedzieć, że nalot, co był na Drezno, to było tysiąc pięćset samolotów. Obserwator nie jechał, tylko pilot, on miał rzucać bomby i uciekać, bo z Anglii do Saksonii jest bardzo daleko, żeby miał dosyć [paliwa, aby] wrócić do Anglii z powrotem. Chcieli pokazać Ruskom, żeby nie chcieli za daleko jeszcze zachodzić, najwyżej do Berlina, bo oni jeszcze są silni, to oni tylko mieli [bomby po] pół [tony] i tysiąc i walili. Oni walili w Dreźnie ile wlazło, tak żeby pokazać, że nie będzie.

  • Dotarłyście panie w końcu do Oberlangen?

Tak, dlatego że tam zostało ileś tysięcy paczek Czerwonego Krzyża. Ale pierwsze, co było, że paczki Czerwonego Krzyża są w magazynach, ale Niemcy nie dają, więc ojciec zaufania, Amerykanin, powiedział: „Ja ci powiem, my i tak nie dostaniemy i tak nie dostaniemy, ale wiesz, co zrobimy, damy ci te paczki, przerzuć je do Oberlangen, tam już do Brdy podchodzi I Dywizja”. Za jakiś czas wzięli nas, ale dwadzieścia kilometrów się jedzie pociągiem, a pięćdziesiąt idzie się pieszo. Bardzo długa droga do Oberlangen. A poza tym nie wolno było siadać. Pociąg był pusty, tylko pełen esesmanów z rewolwerami, tylko było, że nie wolno, nie wolno nic jeść w pociągu, też nie pozwolili.
W końcu ciężarówkę znaleźli. Znowuż nie byli bardzo dobrzy w Oberlangen i jak weszli do Oberlangen, to myśmy niedługo zobaczyły, ale według mnie, […] to nie widziałam polskiego pierwszego Polaka, tylko pierwszy co przyjechał do obozu to był Kanadyjczyk na motorze […] Z miejsca siwą byłam, bo znowu napsztykali w nas różne rzeczy, żeby nas wszawica nie zjadła międzynarodowa, bo w tylu obozach i w tylu państwach [byłyśmy]. […]

  • Jakie były dalsze pani losy?

Mnie później chcieli dać do Włoch, żeby jechać na naukę, a już wtedy miałam dwadzieścia pięć lat i powiedziałam, że nie, już nie chcę więcej jeździć.

  • Czyli nie pojechała pani do Włoch?

Zostałam w Dywizji, ale sobie sama pracę znalazłam, sama poszłam. Anglicy byli bardzo dobrzy.

  • Miała pani uregulowany pobyt?

Krótko, nie lubiłam siedzieć w wojsku, wyszłam bardzo szybko, bo powiedziałam „Kiedyś trzeba zacząć”. Wyszłam bardzo szybko.

  • Anglicy nie robili żadnych trudności?

W czym, w wyjściu? Mogłam jechać do Polski, nawet byłam w Military Government, główny i poszłam ze znajomym, który był profesorem języków, Belg. […] Jak poszłam z Belgiem, to mówiłam, chciałabym jechać tu, a on mówi: „Gdzie masz pay book?”. Miałam i nie miałam, „W biurze jest”. „Och, oni ci szybko przywiozą”. I oni mi przywieźli.

  • Ostatecznie jak pani załatwiła papiery?

Jakie?

  • Weryfikacja i…

Nie, to już mam tylko te.

  • I na podstawie tego już miała pani możliwość tutaj podjęcia pracy?

Zaraz miałam jak przyjechałam i królowa dziesięć szylingów dała każdemu. Tak, byłam w obozie, to na jadalni, byłam kierowniczką, to mnie panie ze starych domów [przyjęły], co nigdy w domu nic nie robiły, bo służba była, a później musiały robić, bo pani Jaga Tomaszewska, kazała im to zrobić, tamto zrobić, czy coś innego.

  • Potem założyła pani rodzinę. Mąż jest Polakiem?

Mąż jest Polakiem, mąż był studentem, myśmy klepali biedę, w złych warunkach.

  • Nie myśleliście państwo o powrocie do kraju?

Nie, jeździłam do Polski często. Ale nie, oni zapraszali, pułkownicy, policjanci, co byli w domu… Dom, co jak się wjeżdżało, to pierwsze dwadzieścia cztery godziny trzeba się było zameldować na milicji, ale nie milicji ubranej, tylko cywilów.

  • UB?

Tak. Zawsze mówiłam, iż mam zaproszenie dla pana do tańca, to jest tylko na dwie osoby. Z nich się nabijałam. Mogłam się nabijać.



Londyn, 30 listopada 2006 roku
Rozmowę prowadziła Iwona Brandt
Jadwiga Stepan Pseudonim: „Jaga” Stopień: łączniczka Formacja: Zgrupowanie „Gurt” Dzielnica: Śródmieście Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter