Władysław Rosiński „Zapałka”

Archiwum Historii Mówionej

Władysław Rosiński. Urodziłem się [2 lipca] 1926 roku na ulicy Grzybowskiej [w Warszawie]. Do Powstania przystąpiłem pierwszego dnia wieczorem.

  • Już jako zrzeszony?


Nie miałem przydziału. Przyszedł do nas żołnierz, prawdopodobnie był albo od kapitana „Sosny”, albo od „Hala”, bo od „Parasola” to raczej nie. Potrzebował kilku ludzi. Stawialiśmy barykadę na rogu Przyokopowej i Krochmalnej, żeby zablokować ulicę Towarową, bo Towarową przemykały jeszcze różne pojazdy od Alej Jerozolimskich, które chciały dojechać do Wolskiej. Więc trzeba było im zamknąć drogę. Ponieważ tu jeszcze się kręciło sporo maruderów, więc była taka sytuacja, że większość pracowała, a kilku z nas z bronią, rozstawionych w odległości kilkunastu metrów od tej barykady próbowało osłaniać w razie czego, jako osłona. Barykadę budowano przeważnie z wraków samochodów wyciągniętych z autoobsługi, która mieściła się na skrzyżowaniu ulic Przyokopowa – Towarowa i była to przedwojenna Autoobsługa [Buick] Chevrolet, Opel, [która znajdowała się dokładnie przy zbiegu ulic Przyokopowej, Towarowej i Krochmalnej].

  • Czyli dokładnie w tym miejscu, gdzie jesteśmy.


Tak, prawie. Tutaj teraz jest jeszcze sprzedaż samochodów Matiz. W tym budyneczku. Czy to jest dokładnie ten sam, to nie powiem, ale tak było.

  • Ponieważ to jest większa opowieść, to może później do niej wrócimy. A zaczniemy od pana wczesnej młodości, jak pan jeszcze się uczył. Chciałabym, żeby pan przedstawił siebie i swój dom, z którego pan wyszedł. Jak powstała w ogóle taka generacja jak wasza?

 

Chodziłem do szkoły na rogu ulicy Waliców i Chłodnej. Tam tę szkołę ukończyłem. Zawdzięczam swój pogląd na wiele spraw i swoje później wystąpienia wybitnym, można tak powiedzieć, nauczycielom. Takim jak na przykład: Bielec, Kopytowski, Wróblewska, którzy potrafili wpoić w nasze umysły nie tylko wiedzę, taką jak matematyka czy inne, ale właśnie wielki patriotyzm. Szczególnie do tego przyczyniła się pani Wróblewska, która brała w jakimś stopniu udział w pierwszej wojnie światowej i chyba była odznaczona Krzyżem Walecznych. Stamtąd wynieśliśmy właśnie tę swoją powinność. Taką, żeby Polsce służyć jak najlepiej. To było to, że co jakiś czas do szkoły przychodziły podłużne plakaty, które przylepiano w klasie. Były podzielone na prostokąciki i to był wizerunek albo okrętu podwodnego, albo jakiegoś niszczyciela, albo bombowca. Kupowaliśmy ze swoich skromniutkich datków, jakie od rodziców dostawaliśmy, taką naklejeczkę i tam przylepialiśmy. Po jakimś czasie, oczywiście w całej Polsce to prawdopodobnie było propagowane, odsyłali to razem z tymi pieniążkami, kiedy to się zakleiło całe i to szło na fundusz zbrojeniowy. Oczywiście nie zawsze, nie pamiętam czy taki znaczek kosztował dziesięć groszy, czy dwadzieścia, w każdym razie ja, ponieważ pochodziłem z przeciętnej rodziny, to często obracałem te dwadzieścia groszy [myśląc] czy kupić ten znaczek, czy kupić sobie na przykład jakąś czekoladkę. Ale często kupowałem znaczek. Później podczas Powstania przekonałem się, że trzeba było dawać wszystko i że rząd polski mógł wycisnąć z tego narodu dużo więcej na zbrojenia.

 

  • Wszyscy byliście gotowi, żeby dać wszystko?


Tak. Ale jeśli chodzi o samo uzbrojenie to troszeczkę ustępowaliśmy. Dopiero były początki. Za późno się za to wzięto. Dlaczego o tym mówię. Na skutek tego, że miałem brata ciotecznego, który służył w Warszawskim Pułku Lotniczym na Okęciu, miałem jeszcze dwóch w rodzinie wojskowych, to nic dziwnego, że byłem zorientowany i już podczas okupacji dość dobrze się orientowałem, o co ta walka idzie. Po prostu przeżyłem dość ciężko 1939 rok, kiedy Warszawa się poddała.

  • Był pan wtedy w Warszawie?


[Tak]. Byłem cały czas w Warszawie przez całą okupację.

  • Jak wyglądał ten pierwszy dzień i następne?

 

To są bardzo przykre sprawy. Na przykład na rogu Towarowej były czerwone ceglaste budynki i tam się mieściły chyba magazyny sypkich materiałów, szczególnie cukier. Ludzie, jak się dowiedzieli, że już nie ma władzy, to się rzucili, żeby ten cukier zbierać. Policja granatowa próbowała nie dopuszczać tych ludzi. Ale siła potrzeby zdobycia tego była tak wielka, że ludzie tratowali się a zdobywali ten cukier. Całe skrzyżowanie Towarowej i Grzybowskiej zgrzytało. Tak było zasypane cukrem. Właśnie w takich momentach widziałem, że za mało mieliśmy tego wszystkiego, żeby bronić się. Zresztą Powstanie, ten kto się bliżej przyjrzy, [dostrzeże, że] mieliśmy bardzo maleńkie środki. My na przykład, ta grupka chłopców z Grzybowskiej, to zdobyliśmy broń, mieliśmy swoją broń. W 1939 roku.

 

  • Byliście jakoś zorganizowani?


[Nie. Spotykaliśmy się sporadycznie na strychu szopy, gdzie były zapasy siana dla koni. Tam uczyliśmy jeden drugiego jak korzystać z broni, którą tam ukryliśmy w 1939 roku]. Podwórze Grzybowska 71 to tylko ocalał ten budynek od ulicy. Natomiast tam były jeszcze dwa podwórza głębiej. W tym pierwszym poprzecznie stał budynek, w którym mieszkałem z rodziną. Ponieważ miał drewniane belki, był drewniany, to się spalił. Jak przyjechałem, to było tylko troszkę popiołu. A jeszcze w trzecim podwórzu były po jednej stronie stajnie, które dotykały do Grzybowskiej 69, tyłem stały. Tam też był trzypodwórzowy budynek, też runął zupełnie w gruzy, wypalił się. Osobiście podjąłem decyzję o poddaniu się tych trzech budynków – Grzybowska 73, 71 i 69. Nie miałem wyjścia już. Byli kilka razy u nas ludzie. Przychodził tam chyba podchorąży Jaworski, który jeszcze żył po wojnie, który podpisał później ten dokument, bo bardzo późno zgłosiłem się do „Chrobrego II”. Nie miałem łączności z tymi ludźmi. Sytuacja się tak ułożyła, że najpierw pracowałem w warsztacie Urzędu Telekomunikacyjnego na Nowogrodzkiej, potem poszedłem do wojska (Oficerska Szkoła Lotnicza Dęblin), straciłem kontakt z tymi ludźmi...

  • Zaszliśmy za daleko, bo to już po wojnie. Powolutku, krok po kroku, jeśli można. Jako chłopak, z podwórka przy ulicy Grzybowskiej 71, jak pan kolegów organizował? Chcieliście się włączyć w jakąś konspirację?

 

Może chcieć się włączyć to nie. Myśmy się włączyli przez przypadek. Ja, Wojtek, może Romek Świderski, może jeszcze ktoś, po tym przypadku, kiedy podjechali na Towarową do miejsca, gdzie byli ci ludzie rozstrzelani. Po prostu oni nas poznali i oni się już nami zainteresowali.

  • A to był kto, ta grupa?


To byli jacyś ludzie z Armii Krajowej już zorganizowani. Ale nigdy się nie dowiedziałem dokładnie czy oni byli z „Parasola” na przykład, który jednak już był podczas okupacji, czy z jakiejś innej formacji. Oni byli wstrzemięźliwi [w wypowiedziach].

  • Jak to przebiegało? Byliście na ulicy Towarowej i zobaczyliście, że ustawiają rzędem ludzi do rozstrzelania. Byliście świadkami tego?


[Tak]. Rozstrzelali ich. Byliśmy świadkami. Patrzyliśmy. Gdybyśmy [teraz stąd] wyszli, to na pewno widać i dzisiaj tę szparę w szczycie tego budynku. Tam kiedyś poszedłem z kolegami, z którymi pracowałem w biurze. Pokazywałem im, że stąd było widać, z tej szpary [tę egzekucję]. Za chwilę z samochodu ciężarowego wyprowadzono kilku więźniów, którzy tych zabitych... Jeszcze przed tym chodził lekarz, bo był z opaską Czerwonego Krzyża i kilku, którzy nie byli śmiertelnie ugodzeni dobił. Wtedy wrzucili ich do samochodu i uformowali kolumnę. Były takie samochody, w których jeździła żandarmeria. Boki były opuszczone, oni siedzieli i mieli półkę na tym boku, że już jedna noga była opuszczona i trzymali automaty. Bali się, że mogą jacyś ludzie odbić tych ludzi. To już był 1943 rok, już mieli trochę nauczki w niektórych punktach Warszawy. Jak to załadowali – odjechali. Zostały tylko punkty od kul w tym murze i została krew na chodniku. Chodniczek był wąski na Towarowej dawnej. W ogóle Towarowa była wąska. Tak, że jak tramwaj jechał, to trudno się było zmieścić samochodowi między chodnikiem a szynami. Jak oni odjechali, to myśmy zbiegli na dół, wbiegliśmy na to miejsce na Towarowej. Niektórzy z nas przynieśli lampki. Zapaliliśmy światełka. Nie mieliśmy kwiatków żadnych.

I wtedy właśnie [zobaczyliśmy, że] pędzi samochód od strony Wolskiej. Chłodna, Wolska – tam, gdzie była dawniejsza rogatka. Stamtąd zaczął dość szybko zbliżać się ten samochód. Reflektory silnie zapalone. Gwałtownie przyhamował. Niektórzy odskoczyli. Ja nie zdążyłem. Jeszcze ze dwóch nie zdążyło odskoczyć. Oni wysiedli, powiedzieli do nas, że pomszczą tych ludzi i będą walczyć, żeby Polska wróciła.

  • Potem oni mieli na was oko?

 

Tak. Oni nas obserwowali. Prawdopodobnie dowiedzieli się skąd pochodzimy, bo po jakimś czasie jacyś młodzi ludzie, których z widzenia znałem, bo ulice Łucka, Wronia to się ciągle biegało, grało się w piłkę nożną, więc niektórych chłopców się znało [z widzenia]. Oni się zainteresowali szczególnie moją osobą. Nie byłem bohaterem, ale mam takie coś w sobie, że zawsze jestem w przedzie jakiejś grupki. Taki maleńki charakterek maleńkiego przywódcy.
Oni się zainteresowali, umożliwili mi pracę [dla potrzeb konspiracyjnych]. Na poczcie w urzędzie celnym [pracowałem od 1942 roku] i później tylko co jakiś czas spotykałem się na Krochmalnej (nie pamiętam numeru) zaraz od Wroniej. Tam [stały] stare kamienice. Tam było tak zorganizowane pod spodem (musieli tam mieszkać ludzie nastawieni patriotycznie), że w piwnicach były przebite otwory, w niektórych tak, że na przykład trzy piwnice, to prymitywnie można było oddać próbny strzał do ćwiczeń. W piwnicach. Tam odbywały się wykłady. Byłem zorientowany ze względu na to, że miałem w rodzinie wojskowych i oni jak przyjeżdżali, to oczywiście pierwsza rzecz, ponieważ już mnie na żołnierzyka szykowano, to oczywiście wyjmowano amunicję i dawano mi [broń] do ręki. Tak, że zarepetować karabin czy pistolet to potrafiłem już jako chłopaczek.

  • Często się tam spotykaliście?


To było mniej więcej co dwa tygodnie. Przy czym tak oni starali się to urządzić, żeby nie było to ciągle w jednym i tym samym dniu. Później zorientowałem się, że to ma wielkie znaczenie dla konspiracji. Żeby nie postępować jednakowo. Bardzo łatwo jest o wpadkę wtedy.

  • A tę pracę na poczcie też panu załatwili, dlatego żeby miał pan dostęp do tych paczek?


[Nie. Na poczcie pracowałem od 1942 roku. Wyłapywanie oznaczonych paczek zaczęło się w 1943 roku]. Miałem dostęp do tych paczek. Co w tych paczkach było, na których im zależało... [Przesyłane były pieniądze – obce waluty i specjalne wiadomości, które były zaszyfrowane i umieszczane na usztywnieniach na przykład na mankietach i kołnierzykach koszul].

  • To był dworzec pocztowy przy torach?


Przy torach. Nad torami kolejowymi znajdowała się bardzo nowoczesna poczta.

  • Na rogu Żelaznej i...


Alej Jerozolimskich. Bardzo nowoczesny budynek. Jeśli chodzi o konstrukcję to był słaby, bo był z dziurawki, żeby nie było ciężko i żeby tłumił hałasy pociągów. Ale było tak zorganizowane, że to co zasortowaliśmy, umieściliśmy w workach to była od razu winda. Windą zwoziło się na dół. Był mały peronik, gdzie pociągi tak podjeżdżały, przeważnie ambulans, który jest zaraz za lokomotywą. Ambulans się zatrzymywał przy peroniku. Od razu tacy starsi przeważnie mężczyźni ładowali te worki z paczkami do ambulansu. Od razu odjeżdżał w odpowiednim kierunku. Była sala poleconych paczek. Okna wychodziły na tory w kierunku na Towarową. Druga, w której były większe paczki, to była od strony (tam pracowała moja siostra też) Alej Jerozolimskich i jeszcze były wielkie różne przesyłki, które były na parterze. To nie było już wywożone [windą]. Na tej poczcie wszyscy byliśmy głodni, a tam przychodziły bardzo dobre rzeczy – migdały, figi, słodycze różnego rodzaju, które przysyłali ludzie z Portugalii, z Hiszpanii, z Turcji. Dużo paczek szło na teren getta do Żydów. Żydzi tamtejsi próbowali ratować Żydów tutaj.

  • Dochodziły te paczki?


Nie, te paczki nie dochodziły. [Te na teren getta były] rekwirowane. Był odpowiedni magazyn i tam odpowiedni ludzie mogli to dostawać, czy za jakieś drobne pieniądze. Oczywiście my, Polacy, nie mogliśmy z tego korzystać.

  • Wspominał pan o specjalnych paczkach, które były zaznaczane.


Były zaznaczane w różny sposób, często był zmieniany ten znaczek. Znaczek był przeważnie przy znaczku pocztowym. Tak żebym nie musiał tego [długo] szukać za bardzo. Wpadłem, ponieważ też byłem głodny, przez przypadek na odkrycie niektórych rzeczy. Raz otworzyłem taką paczkę, żeby podać celnikowi. I są takie dość dużych rozmiarów „krówki” – cukierki. Takie kruche „krówki”, dość spore to były cukiereczki. Wziąłem taki jeden cukierek, po prostu ukradłem go, niestety. Wziąłem go w usta a ponieważ tam siedział nasz szef, nie wiem w jakim był stopniu, Weber – nazwisko, to oni widzieli to. Urzędniczki niemieckie siedziały koło niego. Więc troszkę spróbowałem go w ustach obrócić i udałem się do toalety. W toalecie po pewnej chwili czuję, a już tę paczkę przekazałem, żeby poszła dalej, ale zaznaczyłem ją sobie – nie do celnika tylko po boku. Inni koledzy orientowali się. Wiedzieli, że jak mówię tak, to tak ma być zrobione. Do sortowni. Stoły były, przy stolikach zamocowane worki, zapakować do worka i na odsyłkę. Czuję, że coś tam jest w tym cukierku. Wyjmuję to z ust, próbuję rozwinąć. W każdej chwili może jakiś szkop wpaść do tej toalety. Toalety są niezamykane. Jest tam miejsce, ale drzwi nie ma. Po to, żeby wszędzie był wgląd. Patrzę, co to jest. Rozwijam papierek – pięćdziesiąt marek. Więc jeśli to był kilogram, półtora kilograma takich cukierków to to były pieniądze na jakiś cel. Było to po to robione, że jeśli była wpadka w pociągu, nie doszło, to musiało być kilka takich nitek, po których te rzeczy dochodziły do ludzi potrzebujących, szczególnie do organizacji.

  • Czyli to było w ramach państwa podziemnego organizowane?


Tak jest.

  • Udawało się panu? Nigdy nie miał pan jakiejś kłopotliwej sytuacji?


W tym czasie jeszcze miałem tak nerwy zdrowe (często była rewizja na dole przy wyjściu), że czasami jak coś miałem, wyjmowałem portmonetkę, wszystko kładłem na ręku, podchodziłem do tego rewidenta, on patrzył mi tylko w oczy. A czasami miałem coś pod spodem. Doszli do przekonania, że jestem względnie zupełnie czysty. Bardzo się cieszę, że tak myśleli. Miałem jeszcze takie przypadki, że zdarzały mi się rzeczy takie, które nawet mnie wprawiały w zakłopotanie. Na przykład była przesyłana oliwka w puszkach. Prawdziwa oliwa z owoców. Jednego razu takie pudełko już celnik złapał i potrząsnął tym pudełkiem. Zaczęło grzechotać w tym pudełku. Okazało się, że w tym pudełku zalana była oliwką amunicja. Tak, że tu już była troszeczkę na wpół wpadka. Ale ponieważ tego dnia tak było, że śniadanie mieli, to jeszcze udało mi się to od niego wyrwać [tę paczkę]. Jeszcze przyszedł później, coś się kręcił, ale udało mi się to wyrwać. Nie zarekwirowano. Po pierwsze, że wysłaliby odpowiedniego człowieka z tą paczką i byłaby wpadka tamtych ludzi. Tak, że najczęściej tak mi upływał ten czas aż do Powstania.
Jeszcze był jeden przypadek na tej poczcie. Co jakiś czas, ponieważ oni wiedzieli, że ludzie kombinują, wpadało dwóch gestapowców. Jeden – nazywaliśmy go „Flat”, drugi nie wiem, nazwisk nie znam. Oczywiście od razu okrzyk „Odsunąć się od stołów, do ściany, ręce do góry!” Przeprowadzali rewizje. Przeważnie nic nie znajdowali, bo ludzie byli bardzo ostrożni. Ale po dłuższym czasie zorientowaliśmy się, że ktoś [sypie], bo raz wpadli, ręce do góry, do ściany i do jednego kolegi [od razu podchodzą]. On się opasał pończochami – pończochy były trudne i drogie do zdobycia a on się owinął pończochami. Chyba się nazywał Załęczny ten kolega. Starszy pan, przedwojenny pocztowiec. Oczywiście pobili go od razu na sali. My stoimy, ręce trzymamy do góry. Ale zorientowaliśmy się, że między nami (a przyjmowali różnych ludzi) znalazł się ktoś, kto obserwuje i sypie. Więc po dłuższym zastanawianiu się – ten nie, ten nie, tego obserwujemy, tego obserwujemy. Nareszcie przyglądamy się a jeden z panów, nie pamiętam jego nazwiska...

  • Polak?


Chyba z południa. Taki pochodzenia ukraińsko-polskiego. Obserwował ludzi. Bo wtedy jak wpadli, co później tego człowieka pobili, od razu do niego doszli, więc już żeśmy się zorientowali skąd oni wiedzą, że akurat tak jest w tym momencie, że on coś przy sobie ma. Ale potem wyciągają listę i czytają. Dziewulska – pamiętam, matka mojej koleżanki z Piastowa... chcieli chyba córkę [zabrać]... Ale to już później. To też jest okupacyjna sprawa.

  • Jak się to zakończyło dla tego kolegi...


Załęczny do obozu się dostał. Dalszych losów jego nie pamiętam. [Czubkowski] czy jakiś, którego spotkałem po wojnie jak już pracowałem w warsztatach Urzędu Telekomunikacyjnego, jakoś się nie zmówiłem na temat tego... Ale zdaje się, że w obozie koło Lublina został zamęczony. Tego dokładnie nie wiem. Nie mogę powiedzieć, bo nie wiem. Tego dnia padł na nas strach. Ale mieliśmy także [swoich ludzi] wśród tych pań, które pracowały przy Weberze, za tym oszklonym miejscem, [gdzie] były kierowniczki. Jedna się opiekowała tymi, tamtymi. Jednocześnie troszkę oko miały na tych ludzi. Jak się zorientowałem to była tam i pani, która też musiała należeć do podziemia, bo w tym samym dniu, kiedy aresztowali Załęcznego i kiedy jeszcze więcej ludzi wyprowadzili [z pracy], kilku, może z pięciu czy z siedmiu ludzi wtedy zabrali, wyczytali z tej listy, ta pani podeszła do mnie z jakąś niby paczką, że rozmawia na temat pracy. Powiedziała mi, że jest wszystko załatwione, żebym się ubrał, wypuszczą mnie. Na wartowni już jest wszystko też załatwione, żebym pędził do Piastowa zanim przyjedzie gestapo, bo prawdopodobnie zgarną Dziewulską, tę koleżankę. Zdążyłem. Czyli ona pracowała dla nas. [Albo] na dwie strony, albo dla nas pracowała. Tylko była tam po to, żeby móc w razie jakichś bardzo przykrych momentów [pomagać].
Oczywiście zaaresztowali jej matkę. Też nie znam losów, bo już po wojnie nie spotkałem się z tą panią. Ale ta młoda ocalała. Zdążyłem do niej przyjechać, uprzedzić ją. Złapała co tylko mogła. Wybiegliśmy (nie pamiętam adresu w Piastowie) i gdzieś do kolegów swoich [pobiegła]. Ja też u nich się ulokowałem. Musiałem przenocować, bo już była godzina policyjna. Już byłoby za późno wracać do Warszawy. Tak, że w ten sposób mijał ten czas. Ale zorientowaliśmy się, że ten i ten pan sypie nas. Postanowiono, żeby wszystkich innych odstraszyć, tego pana [zlikwidować]. Niestety, wyrok na niego padł. Nie byłem w tej grupie, która wykonywała wyrok [bezpośrednio]. Ale żeby wyrok się udał, to musi być też kilka osób, które dokładnie wiedzą, że to ten człowiek jest, że on wyjdzie tego dnia, że będzie wychodził tym wyjściem a nie innym i żeby jakiś znak dać. Później zorientowałem się, że były takie dwie osoby. Oprócz mnie była jeszcze jedna osoba, która też dała ten znak. Ludzie nasi, którzy pracowali na dole doprowadzili do tego... Były dwa wyjścia. Jedno wyjście z tego budynku było na Aleje Jerozolimskie dalej, głębiej od Żelaznej, drugie wyjście było na samym rogu. [W tym] od strony Alej coś się zepsuło (oni już mieli metody) zablokowali tak, że wszyscy wychodzili tą stroną na rogu Alej Jerozolimskich i Żelaznej. Wyszedłem troszkę wcześniej. Przeszedłem na drugą stronę ulicy, na wiadukt. W tym domu, co teraz jest ten nasz kamień, mieszkali Niemcy. Kolejarze niemieccy, którzy pracowali na kolei. Paru tych kolejarzy stało na przystanku w Alejach Jerozolimskich. Tutaj akurat wszyscy ludzie, bo to była taka godzina, wychodzili z poczty, wszyscy pracownicy. Na tym moście, to była jesień (nie pamiętam daty) to musiała być jesień, bo stali sprzedawcy po wschodniej stronie. Dwa, może trzy wózeczki – na wózeczkach na dwóch kółkach kobieciny sprzedawały jabłka, owoce. Czyli to już była jesień. Jesień 1943 roku.
Obracam się, w tym momencie widzę jak wychodzi ten człowiek - może miał jakąś intuicję, może się obawiał - i trzyma pod rękę naszą koleżankę. Ja oczywiście sięgam do głowy. Nie widzę ludzi, którzy wykonują wyrok, bo ruch jest. Tu idą ludzie, tam idą ludzie, nie widzę tego. W pewnym momencie dotykam głowy, że ten człowiek już wyszedł i w tym momencie widzę dwóch ludzi, podskakują z tyłu do tego człowieka, jeden odciąga tę naszą koleżankę, drugi strzela do niego w plecy i pochyla się nad nim, bo musi wyjąć jakieś dokumenty. Musi mieć dowód, że wykonał wyrok. Ja oczywiście stoję jak przymarznięty. W tym momencie jak się rozlega strzał, ci Niemcy, którzy stoją na rogu na przystanku w Alejach Jerozolimskich wyciągają z kabur pistolety i lecą w tym kierunku. Dom, w którym [teraz] znajduje się „Rzeczpospolita” był wykonany w stanie surowym. Nie był skończony. Był parkan dookoła tego [budynku]. [...] Odskakuje parę desek, wyskakują chłopcy i wali jeden od razu do tych Niemców. Jeden Niemiec się przewraca. Nie wiem, może byli jacyś zabici też. W każdym razie jeden wstał [po tej strzelaninie]. Ja cały czas stoję. Miałem jeszcze za zadanie popatrzeć, co się dzieje dalej po tym wszystkim.

  • Nie miał pan chęci, żeby uciekać czym prędzej?


Była to pierwsza akcja, w której blisko byłem takiego czegoś. Troszkę tak, jakbym przykleił się do tego wiaduktu. Uciekli od razu w kierunku Chmielnej ci, co sprzedawali te owoce. Uciekli. Ci chłopcy, którzy wyskoczyli, dają serię, upadają, ci dwaj robią co potrzeba. Za nimi biegnie jeden chłopak młody dość, w butach z cholewami, elegancki, trzyma pistolet w ręku i krzyczy na nich „Prędzej! Prędzej!” w tym momencie wychodzi Niemiec z tego samego wyjścia. Wychodzi. Znałem tego Niemca z widzenia, nie znam jego nazwiska. To był równy chłop. Była tam obok latarnia. Taka, co ma dół gruby jakby odlewany. Wiedział, co się święci, stanął bokiem. Ale jeden z tych chłopców był tak zacięty, że jeszcze się na chwilę zatrzymał i rąbnął w tym kierunku krótką serię. Nie został trafiony.
Tu już się robi pusto. Bo jak tylko są strzały, to w tym czasie ludność nasza była przyuczona i kto mógł znikał gdzieś od razu. Ci co nie wyszli jeszcze, cofnęli się na pocztę. Tu zrobiło się prawie pusto. Tu pokrzykują, żeby prędzej. W tym czasie dojeżdża tramwaj. Tramwaj stary. Przód jest odsłonięty, ale tych boków nie ma, takich zamykanych drzwi. Oczywiście na pierwszym pomoście jest tylko Nur für Deutsche. Ten chłopak to był jakiś wyjątkowy chłopak, nie dawał za wygraną. Tamten oczywiście widział co się dzieje, ten motorniczy, hamuje gwałtownie. Chłopak znów się zatrzymuje, wali jeszcze w ten przedni pomost. Ten się skulił za korbą, za motorem. Ale tamten naciska „Szybciej! Szybciej!” pokrzykuje. Oni przebiegli dalej, ja stoję. W tym czasie rozlega się już sygnał. Już wyją syreny, pędzi żandarmeria na to miejsce. Wyrok został wykonany. Już nie mam co robić. Za moment jeszcze wybiega [z poczty dyrektor], taki główny dowódca niemiecki […]. Ale jego nazwiska nie znam. Trzyma pistolet, ale już jest po wszystkim. Zajeżdża żandarmeria, wyskakują żandarmi, zwykle na boku siedzieli, zeskakują z tego samochodu i próbują się rozejrzeć. Wtedy podnosi się ten Niemiec, który ma przestrzeloną rękę. Krew mu leci. Woła Hilfe! Pomocy. Tak się to wszystko zakończyło. Odwracam się i [wolno idę], ponieważ byłem przyuczony, że w takich wypadkach nie należy uciekać... Nawet to, że się zatrzymałem, to może mnie uratowało, bo mogli strzelić i do mnie przez pomyłkę. Po prostu w zamieszaniu. To jednak wszystko się odbywa [bardzo szybko]. Ja tu opowiadam, a to się odbywa w kilkunastu sekundach. To błyskawiczne akcje [były]. Od tej pory już byłem troszkę bardziej zaufany.

  • Potem zlecano panu podobne akcje?


[Takie z likwidacją nie]. Jeśli chodzi o paczki, to cały czas do Powstania była kontynuowana ta sprawa. Natomiast akcji już nie było. Drugiej akcji nie było. Natomiast nastąpiło, tak jak zauważam, troszkę zastraszenie Niemców. Jednak oni się bali. Bali się, że ludzie wiedzą, kto jest kim, kto jest względnie lojalny i Niemcy byli bardzo różni... Zresztą przekonałem się później w niewoli. Byli tacy Niemcy, którzy nas prześladowali a byli tacy, szczególnie kobiety, które dzieliły się swoją sznytką. W fabryce szczególnie już później.

 

  • Pracował pan na poczcie do końca lipca...

 

[Tak], aż do Powstania. Do końca lipca. Tego dnia, kiedy wybuchło Powstanie, nie wiedziałem, że Powstanie wybuchnie. Nie wiedziałem. Nie miałem łączności. Straciłem łączność. Albo do mnie nikt już nie dotarł z tych, co zawiadamiali, albo [zaliczyli] mnie do takiej grupy, która dopiero w razie nagłej potrzeby będzie potrzebna. My mieliśmy kończyć ten kurs dopiero 11 listopada. To już było po Powstaniu.

  • Wrócimy do tego wątku, od którego pan zaczynał, o barykadzie.


Barykadę stawialiśmy jedną w poprzek Towarowej przy Autoobsłudze. Druga w tym samym czasie, to było o pierwszej w nocy, to była barykada ziemna, którą wykopali inni na rogu Wroniej i Grzybowskiej. Była po stronie wschodniej. Tak, że Wronia jeszcze miała przelot. Ten dom, w którym myśmy byli i w których próbowaliśmy nie dopuszczać nikogo w pobliże tej barykady znajdowały się przed barykadą jeszcze. Tak się często zdarzało, jak później zorientowałem się. W dokumentach, które przekazałem, które poszły, bo nie bardzo chcieli mi wierzyć, poza tym miałem trochę kłopotów z tym, że poddałem się. To jest niemile widziane. Niechętnie na ten temat mówię, bo to nie jest chwalebne. Polska przysięga wojskowa mówi, że należy przedkładać śmierć ponad hańbę niewoli. Byłem młody, miałem osiemnaście lat. W piwnicach była moja siostra, mama, ludzie z tego podwórza, koleżanki, z którymi chodziłem do szkoły. Uprzedziłem to natarcie i bardzo dobrze. Nie wyszedłem pierwszy. Wyszła jakaś pani. Chciałem wyjść sam, poddać to. Ale ta pani, Suchocka się [chyba] nazywała, nie pamiętam dokładnie, mówi „Ja wyjdę, ponieważ ciebie mogą zastrzelić od razu.” Tak, że myśmy zostali w tej piwnicy, ona wyszła.

  • Który to był dzień?


Siedemnasty może.

  • Sierpień jeszcze?


Sierpień. Krótko walczyłem. Nie byłem żadnym wielkim bohaterem. Nie zniszczyłem żadnego czołgu poza przepędzeniem kilku patroli. Może jakiegoś szkopa przy okazji gdzieś się udało troszkę pokiereszować, wyłączyć go z walki. Tego dnia w ulicę Grzybowską wjechały trzy lub cztery czołgi. [...] Przedtem w nocy już się zorientowałem, że coś się dzieje, bo słychać [było] charakterystyczne zgrzyty. Jak czołg chce w miejscu się obrócić, to jedną gąsienicę napędza a drugą w odwrotnym kierunku, albo hamuje. Ostrzał się wzmógł. Z granatników, z innych [broni]. Było nas trzech na służbie w bramie. Ponieważ czułem się odpowiedzialny za nich, więc po jednym wybuchu w okolicy podwórza, a staliśmy we frontowym wgłębieniu w budynku na Grzybowskiej 71, popycham jednego z tych kolegów, bo nie ma takiej odwagi, żeby [teraz po wybuchu pobiec do piwnicy]. Takich bohaterów jest mało. Był taki wybuch, popycham. Przebiega, zbiegł do piwnicy. Drugi wybuch – popycham [drugiego]. Zostaję sam. Nerwy działają jednak. Czekam na ten wybuch, czekam, czekam. Myślę sobie – zmieniają celownik. Dokładnie się orientowałem, że albo podnoszą tę lufę, albo opuszczają żeby przenieść ogień na jakieś inne miejsce. Odepchnąłem się. Wyskoczyłem akurat pod okno, gdzie kiedyś dozorca mieszkał. Huk! Błysk! Dostałem odłamkiem. Malutkim odłamkiem. A parę dni przedtem dostałem odłamkiem w nogę. Nie była to ciężka rana. Ten odłamek był taki zadzierzysty, przebił but i troszkę mi skaleczył nogę. Troszeczkę krwi wyleciało do buta, noga się przykleiła razem ze skarpetką i było wszystko w porządku. Stanowiska nie opuszczałem cały czas.

  • Kto te stanowiska wam wyznaczał?


Te stanowiska myśmy sami ustawiali.

  • Ale mieliście swojego dowódcę przecież?


[Dowództwo jest zawsze trochę dalej]. Był podchorąży Jaworski. Tylko jak się zaczęło krucho robić, jak runęła Młynarska i później jeszcze była dość silna obrona tu jak Chłodna, Wronia, to myśmy zostali sami. Oni się szybko wycofali. „Sosna” się wycofał. Od samego pierwszego dnia, bo nie było „Chrobrego II”. „Sosna” się wycofał prawdopodobnie do sądów na Ogrodową. Tak, że myśmy tu zostali sami.

  • Ilu was było?


[Liczba się często zmieniała]. Było nas może pięciu, siedmiu w tych budynkach. Próbowaliśmy.

  • Decyzje były wasze?


Tak. Decyzje już podejmowaliśmy sami. Jeszcze jedną decyzję podjąłem. Około trzeciego dnia zapanował tutaj względny spokój. Elektrownię zdobyto, powstańcy „Parasola” posunęli się poza Młynarską tak, że tu nastąpił spokój. Chyba nie było zbyt wielkiej pogody nawet. Dozorcy pod naciskiem [ludności] powyjmowali [flagi], zatykają te [flagi] w miejscach, co się przed wojną wywieszało. Teraz już prawie raj. Sklepy chcą otwierać ludzie. Ponieważ troszkę byłem przeszkolony, troszkę mi to nie w smak jest. Czuję, że coś tutaj nie tak się to wszystko toczy. W obecnej wojnie trzeba być chytrym a nie wystawiać się od razu na wszystko. Nawet naraziłem się. Pierwszy nalot jak tylko troszkę słoneczka trzeciego czy czwartego dnia – sypią się piguły akurat tu w naszej okolicy. Walą się budynki na Krochmalnej, walą się budynki na Chłodnej. Pali się także, bo naprzeciwko naszego budynku, (który jeszcze stoi do dzisiaj) były takie drewniane budynki. Tam dorożkarze mieszkali. Cały kawał posesji, stajnie, dorożki. To się wszystko od razu zapaliło. Musieliśmy nie tylko się bronić, ale musieliśmy się także ratować przed ogniem. Trochę wiał wiatr w naszym kierunku. Ten wiatr bardzo był niebezpieczny dla nas, bo mogły popękać szyby. Ulice nie były szerokie. Mogło się zapalić w mieszkaniach na Grzybowskiej. Część z nas odstawiała ten karabinek czy rewolwer, jakie tam były. Na przykład [ja] miałem rewolwer bębenkowy, też go zdobyłem. Na Okopowej był taki stadionik prymitywny za szkołą Konarskiego. Szkoła zawodowa jakaś. Tam stało jedno działko przeciwlotnicze. Stamtąd naściągaliśmy tej amunicji trochę. Parę granatów, amunicji. Dlatego w pierwszych godzinach od razu byliśmy uzbrojeni. Za to bardzo nas pochwalił ten u Haberbuscha, bośmy się tam zameldowali przed wieczorem.

  • Kto tam był u Haberbuscha?


U Haberbuscha musiał być ktoś z „Sowińskiego” prawdopodobnie. Tego dokładnie nie wiem. Po tym nalocie pierwszym mówię, że te [flagi] trzeba zdjąć, schować to. Mniej więcej w ten sposób się wyraziłem, że tutaj trzeba teraz walczyć chytrze. Musi nas być prawie nie widać a my musimy widzieć nieprzyjaciela. Z ociąganiem się, ale pozdejmowano. Zauważyłem, że stracono do mnie zaufanie jak gdyby. Ale to się nam przysłużyło, bo w następnych [dniach], 4, 5 do 7 tu były straszne naloty. Straszne ostrzeliwania. Nawet później jak wychodziłem już z domu z rękami do góry z tego budynku, to tutaj na Grzybowskiej stały czołgi. Trzy czy cztery. Wydaje mi się, że cztery i tak naszkicowałem na tym sytuacyjnym rysuneczku.

 

  • Który to był dzień?


To było 17 chyba.

  • Czyli już parę dni po tej rzezi na Woli.


Tak.

  • Mieliście orientację, wiedzieliście o tym?

 

Mieliśmy orientację, bo niektórzy ludzie uciekli i ci ludzie opowiadali dantejskie rzeczy. Niemcy mieli taką metodę, że po wdarciu się w nasze pozycje (nie lubili być blisko w nocy) przeważnie podpalali domy a sami wycofywali się. Zostawiali jakieś posterunki, które dobrze zabarykadowane strzegły, żeby nie można było się do nich dostać. Z początku było dużo lepiej, bo poprzebijaliśmy otwory w piwnicach i na strychu, żeby można było przedostawać się tędy a nie ulicą. Ulice były bardzo ostro ostrzeliwane. Natomiast później, jak oni się wzięli na tę metodę podpalania budynków, to nie sposób jest wejść do takiego budynku. Budynek, który płonie to w piwnicy jest tak gorąco, że nie zdąży się przebiec. Zanie powietrza i człowiek może się udusić. Ale to nam bardzo pomagało, bo myśmy się w ten sposób urządzali, że oni szli do przodu, myśmy się często wycofali, dostaliśmy się na ich tyły, parę strzałów z tyłu odpowiednio ich deprymowało. Zupełnie. Oni wtedy szybko się wycofywali. Stosowali taką metodę. Tak, że to co mówię, ten ostatni dzień to już było po upadku. Nikt nam już nie mógł pomóc. Ci koledzy, którzy byli prawdopodobnie na Łuckiej, chyba tam był kolega Łagocki, może jeszcze ktoś [ale nazwisko kolegi i to, że tam był dowiedziałem się od niego dopiero po wojnie, gdy spotkaliśmy się na zebraniu zgrupowania Chrobry II].

 

  • Nie widział pan w pobliżu żadnego zgrupowania?


Nie.

  • I nastąpił ten dzień. Trzeba było podjąć jakąś decyzję. Podjął pan taką.


Podjąłem decyzję.

  • Ocaleliście wszyscy?


Ocaleliśmy.

  • Jak to wyglądało?

 

To wyglądało też paskudnie, bo chciałem, żeby ta gromadka ludzi [przeżyła]... Część ludzi uciekła. Nie wiem czy im się udało wszystkim gdzieś uciec, ale część... Aha, jak wbiegłem do tej piwnicy, [trochę] krwi poleciało [po policzku], to te kobiety od razu podniosły wrzask „Ooo! Władek ranny! Ojojoj!” Mówię „To nie jest żadna rana.” Ryknąłem dość głośno „Albo tu będzie cicho, albo jak chcecie to zginiemy wszyscy! Mogę wyjść, rzucić ostatni granat i wtedy oni wpadną, będą rzucać granaty przez okienka od piwnicy i będziemy gotowi. Albo się poddamy!” To – cisza. Nikt nie chce powziąć decyzji. Padło na mnie. Trudno. Powziąłem tę decyzję. Później za to mnie nawet chwalił ten dozorca, który już nie żyje, nazywał się Gaguła (Grzybowska 71). Jak już przyjechałem z wojska na Zachodzie, mówi „Władek, dzięki tobie myśmy ocaleli.”
Próbowałem tych ludzi ustawić, żebyśmy wyglądali jako naród, a nie taka gromada pędzona na rzeź. Trudno to jest zrobić, bo oni pokrzykiwali Schnell! Schnell! jeszcze jakieś inne łobuzerskie słowa. Stanąłem koło tej gromadki. Popędzali nas. Idziemy w górę do Towarowej, idziemy dalej w kierunku Przyokopowej. Oczywiście czołgi tam stoją. Ucichło. Jak ta pani wyszła z tą maleńką chusteczką, to ucichło. Wszystko ucichło. Od razu jakby ręką odjął nie ma żadnego strzelania. Po dłuższej chwili ona przychodzi i zawołała do nas do piwnicy z tej klatki schodowej „Ludzie wychodźcie. Tu są już Niemcy.” Chcąc złagodzić sytuację wszyscy podnoszą ręce. Ja też pierwszy wychodzę, zaraz na początku tych ludzi. Mówię do tego młodego Niemca Nicht schießen! Hier ist keine Polnische Soldaten. Już sobie w piwnicy ułożyłem taką regułkę. Oczywiście zrozumiał, ale pchnął mnie kolbą, drudzy mnie popchnęli do bramy, z bramy na ulicę.
W tej gromadce idziemy. Idziemy Grzybowską, idziemy coraz dalej. Latarnie poprzewracane, druty, to wszystko się wałęsa. Potknąłem się i przewróciłem tutaj poza Towarową pod górkę jak się idzie. Już przy Przyokopowej. Ale się poderwałem, dobiegłem do tej gromadki. Idzie tam moja mama, idzie siostra, idą inni z Grzybowskiej. Dochodzimy do rogu skrzyżowania Przyokopowej z Grzybowską. Tak troszkę skosem wszędzie już stoją Niemcy w różnych zakamarkach. Żołnierze niemieccy. Stoi samochód skosem. Taki jak nasza nysa, coś w tym rodzaju. Wojskowy samochód. Koło niego stoi dowódca i pokazują nam, żeby w Przyokopową skręcać. Ludzie skręcają. W pewnym momencie czuję, że [ktoś] mnie łapie za ramię i wyciąga mnie z rzędu tych ludzi. Zatrzymałem się. Widzę za chwilę jak wyskakuje do mojej siostry jakiś szkop. Niosła dość ładną walizeczkę. Bagnetem wyrwał wieczko, wysypuje. Tam tylko była bielizna. Może jakiś sweterek siostra zdążyła wziąć. Ona się nachyla, próbuje to zgarnąć. Stoję przy tym wozie. Szkop woła jakiegoś Niemca. Pyta mnie czy znam niemiecki. Mówię, że nie. Chociaż parę słów znałem, ale po co się będę męczył. Zawołał jednego – Dolmetscher to tłumacz jest po niemiecku. Szkop doskakuje, oczywiście bohater, tu może się pokazać. Ma karabin z bagnetem. Przycisnął mnie do tego wozu bagnetem. Trzymam ciągle ręce do góry, bo jeszcze mi nie powiedzieli, że mogę opuścić. Ten oficer niemiecki, który mnie wyszarpnął, już stoi koło mnie. Okazuje się, że ten wóz to radiostacja. On stąd dowodzi. Ma tam kogoś na dole na Grzybowskiej, który mu wszystko relacjonuje. Parę słów usłyszał. Pyta się mnie czy tutaj są powstańcy. Mama się obraca, widzi że stoję pod tym samochodem, więc robi znak krzyża [w moim kierunku]. Uśmiecham się z musu, daję znać, że trzymam się. Popędzili ich. Popędzili ich, jak się później okazało, do kościoła świętego Wojciecha. Tego wielkiego na Wolskiej. Pyta mnie czy tutaj są powstańcy. Powtarzam, że tutaj nie ma. Dalej poza Wronią nie wiem co się dzieje, nie wiem co tam jest. Zadał mi jeszcze parę pytań. „A kto to był? Kto to jest ta osoba?” – pyta. Bo widział jak mama pokazuje znak krzyża w moim kierunku. Mówię, że to jest meine Mutter und meine Schwester. Zostałem samiuteńki przy tym samochodzie. Już nikt nie wychodzi z tamtych budynków.

  • Nie mieli żadnego pomysłu co do pana?


Nie mieli. Później jeszcze był incydent w kościele tym, bo po pewnym czasie, paru minutach, kilka pytań mi zadał. Dużo chłopców było w mundurach poniemieckich. Ponieważ pracowałem na poczcie, więc jestem w mundurze pocztowca. Szarpnął mnie za rękaw, patrzy – [jest napisane] Deustche Post Osten i taki listek był dębowy czy inny na tym. Pyta o to. Mówię, że pracowałem tu i tu. Postałem tam chwilę. Patrzę – walka toczy się dalej. Próbują forsować Grzybowską w kierunku Wroniej dalej. Jak my wychodziliśmy to już paliła się mydlarnia w tym budynku, już jeden żołnierzyk biegał z miotaczem płomieni i już paliło się na podwórku. Coś się paliło. Nie bardzo dawali oglądać się. Szans nie było żadnych, żeby wrócić się do domu i coś wziąć. Tak jak byłem w tym, w którym działałem co dzień, tak wyszedłem. Po pewnym czasie jak się zorientowali, że więcej ludzi nie ma w tych trzech budynkach podpalali te budynki. Najmniej ucierpiał budynek 73, pierwszy, który dzisiaj stoi, bo był zbudowany przed samą wojną. Miał metalowe poręcze, klatki schodowe kamienne. Tam nie miało się co palić. Natomiast u nas się wypaliły klatki schodowe. A ten budyneczek, w którym mieszkałem to w ogóle w popiół się zamienił.

  • Czyli został pan sam.


Tak.

  • Ta grupa ludzi została popędzona do kościoła świętego Wojciecha. Wiedział pan co się z panem stanie?


Nie, nie wiedziałem. Po dłuższej chwili ten Niemiec mówi (ten tłumacz ciągle stoi)... A przedtem jeszcze kazał mi opuścić ręce, bo już widzi, że nie bardzo mogę wytrzymać tak długo. Mówi do tego Niemca, co oczywiście zrozumiałem Hande hoch! To każdy rozumiał w tym czasie. „Ręce do góry, środkiem ulicy będziesz szedł. Pójdziesz ulicą Przyokopową do Towarowej. Towarową do Wolskiej i Wolską skręcisz, ciągle środkiem ulicy, bo inaczej będą strzelać do ciebie, ciągle ręce w górze trzymaj.” Mam taki plecaczek, mama w ostatniej chwili jeszcze mi wcisnęła pod ten plecaczek jasiek. „Jak będziesz musiał gdzieś głowę położyć.” Jak to mama. Mamy są rozbrajające. Więc ruszam. Myśli się kłębią. Jak się już odwróciłem, idąc trzymam te ręce do góry, to w pierwszej chwili przyszło mi na myśl, że nie chcieli mnie rąbnąć od razu w twarz, to rąbną mi w plecy. Idę na troszeczkę gumowych nogach. Mówię prawdę. Nigdy nie udawałem bohatera. Trudno jest być naprawdę twardym człowiekiem.
Idę, ale jak uszedłem parę kroków, dziesięć, może więcej, to myślę sobie – chyba żyję. Trzymam te ręce do góry, jeszcze w niektórych miejscach widać leżących zabitych w pobliżu płonących domów. Jeszcze płoną domy na Towarowej. Dymi się z nich, kopci. Częściowo są zabici, częściowo upieczeni. Oczy, usta otwarte, z ust wydobywają się muchy. To jest straszne! Idę dalej, skręcam w ulicę Wolską, idę ulicą Wolską i jak się zbliżam do tego miejsca, gdzie jest pałacyk (już minąłem Karolkową), ten w którym teraz siostry [zakonne] są, [zobaczyłem, że] tam są Niemcy. Kręcą się Niemcy. Jeden stoi przed tym [pałacykiem] i już na mnie kiwa. Jestem w jednym kaloszu a w jednym bucie, bo oprócz tego, że ta noga była troszkę zraniona, to dostałem zapalenia stawu skokowego i ona mi bardzo spuchła. Utykam trochę na nogę, ale idę. Zbliżam się do nich. Kiwają na mnie, żebym do nich podszedł. Podchodzę, trudno. Każą mi ten plecaczek położyć (tam jest taki wjazd półokrągły) koło tej bramy. Ile razy tam przejeżdżam to widzę. Ten jasieczek, z uśmiechem ten szkop każe mi też tam położyć. Za ramię mnie bierze, wprowadza mnie na podwóreczko. Jak stoimy prosto [twarzą] do tego pałacyku, po prawej stronie widzę siedzi pięciu, może siedmiu chłopców. Takie krzaczki tam były. Koło tych krzaczków siedzą, nie wolno im się podnosić. Każą mi też usiąść. Wśród tych chłopców spotykam jeszcze syna węglarza z Grzybowskiej, Ostaliński się nazywał ten chłopiec. Pytają się „Skąd jesteś?” Tyle pozwalają półgłosem powiedzieć. Mówię, że z Grzybowskiej, ludzi popędzili dalej, mnie tutaj zatrzymali. W tym pałacyku jest nas około dziesięciu może. Trudno mi powiedzieć.
Siedzimy przy tych krzaczkach. Po jakimś czasie jeden ze szkopów po podejściu do oficera, który sobie spaceruje po tym podwórku, trzyma pejcz w ręku, podszedł do niego, gada, gada, w ten sposób zagaduje, w ten. Nareszcie ten Niemiec skinął głową. Musiał być poznaniak czy coś, bo po polsku mówił ten żołnierz. Ale większość to była feldżandarmeria. Szkop się tam zakręcił, przyniósł nam aluminiowy garnuszek. W garnuszku był zesmażony tłuszcz i boczek pokrojony w plasterki położony. Przed tym jeszcze brali nas, jednego lub dwóch brał jeden szkop i szliśmy w kierunku Młynarskiej, w kierunku dawnego gimnazjum, chyba tam tramwajarskie było. Stamtąd kazali nam wyciągać materace. Niektórzy spali w pałacyku a tacy niżsi [rangą] pod namiotami w tych ogrodach. Kazali nam te materace przynosić. Myśmy to układali. Oni między sobą – materac będzie gut , będzie się dobrze spać. Myśmy to przynosili. To było wszystko przy tym, który nam ten garnuszek dał.
Mnie wziął jeden szkop, poprowadził spory kawałek, najpierw do tego kościoła na Karolkowej. Tu zauważyłem, że są niektórzy rozstrzelani, między żywopłotem leżą. Wprowadza mnie do tego kościoła. Tabernakulum jest wyrwane, widocznie ci bezpośrednio frontowi myśleli, że to jest szczere złoto i się strasznie nachapią. A może to byli Ukraińcy, bo te oddziały też brały udział. Dobrze, że myśmy trafili tego dnia, bo to byli Niemcy jednak. W oddziale tego oficera, który atakował ten odcinek Grzybowskiej. Widzę jak ludzie wynoszą z piwnic, [bo] oprócz tego, że księża mieli zapasy wina mszalnego w butelkach, to jeszcze było [wino] w niedużych beczułeczkach. Schody były poniszczone, kościół był chyba trafiony. Dziura była w sklepieniu dość duża, bo i gruzu było pełno w kościele i różnych nieczystości. Szkop ich dozoruje. Trzyma pistolet w ręku i daje im do zrozumienia, że jak pęknie beczułeczka to z nimi też będzie źle. A ten mój szkop mnie wziął, poprowadził w jakimś kierunku. Weszliśmy do jakiegoś budynku najpierw. Penetruje, tutaj mnie prowadzi do pokoi różnych. Też mi załadował materace. Ale w jednym z miejsc (oni się wiecznie obawiali) jest rozwalone wejście do piwnicy. Mówi do mnie (troszkę zorientowałem się), żebym wskoczył przez ten otwór i żebym zobaczył czy tam nie ma ludzi. Repetuje w tej chwili karabin – strachliwi byli okropnie. Wchodzę i na głos krzyczę, czy jest tu ktoś z ludzi w tej piwnicy. Długa dosyć piwnica, bok jest rozwalony tak, że [Niemiec] mnie widzi co jakiś kawałek, ale nie ma nikogo. Mówię: Hier ist keine Leute. To on: Zuruck! – żeby z powrotem wracać. Wracam. Nie mogę się wydostać. Troszkę już jestem zmęczony po tych kilku dniach ostatnimi wydarzeniami. Ten drań bierze za cyngiel i podaje mi lufę, żebym się za lufę złapał. Nie miałem innego wyjścia. Złapałem się za lufę, wyszedłem, wyszarpnął mnie tak. Popatrzyłem na niego, myślę sobie – jaki ty tchórz jesteś w stosunku do takiego bezbronnego chłopaka.

  • To było też koło tego kościoła na Karolkowej?


Tak. To było na tyłach, tam są ogrody i tego kościoła i pałacyku, kwiaciarza. Długi czas były ogrody. Tamtędy on mnie wyprowadził i przyprowadził. Jak mnie przyprowadził, ten żołnierz przyniósł nam garnuszek. Czyli jak różni są Niemcy od podleców okropnych do jakichś z ludzką twarzą, tego to lepiej może nie mówić. Rzucił nam ten garnuszek, dał nam wojskowy kawałek chleba. Pokroiliśmy to między siebie, podzieliliśmy, któryś miał scyzoryk. Właśnie Ostaliński, który był starszym chłopcem od nas, miał przy sobie jeszcze buteleczkę wódki. Od karkołomnych rzeczy do śmiechu prawie dochodzi. Ale wódka w takim momencie jest przydatna. Wiem, że oni się odsunęli, bo chyba obiad mieli w tym czasie. Jeden, ten à la poznaniak jak zobaczył, że jestem w jednym kaloszu, w jednym bucie, [powiedział] że mi skombinuje jakieś buty. Na pewno po jakimś nieboszczyku. Ale nie zdążył. W każdym razie dali nam chleb, wypadło po kromce. Wyciągnęliśmy z tego garnuszeczka po kawałeczku boczku. Troszkę żeśmy przegryźli. Wypiliśmy po troszku tej wódki. Każdy łyknął, ten Ostaliński rzucił [butelkę] w krzaki. Poczuliśmy się troszkę energiczniej. Oni widocznie w tym czasie zjedli swoje pożywienie, zrobił się trochę ruch. Krzyknęli na nas, żeby się ustawić. Ustawiliśmy się w dwuszeregu. Było nas kilku, koło dziesięciu tych chłopaków.

  • Wszyscy byliście w podobnym wieku?


W podobnym wieku. Nie wiem jak oni ocaleli w tym momencie, bo nigdy się z nimi nie spotkałem. Nawet Ostalińskiego już później nie spotkałem. Popędzili nas. Żołnierz nas wziął, kazał iść. Też środkiem ulicy. Wolską. Prowadzi nas do kościoła [Świętego Wojciecha]. W kościele na poziomie normalnym, jest pełno ludzi, kobiet. Same kobiety. Mężczyzn ładują pod spód. Tak, że pędzą ich przed wejściem głównym i zakręcają dookoła, bo wejście do kościoła do tyłu chyba jest w podziemiu, pod spodem. Od tyłu. Sokołowska czy jakaś ulica. Pędzą ich. Idę. Tłum kobiet wygląda szukając kogoś swojego.
Tak się układa, że akurat w tym kościele jest koleżanka mojej mamy, która też pracowała u Haberbuscha, chyba nazywała się Suwałowa. Widząc mnie złapała mnie za ramię. Robi się zamieszanie. Szkop popędza. Wpadłem między te kobiety. Niby nie jestem bohaterem, ale lubię dawać sobie jakoś radę. Myślę – może tu będzie łatwiej przeżyć. Zostaję. Tych chłopaczków popędzili dalej, ja zostaję między kobietami. Ale zdaję sobie sprawę, bo znałem Niemców pracując półtora roku czy prawie dwa lata na poczcie, że bardzo nie lubili jak się postępowało [tchórzliwie]... Bardziej lubili odważnych. Jestem taki i trudno. Chcesz to strzelaj. Nie lubili takich „wirażków”. Bardzo nie lubili. Ale jestem w tłumie między kobietami. [...] Wciągają mnie troszkę głębiej [do kościoła]. Kobiet jest... Nie tak, że nie ma miejsca – siedzą w ławkach, na tych bocznych ławeczkach grupkami, nawet na podłogach. Znajduję się w tej grupce, co ta pani. Pytają się, co tam się dzieje, bo były dzień wcześniej już wyciągnięte z tej okolicy. Ta pani mieszkała w narożnym budynku róg Towarowej i Grzybowskiej. Duża czynszowa kamienica. Nie ma śladu po tej kamienicy. Tylko ocalały te, które są w górze Grzybowskiej. Narożna, która była za tymi budynkami – też jej nie ma.
Za jakąś chwilę wchodzi wyższej rangi oficer w mundurze SA – Sturm Abteilung . Brązowy mundur, żółty. Rozgląda się po kościele. Zobaczył mnie, chłopaka. Myślę – to już chyba mój koniec. Podchodzi do mnie i mówi „Chciałbym z tobą porozmawiać.” Czystą polszczyzną. Pięknie mówiący po polsku. Trochę się boję, ale... „Chodź no tutaj.” Zaczyna ze mną spacerować środkiem wzdłuż głównej nawy. Idziemy w kierunku ołtarza. On wypytuje mnie o ojca. Mówię, że ojciec nie żyje, bo miałem dwa i pół roku jak tatuś umarł. Mama żyje, ale nie ma tu mojej mamy, nie wiem gdzie ona jest. Po kilku głównych pytaniach pyta mnie „A powiedz mi dlaczego ci powstańcy tak się zawzięcie biją? Przecież wiecie, że przegracie.” Tak do mnie mówi. To co będę mówił naprawdę, [teraz] jest nie do uwierzenia prawie. Mówię tak „Proszę pana. Jeśli pan już tak dokładnie zna tę sprawę, to panu powiem. Bijemy się dlatego, że chcemy mieć wolną Warszawę. I chociaż niektórzy z nas zdają sobie sprawę, że trudno nam będzie pokonać Niemców, ale może się uda? Ale jeszcze bardziej - mógłbym nawet przysięgę złożyć - jeszcze bardziej od was, boimy się tych co są za Wisłą.” Naprawdę tak powiedziałem! Ten szkop popatrzył na mnie... Jeszcze zaczyna pytać. „To ja cię wyślę, to ci załatwię. Pójdziesz do powstańców. I przestańcie się bić.” Mówię „Proszę pana. Teraz jak tutaj z panem już porozmawiałem, to nikt mi nie uwierzy jak tam pójdę, że nie jestem specjalnie przysłany.”

  • Jak się pan czuł w tamtym momencie?


Jestem dość rozsądny w takich momentach. Chciałem za wszelką cenę uratować jak najwięcej ludzi. Myślę – może zmienię ich nastawienia. Bo w tym czasie, jak on powiedział, byłem świetnie zorientowany. Miałem biuletyny, które nawet z Zachodu przychodziły, gdzie o Monte Cassino były już wiadomości różne. Orientowałem się w strukturach rządu. Byłem taki wnikliwy chłopak. On mi mówi „Nie macie szans.” Ja na to „To wycofajcie się z Warszawy. Stańcie w Ożarowie, gdzie indziej. Zostawcie Warszawę samą. My z głodu nie umrzemy.” Tam, jak się później zorientowałem, byli ludzie, którzy przymierali głodem, ale wszyscy ludzie, którym jako tako się powodziło bardzo dużo gromadzili żywności, bo się bali głodu. Po 1939, po obronie Warszawy. On tego wszystkiego wysłuchał i wyszedł. Mówi „Może coś załatwię.”
Wyszedł z tego kościoła, poszedł w kierunku... nie wiem gdzie dowództwo ich mieściło się w tym czasie. Nie bardzo się mogłem rozglądać. Oczywiście te kobiety wszystkie od razu do mnie „O co on się pytał? Co się dzieje? Co tam ze mną rozmawiał?” Jeszcze przed tym kościołem stał wóz pancerny. Tutaj, gdzie teraz jest figurka po lewej stronie. Nie pamiętam czy dwulufowy karabin maszynowy, czy czterolufowy był skierowany w kościół. Bali się jakiegoś buntu, może ludzie się rozbiegną. W tym czasie przychodzi Niemiec i przez megafon ogłasza, że będzie transport kobiet do Pruszkowa. Niech się wszystkie kobiety, które tutaj są, ustawiają w kościele czwórkami. Porządek musi być. Będą wyprowadzone do Pruszkowa. Będzie transport do Pruszkowa. Teraz jestem w kropce. Nie wiem, co mam robić. Czy przyznać się, że jestem chłop i wtedy mnie skierują [nie wiem gdzie]. Ale niektóre młodsze kobiety mówią „Chodź z nami razem.” Jedna mi zawiązuje szybko chusteczkę pod szyją, jakąś salonówkę zakłada na mnie, wiele kobiet jest w spodniach. Młoda buzia. Ustawiam się z tymi kobietami. Wyprowadzają te kobiety na ulicę Wolską. Dość długa kolumna kobiet. Niemcy ustawiają się po bokach. W tym czasie kiedy ustawiają nas i wychodzimy z kościoła wbiega żołnierz niemiecki z feldżandarmerii i krzyczy przez mikrofon: Wo ist der junger Mann? Już się nie przyznaję. Niech sobie szuka gdzie chce. Już idę z tymi kobietami. Trudno. Co ma być to będzie. Pokrzykują „Ruszać tam!” Schnell! Schnell! Kobiety zaczynają iść. Nie wiem jakby się skończyło gdybym się przyznał. Może ten szkop by załatwił przepustkę dla mnie? Ten z SA. A może by mnie gdzieś rozwalili? A może by mnie na siłę chcieli zmusić do tego, żebym wrócił na stronę powstańców i próbował im coś przetłumaczyć, żeby przestali walczyć. Idę z kobietami. Pędzą nas jakimiś bokami, ulicą Kolejową, trudno już teraz mi się zorientować. Wchodzimy na perony Dworca Zachodniego. Wpędzają nas. Cały czas udaję kobietę. Na peronie stoimy dłuższy czas. Nie wolno się obracać w kierunku Warszawy, ale mimo woli słychać strzelaninę, słychać huki. Mimo woli głowa się obraca. Widzę dymy, czyli jeszcze walczą. I jeszcze długo będą walczyć jak się później okazało. Dla mnie pierwsza gehenna się skończyła.

 

Przyjeżdża pociąg. Uruchomili już składy elektryczne. Przyjeżdża pociąg elektryczny. Ładują nas do tego pociągu, stają przy każdym wagonie przy drzwiach i zawożą nas do Pruszkowa. Do takich warsztatów kolejowych. Hale wielkie, fabryczne. Wypędzają nas do tych hal. Tam jeszcze spotykam mamę i siostrę. Dowiaduję się, że chodzą ludzie, Polacy, którzy są wpuszczani może z Piastowa, może skądś, z Ursusa. Przywożą im w kotłach jedzenie, próbują trochę tych ludzi ratować pod okiem Niemców. Pytają się, kto jest ranny, żeby do jednej hali wszyscy ci ranni się dostali, to może nas zostawią na terenie Generalnego Gubernatorstwa. Po naradzie mama mówi „Ja to już jestem starsza pani...” – mama była chyba już po sześćdziesiątce – „...ty idź tam. Może cię tam zostawią. Pójdziesz do dalszej rodziny.” Mieliśmy rodzinę w mieście. Miałem rodzinę dalszą w Sochaczewie. Cioteczną siostrę i braci rodzonych mamy, którzy byli na gospodarce. Gospodarze w okolicach Nowego Miasta. Ale na razie muszę tutaj być, więc idę. Zgłaszam się na jedną halę i widzę, że tam są sami ranni. Różnie. Ale jak się bliżej przyjrzałem to widzę, że tam są ludzie, którzy udają rannych. Tak jak zwykle każdy próbuje się ratować.
Minęła jedna noc, słychać, że pociąg przepychają, wagony. Rano otwierają się drzwi, wielkie drzwi jak do hali są. Wachlarzykiem stoją czarni esesmani. Gdzieniegdzie stoją zieloni, ale przeważnie esesmani i rozlega się krzyk: Alles raus! Pokazują do tych wagonów. Przy wagonach stoją Niemcy. Pierwszego nigdy nie [wychodzę]. Pierwszy nigdy nie ruszam. Spojrzałem chwilę i widzę takie momenty: idzie małżeństwo, ona trzyma dziecko. On wziął dziecko od niej i idą razem. Idą najpierw w kierunku esesmana. Esesman wyrywa dzieciaczka od mężczyzny i rzuca w objęcia matki. Mężczyźnie dostaje się z Parabellum kolbą w plecy, jeszcze kopa i pokazuje mu, żeby do tego pociągu. Popatrzyłem, niektórzy próbowali jakieś dokumenty przedstawiać, nic to nie pomaga. Wszyscy do tego pociągu. Więc jak chwileczkę popatrzyłem, to myślę sobie – lepiej iść samemu od razu, po co mam jeszcze dostać coś. Idę w kierunku tego pociągu. A tam stoją i liczą. Trzydzieści, czterdzieści, pięćdziesiąt, osiemdziesiąt. Towarowe wagony. Osiemdziesiąt ludzi, drzwi ciach, zamyka się. Nie wiem czy jeszcze drutem drutowali. I już jest koniec. Załatwione. Wsiadłem do wagonu w tym jednym kaloszu, jednym bucie. [Stoję] w wagonie. Ponieważ byłem troszkę taki dżentelmen, to nie siadam. Od razu stoję. Tam są ludzie z małymi dziećmi, dziewczyny, więc to wszystko usiadło. Mnie wypadło stać. Nie było dla mnie miejsca. Stałem tak, aż gdzieś na Śląsku chyba otworzyli, żebyśmy na chwilę wyszli z tych wagonów, bo zaczął się już nieporządek robić. Ludzie przecież mają swoje potrzeby. Okazało się, że w tym pociągu wieźli także moją mamę i siostrę. Wszystkich wypędzili wtedy.

  • Czyli nie miało to znaczenia?

 

Nie miało znaczenia. Rozczepili ten pociąg chyba w Dreźnie. Połowa pojechała dalej, dlatego moja mama i siostra znalazły się w Ebingen, może nawet dalej. Niedaleko granicy szwajcarskiej. Tam pracowały. Były zatrudnione w zakładach lotniczych. Natomiast połowa tego pociągu dojechała w okolice Drezna, może za Drezno. Wypędzili nas później z pociągu, ustawili. Pędzą przez jakieś miasto, które jest zupełnie niezniszczone. Bielusieńkie. To było prawdopodobnie Drezno, bo Drezno później dostało. Pędzą nas przez ulice. Niemcy sobie jeżdżą wózeczkami z dziećmi, nie widać w ogóle wojny. Okrzyki się sypią Polnische Schweine na nas, prawie spluwanie. Zapędzają nas. Patrzymy – noo, jak już tę bramę zobaczyłem, taki łuk... chyba to był jednak obóz w Lipsku, ale tego nie wiem. Nie mam nawet dokumentów. Mam wszystkie inne dokumenty. Z Czerwonego Krzyża, które przekazałem, bo dostałem później parę groszy za ten przymusowy pobyt, dlatego że jako cywil wyszedłem a nie jako żołnierz. Ci co wyszli i znaleźli się w Łambinowicach, to nie dostali biedni tego odszkodowania. Więc za parę miesięcy dostałem odszkodowanie, owszem.
Wpędzili nas do obozu. W obozie było wyżywienie straszne. Gdybym w tym obozie musiał przesiedzieć do wyzwolenia, to bym prawdopodobnie nie przeżył. Ale przyjąłem taką taktykę: rano i wieczorem, po południu był troszkę lepszy porządek. Dawali wtedy [jeden] chleb na sześciu i jak kosteczka do „chińczyka” – to była chyba margaryna. Czasami był plasterek Blutwurstu, to jest taka krwista kiełbasa. Nie zawsze. Kawa, coś co przypominało niby kawę, wyglądało jakby z buraków nagotowane. Podczas obiadu wytworzyła się taka sytuacja, że ludzie próbowali niektórzy dwa razy obrócić, bo ta zupa to była prawie woda, gdzieniegdzie były ziarenka – pęczak czy coś lub listki kapustki, więc przestałem chodzić na obiad. Natomiast – tu muszę wrócić do czasów jak wychodziłem z poczty ostatniego dnia. Niemcy szykowali się, ci co na poczcie byli, kierownik i inni. Dość ludzki człowiek. Jeden był Austriakiem. Nawet miał polskie nazwisko. Chyba Schwodzińsky się nazywał. Pisało się przez „y”. Tamten był wyjątkowo dobry. Oni nam powiedzieli, że jutro już tu nikogo nie będzie, ewakuują się. W magazynie podręcznym są jeszcze sardynki, szprotki, inne rzeczy, których oni nie rozebrali pomiędzy sobą. Wyznaczyli do tego kierownika naszej salki, poleconych paczek, chyba Władzio Niedzielski się nazywał, żeby sumiennie rozdzielił to wszystko. Dostałem też kilka pudełeczek w plecaczku małym i to mi do tej pory ocalało. Tym się ratowałem. Wolałem na ten obiad nie wychodzić, bo te łobuzy byli z psami. Jak tylko nie bardzo zachowywali się ludzie, a ludzie chcieli dostać się do tego jedzenia, to oni tymi psami szczuli. Różne były przypadki, pobicia nawet. Później widziałem, że ciągną człowieka pobitego. Krematorium było. To był duży obóz, wielki obóz. Wolałem do tego krematorium się nie dostać. No i siedzę sobie.

  • Długo?


Nie. Nie było długo i to mnie uratowało. To było kilka dni, może tydzień. Może tydzień, bo najpierw nas wpędzono do baraków, w których były szczury. Spaliśmy w ten sposób na pryczach, były wysokie stołki z nogami, część z nas brała nogę od stołka i cały czas co chwilę uderzaliśmy, żeby szczury za bardzo nie buszowały sobie. Później zrobili nam mykwę i czymś nas posmarowano, w miejscach gdzie było owłosienie. Wszystko wtedy musieliśmy zostawić. Wtedy może miałem ze dwa pudełeczka. Już nie dostałem tego. Część zginęła. Nie wiem kto to wziął, czy kapo (bo tam kapo byli), którzy byli dość „zdolni”. W każdym razie byłem już tylko na wikcie obozowym.
Pierwszy raz usłyszeliśmy warkot dużej ilości bombowców, które przelatywały. Oczywiście Niemcy na ten moment znikali gdzieś. Tylko ci na wieżyczkach zostawali. Nie wolno było wychodzić z baraków, ale oknem, [tam] gdzie wyjścia, to troszkę żeśmy patrzyli. Tych smug białych – całe niebo [było] popisane. Artyleria próbowała strzelać, ale strącenia dopiero później widziałem jak już w Lipsku byłem, w fabryce. Tak siedzimy. Minęło kilka dni, może tydzień, bo to musiało trwać. Wszystkich zarejestrowali od razu przy wchodzeniu. Skrupulanci. Niemcy są bardzo [skrupulatni]. Wtedy powiedziałem, że nie jestem urzędnik pocztowy, chociaż w kenkarcie miałem napisane Post Beamter – urzędnik pocztowy. Ale powiedziałem, że jestem ślusarz. Myślę sobie – może się komuś przydam. Pewnego dnia wypędzono nas wszystkich z baraku. Idziemy. Stoją Niemcy obozowi z pistoletami, z psami. Jest Niemiec niedużego wzrostu, wiem, że miał na imię Willy albo na niego tak mówili, z fabryki w Lipsku. Fabryka prywatna, firma Richter. Przed wojną zajmowała się produkcją dużych elementów, które są w ziemi. Zawory wodne, gazowe, złączki. Później się dowiedziałem. Wyjęli listę – czytają. Wyczytali około dwudziestu nazwisk. „Wystąp!” Występujemy. Myślimy – pewnie nas gdzieś szybciej skrócą. Ustawili nas. Jest jeszcze ze dwóch żołnierzy i ten malutki Niemiec, cywil Willy. Prowadzą nas w kierunku wartowni do wyjścia. Coś tu nie gra, coś nie bardzo na razie. Ale szkop się uśmiecha, ten cywil. To jest prawie cud, ale tak niestety było. […] Zatrzymujemy się przed tą bramą, którą przedtem weszliśmy. Po dłuższej chwili wyprowadza nas z tego obozu. Mówi, żeby się nie oglądać. Wśród ludzi, którzy się tam trafili (później się dowiaduję) jest kilku, którzy też jakoś kombinacyjnie się urządzili, jest kilku pracowników ze szpitala Dzieciątka Jezus. Posługaczy lub felczerów – kiedyś był taki przyuczony [zawód]. Jest kilku takich. Jest organista chyba z kościoła z Woli. Jest nauczyciel. Chodziłem do szkoły numer 23 na [Chłodnej róg Waliców], on uczył w szkole 165. Później dopiero go poznaję.

  • Wszyscy się podali za ślusarzy pewnie?


Nie wiem. Jakoś cudownie się złożyło.

  • Zostaliście włączeni do jakiejś pracy?


[Tak]. Wtedy ten Niemiec jak nas wyprowadził pyta się „Kto zna język niemiecki?” Zgłasza się ten nauczyciel nazwiskiem Kowalczyk, którego po wojnie spotkałem na ulicy Bema. W szkole wykładał. […] Niemiec nas wyprowadził i mówi coś po niemiecku do Kowalczyka. Kowalczyk nam mówi tak „Słuchajcie. Będziemy pracować w fabryce. Będzie lepsze wyżywienie. Praca ciężka, spanie marne, ale nie grozi nam już nic strasznego. Nie próbujmy uciekać, bo nikomu nie uda się ucieczka. A jak ucieknie to [go złapią i] wyjdzie...” – i ten Niemiec pokazuje – „...tamtym kominem.” Idziemy. Już nas wtedy Niemiec władował do osobowego pociągu. Dwa przedziały zarekwirował. Stoi na korytarzu. Z Niemcami coś poszwargotał – tu nie wolno im się zbliżać. Zawieźli nas do Lipska.

  • Tam była fabryka zbrojeniowa?


Podczas wojny robili już tylko dla zbrojeniowych urządzenia. Robili elementy. Nie całkowite, tylko elementy. Gdzieś później to łączyli. Robili coś, co myśmy nazywali „gramofon”. To jest takie coś jak tuba blaszana. Na niej, składa się tak jak pantograf, na tym można zamontować karabin maszynowy i takie siodełko [na dole]. Niemiec siedzi na tym i nie wystawiając głowy, patrząc tylko przez maleńki peryskopek mógł prowadzić ogień, a sam nie był narażony na ostrzał. Były jeszcze elementy wydechowe do rakiet. Troszkę się lotnictwem interesowałem od maleńkiego chłopca tak, że szybko rozgryzałem niektóre rzeczy. Zaprowadzono nas na strych. W tej fabryce była gromada Francuzów, która pracowała. Gromada Ukraińców. Francuzi przeważnie pracowali na obrabiarkach, Ukraińcy pracowali przy niektórych ciężkich robotach. Polaków przeważnie zatrudniano przy takich „załaduj – wyładuj”. Wszystko, co do fabryki przychodziło i wychodziło to myśmy musieli załadować i wyładować.

  • Czy tam były już lepsze warunki?


Tam były już warunki dużo lepsze. Warunki [gorsze] były pod względem spania. Z początku bardzo złe, bo spaliśmy na strychu. Była tylko słoma położona. Ponieważ ostrzał był bardzo duży, Lipsk już był częściowo zniszczony, dość mocno już był zniszczony. Jak prowadzili nas przez Lipsk, to już były prawie tylko gruzy. Gdzieniegdzie były budynki całe. Spanie było na strychu. To była już jesień, więc były deszcze. Zaciekała słoma, spaliśmy na wilgotnej słomie. Jedzenie było dużo lepsze. Dużo lepsze. Obiad się składał, o niebo, z dwóch dań. Była jakaś zupa, brukiew, coś, ale to już był cud w porównaniu z tym, co było [przedtem]. Ciężko pracowaliśmy, bo to były metalowe rzeczy. Na przykład do piaskowania, woreczki z piaskiem, do czyszczenia zardzewiałych odlewów. To są woreczki ze ściętym drucikiem, albo takimi kuleczkami jak śrut. Okropnie ciężkie. Tak, że nas używali, próbowali tę fabrykę troszkę podreperować. Ona była trafiona już częściowo.

  • A na drugie danie co było?


Na drugie danie były kartofelki w mundurku. Każdy dostawał [kilka] tych kartofelków. Przez parę dni te kartofelki liczyłem każdemu. Ale później tak się złożyło, że inni uważali, że mam za lekką pracę, tak że też mnie zapędzono do roboty normalnej. Już nie liczyłem tych kartofelków. Tych kartofelków było pięć, sześć czasami jak były małe. To już był cud. To już był kartofelek. Sami musieliśmy te kartofelki ze skórki obrać. Podawano nam także coś w rodzaju mielonego mięsa. Tylko to było... no, wróbel to jest spore stworzenie [przy tym]. Ale to już coś było. Był zrobiony sos, który został po jakimś duszeniu [mięsa]. Bo tam Niemcy się stołowali. Pierwsi dostawali obiad Niemcy. Kuchnia była w podziemiach w fabryce. Drudzy dostawali Francuzi. My dostawaliśmy jako trzecia nacja. Ukraińców najgorzej traktowano, za co mieli do nas pretensje. Ale to już Niemcy tak uważali. Tak, że tam już można było wyżyć. W niedzielę, jeśli nie przychodziły żadne wagony na bocznicę fabryczną mieliśmy prawie wolne. Były tylko często naloty. Tak, że niewyspani byliśmy okropnie. Często w ogóle nie rozbieraliśmy się, bo naloty były po trzy, cztery w nocy. I w dzień były. Niedaleko Lipska są zakłady syntetycznej benzyny [Lojna]. Tam próbowali podlatywać, bo tam z węgla kamiennego Niemcy produkowali benzynę, która była potrzebna do samolotów. Czasami byłem używany... do fabryki przychodziły frezy, noże tokarskie [i inne narzędzia], ponieważ parę słów znałem po niemiecku, to mi wyrobili przepustkę i wychodziłem na miasto, na pocztę. Miałem taki wózeczek jak Niemcy mają, drabiniasty wózeczek mały na kółeczkach i tam parę paczek kładłem. To było ciężkie, mogło i około stu kilo ważyć. Za ten dyszelek ciągnąłem. Jak było dużo, to czasami dostawałem drugiego kumpla, który z tyłu popychał wózeczek.

  • Jak długo to trwało?


To trwało już do końca.

  • Czyli tam pana wyzwolenie zastało?


Tam mnie zastało wyzwolenie w Lipsku.

  • Jak wyglądał ten dzień?


Był nad nami bezpośredni Niemiec, którego przezywaliśmy „pistolet”, bo mu tylko dwa palce ocalały z wojny. On rozdzielał pracę, gdzie który ma iść, co ma robić. Był także portier w tej fabryce. [...] Portier był równy człowiek. Też kaleka po wojnie. W zasadzie to mieliśmy uciekać w razie alarmu pod budynek biurowy. Tam Niemcy też siedzieli. Ale myśmy się chcieli wyrwać, bo wiedzieliśmy, czym to pachnie. Fabryka znajdowała się (i znajduje się do dzisiaj) na skrzyżowaniu – to się po niemiecku nazywa am Kreuz – a zbiegały się tam ulice Adolf Hitler Strasse i Koch Strasse. Koch, ten znany, słynny medyk. Fabryka wielka. Zaraz za fabryką zaczynał się park. Connewitz nazywał się ten park. Do dzisiaj się [tak] nazywa. Ten portier się tego „pistoleta” trochę bał. Chociaż był dla nas niezły, ten „pistolet”. Ale od portiera dowiedzieliśmy się, że jak będzie taki długi alarm, bez przerwy będą wyć syreny, dłużej niż tak normalnie, to znaczy, że coś już jest niedobrze.
No i pewnego dnia wyją takie syreny. Złagodniała troszkę w stosunku do nas techniczna obsługa nad nami. Wyczuwamy to, że to troszkę złagodniało. Używano nawet nas do wywożenia śmieci, bo w tym parku często trafiały piguły i to wielkie piguły, takie że schowałby się człowiek, takie [były] doły po wybuchach. Chcieli w tę fabrykę znów [trafić]. Jednego razu byliśmy w tym schronie. Z jednego bombowca zrzucił taką luftminę. To jest takie jak wielkie cygaro, torpeda, która ma maleńkie skrzydełka i leci skosem. Ale nie trafiła w tę halę tylko przeleciała nad nią. Zakołysało się wszystko. Były podstemplowane jeszcze takimi drewnianymi balami te sklepienia Kleina, to są takie półkoliste belki. Niektóre słupy nadpękły i opaski wzmacniające z blachy pękły niektóre. Siedziała tam rodzina, młody Schrimer, ten stary pan, jego żona i dzieci. Podniósł się straszny wrzask. Oczywiście myśmy wytrzymali, bo co to było dla nas. Pestka! My czasami śmieci wywoziliśmy we czterech. W drugiej części tej niewoli to myśmy się już tak urządzili... bo tam zostały kobiety same. Niemców, mężczyzn było mało. A wszystko było tam skrupulatnie po niemiecku robione. Drzewa zostały utrącone, byli odpowiedni jeńcy, cięli to i układali w metry, w takie stojaki. Niemki dostawały przydział, ale one się do niczego nie nadawały. Więc one widząc nas zapytały się (jak my większym wózkiem woziliśmy te śmieci do dołów w tym parku connewitzkim, to jakoś żeśmy się dogadali z tymi Niemkami) czy byśmy mogli przywieźć im drewno do ich mieszkań. One tak jak w Warszawie powojennej mieszkały w tych parterach, które ocalały.
Bardzo długi alarm. Niemców już prawie nie widać. Słychać strzelaninę w mieście. Z fabryki część nas wybiega. Najszybciej wybiegli Ukraińcy. Francuzi wcale nie wychodzą, tylko siedzą na miejscu. Nasi chłopcy wybiegli kawałek ulicą dalej. Z rozbitego sklepu przynieśli pudło z ryżem. Ukraińcy zdobyli miód. Ponieważ akurat tego dnia miałem dyżur na sztubie tak się złożyło, że miałem ugotować ten ryż. Nie umiałem. Nasypałem za dużo, ryż zaczął wychodzić z garnka. Słychać strzelaninę. Ale jakoś ugotowałem ten ryż. Wybiegam przed fabrykę, widzę – biegnie młody Niemiec w mundurze Hitlerjugend. Nawet nie krzyczę do niego. Od razu do mnie podbiega, zdejmuje pas i oddaje mi pas z bagnecikiem. Wziąłem ten pas. Pas zabrali mi łobuzy z MP, Anglicy. Nienawidzę Anglików i Amerykanów, chociaż przynieśli mi wolność, bo się zachowywali nie tak jak trzeba. Więc myślę sobie – no, to tu jestem niepotrzebny. Może się na coś gdzieś przydam. Biegnę ulicą w kierunku parku connewitzkiego i pierwszego żołnierza, jakiego zobaczyłem – wystawa wywalona w sklepie, siedzi Murzyn, trzyma pistolet na ręku, żuje gumę do żucia i wygląda. Jeszcze wtedy miałem „P” [naszyte]. Kiwa na mnie. Podbiegam. Nic się nie mogłem z nim porozumieć. Próbował mi coś powiedzieć. Myślę – tu już są Amerykanie to już jest w porządku. Z powrotem wróciłem do fabryki i już razem z niektórymi kolegami poszliśmy w kierunku centrum miasta na Leichner Platz. Widzę taki moment: z bocznych uliczek wyjeżdżają czołgi amerykańskie. Próbowali troszkę Niemcy się bronić, ale to trwało bardzo krótko. Ogłaszają Lipsk miastem otwartym. Niemcy wychodzą, rączki na głowach. Tak, jak to miało miejsce na przykład z naszymi żołnierzami na Westerplatte. Amerykanie idą po bokach. Jeden czołg podjeżdża, [ktoś z niego] po polsku się odzywa. Jakiś Amerykanin polskiego pochodzenia. „Poczekajcie, zaraz coś zrobimy.” Następuje wyzwolenie.
W fabryce jeszcze jesteśmy parę dni. Amerykanie przywożą nam dwa zastrzelone chyba w ogrodzie zoologicznym dziczki, nieduże. Przywożą nam także trochę żywności, słodyczy, wina. Mówią tylko żebyśmy tego od razu za dużo nie jedli, bo jesteśmy wygłodzeni. Francuzi obejmują kuchnię. Jeden czy dwóch się na tym znało. Obejmują kuchnię, niektórzy z nas pomagają tylko obierać [jarzyny]. Żywimy się na razie w tej fabryce, Amerykanie dostarczają nam różnych rzeczy. Są to oddziały frontowe. Po kilku dniach pobytu w fabryce rozlepione są plakaty, jeżdżą samochody wojskowe polskie i nawet rosyjskie, bo Amerykanie się zetknęli w miejscowości Torgau za Lipskiem jeszcze z [Rosjanami]. Tak, że nawołują – Polacy mają się w takich koszarach gromadzić, Rosjanie tu i tu, i tak dalej. Więc jak potrzeba, to myśmy już tu zwijali ten majdan i idziemy do tych koszar. Po kilku dniach do koszar przyjeżdżają także polscy oficerowie od Andersa. To są oficerowie łącznikowi, którzy byli przydzieleni do armii amerykańskiej. Próbują rozeznanie zrobić, kto jest kto. Widzą młodych – „Skąd?” „Z Warszawy.” Zapisują tych ludzi, gdzie, co jak. „Przyjdą jutro samochody, przygotujcie się, są to Studebakery, cała kolumna przyjedzie. Zabieramy was na Zachód. Bo tutaj wejdą Rosjanie.” Była zmiana stref, Lipsk potem zajęli Rosjanie. Wyjeżdżamy.
W połowie drogi dowieźli nas tylko do Göttingen,. Tam jest uniwersytet. Tam zatrzymali się. Znów nas zostawiają na lodzie. Ale dowiadujemy się od Polaków, że niedaleko w Northeim, trzydzieści, czterdzieści kilometrów, jest polski obóz wojskowy. W kilku idziemy na piechotę. Jednego dnia pokonujemy tę odległość. Tam nas przyjmuje na wartowni oficer. Znów wypytuje nas. Po kilku dniach dostajemy legitymacje byłego jeńca wojennego i jesteśmy w wojsku na Zachodzie. Po pewnym czasie zmieniają się strefy i tam. Odchodzą Amerykanie, przychodzą Anglicy. Robi się trochę gorsze jedzenie. Dlatego ten bunt, ponieważ dużo było... Ci ludzie z 1939 roku byli bardziej posłuszni, natomiast ci młodzi byli zapalczywi ciągle. Jeszcze w nas tkwiła ta zapalczywość. Mam taką fotografię, niezbyt może to chwalebne, tego nie należy za bardzo pokazywać, wywiesiliśmy czarną flagę, napisaliśmy „Dachau” i trupią główkę. Nikt się nami nie interesuje. Tylko Niemcy w miasteczku zamknęli wszystkie okiennice i nie pokazują się. Myśleli, że jakiś odwet będziemy robić. W tych koszarach mieliśmy swoją wartownię, wystawialiśmy służbę wartowniczą wszędzie, już była nasza kuchnia, nasze wyżywienie. Tylko niemieckie władze musiały dawać żywność.
Tam jestem miesiąc, dwa, trzy, pół roku – osiemnaście prawie miesięcy. Od maja, bo w maju na początku dostaliśmy się do tego wojska do [grudnia] 1946 roku. W międzyczasie spada na nas ogromny cios, dowiadujemy się, że nie jesteśmy już wojskiem, bo angielski parlament załatwił, że nazywamy się teraz Korpus Przysposobienia i Rozmieszczenia. To był cios. To już nie jest wojsko. Żołd dostawaliśmy, nie pamiętam ile tego żołdu było, w markach okupacyjnych. Ale nie będziemy wycofani ani do Anglii, ani gdzie indziej. Chyba że jak się później ukształtuje już ten Korpus Przysposobienia i Rozmieszczenia i będą zapotrzebowania do pracy poszczególnych fachowców, to my tam pojedziemy. Ale będąc w obozie byłych jeńców wojennych, tym wojskowym później nad nami opiekę objęła 1. Dywizja Pancerna. Nawet był u nas Maczek. Była defilada. Był Maczek z Montgomerym. Myśleliśmy, że Montgomery załamie się i nas wezmą. Jakieś oddziały może grenadierów, wsparcia tej dywizji pancernej. Ale to kanalia z niego była niesamowita. Nic nie załatwił Maczek. Tak, że zostaliśmy w tym obozie. Jeszcze nas później przeniesiono. Ostatnie koszary to byliśmy chyba w Hanminden. To już mi się gubi.

  • A potem była decyzja powrotu do kraju?


Potem była moja decyzja [powrotu].

  • Zawiedliście się na Anglikach?


Niestety.

  • Jaki był dalszy ciąg?


Dalszy ciąg był taki. Jeszcze próbowaliśmy wydostać się na własną rękę. W miasteczku Meppen, czyli ten słynny Maczków, nakryła nas żandarmeria angielska. Tam mi zabrano ten pas z bagnecikiem, który wystawał troszkę [spod marynarki]. Nawet był sąd. Sąd wojskowy. Musiałem zapłacić karę za to, że się o kilkaset kilometrów oddaliłem od miejsca obozu, w którym byłem.

  • Metrów, nie kilometrów.


Kilometrów, bo tam chodziły samochody po to, żeby mogło się wojsko... przecież życie musiało się jakoś [toczyć]. Graliśmy w piłkę nożną z Anglikami, z Amerykanami, jeździliśmy. Chodziły samochody wojskowe, które jako komunikacja służyły.

Wracam po tej rozprawie do tego obozu, w którym byliśmy, wojskowego, dowiaduję się, że przyszedł do mnie list z Polski. Też przez przypadek, bo jestem chłopiec taki grzeczniejszy, więc były możliwości później chodzenia do teatru w Göttingen właśnie. Tam spotkałem panią z Grzybowskiej, która wróciła wcześniej, a była też w tym samym obozie jako wojskowa. Ponieważ mama wróciła, od niej się dowiedziała, że tam jestem. Napisała siostra list. Dowiaduję się, że mama jest w Warszawie, już wróciła, więc ponieważ tutaj się robi coraz gorsza sytuacja a radio... Tam w ogóle nie było [ograniczeń]. Tam nie było tak jak tutaj po wojnie, że Zachodu [słuchać] nie wolno. Tam co kto chce niech sobie słucha. Mieliśmy wspaniałe radio, słuchaliśmy Warszawy. Warszawa nawoływała „Wracajcie, będzie wszystko w porządku, jest dla was praca.” Więc podejmujemy decyzje – wracamy. To było w grudniu, bardzo ciężkie warunki. Dobrze, że mieliśmy mleko sproszkowane i inne takie rzeczy. Ładują nas do wagonów towarowych.
Jeszcze przed samą granicą przychodzą z Czerwonego Krzyża, czy komuś czegoś nie trzeba, jakieś lekarstwo. Potem lokomotywa bierze te wagony, przepycha. Lecimy tymi wagonami. Jest bardzo szeroka strefa międzygraniczna. Nikogo nie ma, żywej duszy. Ani kwiatuszka, ani żadnego krzaczka. Jak te wagony przeleciały już na drugą stronę patrzymy – już tam są rosyjscy żołnierze. Biegną także polscy żołnierze. Już w rogatywkach, polówkach. Pamiętam, Rosjanin się pyta: Skolko was liuda? Te słowa zapamiętałem. Więc wybuchnęliśmy śmiechem, na co on bardzo krzywo spojrzał. Dojechaliśmy tymi wagonami do Legnicy. W Legnicy nas wszystkich wypędzili. Wydali nam dokumenty, takie czerwone – repatriant, dostaliśmy sto złotych. Nie było miejsca i my jeszcze jako żołnierze trafiliśmy do wagonu towarowego i w ten sposób dojechaliśmy do Dworca Zachodniego. Dobrze, że kolegów miałem w tej kompanii, w której byłem w wojsku, którzy pochodzili z Wołynia i ze Lwowa – Gutaker, Orliński, inni, którzy zostali tam. Nie chcieli wracać, bo mieli nauczkę po tym co się działo na Wschodzie. Wziąłem nawet materac zrolowany, na którym spałem. Bo łóżko to już trochę za dużo. Bardzo dobrze, bo później spałem na podłodze na tym materacu amerykańskim, bo tak nie miałbym na czym spać. Matka z siostrą były przez pewien [czas] w Czerwonym Krzyżu. Nigdzie nie dostawały mieszkania, ponieważ chciały zostać w Warszawie. Wzięła ich znajoma na ulicę Pańską. Znajoma, która pracowała z moją siostrą u lekarza. Moja siostra [pracowała] jako taka, która wypisuje karty, tamta druga robiła zastrzyki, różne zabiegi. Przyszła do Czerwonego Krzyża tak zobaczyć, spotkała je, że one tam koczują dzień i noc. Zabrała je.

  • Gdzie to się mieściło?


Czerwony Krzyż to nie wiem. Wiem tylko, że później mieszkaliśmy, później mieszkałem tam troszkę, na Pańskiej 112. Ten dom ocalał i jest do dzisiaj. Niedaleko Towarowej. 102 czy 112, na pierwszym piętrze. Oni się nazywali Dytkowscy. Wzięli mamę z siostrą a ja tu wróciłem dopiero za pół roku. One wróciły zaraz po skończeniu wojny a ja wróciłem po osiemnastu czy szesnastu miesiącach.

Jak wróciłem to najpierw dostałem się do warsztatów Urzędu Telekomunikacyjnego na Nowogrodzkiej. Wtedy któregoś dnia przyszło dwóch granatowych i zarzuciło mi, że nie chcę służyć w wojsku, ponieważ akurat pasował rocznik. Powiedziałem „Bardzo chętnie. Bardzo chętnie idę do wojska.” Może by mnie gdzieś tam stłamsili. Ale ten jeden z kolegów, który wrócił [ze mną], miał brata, który był w armii wschodniej. Dosłużył się już rangi pułkownika. Ze Lwowa był. Nazywał się Gutaker. Napisał list przy pomocy chyba [generała] Romeyki polecający do szkoły oficerskiej. Odbyłem szkołę oficerską w Dęblinie. Nie awansowałem. Chociaż byłem przebadany [w Centralnym Instytucie Badań Lotniczych], ale powiedzieli mi, że mam słaby wzrok i nie nadaję się na pilota. Dostałem tylko [stopień] starszego strzelca na samym końcu. Służyłem jeszcze siedemdziesiąt sześć dni na poczet służby w rezerwie. Wyszedłem stamtąd. W tym czasie mama się już przeniosła, kupili mieszkanko, taki pokoik na Żoliborzu w Alei Wojska Polskiego. Z wojska przyszedłem do nich.
W niedługim czasie przy pomocy niektórych oficerów [znajomych z Dęblina] dostałem się do Polskich Linii Lotniczych. Pracując w Polskich Liniach Lotniczych jako mechanik, nie pokładowy tylko naziemny, skończyłem zawodową szkołę [na Okopowej] i technikum budowy silników lotniczych na Hożej. Pracowałem pięć czy sześć lat w Polskich Liniach Lotniczych. Płacili słabo a odpowiedzialność była ogromna. Gdyby jakiś wypadek, coś się stało, to można było wylądować też w więzieniu. Więc skończyłem technikum, dostałem się do biura konstrukcyjnego. To się nazywało Stołeczne Biuro Dokumentacji Technicznej. Później tylko były przekształcenia. Pracowałem w CBO-cie, ale to już tylko były zmiany nazw. Pracowałem do końca na ulicy Chłodnej. Stał wysoki budynek i hala, która sięgała aż do [Ogrodowej wzdłuż] Wroniej. Świetnie wyposażona. Wspaniale maszyny. Ale to wszystko rozwalone, bo teren jest bardzo drogi. Do emerytury dopracowałem tutaj. Na emeryturze już kilkanaście lat siedzę. Przez przypadek w tej fabryce spotkałem chyba „Sosnę” [Bielewicza] i dopiero on mi pomógł dowiedzieć się, gdzie spotykają się ci z „Chrobrego II”. Na Starówce, [na ulicy] Kościelnej w piwnicy na dole. Tam się udałem. Też mi się przyglądali przez dłuższy czas, ale jak im wszystko opowiedziałem zostałem przyjęty.

  • I uczestniczy pan?


[W zarządzie „Chrobry II” jestem pracownikiem społecznym, prowadzę zapomogi dla potrzebujących. Biorę udział w uroczystościach i poczcie sztandarowym]. Uczestniczę, pracuję społecznie. Teraz mieszkam na ulicy Dymińskiej niedaleko Cytadeli.

  • Nie został pan na Woli?


Nie, na Woli nie ma nic. 

  • Na Woli jest Muzeum Powstania Warszawskiego.


[To bardzo dobrze, że tak się stał. Bywam w Muzeum Powstania Warszawskiego często. Jest tam coś takiego, taka atmosfera, która pozwala odpocząć i pomyśleć].



Warszawa, 16 stycznia 2007 roku
Rozmowę prowadziła Iwona Brandt
Władysław Rosiński Pseudonim: „Zapałka” Stopień: strzelec Formacja: Zgrupowanie „Chrobry II” Dzielnica: Śródmieście Północne Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter