Jan Brodzki „Dyzio”

Archiwum Historii Mówionej
Nazywam się Jan Brodzki z Londynu, pseudonim „Dyzio”, urodzony w Warszawie 5 lipca 1923 roku, stopień wojskowy strzelec, oddział BIP-u na Mokotowie, potem 2. kompania Batalionu „Kiliński” na Wareckiej.

  • Proszę powiedzieć coś o swojej rodzinie.

Moja rodzina była od bardzo dawna związana z ruchem harcerskim i sokolim, ponieważ mój dziadek, Stanisław Biega, we Lwowie był jednym z twórców „Sokoła” w Polsce, a jednocześnie był w bardzo bliskich stosunkach z Jaroszem Małkowskim, twórcą harcerstwa polskiego. Moja matka przeniosła się do Warszawy, wyszła za mąż, pracowała w Instytucie Głuchoniemych i Ociemniałych. Ja byłem zobowiązany, ze względu na pamięć dziadka, żeby też się przyłączyć do harcerstwa. Byłem dosyć oporny pod tym względem. Niemniej, jak już poszedłem do gimnazjum [imienia] Batorego, gdzie była bardzo silna tradycja harcerska i znana „pomarańczarnia”, czy chciałem, czy nie chciałem, ale i tak się musiałem zapisać, dlatego że słowo matki było najważniejsze. Chętnie i dobrze się przyjąłem, z tym że nie wykazywałem wielkich ambicji, jeśli chodzi o osiągnięcia harcerskie. Usiłowałem, żeby wszystko było jak najmniejszym wysiłkiem fizycznym. Wobec tego moja matka z Leszkiem Domańskim, który w 1938 roku objął drużynę jako profesor geografii, doszli do wniosku żebym był sekretarzem szczepu, co teoretycznie było bardzo dobre. To miało mnie zmusić do pisania protokołów, zapisywania, zjawiania się na zbiórce, obliczania i tak dalej. A dla mnie to była bardzo dobra wymówka, żebym mógł jak najlżej przeżywać wszystkie swoje obowiązki. Między innymi jeździliśmy na obozy, oczywiście mój plecak był na furmance z innymi plecakami. Chłopcy szli w kurzu i w upale, a ja jechałem, bo musiałem pilnować dokumentów harcerskich. Jeździliśmy na obozy co roku. Najpierw były wspólne obozy, a potem, już jak Leszek przyszedł, to dzięki ofiarności Koła Przyjaciół Harcerstwa, stwierdzono żeby robić dwa obozy, ponieważ gimnazjum było duże, i jeden obóz był dla chłopców młodszych, a drugi dla starszych. Matki zakupiły zdaje się dwadzieścia alpejek, tak że każdy ze starszych chłopców miał swoją alpejkę. Ja z tego korzystałem na ostatnim obozie, przed wojną w 1939 roku, który był na Suwalszczyźnie. Tak dotarłem do małej matury i dalej miała się rozpocząć już dalsza nauka w gimnazjum. To zostało odłożone. Przyszedł 1 września.

  • Proszę powiedzieć jeszcze coś o swoich kolegach ze szkoły.

Miałem wyjątkowych ludzi, którzy byli starsi. Jak wszyscy, miałem uwielbienie dla starszych kolegów, którymi byli: mój zastępowy „Zośka” Zawadzki, Jacek Tabęcki, o dwie klasy wyżej był Janek Wuttke, Janek Bytnar „Rudy”. Z Alusiem Dawidowskim znaliśmy się od dzieciństwa.

  • Jak pan ich wspomina? Ma pan jakieś osobiste wspomnienia dotyczące tych znajomości?

Byli dla nas naprawdę bardzo dobrzy, chociaż byliśmy nieznośni, ale oni uważali się za naszych opiekunów. To było dla nas bardzo cenne, dlatego że chłopak, który ma 14 lat i jedzie po raz pierwszy na obóz harcerski zgubiony, nie można tylko wymagać od niego, żeby było idealnie… Oni po prostu nam ojcowali. To było bardzo, bardzo ważne. Zarówno w Warszawie jak byliśmy, czy jak byliśmy na obozach. To było bardzo charakterystyczne, jeśli chodzi o całe gimnazjum Batorego, dlatego że mieliśmy zupełnie wyjątkowych profesorów, jako że przed wojną, jeżeli ktoś chciał się poświęcić pracy naukowej, to zaczynał od tego, że był nauczycielem w gimnazjum. To nie było hańbiące, to nie było nic minorum gentium, dlatego że to była podstawa. Mieliśmy wspaniałych wykładowców. Naszym matematykiem był profesor Czyżykowski, a ja byłem zupełnie beznadziejny, ale w końcu on mnie czegoś nauczył. Potem on był na Politechnice Warszawskiej. Rozpoczynałem moje znajomości angielskiego, ponieważ z domu wyniosłem francuski, z panną Rogóyską. Wspaniale nas uczyła angielskiego i miała znakomite rezultaty. Po wojnie jak przyjechałem w 1961 roku i żeby się z nią zobaczyć, poszedłem do niej na Wilczą. Spędziliśmy chyba z sześć godzin, jedząc sardynki i pijąc wermut, nie wiem dlaczego, zdaje się to była jedyna rzecz, którą ona miała w domu. Wtedy się dopiero dowiedziałem, że ta osoba, która mówiła tak znakomicie, ładnie, ja teraz doceniam [nigdy w Anglii nie była]. Profesor Radwański był później dyrektorem. Mieliśmy „Fokę”, której baliśmy się. To Ambroziewicz, przez pierwsze dwa i pół roku był dyrektorem gimnazjum i on trzymał nas mocno. Nie mieliśmy odwagi się spóźnić, bo potem matki były wzywane w naszej wielkiej, pięknej auli przez dyrektora na rozmowę: „Dlaczego się synalek spaźnia do szkoły?”. Pan Ambroziewicz był postrachem. Mieliśmy znakomitego łacinnika Popławskiego, zginął w Powstaniu, i przedziwnego, ale bardzo dobrego księdza, ksiądz Kunerta, który też zginął w Powstaniu. Bardzo lubił Wiecha. Główny specjalista w mojej klasie, Antoś Żebrowski, zadawał księdzu pytanie: „Czy ksiądz wie, że jest nowy felieton Wiecha?”. „No to czytaj Antoś”. I tak lekcje religii [mijały].

  • I tym co wywarło na pana największy wpływ, to była ta szkoła, harcerstwo, rodzina?

Tak. Uznaję to bardzo i uważam to za niesłychanie ważne, połączenie wpływu rodziny i szkoły. Idąc do gimnazjum mieliśmy lat dwanaście. Do dwunastu lat byłem w szkole prywatnej. Więc jednak nas w „jedwabnych rękawiczkach” traktowali. Podczas gdy w gimnazjum… To był wyjątkowy rok 1935, dlatego że było bardzo dużo kandydatów, więcej aniżeli było miejsc, ale było o tyle więcej, że stworzyli trzecią pierwszą klasę. To znaczy, była a, b i c. A była angielska, b i c były francuskie, dlatego że w klasie, zdaje się było nie więcej niż 32 chłopców. Dyrektor Ambroziewicz z profesorami doszli do wniosku, że szkoda stracić tych uczniów. Ponieważ gmach był duży, więc to nie było specjalnie trudno powiększyć o jedną klasę, na jednym korytarzu. Na parterowym korytarzu zaczęliśmy, potem szliśmy w górę, co raz wyżej, im się przechodziło do wyższej klasy. Ja to sobie bardzo ceniłem i jak przyjechałem na zjazd gimnazjum po raz pierwszy w latach osiemdziesiątych, to jeszcze miałem szczęście, że siedziałem z Czyżykowskim i gadaliśmy. On wtedy pamiętał moją matkę i się pytał, czy moja matka jeszcze żyje. Matka już wtedy umarła. Powiedział: „Pamiętam, pamiętam, myśmy mieli z tobą taki kłopot z tą matematyką”.

  • Jak pan pamięta wrzesień 1939?

Wrzesień 1939. My właśnie, jako harcerze pełniliśmy służbę pożarową na dachach. Akurat się tak złożyło, że z 31 sierpnia na 1 września miałem służbę nocną. Ale wróciłem do domu, mieszkaliśmy na Alei Niepodległości, na czwartym piętrze i jak się obudziłem, to były straszne łomotania. Byłem przekonany, że ja, bohater narodowy, [wróciłem] ze służby, a tutaj służąca, gosposia robi jakieś huki w kuchni, więc zacząłem strasznie się drzeć z mojego pokoju. Moja matka przyszła i powiedziała: „Nie awanturuj się, dlatego że wojna się zaczęła”. Jeszcze zszedłem ze służby nie zdając sobie sprawy, że wojna się zaczęła. Pierwsze dni miałem kontakt z harcerstwem i z gimnazjum oczywiście. Potem był rozkaz kopania rowów ochronnych przy oblężeniu Warszawy. Mój wuj, który był wydawcą gazet przed wojną, ze Stronnictwa Narodowego, „Goniec Warszawski”, „Wieczór Warszawski”, potem miał własną „Kronikę Polski i Świata”, skontaktował się z moją matką i powiedział, że idzie rozkaz generała Umiastowskiego. Była wytworzona atmosfera paniki i ludzie wierzyli, że jak przyjdą Niemcy, to po prostu wystrzelają wszystkich ludzi, mężczyzn od 16 do 70 roku życia. Wtedy wydano rozkaz, że młodzież zwłaszcza, ale w ogóle mężczyźni mają opuszczać Warszawę, poza tymi, którzy byli czy w służbie obronnej, czy w wojsku, czy na stanowiskach miejskich. Były dwie grupy, które szły równolegle. Mój ojciec już wtedy nie żył, umarł w marcu 1939 roku i moja matka rozmawiała z moim wujem i spytała się, co on myśli o tym rozkazie i czy Bill, jego syn, który był na wakacjach, z Rydzyny, czy Bill będzie szedł. No jak Bill będzie szedł to i Jaś też pójdzie.
Wyszliśmy z gimnazjum, z drużyny i szliśmy na wschód. Szliśmy tak aż do Brześcia, widzieliśmy bardzo duże zniszczenie i trochę byliśmy głodni. Nie byliśmy pierwsi, bo już jednak ludzie uciekali w ogóle na wschód. Już rząd wtedy wyjechał i wszystkie misje dyplomatyczne wyjechały właśnie w tym kierunku. Było bardzo dużo popalonych wsi. Dotarliśmy do Brześcia, gdzie załadowano nas 16 września na pociąg, chyba pasażerski, taki że każdy przedział miał drzwi. Patrzymy, lecą samoloty z gwiazdami i [dostajemy] rozkaz żeby opuścić pociąg. Więc do lasu i z powrotem do Warszawy. Tak szliśmy, głodno było, chłodno było i byliśmy naprawdę zgubieni. Ale ja miałem o tyle lepiej niż inni chłopcy, dlatego że miałem brata ciotecznego, z którym byliśmy od dzieciństwa. On wychowywał się w Anglii, ale przyjechał do Polski mając lat dwanaście i byliśmy bardzo blisko. On zawsze się mną opiekował, był o dwa lata starszy ode mnie. Którejś nocy byliśmy bardzo głodni, znaleźliśmy się w jakiejś wsi i tam przyszło spędzić noc. Spędziliśmy noc, rano strzelanina i okazuje się, że koledzy zapomnieli o nas. Nas było trzynastu w jednej chałupie. Jak się strzelanina osłabiła, to zdecydowaliśmy się opuścić tę wioskę i w las. W tym lesie, po pewnym czasie... Dla głodnego chłopaka szesnastoletniego zapach… (ja nigdy nie lubiłem grochówki), w tym wypadku grochówka na boczku to była małmazja i szliśmy w kierunku tej grochówki. Doszliśmy. To były oddziały ostatniej armii, która się broniła pod Kockiem, generała Kleeberga. My do nich dołączyliśmy. Jeden młody porucznik powiedział: „A bardzo dobrze. Trzynastu to szczęśliwa [liczba], to będziecie robić patrol u nas”. Dali nam słynną grochówkę, rozdali nam karabiny, nie wiedziałem co z tym robić oczywiście, i naboje. Oni nam to rozdawali niedaleko stacji. W tym momencie ktoś przejechał samochodem i znaleźliśmy się w reflektorach, jak na scenie w teatrze. Trzy minuty później zaczęli ostrzeliwać. Wtedy byłem ranny w głowę, nie zdając sobie [z tego] zupełnie sprawy, [tak] że po prostu biegliśmy i w pewnym momencie zrobiło mi się trochę słabo. Powiedziałem: „Bill, mnie jest niedobrze” i dotknąłem głowy, wtedy poczułem, że to była krew. „No to ja się położę”, położyłem się i on złapał, jakimś cudem, furgonetkę małą z jednym koniem, na której były skrzynki. Załadował mnie na te skrzynki, ale on mieszczuch jeszcze większy ode mnie, nie wiedział jak z tym koniem sobie poradzić, więc ja cmokając, jednak wpłynąłem na konia i dotarliśmy do wioski. Wtedy on mnie zdjął z tego. Ja się przekonałem i powiedziałem: „Rzeczywiście, my to mamy szczęście”. Bo ja jechałem, a tu cały czas było ostrzeliwanie. Jechałem na wózku z amunicją. Nie [było] idealne, ale nic się nie stało. Tam był punkt opatrunkowy oddziału w chałupie. Na drugi dzień przyjechali Niemcy, a to był Polski Czerwony Krzyż i zabierali nas do szpitala. Bill przyłączył się jako pseudo sanitariusz. Znowu byliśmy razem. Zrobili mi tam opatrunek. Kilka dni byliśmy na sali.
Któregoś dnia, do jednego z chłopców, który też był ranny, przyjechali rodzice z Warszawy i powiedzieli, że oni chcą zabrać syna ze szpitala, bo słyszeli, że ze szpitala ludzie będą wywożeni do Niemiec. Mieliśmy trochę pieniędzy i zdecydowaliśmy [się] też to zrobić. Pierwsza rzecz, trzeba było kupić jakieś ubranie, dlatego że w mundurku harcerskim, czy PW jaki [miał] Bill, to nie bardzo. Niemcy zachowali się tak, jak powinien się zachować żołnierz. Jeżeli jest rozkaz, żeby nie wypuszczać kogoś w mundurze, to nie wypuszczać, a jak nie w mundurze, to on może wyjść. Ja wyglądałem zupełnie karykaturalnie, bo miałem za krótkie spodnie jakiegoś ucznia, sweterek i wielką głowę, bo całą obandażowaną i na samej górze czapeczka gimnazjalna. Bill miał bardzo elegancki garnitur rzeźnika, zatłuszczony. I tak wyszliśmy i poszliśmy do szewca, gdzie ci państwo z synem byli. Tam odczekaliśmy 24 godziny i furmanką, na kartoflach jechaliśmy do Warszawy. Przyjechaliśmy… Nie umiem powiedzieć dokładnie daty, ale wydaje mi się, że to było po 19 października, bo 5 się skończył Kleeberg, to znaczy kapitulował, więc to było jakieś dziesięć dni później. Z butelką mleka, z kawałkiem słoniny wróciłem na Aleje Niepodległości, do mojej matki, która była z moją siostrą i mieszkały w naszym mieszkaniu, a Bill poszedł do siebie do domu na Narbutta, do ojca.

  • Proszę powiedzieć, wyjaśnić, Bill to pana kuzyn?

Bill to jest mój brat cioteczny, o tym mówiłem już wcześniej.

  • A jak się nazywał?

Bill Biega. Jego matka była Irlandką, więc mieszkał w Anglii. Ona umarła młodo i mój wuj się drugi raz ożenił z Angielką i Bill mieszkał w Anglii do dwunstego roku życia, po czym przyjechał do Polski, żeby pójść do gimnazjum. Zaczął się uczyć polskiego przez Francuzki. Ale doskonale sobie dał radę. Skończył Rydzynę, skończył Wawelberga w czasie wojny.
  • Proszę powiedzieć co pan robił w czasie okupacji?

W czasie okupacji tak się złożyło niestety, że byliśmy w bardzo ciężkiej sytuacji finansowej, jak wielu Polaków w Warszawie. Ponieważ ojciec zmarł przed wojną, sprawy spadkowe nie były załatwione. W czasie bombardowania zbombardowali też biuro „Import Win i Wódek”, gdzie mój ojciec zainwestował, więc to też straciliśmy. W rezultacie moja siostra, która była na drugim roku Uniwersytetu, zaczęła się źle czuć, wyjechała do przyjaciół na wieś w radomskie, a my zostaliśmy i trzeba było jakoś organizować życie. Na początku nie było ani gimnazjów, ani szkół. Potem Niemcy otworzyli szkoły zawodowe. Wtedy matka powiedziała: „Słuchaj, to jest bardzo ważne, nie wiadomo jak długo ta wojna potrwa, a jak długo jesteś w szkole to dostaniesz kenkartę, a poza tym może jakiś zawód”. Zdecydowałem się pójść do liceum ceramiczno-chemicznego na ulicy Hożej 88, na dział chemiczny. Tam byłem dwa lata, było tam kilku chłopców od Batorego, czyli moich przyjaciół. Była nas cała grupa w różnym wieku. Niektórzy byli już po maturze, ale chcieli mieć kenkartę, że w dalszym ciągu studiują. Jednocześnie, tak jak wiele osób, dorabialiśmy. Matka uczyła w dalszym ciągu ociemniałych i umysłowo upośledzonych, a dorabialiśmy w ten sposób, że piekliśmy serniki. Wspomnę, może to jest szczegół trywialny, ale [to jest] dowód właśnie, jaki był stosunek nauczycieli. Ja się spóźniałem i moja matka została wezwana. Powiedzieli jej: „Proszę pani, on się dobrze uczy, ale dlaczego on się ciągle spóźnia?”. Matka odpowiedziała: „Wie pan, czasami ja nie mam serca go obudzić, bo jak pieczemy serniki do trzeciej nad ranem, a trzeba wstać o godzinie siódmej, żeby być w liceum o ósmej, to czasami ja pozwalam mu na pół godziny”. Wtedy na to dyrektor powiedział: „Proszę pani, w ogóle o tym nie będziemy mówić. Dziękuję, do widzenia”. Ludzki był. Zdałem egzamin z technologii siarki. Byłem zadowolony.
Dzięki dobroci rodziców mojego przyjaciela ze szkoły, państwa Więckowskich, dostałem pracę w laboratorium. Pan Więckowski miał fabrykę „Motor” na Marszałkowskiej, która robiła różne produkty farmaceutyczne i miała licencję od Niemców, bo oni musieli im dostarczać spirytus i lekarstwa. Dzięki temu miałem bardzo dobrą kenkartę. Tak dotrwałem do końca lipca 1944 roku.
Nie byłem zaangażowany w podziemiu, wiedziałem natomiast, że matka coś robi. Była podniecona atmosfera w laboratorium i ludzie zaczęli wychodzić. Jakieś telefony [otrzymywali], zaczęli wychodzić. I ja też wobec tego wyszedłem po godzinie drugiej i musiałem pójść na Aleję 3 Maja, do mojej kuzynki. Poszedłem tam i już od razu widziałem, że jest zbyt duży ruch ludzi z teczkami, atmosfera była podniecona więc zdecydowałem się zawrócić. No i już były pierwsze strzały, bo to już była piąta. Wtedy przez Koszykową na Pole Mokotowskie, przebiegłem przez Rakowiecką, bo było dużo strzelaniny i dotarłem do domu, w którym mieszkali moi kuzyni, w Alejach Niepodległości. Już było dużo strzelaniny, więc tam przesiedziałem z nimi przez jakieś trzy dni i wtedy widziałem jak Niemcy usunęli ludzi z tych dużych domów pomiędzy Rakowiecką a Narbutta. Jak się patrzy do miasta, to po lewej stronie z nieparzystych numerów, tam wypalili te mieszkania używając miotaczy ognia. […]
Chyba 5, albo 6 sierpnia wyglądało na jakieś zawieszenie broni, bo kilka osób, widziałem z balkonu, przeszło przez Narbutta i ja też się wtedy zdecydowałem przejść. Dotarłem do naszego mieszkania. Mieszkaliśmy naprzeciwko Różanej, na Alei Niepodległości, gdzie nie zastałem matki, więc się domyśliłem, że jest gdzieś w Śródmieściu. Matka prowadziła kuchnię w czasie Powstania, w wielu punktach. Wtedy się zgłosiłem do dowództwa na Mokotowie, obrałem sobie pseudonim „Dyzio” i przyłączyli mnie do oddziału BIP-u, gdzie właściwie w dużej części roznosiliśmy biuletyny, rozmawialiśmy z ludźmi jakie są nastroje, i tak dalej. Wtedy miałem okazję spotkać się jeszcze z niektórymi kolegami. Tam był właśnie Piotr Słonimski, jego ojciec i matka byli zasypani – to był samolot, który przeleciał i położył bombę na ten blok.

  • Na szpital Elżbietanek?

Nie wiem, czy oni tam byli. To jest ten blok obok, na Malczewskiego to chyba było. Oni najpierw byli zbombardowani we własnym mieszkaniu, willa była na Odyńca. Przenieśli się i pani Słonimska właśnie chciała, żebym przyszedł na herbatę, bo uratowała słoik konfitur. A ja szedłem na odprawę, więc nie poszedłem na konfitury i w tym momencie właśnie zrzucili bomby i jak pięć pięter zasypało, to nie było szans ich odkopania. Moje mieszkanie to była właściwie granica strefy polskiej, a na tyłach domu były Pola Mokotowskie, więc bardzo dużo ludzi przechodziło z Fałata, z Łowickiej, uciekali, bo tam „własowcy” straszne rzeczy robili. Ponieważ moje mieszkanie było puste, więc po prostu u mnie mieszkali. Bardzo mili ludzie, zawsze miałem [coś] przygotowane jak wróciłem, zawsze mi coś podetknęli do jedzenia, bo się litowali nade mną, że taki osamotniony, bez mamy. W pewnym momencie, to był chyba trzeci tydzień września, kiedy dostałem rozkaz. Moją szefową była „Kora” i „Kora” powiedziała: „Masz się stawić na Szustra, na rogu Puławskiej, przed dwunastą i schodzimy do kanału, do Śródmieścia”.

  • Proszę jeszcze powiedzieć o nastrojach ludzi, jakie te nastroje były?

Nastroje na początku, były niezdecydowane. Potem był entuzjazm, była euforia, była nadzieja. Potem zaczęła spadać. Przykro nam było, jak roznosiliśmy biuletyny, raczej optymistyczne, kiedy sytuacja zaczęła się pogarszać całkiem widocznie, bo jednak z Dolnego Mokotowa ludzie szli na górę. Potem wycofywali się z Fortu Mokotowskiego. To wszystko do nas szło, do tego centralnego, starego, wysokiego Mokotowa. Ale nie było paniki. Byli zdeprymowani ludzie, ale nie było takiego nastroju, że właściwie po co, czy dlaczego to zrobiliście. Nie było jakiegoś zgorzknienia i jeszcze była nadzieja… Coraz mniej, jak samoloty zaczęły bezkarnie latać nad nami. Bardzo nisko latały, zrzucały bomby i ostrzeliwanie było jednocześnie. Po tylu latach, może się mylę, może nie pamiętam, ale nie pamiętam żeby wśród tych ludzi, z którymi rozmawiałem, czy w moim mieszkaniu, czy jak chodziłem po domach, nie było tego: „A, bo wyście…”, jakichś wyrzutów, tego absolutnie nie było. Ja się z tym zupełnie nie spotkałem.

  • Czy pan dysponował informacjami o tym co się dzieje w całym mieście i w ogóle na świecie?

Na świecie nie. Chociaż w biuletynie, który roznosiliśmy, były te wiadomości. Były i ze Śródmieścia, bo przecież komunikacja była ze Śródmieściem zwłaszcza przez kanały, bo szły łączniczki. Właściwie ruch był normalny, niebezpieczny, bo na początku od momentu ogłoszenia Powstania i żołnierzy Armii Krajowej jako kombatantów, to jednak były egzekucje, czy wrzucanie granatów do włazów, które potem się chyba skończyły. Jak wtedy zeszliśmy do kanałów, północ była.

  • A którego?

Może wy będziecie mogli to sprawdzić, ja myślę, że to był 23 września. Nie pamiętam.

  • A gdzie pan wchodził?

Na Szustra, przy Puławskiej. Zeszliśmy i były momenty… Dosyć dziwne czasami. Pewne kanały były dosyć obszerne, tak że można było iść prawie wyprostowanym, tylko ze schyloną głową, a było też tak, że prawie na kolanach. Były kanały wysuszone, bo przecież była straszna susza przez cały lipiec i sierpień, a niektóre miały wodę. Naraz, najwyraźniej zaczęliśmy robić za dużo hałasu i od czoła [poszedł] rozkaz: „Podaj dalej: Uważajcie mina”. Wtedy jeszcze więcej zaczęliśmy robić hałas, bo zaczęliśmy chodzić nogami po bokach kanału. To było zniekształcone, bo to nie była mina, tylko żeby nam ułatwić [powiedziano]: „Jest lina”. Ale to i w hałasie, i w zdenerwowaniu uległo przekształceniu. Już byliśmy dobrych kilka godzin [w kanale], kiedy [zorientowaliśmy się, że] najwyraźniej byliśmy zgubieni, dlatego że pułkownik, zdaje się poszedł naprzód z przewodnikiem i my byliśmy odcięci. Mała grupa z „Korą”… Siedzieliśmy tam. Ona zdecydowała się pójść szukać, jak mamy iść do Śródmieścia. Już jej nigdy nie zobaczyliśmy. Siedzieliśmy może z piętnaście minut i obok mnie, nie wiem kto to był, nie pamiętam, zapalił zapalniczkę i przed nami [pojawiła się] „jak wół” wielka, biała kredą [narysowana] strzałka do Śródmieścia – siedzieliśmy naprzeciwko strzałki i w ogóle o tym nie wiedzieliśmy. Wtedy ruszyliśmy dalej i to była długa droga, bo to się schodziło, chyba na Powiśle. Pewne skrzyżowania kanałów były olbrzymie, to były wielkie galerie, jak kościół. Potem poszliśmy w górę i wyszliśmy dokładnie o trzeciej po południu, piętnaście godzin byliśmy w kanale. [Wyszliśmy] na Alejach Ujazdowskich, naprzeciwko Wilczej. Od razu przeprowadzili nas do kamienicy w Alejach Ujazdowskich i nie wolno nam było wyjść. Byliśmy tym bardzo zdziwieni. A to była kwestia rozkazu, odwołania rozkazu i innych komplikacji politycznych, w które ja wchodzić nie będę.
Tak się złożyło, że na bramie stał sierżant, który nie wypuszczał, ale to był ukochany woźny mojego ojca, pan Gałązka. Mówię: „Panie Gałązka, no muszę wyjść” – „Panie Jasiu, nie mogę. No nie mogę” – „Naprawdę? Ale przynajmniej, czy pan wie, gdzie jest mamusia?” – „A tak. Teraz już jest w instytucie” – „No więc ja chcę do mamusi” – „Nie mogę, panie Jasiu”. Więc poszedłem na podwórze i tam była woda z kranu. Chciałem się trochę umyć, to nie była woda kolońska, która pachniała. Siedziałem taki zmaltretowany i obmywałem się. Przechodził młody porucznik i mówi: „Cóż ty taki siedzisz tu, z miną na bakier?”. Mówię: „Dlatego, że nie chcą mnie puścić, bo ja nie wiem gdzie jest BIP, a ja chcę iść do BIP-u, bo ja jestem z BIP-u”. – „To chodź ze mną”. Więc pan Gałązka, jak każdy dobry sierżant – jak oficer pozwala i bierze na siebie odpowiedzialność, to pan Gałązka tylko mrugnął na mnie i poszedłem. Poszedłem najpierw nie do BIP-u, tylko najpierw do mamy, na Plac Trzech Krzyży, który był pod ostrzałem. Wtedy się dowiedziałem, że mój brat cioteczny Bill jest ranny, że się ożenił 13 września z Lilką, Alicją Treutlerówną i że jego oddział jest przy Wareckiej. Więc mama mnie wysłała do Billa, bardzo się wszyscy ucieszyli, że się wszyscy znowu zobaczyliśmy i on mnie wziął do swojej kompanii po prostu.

  • Jaki to był oddział?

To była 2. kompania Batalionu „Kiliński” przy Wareckiej, przy Placu Napoleona, obecnym Powstańców. Tam jako strzelec robiłem to, co mi kazał. Natomiast w momencie kapitulacji zaczęła się ewakuacja ludności cywilnej. Potem była ewakuacja rannych do Zeithainu, to był obóz – szpital, gdzie zabierali ludzi rannych, sanitariuszki, lekarzy i tak dalej. Wymieniliśmy to, co mieliśmy. Ubrałem [się] trochę – to muszę podziękować państwu Herse, których wnuk był ze mną w szkole. Poszedłem i pani Herse ubrała mnie, bo ja przyszedłem w szortach i w swetrze przez kanał. Moja matka była w jedwabnej sukni i miała bardzo ładną torebkę z kluczami do mieszkania, bardzo pożyteczne jak się wychodzi z Warszawy. Lila i Bill nie mieli ubrań, więc wszystko załadowałem do torby i pani Herse jeszcze dała mi bardzo elegancki neseser swojej synowej, z krokodylowej skóry, gdzie załadowałem te wszystkie rzeczy i przyszedłem na nasz punkt na Warecką. Wtedy się zorientowałem, że jak ja do obozu mam pójść z neseserem, to bardzo niewygodnie. Wobec tego Lilka powiedziała: „To my się zamienimy” i do tej pory ten neseser istnieje w Ameryce. Dałem jej neseser, bardzo eleganckie spodnie do konnej jazdy i piękny żakiet od pana Hersego. Bill miał [niezrozumiałe], mojej matce zaniosłem i wziąłem jej plecak, a ona [Lila] dostała neseser z krokodylowej skóry i oni wyjechali pociągiem do szpitala w Zeithainie. Natomiast ja zostałem, dlatego że kompania została na Placu Napoleona i z patrolami niemieckimi sprawdzaliśmy czy ewakuacja została zakończona, czy wszyscy wyszli.

  • Jak wyglądała ta współpraca z Niemcami?

Oni byli bardzo grzeczni wobec nas, nie można nic powiedzieć. Nie zaprzyjaźniliśmy się, broń Boże, niemniej zachowywali się w porządku. Jeżeli dobrze pamiętam, ale nie jestem tego pewien, chodziliśmy w trzech lub czterech naszych chłopców i ich czterech też było. Nie pamiętam czy mieliśmy broń, czy nie, ale chyba mieliśmy. Ze względów zasadniczych chyba powinniśmy mieć, dlatego że działaliśmy na zasadzie współpracy: patrol polski, patrol niemiecki, więc nie było powodu żeby nie... Albo by się dowództwo w ogóle na to nie zgodziło, żeby bezbronnych akowców wysłać z uzbrojonymi Niemcami.

  • I co te patrole robiły konkretnie?

Konkretnie wchodzili do domów, zaglądali do domów, do piwnic zwłaszcza. Ale potem się okazało, że było sprawdzanie, a w rezultacie nie wszyscy wyszli, byli ludzie, którzy zostali. Natomiast w czasie Powstania, na Mokotowie miałem okazję to [widzieć], z kanałów wyszli Żydzi, którzy dołączyli się do oddziałów, którzy przeżyli chowając się w kanałach. Koszmar, to można sobie tylko wyobrazić.

  • Czy był pan świadkiem, czy widział pan jak Niemcy celowo niszczą Warszawę?

Jeszcze niszczyli, absolutnie niszczyli. Jeszcze podpalali. Nie chcę tego powiedzieć, bo nie jestem pewien, ale mnie się wydaje, że też niszczyli wrzucając granaty do opuszczonych domów. Może to pamiętam z początku Powstania z Alei Niepodległości, po tylu latach, a ponieważ nigdy nie spisywałem moich bohaterskich wyczynów, nie uważałem tego za konieczne, czy potrzebne, wobec tego nie umiem tego powiedzieć. Może któryś z moich kolegów to pamięta, ja nie pamiętam.
Mniej więcej między 15 a 20 października w końcu zaczęliśmy i my wychodzić. Jeszcze były inne oddziały, bo jak widziałem, to ten pociąg był długi i to nie mógł być pociąg tylko z ludźmi, z akowcami, którzy sprawdzali, oczywiście to była częściowa ewakuacja i innych oddziałów. Ale to był październik, [zapakowali nas] do bydlęcych wagonów i ruszyliśmy.
  • A skąd?

Chyba z Warszawy Zachodniej, bo na pewno nie z Dworca Głównego. Wiem, że to było prawie, że pole i wchodziliśmy do wagonów. To musiało być z okolic Warszawy Zachodniej, ale nie sama Warszawa Zachodnia, nie sam dworzec. Billowi dałem i sam wziąłem sobie jedną parę, za przeproszeniem, długich gatek. Bo orientowałem się, że może być zimno. Jechaliśmy chyba ze cztery dni. W każdym razie było i chłodno, i zimno. To był jedyny wypadek w moim życiu, że wyszedłem z pociągu zawszony. Jak przyszliśmy do obozu z przyjemnością oddałem długie gatki. Wydezynfekowali nas, potem pod prysznic i już więcej długich gatek nie włożyłem.

  • Do jakiego obozu pana przewieźli?

To był stalag IVB Mühlberg, to było w okolicy Lipska. Mam wrażenie, że jestem urodzony nie ze srebrną łyżką w gębie, ale pod dobrym znakiem, dlatego że mężem zaufania polskich żołnierzy w tym obozie był mój starszy, chyba o trzy lata, kolega z Batorego, Jurek Karcz. On miał Amerykanów, Holendrów, Francuzów, Polaków z 1939 roku, Polaków wziętych we Francji i nas. Było dwóch Karczów w gimnazjum, jeden to był Jurek i [drugi] Janek, młodszy. Jurek był w tym obozie od 1940 roku, no i oczywiście zaopiekował się mną. Przeszliśmy do baraków i po pewnym czasie zaczęliśmy się organizować między sobą. Był teatr francuski w obozie, był teatr angielski i był teatr polski. Blisko współpracowaliśmy z teatrem francuskim, ale w naszym baraku tak się złożyło…, że stworzyliśmy teatr kukiełkowy. Ja to reżyserowałem i [w nim] występowałem. Było dwóch braci Nowakowskich – z jednym z nich spotkałem się czterdzieści pięć lat później w Kanadzie, przez przypadek – którzy zrobili wspaniałe kukiełki. Bohaterem oczywiście był Herod, który pół twarzy miał Hitlera, a pół Stalina. To były kukiełki nie na rękawiczki, tylko na patyku. Były teksty i piosenki. Zapłatą za wstęp na przedstawienie był jeden papieros. Musieliśmy pewne rzeczy kupić od innych, znowu za papierosy. Więc za tego jednego papierosa przychodzili i były piosenki, ale jak Niemiec wszedł, to się szybko odwracało głowę Heroda, żeby był Stalin, a nie Hitler. Tam siedzieliśmy od końca października, mniej więcej, aż do 23 kwietnia, kiedy przyjechał jeep amerykański, dali nam [wtedy] czekoladę i papierosy.

  • Jeszcze niech pan powie, jakie były warunki w obozie, czy było jedzenie, czy musieliście panowie pracować?

Nie, nas nie zmuszali do pracy. Zmuszali natomiast żołnierzy z 1939 roku. Władze niemieckie uważały, że polskie państwo nie istnieje i wobec tego oni przejmują opiekę nad żołnierzami, to znaczy zrobią z nimi co chcą. Żołnierze z Polski, Anglii i Francji nie byli zmuszani do pracy i akowcy z Warszawy nie byli zmuszani do pracy. Głodno było, bardzo głodno. Życie obozowe nie było łatwe, bo było głodno. Była pajda gliniastego chleba z jakąś marmoladą rano, gorący kipiatok jakiś był. Potem w południe zupka z kapustą, z jakimś kartoflem może i potem gorąca herbata. Ale po pewnym czasie zaczęły dochodzić paczki z Polski od rodziny, bo zaczęliśmy wysyłać listy z naszym adresem. To były skarby. Pamiętam, dostałem kiedyś paczkę, a to był tylko jeden wielki bochen chleba. Ale szedł z Radomskiego, więc taki rzeczywiście dobry, polski chleb pieczony na kapuście, na liściach kapusty. Moja matka odcięła kawał z boku, wypróżniła miąższ i załadowała to smalcem z jabłkiem, z majerankiem i tak dalej. Dostaliśmy dwa razy paczkę Czerwonego Krzyża, jedną na czterech, gdzie były papierosy, czekolada, tak zwany spam – konserwa mięsna, była herbata, mleko w proszku, tego rodzaju rzeczy. Była jedna na czterech, ale to też pomogło, zwłaszcza papierosy. Chociaż ja paliłem, ograniczałem się […], bo to była moneta, można było [coś za nie] kupić. Najgorsi pod względem zachowania, spośród aliantów, byli Amerykanie, którzy padli zupełnie w rozsypkę w obozie, bo byli pozbawieni swoich ułatwień. Zobaczyliśmy [ich] po ostatniej ofensywie Rumszteta, na wiosnę 1945 roku, w kalesonach, w okopach ich przyłapali, zabrali i przywieźli. Zorganizowaliśmy coś do jedzenia, zaprosiliśmy ich i każdy z nich dostał po pięć papierosów, a to dużo było, dostali kilka żyletek i kawałek mydła. Amerykanie potrafili do tych samych baraków przyjść następnego dnia, żeby sprzedawać to mydło. Przyszli nieogoleni, brudni, sprzedali to za papierosy, bo za papierosy mogli kupić jedzenie. Ale to już jest na marginesie.
Mnie osobiście bardzo dobrze robiło, że byłem zajęty, bo występowałem w polskim teatrze, tańczyłem, śpiewałem, [robiłem] co się dało. Nawiązałem kontakt z teatrem angielskim. Oni do nas przyszli, bardzo ładnie, starałem się mówić po angielsku, a każdy wie że cztery lata w gimnazjum, to wcale człowiek nie zna języka. Ale to mi bardzo pomogło, zacząłem się uczyć hiszpańskiego. A poza tym udział w grupie aktorów dawał mi przywileje, że mogłem codziennie pójść, bez płacenia nawet papierosem, na gorący prysznic. To był taki bonus, ponieważ woda była zimna, a w zimie było bardzo zimno. Jeżeli chodzi o stosunki, to nie było kwasów. Kłócili się ci, którzy grali w karty, w pokera zwłaszcza. Nie grałem w pokera, wobec tego się wyłączałem. Tylko jak za głośni byli po zgaszeniu świateł, jeszcze przy latarce, czy jakiejś świecy, no to im wymyślaliśmy, żeby już skończyli z tym. Pobudka była wcześnie rano, chyba o siódmej. Byli też jeńcy radzieccy, którzy byli strasznie traktowani. To byli jeńcy, którzy byli zabiedzeni, brudni, dostawali najcięższe roboty i oni chodzili po placu, po apelu i zbierali odpadki papierosów, tylko oni to robili. To było bardzo przykre widzieć [coś takiego], bo jest człowiek taki sam jak ja, który [jest] traktowany w zupełnie innej kategorii człowieka. Oni oczywiście byli brani do bauera na roboty.
Tak doszliśmy do wiosny, kiedy już jednak przeciekały wiadomości do obozu i orientowaliśmy się, że koniec się zbliża. Chyba na początku kwietnia Jurek Karcz mi powiedział: „Słuchaj, tutaj się radzieccy żołnierze zbliżają i ja mam wrażenie…” i potem to potwierdził: „Wiem na pewno”. Komendant mi powiedział, że on wychodzi z obozu, zabiera swoich żołnierzy, tych którzy byli już ostatnią rezerwą, to byli żołnierze, emeryci z pierwszej wojny światowej, to byli ludzie starzy i było tu kilku chłopców – ale to mam wrażenie - lokalnie wziętych do służby obozowej i kto chce może z nim iść. Wychodziłem z założenia, że jak jestem w obozie to jeszcze jest jakieś minimum porządku, a jak jestem na drodze i moja twarz się komuś nie spodoba, a oni szli z karabinami, to ja nie wiem. Zdecydowałem się zostać w obozie. Sporo Francuzów wyszło, Anglicy nie wychodzili. Wtedy rozmawiałem z Anglikami, z angielskiego teatru, a oni powiedzieli: „Słuchaj, żołnierze z armii polskiej w Wielkiej Brytanii, to się szykują do wyjścia”. Więc, jak zwykle, sierżant który tam wodził rej, mówi: „Ty chcesz zostać, to możesz do nas przyjść”. Ja mówię: „Tak”. No i z Jana Brodzkiego, zrobiłem się Tadeuszem Sokołowskim. Wziąłem jego numer i przeniosłem się do angielskiego baraku.
Po wyjściu Niemców zaczęło się troszkę bezhołowie, ale były też pozytywy, bo już było jakieś radio, zaczął wychodzić nowy „Times”, [wydawany] przez Anglików. Na dużej tablicy obozowej, było wydanie nowego „Timesa” z najnowszymi wiadomościami. Ludzie wychodzili z obozu do pobliskich farmerów, do bauerów i albo prosili, albo po prostu brali [coś] do jedzenia. Człowiek wygłodzony nie może jeść dużo i wszystkiego, więc tam ludzie się pochorowali bardzo. Czekaliśmy. Przyjechał jeep, to już musiało być po 8 kwietnia, dali nam [Hershey – czekoladę], rzucali papierosy i powiedzieli, że to już jest koniec wojny, już jest cudownie. Oni odjechali i na drugi dzień przyjechał znowu jeep, tym razem przyjechał brytyjski generał brygady, który zwołał wiec w angielskim teatrze. Wszyscy się zeszli i on powiedział nam, że: „Mój syn też jest w obozie. Tu jest wprawdzie zniszczone, ale lotnisko jest bardzo blisko. My musimy się wycofać, bo to jest strefa radziecka, więc na pewno oddziały radzieckie, które tutaj przyjdą, nareperują to lotnisko i wprost samolotami pojedziecie do Anglii”. Wybuchła wielka radość, a mnie jeszcze wymyślili Anglicy, żebym ja witał tego generała brygady po angielsku. Mówię: „Po francusku mogę. Po angielsku to już wy powiecie. Ja mówię po polsku. Poradźcie z kolegami”. I oni mi fonetycznie napisali, więc w pięciu językach go powitałem, potem pożegnaliśmy [go], zaśpiewaliśmy. Mieliśmy bardzo dobrego skrzypka, nie pamiętam już jego nazwiska, który przyjechał do obozu ze skrzypcami i on nawet koncertował w obozie. Co się z nim stało, nie wiem. Więc był koncert, śpiewali, generał brygady wyjechał i dwa dni później już słyszymy, że radzieccy żołnierze [idą]. Przyznam się szczerze, że nasi przyjaciele francuscy byli jedynymi jeńcami w obozie, którzy wystąpili z kolosalnymi czerwonymi transparentami: Salut à nos liberateurs i temu podobnymi sloganami, co wywołało wiadomą reakcję wśród Polaków, którzy pozostali. No i przyszli przyjaciele radzieccy. W gazecie obozowej był cały opis przyjazdu jeepa amerykańskiego i wizyty generała brygady. Wątpię, żeby ten komendant radziecki znał angielski, ale na wszelki wypadek, zdarł wszystkie strony tego „Timesa” obozowego i wyrzucił do kosza. Powiedział: „Wy siedźcie tutaj cicho, nie będzie tutaj żadnego lotniska, [niezrozumiałe] co będziemy robić z wami”.
Po kilku dniach otrzymaliśmy rozkaz, że mamy być gotowi następnego dnia i że idziemy do Riese. To było jakieś piętnaście kilometrów, co nie napełniło nas specjalnym entuzjazmem, ponieważ byliśmy wygłodzeni, byliśmy słabi, no ale szliśmy. Trochę byliśmy, nie Anglicy, ale ja i kilku Polaków z armii brytyjskiej, byliśmy zaniepokojeni, dlaczego mamy iść do Riese jeżeli jest to lotnisko, które można wyporządzić. Ale poszliśmy do Riese, gdzie było zakwaterowanie w niemieckich domach. To stosunkowo duże miasto. Zaczęliśmy czekać, i czekać. Tam się dowiedziałem, bo nadali przez radio – głośniki były wystawione w oknach, na ulicach – [że jest] koniec wojny, czyli 8 maja.
Po kilku dniach powiedziano, że będzie weryfikacja. Jak weryfikacja, to troszeczkę się tym zaniepokoiłem, ale co mam robić. Weryfikacja odbywała się w ten sposób, że wchodziliśmy do budynku, gdzie był stół i trzech oficerów, jeden francuski, jeden angielski, jeden amerykański i komisarka radziecka. Oni sprawdzali, [czy] jestem Tadeuszem Sokołowskim. Oczywiście, w porządku, pokazuję mu kartkę. Miałem jeszcze wtedy numerek Sokołowskiego, a swój własny miałem w kieszeni. Ani Amerykanin, ani Francuz, ani Anglik w ogóle [nie mieli zastrzeżeń], tylko formalna rzecz: nazwisko, numer i [niezrozumiałe], ale komisarka powiedziała: „Dlaczego chcesz jechać do strefy amerykańskiej?”. I tutaj muszę powiedzieć, [że] to nie trwało więcej jak trzydzieści sekund, a mnie się wydawało, że to trwało godzinę. Co ja mam powiedzieć? Ale Pan Bóg łaskaw. Powiedziałem: „Jadę do Anglii, dlatego, że jako żołnierz polski w Wielkiej Brytanii, rząd mi płaci żołd i składa do banku. Ja jadę po pieniądze do Londynu, a potem wracam do Warszawy”. – Charaszo, i [mnie] puściła.


Warszawa, 29  lipca 2005 roku
Rozmowę prowadziła Magdalena Miązek
Jan Brodzki Pseudonim: „Dyzio” Stopień: strzelec Formacja: Batalion "Kiliński" Dzielnica: Śródmieście

Zobacz także

Nasz newsletter