Jadwiga Zbyszyńska-Grzybowska „Mariola”

Archiwum Historii Mówionej

Jadwiga Zbyszyńska-Grzybowska, urodzona w Warszawie 28 kwietnia 1928 roku. Pseudonim „Mariola”. Funkcja – łączniczka, właściwie bardziej sanitariuszka. Pełniłam dwie funkcje. W czasie Powstania VI Obwód, Warszawa Praga.

  • Proszę powiedzieć coś o pani wspomnieniach przedwojennych. Czy miała pani rodzeństwo? Gdzie pani mieszkała?

Mieszkałam na Pradze. Miałam brata, który był ode mnie cztery lata starszy. W okresie okupacji był studentem tajnego Uniwersytetu Warszawskiego. Był w Narodowych Siłach Zbrojnych. [...]

  • Czym zajmowali się pani rodzice?

Mój ojciec był głównym księgowym w dyrekcji Państwowych Wytwórni Uzbrojenia. Biura mieściły się na Krakowskim Przedmieściu w Domu bez Kantów, który istnieje do dzisiaj. Ojciec był powołany do wojska pod koniec sierpnia. Zginął w obronie Warszawy, tak że nie mam grobu ojca. Nie wiadomo gdzie [zginął]. Wiem, że był ranny, przewożony ze szpitala wojskowego na ulicy 6. Sierpnia na teren Uniwersytetu Warszawskiego, ponieważ tam były przygotowane szpitale dla rannych. W tym czasie szpital na ulicy 6. Sierpnia był bombardowany, więc rannych przewożono. Później zaczęły się bombardowania Uniwersytetu, znów rannych przewożono. Wszystko wskazuje na to, że został spalony w karetce, w miejscu gdzie pracował – karetki schroniły się przed nalotem pod filarami Domu bez Kantów. Ślad [po nim zaginął], tak że nie mam grobu ojca.

  • Jak się nazywał pani tata?

Stanisław Kuk.

  • Jak pani wspomina Warszawę przedwojenną? Jakie to było miasto?

To było naprawdę cudowne miasto. Była miła atmosfera. Przede wszystkim ze swoich lat dziecięcych pamiętam dużo przyjaznych ludzi. Ludzie byli zupełnie inni niż są teraz. Oczywiście teraz, po II wojnie światowej, społeczeństwo jest bardzo przemieszane. Rdzennych warszawiaków, którzy mieli przodków mieszkających w Warszawie, jest bardzo niewielu. Jest takie pojęcie, po czym się poznaje rdzennego warszawiaka – jeżeli ma groby na którymś z cmentarzy warszawskich. Tak się składa, że mam swoich prapradziadków na Cmentarzu Powązkowskim pochowanych, jest również moja matka pochowana i tam czeka na mnie miejsce.

  • Co pani najbardziej utkwiło w pamięci w przedwojennej Warszawie? Ulice Warszawy?

Najbardziej utkwiła mi ulica Marszałkowska, ponieważ był tam sklep Ruzińskiego ze słodkościami. Dla dziecka to było interesujące. Pamiętam widok dorożek, pań elegancko ubranych. Najważniejsze było to, że ludzie byli przyjaźni sobie, życzliwi. Miałam wtedy lat jedenaście, więc za wiele [nie pamiętam], tylko tyle co z opowiadań rodziców. W moim domu dzieci były wciągane do rozmów. Tak że mogę powiedzieć z opowiadań. [...]

  • Przyszedł wybuch wojny, wrzesień 1939, pani tata poszedł do obrony Warszawy.

Tata został wezwany 24 sierpnia do wojska. Byliśmy wtedy na wakacjach. Do dzisiaj mam telegram, który tata przysłał do mamy: „Wracajcie. Jestem w wojsku”. Ojca jeszcze odwiedziłam jako skoszarowanego. Pamiętam rodziny, które przyszły odwiedzić wszystkich swoich mężczyzn skoszarowanych. Był piękny dzień. To był 26–27 sierpnia, tuż przed wybuchem wojny. Siedzieliśmy na trawie, wszyscy byliśmy pełni nadziei, że to kilka dni, że Niemcy oczywiście zostaną pokonani. Był taki triumfalizm na zapas, jak to się mówi.

  • Gdzie to było?

W Warszawie, koło Łazienkowskiej. Dobrze nie pamiętam, wiem, że były duże przestrzenie pokryte trawą. Dużo żon z dziećmi przyszło do swoich mężów, braci, ojców. Bardzo mi to utkwiło w pamięci.

  • Czy to był ostatni moment, kiedy widziała pani ojca?

Nie, jeszcze ojca widziałam 4 września. To było moje ostatnie spotkanie z ojcem. Już więcej nigdy go nie spotkałam. Nie wiem dokąd ojca wywieźli z wojskiem. Wiem, że punkt koncentracji powołanych do wojska był w Warszawie, później chyba na jakieś przedpola Warszawy. Taka była informacja przez PCK, że zginął w obronie Warszawy. Dostaliśmy ją w czasie wojny, bardzo późno, bo chyba w 1942 roku. To nie było wkrótce po zakończeniu działań, tylko później.

  • Jak wyglądało ostatnie spotkanie z ojcem?

Bezgranicznie płakałam i nie chciałam ojca wypuścić. Byłam jego ukochaną córką. Dla mnie ojciec był najważniejszy. Pamiętam tylko to, że się zanosiłam od płaczu. Nie chciałam go wypuścić. To było nasze ostatnie spotkanie.

  • Jak pani przeżyła naloty, obronę Warszawy?

Wkrótce opuściliśmy Warszawę. [Pojechaliśmy] do krewnych, którzy mieli majątek pod Siedlcami. Mama, brat, rodzina ojca, pojechaliśmy do krewnych. Warszawę opuściliśmy koło 10 września 1939 roku. Naloty dopadły nas w okolicy Siedlec, w tym majątku. Jak wróciliśmy, okazało się, że nasz dom jest zburzony – dom, który był własnością moich rodziców. Trzypiętrowy dom, jeden z najnowocześniejszych który rodzice wybudowali. Okazało się, że nie mamy gdzie się ulokować.

  • Jaki to był dokładnie adres?

Ulica Terespolska 12. Ocalała stróżówka, więc myśmy w stróżówce pomieszkiwali. Była dość prymitywna – ogrzewanie na węgiel – węgla nie było. Wszystko było zniszczone. Bardzo smutno wspominam ten okres. Pod każdym względem. Zostało wszystko zniszczone, oszczędności przepadły. Moja matka nie pracowała. Była nauczycielką, ale za panieńskich czasów. Później już nie pracowała, zajmowała się domem. Sytuacja była taka, że mama nie była przygotowana do podjęcia jakiejś pracy. Zresztą nie było to łatwe, po tylu latach przerwy. Mama wyprzedawała to, co było, a to futra, różne rzeczy. Z tego myśmy się utrzymywali. W roku 1941 – wybuch wojny niemiecko-rosyjskiej – złapali mnie na ulicy i wywieźli do obozu.

  • Jak wyglądała ta łapanka?

Otoczyli ulicę i robili selekcję – tych zatrzymywali, tych puszczali. Miałam legitymację uczennicy, a że wyglądałam poważniej niż swoje czternaście lat, uważali, że jest to nieprawdziwa data. Wywieźli mnie do obozu przejściowego. Obóz znajdował się na dawnych terenach polskich, ale już należał do Rzeszy. Rozpacz. Wszystko wskazywało na to, że się znajdę w Niemczech. Z tego obozu rozsyłali do Niemiec. Rodzina, która też była na terenie Rzeszy, wykupiła mnie.

  • Powiadomiła pani rodzinę w jakiś sposób?

Tak, oczywiście. Nie pamiętam już, jak to się stało, ale chyba powiadomiłam tą dalszą rodzinę, która została na terenie Rzeszy. Można było korespondować. Mama dowiedziała się, że jestem w obozie. Rozpacz straszna, rodzina podjęła kroki, ale siedem miesięcy siedziałam w obozie.

  • Jak pani w tą łapankę wpadła? W którym miejscu?

Na ulicy Targowej, na Pradze, przy alei Zielenieckiej. Później rodzina mnie wykupiła.

  • Obóz jak się nazywał?

To był obóz pracy. W tym czasie jeszcze Żydówki były w tym obozie, później je zabrano. Wiadomo co się z nimi stało.

  • W którym miejscu był obóz?

W Nasielsku. Dawne polskie tereny, tylko że Rzeszę zrobili. Po siedmiu miesiącach, w momencie kiedy likwidowali obóz i resztę wysyłali do Niemiec, już byłam przygotowana na to, ale szczęśliwie się udało, za pieniądze oczywiście. Wyszłam w takim stanie, że nie mogłam iść o własnych siłach, bo [byłam] przy potwornie ciężkiej pracy. Myśmy pracowali u miejscowych Niemców. Nie byłam przyzwyczajona do takiej pracy. Kiedy wybuchła wojna niemiecko-rosyjska, myśmy kopali rowy. Stało się w wodzie powyżej kolan. Wyszłam z zapaleniem mięśnia sercowego, z zapaleniem stawów. Byłam w takim stanie, że im nawet nie zależało na tym, żebym [została]. Wróciłam do Warszawy, dostałam przepustkę, trzeba było mnie leczyć. Wiele miesięcy trwało to leczenie. Później, jak zaczęłam normalnie żyć, przez koleżanki nawiązałam kontakt z Armią Krajową. Zaczęłam z wielkim zapałem działać, w miarę swoich możliwości oczywiście.

  • Co to były za koleżanki?

Koleżanki ze szkoły, takie które już należały. W tym czasie byłam jeszcze w szkole u sióstr szarytek. Koleżanki już działały.

  • Czy pamięta pani, jak się nazywały?

Nie.

  • Pamięta pani moment składania przysięgi?

Pamiętam.

  • Mogłaby pani to opisać?

Nawet mam proporczyk, na który składałam przysięgę. Już nie pamiętam, ile nas było. Przysięgę odbierał pan, później dowiedziałam się, że to był lekarz, składałam gdzieś na Grochowie, w jakimś mieszkaniu pielęgniarki. Wszystko robione było tak, żeby niewiele wiedzieć ze względów bezpieczeństwa. W każdym razie powiedziane było, że nastąpi bardzo ważna chwila, że mamy być tego i tego dnia, o tej i o tej godzinie. Mamy kolejno wchodzić, wcześniej się zorientować czy ktoś [nas nie śledzi]. Wszystkie byłyśmy bardzo wzruszone.

  • Chodziła pani na jakieś kursy?

Tak. Chodziłam na kursy sanitarne. Skończyłam kurs, ale czułam jeszcze niedosyt. Kręciłam się, żeby jeszcze coś zrobić. Zwrócili się do mnie koledzy, którzy należeli do komórki kontrwywiadu 993-G, to pamiętam. Dostałam pewne zadania. O tym chciałabym mówić za chwilę. Odbyłam praktykę w Szpitalu Przemienienia Pańskiego. Dyrektorem był wspaniały człowiek, doktor Pyżakowski. Zostałyśmy rozesłane po oddziałach. Każda miała opiekuna. Moim opiekunem był późniejszy profesor Roszkowski, chirurg-ginekolog. Pod jego skrzydłami odbyłam praktykę. Praktyka: najpierw ambulatoryjnie, później w szpitalu, żeby się oswoić z widokiem ran. Oprócz tego, jak udzielać pomocy, żeby było to pewne otrzaskanie się. [...]

  • Miała pani narzeczonego przed Powstaniem?

Oczywiście. Już dwa lata przed Powstaniem miałam. To zresztą mój kuzyn, ale bardzo zbliżyliśmy się do siebie. Była to bardzo romantyczna miłość. Był w Batalionie „Zośka”. Przez niego poznałam wielu „zośkowców”.

  • Gdzie w czasie okupacji chodziło się na randki?

Trudno mi powiedzieć, ponieważ byłam w domu dość krótko trzymana przez mamę. Tak że randki wyglądały w ten sposób, że albo mnie odprowadzał na komplety, albo jakiś spacer. Na oczach ludzi, jak to się mówi. Teraz jest pod tym względem bardzo luźno. Przedtem tak nie było. Co nas bardzo zbliżyło? To, że bardzo wiele o sobie wiedzieliśmy. On wiedział, co ja robię. Ja, mniej więcej, co on robi. Poza tym był mój brat, który też był bardzo zaangażowany. Dom był bardzo patriotyczny. Moja matka była cudownym człowiekiem, tradycje patriotyczne od pokoleń były we krwi. Wybuch Powstania. Miałam być w Warszawie, bo tak mój najdroższy mówił: „Jak będzie Powstanie, to nie będziesz tu. Postaram się, żebyś była w Warszawie”. Przyszła wiadomość, że mam się stawić w punkcie na ulicy Zamienieckiej. Musiałam się stawić, to był mój przydział. Mój punkt. On znalazł się w centrum Warszawy, ja na Pradze. Trwało to cztery dni. Powiedziano nam wszystkim, że mamy się rozejść, więc rozeszliśmy się. Kiedy trwało Powstanie, Niemcy na Pradze byli mocno okopani, ale pewnego dnia przyszła koleżanka, powiedziała: „Zbieramy się w szkole na ulicy Siennickiej”. Róg Grochowskiej i Siennickiej. Szkoła była zajęta przez oddziały niemieckie, Niemcy opuszczają szkołę. Jest polecenie, że kto chce – bo wtedy to było na takich zasadach – może przyjść, bo będzie organizowany szpital. Ja naturalnie – tak. Okazało się, że mamy czterdzieści osiem godzin na uporządkowanie całej szkoły i zorganizowanie szpitala. Miał to być szpital zakaźny. Całą akcję zorganizował naczelny lekarz do spraw chorób zakaźnych, który był zresztą w AK. Chodziło o to, żeby jak najwięcej akowców umieścić w szpitalu. Pracowaliśmy dzień i noc – mycie, szorowanie – wszyscy. Lekarze, siostry, pielęgniarki zawodowe, my. Nikt nie pytał: „O której? Do której?”, tylko żeby zdążyć, przygotować. Szpital zorganizowaliśmy, przyjmowaliśmy akowców, którzy zostali na Pradze i trzeba było ich ukryć. Pamiętam do dzisiaj dwóch oficerów Armii Krajowej: jeden to był Bednarczyk, a drugiego [nazwiska] nie pamiętam. Kiedy Niemcy podjeżdżali, może trochę wcześniej, oni dostawali zastrzyki z Propidonu. To był środek, który wywoływał straszliwą temperaturę. Robili wrażenie ciężko chorych. Lekarz mówi, że tu jest tyfus, czerwonka, więc Niemcy się wycofywali. [...] Młodych chłopców było bardzo dużo. Byli też autentycznie chorzy na choroby zakaźne. Tak to trwało do wejścia Rosjan, do zajęcia Pragi przez Rosjan.

  • Były jakieś walki o Pragę?

Były, oczywiście. Pamiętam, że schodziłam z dyżuru, jak było nasilenie ofensywy. Przebiegałam przez Instytut Weterynarii. W tym czasie był rozgrodzony teren, wiec żeby sobie skrócić drogę, biegłam przez teren Instytutu. Co chwila, jak słyszałam świst pocisku, padałam. Zeszłam po dwudziestoczterogodzinnym dyżurze i następnego dnia, skoro świt, Rosjanie weszli. Myśmy w piwnicy mieszkali, wszyscy lokatorzy. Pierwsze zetknięcie to było: Dawaj zoloto. Pamiętam jak dziś, że jakiś major był bardzo łakomy na te sprawy. Wróciłam do szpitala, ale już był rozwiązywany. Naczelny lekarz dostał polecenie rozwiązania szpitala. Tak to wyglądało. 13 września weszli Rosjanie, w szpitalu byłam do 17 września. Tak się skończyła działalność. Myśmy mieli jednego rannego na ulicy Zamienieckiej w czasie Powstania. Nie było żadnych tragicznych historii, bo [Powstanie na Pradze] trwało krótko.

  • A po drugiej stronie był pani narzeczony?

Tam był mój narzeczony i reszta rodziny: cioteczne siostry, cioteczny brat. Wiedziałam, że oni też są zaangażowani. Było to straszne. Siostra mojego narzeczonego, która była jednocześnie moją cioteczną siostrą, przyjechała z Białej Podlaskiej. Pamiętam, że myśmy 19 stycznia (17 stycznia została Warszawa zajęta przez Rosjan) poszły szukać śladów i wiadomości do Warszawy. Przez Wisłę przechodziłyśmy po lodzie. Był straszny mróz, gruby lód, wszyscy przechodzili po lodzie. Siostra była starsza ode mnie. Teraz jak myślę – to było straszne ryzyko. Tylko radzieccy żołnierze, my jesteśmy dwie młode dziewczyny. Jakoś nam się szczęśliwie nic nie stało, ale słyszałam później o różnych, bardzo przykrych incydentach. Chodziłyśmy po gruzach, spodziewaliśmy się, że ktoś da wiadomość. Oczywiście nie było nikogo. Była straszliwa pustka. Wróciłyśmy z niczym.

  • Pani mąż jaki przeszedł szlak w Powstaniu?

On był w „Zośce”, ale znalazł się w czasie Powstania u „Kilińskiego”, był w Śródmieściu: Aleje Jerozolimskie, Nowy Świat, na ulicy Górskiego był ranny. Trudno mi nawet powiedzieć, dlaczego tam się znalazł – czy nie doszedł, czy dostał przydział, bo były i takie przypadki. [...]

  • Jak miał na imię pani mąż?

Lech, pseudonim „Zbyszek”. „Zbyszek” Zbyszyński, ale nie posługiwał się swoim nazwiskiem. Kiedy szli na akcje, w ogóle nie mieli dokumentów.

  • Proszę opowiedzieć historię tego chłopca.

Na tym chciałam się skoncentrować. [...] Żeby nie było żadnych wątpliwości – lubiliśmy się, ale nie było żadnej specjalnej sympatii między [nami], koledzy – na takich zasadach. To co powiem, nie ma żadnego podtekstu uczuciowego. Byłam zainteresowana zupełnie kim innym. Była taka historia, że ten chłopak miał wtedy dziewiętnaście lat, nazywał się Tadeusz Igielski. To było jego prawdziwe imię i nazwisko. Mieszkał z rodzicami na ulicy Królewskiej 2, w mieszkaniu pożydowskim. Jego matka była rodowitą Niemką, ojciec był oficerem czy podoficerem w czasie I wojny światowej. Gdzieś koło Piły, tereny niemieckie, na pograniczu poznał Niemkę, pobrali się. Takie mieszane małżeństwo. Ojciec się zniemczył zupełnie. Stamtąd, spod Piły przyjechali do Warszawy, dostali mieszkanie pożydowskie, pięć czy siedem pokoi, ogromne mieszkanie, pokoje w amfiladzie. Jak ten chłopak nawiązał kontakt, to nie wiem. W czasie kiedy byłam z nim w kontakcie, o tym się nie mówiło, a potem się znalazł w Powstaniu. Był nieprzeciętnym patriotą, Polakiem. Postać niezwykle wartościowa pod tym względem. Była taka historia, którą zresztą opisałam. U niego w domu odbywały się wykłady Szkoły Młodszych Dowódców. Była przewidziana dla tych, którzy jeszcze nie mieli matury. Później, jak zrobili maturę, szli do tajnej Podchorążówki. Ponieważ mój późniejszy mąż nie miał jeszcze matury, więc był w tej szkole. Zajęcia się odbywały u tego chłopaka w mieszkaniu. Na jakiej zasadzie odbywały się wykłady? Na takiej, że on mówił, że chodzi do szkoły zawodowej hodowli bydła rogatego. [...] Jak się zaczynała godzina policyjna, wszyscy chłopcy się zbierali, przychodził instruktor, który prowadził wykłady. Całą noc mieli wykłady. Mama im przynosiła ogromne talerze kanapek. „Bo chłopcy się uczą”. Tak to trwało dłuższy czas. Pewnej nocy – czy nie zamknęli drzwi na klucz, czy coś – wkroczył ojciec. Może zaczął podejrzewać. Wkroczył i zastał rozłożoną broń. Wtedy okazało się jakiego rodzaju jest szkoła. Doszło do dramatycznej rozmowy, którą znam z opowiadania ich syna, Tadka Igielskiego i [z opowiadań] mojego narzeczonego. Tadek miał pseudonim „Jastrząb”. Ojciec wystąpił: „To ty jesteś polskim bandytą!”. Odpowiedział: „Nie. Jestem polskim żołnierzem”. Doszło do bardzo dramatycznej rozmowy. Wystąpił instruktor, który powiedział: „Proszę pana. To, co pan widział, musi zostać między nami. Jeżeli by pan doniósł, nie będziemy zwracali uwagi, że jest to najbliższa rodzina naszego kolegi. Pana rodzina poniesie straszne konsekwencje. Musi być pan tego świadomy”. Trwały naciski: „Masz wystąpić. Masz ich zostawić. Masz rzucić. Czego ci uje w domu!?” i tak dalej. Instruktor powiedział: „Musimy dotrwać do końca godziny policyjnej. Skończy się godzina, rozejdziemy się. Pan nic nie widział”. Ojciec do niego mówi: „Jeżeli ich nie zostawisz, to masz iść z domu”. On mówi: „Dobrze, ja z domu pójdę”. Sytuacja była taka, że śpimy jeszcze, rano pukanie do drzwi, wszyscy zdenerwowani: „Co jest?”. Okazuje się, że przychodzi mój „Zbyszek” z „Jastrzębiem” i mówi: „Ciociu – bo tak się zwracał – jest sytuacja taka, że Tadka trzeba tutaj ulokować na jakiś czas, bo został wyrzucony z domu”. [U nas] jeszcze się ukrywało dwóch chłopców, myśmy spały w pokoju z kuchnią z mamą, oni na siennikach, nie było materacy przecież. Na dzień się układało sienniki wysoko, żeby zrobić miejsce do poruszania się, a na noc się rozkładało na podłodze. Dwóch już było – brata koledzy. Został ten jako trzeci. Ponieważ w „Zośce” były jakieś historie, jakaś wsypa, dowództwo postanowiło, również w celach przeszkolenia, wysłać ich do lasu. Zdaje się, że głównie chodziło o to, żeby uniknąć aresztowań. Przygotowanie trwało dość długo, więc Tadek miesiąc się u nas ukrywał. Widocznie ktoś z AK czuwał, co się dzieje w domu „Jastrzębia”, bo na jakieś dwa dni przed wyjazdem do lasu pod Wyszków, na bazę, jak się mówiło, przyszedł jeden z kolegów i mówi: „Słuchaj Tadek, ojciec chce się z tobą widzieć”. Oczywiście narady. Czy Tadek ma pójść, czy nie. „Może go nie wypuści?”. Jego nie zadenuncjuje, ale [może jakoś zaszkodzić]. Zdaje się, że to była decyzja dowództwa, że ma iść. Poszedł. Myśmy czekali na jego powrót pełni niepokoju i ogromnego zdenerwowania. Przyszedł Tadek, pokazuje różaniec, sygnet, woreczek skórzany z tytoniem. Nie palił, to był środek płatniczy. Okazało się, że ojciec się wzruszył, popłakał się, przypomniał sobie, że on też był w Wojsku Polskim. Tadek powiedział: „Tato, wyjeżdżam do partyzantki”. Chyba matka nie wiedziała o tym, ani dziadek, który polskiego zupełnie nie znał. Oni byli zupełnie pominięci w tych informacjach. Tadek wyjechał na bazę. Tam się odbyła bardzo smutna historia, bo w czasie obławy niemieckiej, obydwaj – mój narzeczony i Tadek – stali na czujce. Dowódca w czasie obławy nie ściągnął ich z tej czujki. Znaleźli się w środku obławy. Nie chciałabym tego przekazywać. Był świadkiem tego, co się działo. Wracam do postawy Tadka Igielskiego. Dokonywał rzeczy niezwykłych. [...] Jego rodzice dostali jakąś willę pożydowską w Konstancinie. Tam wyjeżdżali, czasem przyjeżdżał też. Kiedyś umówił się z rodzicami, że przyjedzie. Przyjechał, [w domu] bardzo głośno, gestapowcy piją, na wieszaku wiszą płaszcze niemieckie, kabura z pistoletem. Cichutko pistolet zabrał i się wycofał. W tym rozgardiaszu nikt nie słyszał, że wszedł. Dzwoni do mojego narzeczonego i mówi: „Muszę się z tobą natychmiast widzieć. Już”. Spotkali się. „Co mam zrobić? Rąbnąłem pistolet w Konstancinie u starych”. Mój późniejszy mąż mówi: „Dzwoń do Konstancina. Czy ciebie ktoś widział?”. – „Nie, nikt nie widział. Wszedłem po cichutku do przedpokoju”. – „To dzwoń do Konstancina, że uczysz się, że nie przyjedziesz”. I tak się stało. Tam było straszne zamieszanie, jak się okazało, że ten pistolet zginął. Jak dalej trwało, to nie wiem. W każdym razie chłopak pistolet miał.

  • Co się stało na tej czujce podczas obławy?

Była obława. Różne czujki były rozstawione. Akurat z czujki nie zostali ściągnięci. Przeszła tyraliera niemiecka. Oni się w jakiś krzakach umieścili. Troszkę opisuje to pani Borkiewicz-Celińska, ale bardzo niewiele, że zostali zostawieni, że cudem uniknęli [śmierci]. Przeszła tyraliera i w bliskiej odległości przechodził Niemiec koło nich, jakiś oficer. Później nie mogli zrozumieć, jak to się stało, że ich nie odkryli. Prześwit był dość duży przez krzaki. Ten oficer zgubił jeszcze pistolet, Visa. Jak przeszła tyraliera – widzieli z krzaków, że zgubił pistolet – „Zbyszek” ściągnął Visa. Zmienili miejsce, jakoś się wycofywali, tyraliera wracała. Niemiec zaczął szukać pistoletu. Nie znalazł. Można powiedzieć, że cudem ocaleli. Nawiązali kontakt z gajowym pobliskiej gajówki, który również był zaangażowany w AK. On ich skontaktował z oddziałem kapitana „Tatara”, który miał swój oddział na tym terenie. Przez pewien czas byli w tym oddziale. „Zośkowcy” wrócili do Warszawy, przyszedł do mnie Stanisław Sieracki, pseudonim „Świst”, mówi: „Chciałem ci powiedzieć, że Leszek zginął w czasie obławy niemieckiej”. Odbyła się msza święta żałobna u paulinów na ulicy Skaryszewskiej. Nie chcę mówić, jak to przeżyłam, bo wiadomo. Za kilka dni dostaję odkrytą kartę, którą mam do dzisiaj: „Pracuję ciężko w gospodarstwie, ale już mi się kończy praca. Koło dwudziestego szóstego wracam do Warszawy”. Ściągam „Śwista” i mówię: „Taka kartka, co to ma znaczyć? Daty świadczą...” – „No tak, jest to po wszystkim. To znaczy, że oni żyją”. I rzeczywiście wrócił. Tadek wrócił do nas, bo nie wiedział, jaka sytuacja w domu. Oni po prostu nie wiedzą, jak to się stało – krzaki były [rzadkie], trudno powiedzieć, jak wyszli z tego. Później Tadek był w Powstaniu, brał udział w oddziale „Zośki”, w plutonie „Alek”. Na Starym Mieście, jak padła „krowa” – wiem to od Staszka Sieradzkiego – został dosłownie obdarty ze skóry. Staszek Sieradzki powiedział, że przyszedł do szpitala na Długiej kogoś odwiedzić, w pewnym momencie słyszy: „»Świst«, »Świst«, nie poznajesz mnie?”. Mówi: „Kukła cała zabandażowana”. „To ja, »Jastrząb«”. Na tym się kontakt urwał. Albo zmarł z odniesionych ran, albo Niemcy go wykończyli jako tego, którego nie można było przetransportować kanałami. Jak wrócił [z partyzantki], to rodziców jego nie było. Widocznie uciekli. Ojciec podpisał listę Stammdeutscha, matka była rodowitą Niemką, więc został tutaj sam. No, ale krótko. Tak się skończyła ta historia.

  • Nie miał rodzeństwa?

Był jedynakiem. Mam jego lewą kenkartę z jego zdjęciem, legitymację Organizacji Todta. Też na lewe nazwisko. Posługiwał się w razie czego tymi dokumentami. Tak wyglądała jego historia. Niezwykła. Rozmawiając o nim czy ze Staszkiem „Świstem”, czy na zebraniu środowiska „Zośki”, powiedziałam, że nikt nie miał tak skomplikowanej sytuacji, jak on. Wszyscy mieliśmy oparcie w domu. Oczywiście, ze względów bezpieczeństwa, nie o wszystkim się mówiło, ale wiadomo było, że na bliskich można liczyć, że nie ma tu zagrożenia. Natomiast on był w specyficznej sytuacji. Uważam, że jego historia jest za mało nagłośniona. Napisałam wspomnienia z pobytu u nas, dałam kilku osobom, które opowiadały o różnych akcjach żołnierzy batalionu „Zośka”, którzy mają kontakt ze szkołami, mieli jakieś prelekcje w szkołach. Mówię: „Mówcie o nim. On nie żyje. Jeżeli tej historii nie nagłośnimy, to nikt tego nie zrobi. Nie ma komu”. To, że ten chłopak dokonał takiego wyboru, naprawdę jest nadzwyczajną sytuacją. Atmosfera w jego domu nie sprzyjała przecież. Na ten temat należałoby mówić jak najwięcej i jak najgłośniej. Dla mnie to jest bohaterstwo.

  • Może miał dziadków Polaków od strony ojca?

Nie miał nikogo. Nie miał absolutnie nikogo. Albo nie żyli. Miał tylko rodziców. Matkę Niemkę, która mówiła fatalnie po polsku, dziadka ze strony matki, który ani słowa po polsku. Jak się do niego dzwoniło na Królewską do mieszkania, dziadek jak odbierał, to zawsze tubalnym głosem: Wer da? Nic nie rozumiał. Ojciec mówił twardym językiem, naleciałościami. Chłopak dokonał wyboru niezwykłego.

  • Jakim kolegą był „Jastrząb”?

Nadzwyczaj koleżeńskim, solidaryzującym się ze wszystkimi kolegami. Mógłby być wzorem dla młodzieży, która była wychowywana w duchu harcerskim. Reprezentował taki typ w swoim postępowaniu. Bardzo lojalny. Cechy osobowościowe tego chłopaka były niezwykłe.

  • A wygląd?

Wygląd na młodego Niemca, dość brutalnego z wyglądu. Podobno kiedyś włożył mundur Hitlerjugend. Powiedział, że nikt go nie brał za Polaka. Zwracano się do niego w czasie łapanki czy coś takiego, od razu po niemiecku. A przecież w Hitlerjugend byli też i znający język polski, bo z terenów przygranicznych.

  • Po co zakładał mundur niemiecki?

Podobno miał taki mundur. Sprawili mu pewnie rodzice. Dla kawału włożył mundur czy coś. Był wielkim patriotą. To znalazło potwierdzenie, kiedy znaleźli się w tym kotle niemieckim. On był nieduży, średniego wzrostu. Natomiast Leszek Zbyszyński był bardzo wysoki, miał 198 centymetrów wzrostu. Podobno Tadek nad nim czuwał, osłaniał go. Najlepiej świadczy wybór jakiego dokonał, kiedy ojciec mu postawił warunek: „Albo z domu, albo ich zostawiasz”. Przecież z domu poszedł, w którym opływał we wszystko. Matka była rodzoną siostrą Franca Lewandowskiego, który miał wędliny dla Niemców. Tak że dokonał wyboru naprawdę trudnego, dla niego to było jednoznaczne, jest bezwzględnie Polakiem. Skazywał się przecież na partyzantkę, Powstanie, cała jego działalność. Poza tym umożliwienie prowadzenia wykładów Szkoły Młodszych Dowódców w jego pokoju, który był ostatnim pokojem, [w którym można było szukać]. Gwarantowało to bezpieczeństwo do tego czasu.

  • Proszę opowiedzieć swoją historię związaną z 993-G.

Jednostką 993-G. Kiedyś dostałam polecenie, że mam pójść do Turka, który przyjeżdża do Warszawy i dowiedzieć się, kiedy wyjeżdża do Turcji, jaką drogą jedzie. Wywnioskować, jaki jest jego stosunek do Polaków. Cały szereg informacji od niego zdobyć. Nie umiano mi powiedzieć, czy on zna język polski. Poza tym dostałam dwa dni na przedstawienie propozycji, dlaczego do niego przychodzę. Trzeba było czymś uzasadnić. Wpadłam na pomysł. Napisałam na bibułkach, bo na bibułkach się pisało i to gdzieś poszło – ponieważ Turcja jest krajem neutralnym, on jeździ do Turcji, mój ojciec zaginął w Warszawie, nie wiem co dalej. Zwracam się do niego, żeby przez Międzynarodowy Czerwony Krzyż, przy najbliższej okazji [czegoś się dowiedział]. Oczywiście musiałam podać swoje prawdziwe dane, żeby poczynił starania, żeby się czegoś dowiedzieć. Zaakceptowano to, ale w dalszym ciągu nie wiedziałam, czy on zna język polski. Takie zasadnicze pytanie, z którym należało się liczyć: „Skąd się o nim dowiedziałam?”. Uszło mojej uwadze, że muszę być na to przygotowana. Miałam piętnaście lat, miałam prawo. Ale z góry nie powiedziano mi, że mogę się z takim pytaniem spotkać. Poszłam na aleję Na Skarpie, bo to była dzielnica niemiecka, tam mieszkał. Pamiętam, że ubrałam się odpowiednio. Pożyczyłam kapelusz, żeby poważniej wyglądać. Takie dziewczę. Pamiętam, że pierwszy raz się umalowałam. Mój chłopak, Leszek Zbyszyński, wiedział o tym i mówi: „Daję ci dwadzieścia minut. – bo nie wiadomo było, co to jest za człowiek ten Turek – Jak nie wyjdziesz po dwudziestu minutach, to ja wkraczam”. To już było poza programem oczywiście, to ustalenie między nami. Władza nasza nie wiedziała. Poszłam do niego, były godziny przedpołudniowe. Pamiętam, otwiera mi szpakowaty pan, kręcone włosy, średniego wzrostu, zrobił wielkie oczy. Wiedziałam, że to jest inżynier, że się nazywa Tulad, imienia nie pamiętam. Jak otworzył drzwi, słyszę: „Pani do mnie?” – zna polski, pierwsza bariera pokonana. Mówię: „Czy pan inżynier Tulad?”. – „Tak. Proszę, niech pani wejdzie”. Zdziwiony. Mówię: „Dowiedziałam się, że pan jeździ do Turcji. – że mam taką i taką sprawę – Chciałam pana prosić, żeby pan przez Międzynarodowy Czerwony Krzyż wszczął w moim imieniu poszukiwania”. Przeuroczy pan, kulturalny, zaczął mi opowiadać, że za kilka dni wyjeżdża do Turcji, że boleje nad losem Polaków, jak kobiety się męczą, łapanki. Ogromnie nad tym boleje. Zaczyna mi wszystko śpiewać i w pewnym momencie mówi, że zrobi kawy, że napijemy się kawy. Mówię, że nie, że dziękuję, tylko patrzę na zegarek. Mówię: „Nie, absolutnie nie. Dziękuję bardzo, ale się śpieszę, bo pracuję w firmie niemieckiej. Nie mogę, załatwiam sprawy na mieście, tylko na chwilkę”. – „Wykluczone, nie ma mowy”. Zaparzył kawę, piłam wrzątek, usta sobie poparzyłam, całą jamę ustną miałam później w bąblach. Wspaniała kawa, ale tu czas [nagli]. Zapytał mnie: „Ale jak pani się o mnie dowiedziała?”, na co ja nie byłam nastawiona. Mówię: „Dowiedziałam się od jednego pana, który prosił, żebym nie ujawniała jego nazwiska i imienia. Wiem, że od pana kupił kawę”. To był strzał z mojej strony. Myślę sobie: „Jak do Turcji jeździ, to w jakimś celu”. Mówi: „Jak wyglądał?”. Zaczynam improwizować zupełnie. Mówi: „To muszę się rozejrzeć wśród swoich znajomych”. Mówię: „To już do pana uznania. Jeżeli pan może...” – „Oczywiście, wszystko zrobię”. Wiedziałam, że nie jest całkowicie usatysfakcjonowany moją informacją, źródłem, z którego się dowiedziałam. W każdym razie powiedział, kiedy wraca, żebym przyszła kilka dni po jego powrocie, powie mi [czego się dowiedział]. Dostałam polecenie, że mam pójść. Dowiedziałam się wszystkiego naprawdę wspaniale, wszystkiego o co chodziło moim zleceniodawcom. Ale to, co przeżyłam, jest naprawdę trudne do opowiedzenia. Szłam z nastawieniem, że a nuż to jest człowiek, który weźmie za słuchawkę i sprowadzi żandarmerię, nie wiadomo nic było.

  • Czy ten Turek dobrze mówił po polsku?

Poprawnie. Jak na Turka to dobra znajomość.

  • Więcej go pani nie poznała?

Później byłam. Powiedział, że przesłał informacje do Genewy, do Międzynarodowego Czerwonego Krzyża. Po wojnie dowiedziałam się, że zgłosił się jakimiś kanałami do wywiadu Armii Krajowej, że jeżdżąc, może być kurierem. Jakimi, to już mi nie wiadomo. Powiedziano mi, że był wykorzystany dwukrotnie jako kurier i że się sprawdził bardzo. Później Powstanie, to wiadomo. W każdym razie dostałam za to pochwałę, że świetnie się wywiązałam. Takie to historie.

  • Ale zdążyła pani w te dwadzieścia minut?

Jak schodziłam po schodach, to mój najdroższy szedł na górę. To było bez windy. Co przeżyłam wtedy. To było nieprzemyślane, ale trudno wymagać od młodzieży w tym wieku, żeby to wszystko było perfect przygotowane.

  • Czy ten Turek wyglądał na prawdziwego Turka?

Tak. Śniady, typowy Turek. Pamiętam, jak dzwoniłam do drzwi, to serce miałam w gardle. Wizytówka była, tylko nie pamiętam imienia, nazwisko to był Tulad. Później analizowałam, że to było dość ryzykowne. Myślę, że świadczyło o zaufaniu do mnie, że takie zlecenie dostałam.

  • Kiedy się pani dowiedziała, że pani narzeczony przeżył Powstanie Warszawskie?

Dowiedziałam się, kiedy wrócił z obozu.

  • To już był koniec wojny.

Naturalnie, wojna się skończyła. Pamiętam datę jego powrotu: 20 października 1945. Zupełnie niespodziewany. Przedtem nie miałam żadnej wiadomości. Później dowiedziałam się o moim bracie, że został schwytany przez Niemców i osadzony w Mauthausen w obozie. Na pięć dni – co później potwierdził Polski Czerwony Krzyż – przed wejściem Amerykanów do obozu, zginął.

  • On był w Narodowych Siłach Zbrojnych?

Tak.

  • Dostał wezwanie na 1 sierpnia?

Dostał wezwanie. Był na Pradze – jak jest ulica Stalowa. To jest Praga Północ. Tam ich otoczyli i to było jeszcze wtedy, kiedy powstańcy nie byli uznani kombatantami. Osadzony został w obozie w Mauthausen. Dosłownie na pięć dni przed wejściem Amerykanów zginął.

  • Jak miał na imię?

Włodzimierz.

  • A pseudonim?

„Staszek”.

  • Dlaczego pani przyjęła pseudonim „Mariola”?

Dlatego że miałam w szkole koleżankę, która miała to imię. To było chyba w drugiej klasie szkoły podstawowej. Strasznie mi się to imię podobało, poza tym strasznie myśmy się lubiły. Później nasze drogi zupełnie się rozeszły. Nigdy nie miałam już kontaktu. Ale to imię tak mi pozostało w pamięci, z wielką zawsze sympatią ją wspominam.

  • Pani raz już narzeczonego pochowała, później skończyła się wojna. Nie było od niego żadnej wieści, że żyje?

Nie było żadnej. Pochowałam go w czerwcu 1944 roku.

  • Tyle czasu nie było o nim wiadomości?

Później wrócił. Przed Powstaniem, króciutko było. Później po Powstaniu nie wiedziałam, czy żyje, co się dzieje. Wrócił, jak to się mówi, stanął nagle w drzwiach. To było 20 października, [imieniny] Ireny, a ja drugie imię mam Irena.

  • Kiedy państwo wzięli ślub?

Ślub wzięliśmy 30 grudnia 1945 roku.

  • Mam ostatnie pytanie. Czy, gdyby pani znowu miała szesnaście lat, poszłaby pani do Powstania?

Oczywiście. Chyba najlepszym dowodem było to, że zaangażowałam się w „Solidarności”. Mimo że miałam dyrektora UB-owca. [...] W mojej firmie, która później nazywała się PGNiG osławione (była to firma zmilitaryzowana) utworzyliśmy grupkę, która zaczęła organizować „Solidarność”. Teraz, mając prawie osiemdziesiąt lat, w dalszym ciągu, gdyby coś takiego było, to na pewno, z całą pewnością.
Warszawa, 23 października 2007 roku
Rozmowę prowadziła Małgorzata Brama
Jadwiga Zbyszyńska-Grzybowska Pseudonim: „Mariola” Stopień: łączniczka, sanitariuszka Formacja: Obwód VI Praga Dzielnica: Praga Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter