Zofia Kreowska „Zocha”

Archiwum Historii Mówionej

Zofia Kreowska, urodzona 17 czerwca 1927 roku w Warszawie. Mój oficjalny pseudonim „Zocha”, teraz czasem występuję jako „Zosia”. V Zgrupowanie Kapitana „Siekiery” na odcinku czerniakowskim, później poddane pod dowództwo kapitana „Kryski”.

  • Jaki miała pani stopień?

Wtedy żaden. Byłyśmy harcerkami z „Szarych Szeregów”, które przeszły szkolenie sanitarne i zostały przydzielone do różnych zgrupowań.

  • Co robiła pani przed 1 września 1939 roku?

Byłam uczennicą szkoły powszechnej w znanym i ocalałym gmachu przy ulicy Drewnianej 8 na Powiślu. Byłam po klasie piątej i potem w 1940 roku z pewnym opóźnieniem skończyłam tam klasę szóstą. Następnie zapisałam się do II Miejskiego Gimnazjum imienia Jana Kochanowskiego na ulicy Rozbrat. Z tym, że między datą zapisania a rozpoczęciem roku szkolnego Niemcy zlikwidowali szkolnictwo gimnazjalne dla młodzieży polskiej i znalazłam się na liście szkoły handlowej zorganizowanej ad hoc , wtedy zlokalizowanej na ulicy Smolnej 30 w gimnazjum Zamojskiego. Tam, mniej więcej po roku, zaczęła się nasza praca harcerska i równocześnie konspiracyjna.

  • Proszę powiedzieć, jak pani sądzi, jaki wpływ wywarła na panią szkoła przedwojenna?

Była to uboga dzielnica, ale chyba z dobrze postawionym szkolnictwem, w każdym razie z doskonałymi pedagogami. Chyba tak, jak większość szkół w tym okresie, była bardzo patriotycznie nastawiona, tak że dla nas hasła: Polska, Ojczyzna były bardzo nośne.

  • Czy mogłaby pani opowiedzieć coś o swojej rodzinie? Jaki wpływ miała na pani wychowanie?

Była to rodzina robotnicza. Ojciec pochodził z polskich Kresów, siedemnaście kilometrów od granicy ustalonej po pierwszej wojnie światowej i ta miejscowość, z której pochodził mój ojciec znalazła się na Białorusi. Ojciec jako młody chłopak, zbyt młody, ażeby przyjęto go do wojska, uciekł, trochę fałszując swoją datę urodzenia, do I Korpusu Polski genarała Dowbór-Muśnickiego. Znalazł się na terenie Polski, nie mógł wrócić do rodziny i tu założył własną rodzinę. Ponieważ nie miał wykształcenia, nie miał żadnego zaplecza, próbował powrócić do ojczyzny, nawet przedarł się przez granicę, przeprowadzony przez jakichś ludzi. Dotarł tam nocą. Zastał już rodzinę zdekompletowaną, rodzice już nie żyli, jeden brat był więziony, drugi był przerażony pojawieniem się brata, który znalazł się po stronie polskiej, bo było to bardzo źle widziane. Ukrył go w ciągu dnia w jakiejś stodole czy w zabudowaniach gospodarczych i prosił, żeby czym prędzej w nocy odszedł z powrotem. Dla ojca był to sygnał, że nie ma po co wracać. Oficjalna próba powrotu była nieudana, dostał odmowę od władz białoruskich. Wkrótce brat napisał, żeby w ogóle nie korespondować, ponieważ mają ogromne kłopoty z faktu, że mają kogoś po tej stronie granicy. Mama pochodziła z okolic podlubelskich. Poznali się w Warszawie i tutaj założyli rodzinę. Ojciec miał córkę z pierwszego małżeństwa z moją ciotką. Zawarł związek małżeński z dwoma kolejnymi siostrami. Z moją pięć lat starszą siostrą byłyśmy chowane w warunkach warszawskich. Ojciec był zatrudniony w Szpitalu Polskiego Czerwonego Krzyża. To był nieistniejący obecnie szpital mieszczący się między ulicą Smolną 6 a obecną ulicą Kruczkowskiego, kiedyś ulicą Czerwonego Krzyża, a więc cała skarpa była zajęta przez kilkanaście budynków szpitalnych. Był tam tak zwaną „złotą rączką”, miał duże umiejętności techniczne. Obsługiwał pod tym względem szpital. Mieszkaliśmy na terenie szpitala, co dawało nam dużą przestrzeń, swobodę bycia na powietrzu. Równocześnie w czasie okupacji siostra kończyła PCK-owską szkołę pielęgniarstwa. Internat i szkoła pielęgniarstwa przestały istnieć w 1944 roku i nie zostały już wznowione.

  • Proszę powiedzieć od kiedy uczestniczyła pani w konspiracji?

To był przełom lat 1941 i 1942, kiedy zaczęła działać 31. Żeńska Drużyna Harcerska przy szkołach, które wypączkowały ze zlikwidowanego Gimnazjum Kochanowskiego. To były jakieś kursy farbiarsko-bieliźniarskie, tego typu szkoły i pod takimi hasłami odbywało się nasze nauczanie. Byłam w zasadzie w szkole handlowej, która po zajęciu przez Niemców lokalu przy ulicy Smolnej, została przeniesiona na Krakowskie Przedmieście 6, gdzie mieściła się do Powstania. Inne koleżanki były na różnych kursach, do których potem dołączyłam, chcąc uzupełniać przedmioty humanistyczne. Tam zaczęła się tworzyć drużyna harcerska pod kierownictwem pani Zofii Zbyszewskiej, bardzo ciekawej osoby. Naszą hufcową była Anna Zawadzka, siostra legendarnego „Zośki”, Tadeusza Zawadzkiego. Najpierw były to typowo harcerskie zajęcia, zdobywanie różnych sprawności, ale z czasem był nacisk - trudno powiedzieć, że nasz, byliśmy wtedy dziećmi - aby harcerstwo było jednak trochę przygotowane na ewentualne walki. Nasza drużynowa była zdecydowanie przeciwna włączeniu nas do walk, które mogłyby prowadzić do używania broni i zabijania. To było jej credo , że to zostawia tak niezatarte ślady w psychice, że tę młodzież należy przed tym chronić. Zgodziła się na szkolenie sanitarne. Stąd, już chyba w 1942 roku zaczęłyśmy być szkolone w tym kierunku. Przeważnie szkoliły nas studentki tajnego nauczania szkoły Zaorskiego ( doktor, później profesor Krystyna Osińska, Barbara Słomówna i inne). Te osoby potem udało nam się zidentyfikować, bo wtedy nikt przeciecz nie wiedział, z kim ma do czynienia. Ponieważ bardzo przejęłam się tym szkoleniem sanitarnym, zapytałam moją bardzo wspaniałą nauczycielkę, panią Marię Strasburger ( z rodziny Strasburgerów, znanych obecnie), siostrę naszego dyplomaty, czy nie mogłaby użyczyć mi jakichś materiałów do nauki anatomii. Ona, zorientowawszy się w sytuacji, zapraszała mnie do przepięknej biblioteki swojego brata, gdzie mieszkała - na ulicy Chmielnej i tam buszowałam w atlasach, zgłębiałam tajniki nauk, które później przydały mi się w pracy zawodowej - jestem lekarzem. Nawet umożliwiła mi wypożyczenie czaszki od którejś ze studentek kursów Zaorskiego. Czaszka jest bardzo ważna w szkoleniu z anatomii, jest w niej mnóstwo otworków i trzeba wiedzieć, gdzie co wychodzi, jaki nerw przechodzi, jakie naczynie. Wioząc kiedyś tę czaszkę, żeby ją oddać, wpadłam w łapankę w Alejach Jerozolimskich. Byłam przerażona, co będzie, jak Niemcy zobaczą, że wiozę jakąś czaszkę. Wiadomo, że preparowana do celów naukowych, a przecież medycyna nie była oficjalnie dozwolona, a tym bardziej jakaś smarkata wiezie czaszkę. Skończyło się to jednak dobrze, bo Niemcy kazali nam zostawić wszystkie bagaże w tramwaju, wyjść na zewnątrz, zrewidowali nas i wpuścili z powrotem. Czaszka spokojnie przeleżała w teczce. Potem były szkolenia terenowe, między innymi bardzo mile przez nas wspominane szkolenia w parku w Natolinie. Natolin był w rękach właścicieli i Niemcy nie wchodzili na ten teren. Był dozorca, który pilnował bramy wejściowej. W umówionym terminie nasza kilkunastoosobowa grupa przemykała po dwie, trzy osoby do bramy. Na hasło wpuszczano nas i cały dzień były zajęcia terenowe. To jest chyba kilometr kwadratowy parku. Tam były ćwiczenia z noszami, przenoszeniem rannych, słowem to, czego nie można było zrobić w warunkach mieszkaniowych. I tak to się toczyło właściwie do 1944 roku. W międzyczasie używano nas do różnych celów, do wysyłania paczek do obozów. Kiedy Niemcy dawali sygnał, że można wysłać paczki, dawali na to powiedzmy pięć godzin, to wtedy harcerki były mobilizowane, żeby rozdzielać jakąś cebulę, smalec pakować, żeby zdążyć w ciągu kilku godzin wysłać te paczki. Wtedy w gmachu „Romy” mieścił się Patronat, który się tym zajmował. Wykonywałyśmy jakieś prace dla ociemniałych w Laskach. Na przykład haftowaliśmy mapy dla ociemniałych. Było ustalone, jak grubym kordonkiem mają być zaznaczone granice kraju na mapie Polski, potem poszczególne rzeki, im mniejsza odnoga, tym cieńsza niteczka. Miasta to były koraliki, im większe miasto, bardziej liczebne, tym większy był koralik. Wykonywałyśmy ponadto różne pamiątki, które były potem sprzedawane dla celów wsparcia Lasek albo domów dziecka. Nasze grupy były jeszcze używane do opieki nad dziećmi z domów dziecka. Były to dzieci więźniów politycznych, dzieci żydowskie, osierocone. Był między innymi taki dom w Zbójnej Górze koło Radości. Tam zresztą mieliśmy również nocne ćwiczenia terenowe. W lipcu 1944 roku ta grupa dzieci była wysłana do Skórca pod Siedlce. Byłyśmy delegowane trzy harcerki do pomocy wychowawczyniom. Kiedy dojechaliśmy pociągiem do Siedlec, już było słychać karabiny maszynowe, front się zbliżał. Skórzec był kilkanaście kilometrów od Siedlec. Kierownik szkoły, w której mieliśmy być zakwaterowani, nie liczył, że ktoś przyjedzie, bo była raczej ucieczka wszystkich przed frontem w kierunku odwrotnym. Nic nie było przygotowane. Ale bardzo szybko okazało się, że musimy wracać, dlatego że front się zbliża do przedmieść Siedlec. Były spore kłopoty, bo pociągi już nie brały cywilów. Po kilku dniach przerzucono nas do Siedlec do jakiegoś zakładu zakonnic. Po kilku kolejnych dniach ciężarówką z zasznurowaną plandeką, żeby nie było widać, co wiezie, przewieziono nas z powrotem do Warszawy. To był 12 lipca.

  • Proszę opowiedzieć o swojej służbie w czasie Powstania.

Pierwsza mobilizacyjna zbiórka była dwudziestego siódmego w wysokim, nieistniejącym domu na Czerniakowskiej, na wprost obecnego Szpitala Orłowskiego, kiedyś ZUS-u. Czekałyśmy tam całą noc, było nas kilka. Jedynym zajęciem było bicie pluskiew, których ogromne ilości nas atakowały. Wspominamy jeszcze z koleżanką, że miałyśmy ogromne poczucie winy, bo biłyśmy te świństwa jakąś szklaną popielniczką i w pewnym momencie popielniczka pękła. Przyrzekałyśmy sobie, że jak tylko to wszystko się skończy, to odkupimy popielniczkę właścicielowi. Następnego dnia, dwudziestego ósmego puszczono nas do domów. Potem, pierwszego sierpnia rano znowu była mobilizacja w tym samym punkcie. Koło godziny drugiej, ktoś przyszedł, w tej chwili nie pamiętam, kto to był, jakiś łącznik, który powiedział, że akcja „W” będzie o siedemnastej. Szukano kogoś, kto pojechałby na ulicę Koszykową do szkoły pielęgniarstwa, która była na rogu Koszykowej i Alei Niepodległości, ponieważ na punkt sanitarny nie zgłosiła się dyplomowana pielęgniarka z tej szkoły. Zgłosiłam się, że po nią pojadę. W ten sposób miałam obraz Warszawy na chwilę przed Powstaniem. Ulice były pełne młodych ludzi objuczonych pakami, ubranych zupełnie nieadekwatnie do upalnej pogody, w jakichś butach, płaszczach, kurtkach. Słowem, był niesamowity ruch. Niemcy raczej nie reagowali na to, co się działo na ulicy. Nie znalazłam tej pielęgniarki na Koszykowej. Dowiedziałam się, że poprzedniego dnia wyjechała na wieś do rodziny. Wracając tramwajem, który miał pętlę na placu Trzech Krzyży, już na wysokości BGK zaczęła się strzelanina. Wszyscy padliśmy na podłogę. Jakiś Niemiec wyskoczył z przedniego pomostu, wbiegł do bramy, wyciągnął pistolet, zaczął się rozglądać, ale ta strzelanina ucichła. Wysiadłam na rogu Książęcej i biegłam już pędem na dół, bo wiedziałam, że nasz punkt zborny jest w szpitalu ZUS-u (obecnie profesora Orłowskiego) na rogu Rozbrat, Książęcej i Czerniakowskiej. Tam dołączyłam do swoich, tam się zaczęło Powstanie o siedemnastej. Przez pierwsze dni była niejasna sytuacja. Widzieliśmy jeszcze chodzących po ulicy Niemców, równocześnie były przyczajone nasze placówki. Siedzieliśmy w piwnicach ZUS-u. Jako patrol sanitarny zbieraliśmy rannych, nosząc ich do szpitala ZUS-u. Potem Niemcy się gdzieś wycofali. To była dzielnica niemiecka przed Powstaniem. Przed wojną była to dość dobrze zabudowana dzielnica, więc wykwaterowano Polaków i zajęto te mieszkania. W zasadzie Niemcy wyprowadzili się stamtąd tuż przed Powstaniem. Ale zostali tak zwani gołębiarze, to znaczy Niemcy albo folksdojcze, którzy się ukrywali na dachach i trzymali pod ogniem wszystkie ulice. "Gołębiarze" plus ostrzał z bunkrów skarpy pod Sejmem (cała skarpa była ufortyfikowana) ostrzał z wieżyczek Mostu Poniatowskiego, z gmachu Muzeum Narodowego i nieistniejącego minaretu przy ulicy Książęcej, w którym był Szpital Łazarza [...], to trzymało tę dzielnicę, a zwłaszcza okolice szpitala pod stałym ogniem. Od pierwszych godzin Powstania tam było mnóstwo ofiar, bo ludzie przemieszczali się do swoich domów, żeby dotrzeć do dzieci, do rodziny. Ruch był stosunkowo duży i każdy, kto wpadał na ten odcinek skrzyżowania Czerniakowskiej, Rozbrat, Książęcej był siekany karabinami. Były tam tragiczne sytuacje. Pamiętam jak matka biegła z synem. Została ciężko ranna, nie można było początkowo do niej dotrzeć, chłopak nie chciał jej zostawić. Wreszcie po dłuższym czasie przeniesiono matkę do szpitala. Zmarła, a chłopak potem w naszym zgrupowaniu przez wiele tygodni pełnił rolę łącznika. To był jakiś dziesięcioletni chłopiec. Każda strzelanina podrywała nas po kolejnych rannych.

  • Czy pełniła pani służbę w szpitalu przez okres całego Powstania? Jak to się później toczyło?

Nasz patrol był początkowo przy szpitalu ZUS-u. Tam był punkt sanitarny zorganizowany przez pracownice ZUS-u. Przez ostatnie kilka dni ja i koleżanka Janina Chmielińska (żyjąca obecnie, zakonnica Urszulanek Szarych) byłyśmy przydzielone do opieki nad rannym w pierwszych dniach Powstania, kapitanem „Siekierą”. Miał przestrzelone płuco. To o tyle ciekawa postać, że w czasie kampanii wrześniowej był ciężko postrzelony w nogę i w warunkach jakiejś stodoły kazał sobie siekierą odrąbać tę nogę, wobec tego miał protezę. W specjalnych warunkach miał zakonspirowany pokój. Byłyśmy przydzielone do jego pielęgnacji, co doprowadzało nas do wściekłości, mówiłyśmy „Będziemy go pilnować, a tam ranni, tam strzelają, tam jesteśmy potrzebne, a my tu musimy siedzieć.” To było do szesnastego sierpnia. Szesnastego uchyliły się drzwi, wsadziła głowę nasza koleżanka ze szkoły i z drużyny - Danuta Remiszewska "Remi", mówi „Przechodzimy na Wilanowską, tam się tworzy nowy szpital, a wy podobno do nas jutro przyjdziecie.” Byłyśmy całe radosne, że już będziemy razem i nie będziemy musiały pilnować tego rannego. Ale za dwie godziny dano nam znać, że ta koleżanka już poległa tamże na Okrąg. Tegoż dnia jeszcze był pogrzeb, jedyny pogrzeb jeszcze z mszą, z księdzem. Nawet się uparłam, nie wiem, dlaczego, że muszę jakieś kwiaty zdobyć od ogrodnika. Ogrodnik powiedział „Kwiaty są, ale tam jest ostrzał, ja nie pójdę, jak chcesz, to zerwij.” Podpełzłam tam, wyrwałam jakieś czerwone goździki. Czerwone, pachnące gruntowe goździki są dla mnie symbolem tego czasu. Od 16 sierpnia byłyśmy na Wilanowskiej. Tam powstały dwa szpitale, jeden na Okrąg, drugi na Wilanowskiej. Jeden był zakaźny, ponieważ zaczęły się szerzyć choroby zakaźne. Ten szpital zresztą zaraz został zbombardowany, więc wszystko razem znowu było w jednym miejscu. W piwnicy budynku PKO na ulicy Okrąg 2 (Tam potem było dowództwo całego odcinka). Losy tego szpitala były bardzo tragiczne, bo tam nas zawalił goliat. Z koleżanką Chmielińską zostałyśmy odcięte w dwóch piwnicach z kilkunastoma rannymi. Reszta została zawalona. Lludzie jęczeli, błagali o pomoc, pięć pięter gruzów i betonu na nich leżało. Potem Niemcy to podpalili. Przez kilkanaście godzin do nocy była walka wręcz przez podwórko o ten odcinek, o ten fragment budynku Okrąg 2. Nasze pomieszczenia były pełne dymu, żaru, wyginały się stropy. Powstańcy wpadali od czasu do czasu i pytali „Czy macie broń, może jest amunicja?”, wypadali z powrotem. Niemcy klatkami schodowymi rzucali granaty. W ogóle wydawało się, że to jest koniec. Ale po tych kilkunastu godzinach walk o ten kawałek budynku, w nocy Niemcy się wycofali i wobec tego jakoś znalazłyśmy drogę, żeby tych ocalałych rannych powynosić. Wynoszenie rannych było koszmarne. Nie można było iść przez podwórko, bo ciągle był ostrzał niemiecki, nie można było użyć noszy, ponieważ nie było jak wyjść. Na kocach, jakimiś otworami przebijanymi w ścianach przez pierwsze, drugie piętro i w ten sposób jakoś się przechodziło do sąsiedniego skrzydła. Ranni zostali złożeni tam w piwnicach. Potem w ciągu najbliższej doby Niemcy zajęli tamto skrzydło. Przedtem ranni zostali ewakuowani do piwnic spalonego budynku Wilanowska 18/20. Tam następnego dnia Niemcy wystrzelali cały szpital. Jeszcze musze powiedzieć, że przez cały ten okres miałyśmy szczęście mieć jako komendantkę naszego szpitala niezwykłą, bardzo znaną postać, profesor Irenę Semadeni-Konopacką. To była jedna ze znanych"ciotek Cichociemnych". Była kierownikiem naszego szpitala. W połowie sierpnia dano jej znać, że w obronie Politechniki zginął jej mąż i starszy syn i że młodszy syn Zbyszek, chyba wtedy dziesięcioletni (nazywaliśmy go „Żabą”) został sam w ich mieszkaniu na Noakowskiego. Tak się złożyło, że nam trzem z Powiśla (tego przed Mostem Poniatowskiego) dano jakieś meldunki do zaniesienia do śródmieścia. Myślę, że w ten sposób dano nam szanse, żebyśmy mogły pożegnać się z rodziną. Wiadomo było, że kolejne dzielnice są zajmowane. Wtedy razem z nami szła profesor Semadeni po to, żeby zabrać Zbyszka. Zabrała go, przyprowadziła na Czerniaków, nie puszczając z ręki, nawet wtedy, kiedy musiała towarzyszyć rozstrzeliwaniu szpitala i stwierdzaniu zgonów. Tego wymagał esesman, że ona jako lekarz będzie stwierdzała, czy strzał był skuteczny. Jak nam potem opowiadała „Trzymałam «Żabę» za rękę i stwierdzałam, że strzał był skuteczny.” Chyba siedemnaście osób było "niedostrzelonych", mimo że strzał był z przyłożenia. Kiedy esesman odszedł, to ona tych ludzi wyciągnęła i uratowała. To były straszne historie. Zorganizowała ich transport poza tę dzielnicę. Ostatnich kilka osób zostało wtedy, kiedy już była kapitulacja, kiedy Niemcy podpalali wszystkie domy naokoło i ona jednak bardzo różnymi sposobami uratowała tych ludzi. Są bardzo piękne jej wspomnienia, które nigdzie w całości nie zostały opublikowane. Nie wracała do tego, nie chciała wracać. Ale temat wracał przy każdym spotkaniu z nami trzema - jej sanitariuszkami. Ktoś nam w końcu powiedział „Nagrajcie to, to może się pozbędziecie tych wspomnień.” I to się stało. Oczywiście sprzęt był żaden, nagranie było żadne, niemniej myśmy wygadały to wszystko z siebie. Po latach z tego bardzo złego nagrania przestenografowałam jej zeznania. To są wstrząsające sceny. Nikt tego nie opublikował, myśmy to złożyły w Ossolineum we Wrocławiu (mam pokwitowanie z odpowiednim numerem). Do Muzeum Powstania Warszawskiego też dałyśmy taki egzemplarz. Kiedy jeszcze została część rannych, dla których nie mogła zorganizować transportu, poszła z synem do Śródmieścia. Wiedziała, że w magazynach "Społem" jest cukier. Werbował ludzi do przenoszenia rannych za cenę cukru. W ten sposób ktoś został wyniesiony do Śródmieścia, ale czasem rannego po drodze wyrzucano, cukier zabierano. Kiedy zostali ostatni ranni i ona chciała wrócić do Śródmieścia po pomoc, ci ludzie mówili jej „Teraz to już pani odejdzie, my zostaniemy tutaj, Niemcy nas spalą.” Ciągle przychodzili Niemcy z rozkazem spalenia tego budynku. Ona ich przekupywała różnymi sposobami. Kiedy wracała z „Żabą” na Czerniaków kolejny raz okazało się, że już stał kordon niemiecki (to już było po zakończeniu działań) i że Czerniaków jest niedostępny. Mówi nam: „Wiem, że muszę dotrzeć do tych ludzi. Ponieważ znałam perfekt parę języków, zaczęłam wrzeszczeć po niemiecku na Niemców, że muszę tam dotrzeć. Słyszę odpowiedź: "To jest rozkaz. Czyj rozkaz? Komendanta. Gdzie komendant? Na Szucha. To idę na Szucha." I poszła na Szucha. Pokazywała nam przepustkę, którą dostała chyba już 7 października, zezwalającą jej na zejście do już zamkniętej dzielnicy. W ten sposób wszyscy ranni zostali uratowani.

  • Czy mogłaby pani powiedzieć, jak zapamiętała pani żołnierzy strony nieprzyjacielskiej?

Bezpośrednio nie miałam z nimi kontaktu poza Niemcem, który był postrzelony w gazowni na Ludnej. Ponieważ tam była strzelanina, kazano nam pobiec z noszami i okazało się, że jedynym rannym był komendant, kierownik tej gazowni, gruby przerażony Niemiec. My w poczuciu dobrze spełnianego obowiązku miałyśmy mu dać surowicę przeciwtężcową. Miał ranę szarpaną pośladka. Patrzył przerażony, co my mu dajemy, prawdopodobnie dobijamy go. Niestety był ciężki, a trzeba go było przedźwigać do ZUS-u. Więcej bezpośrednio z Niemcami nie miałam kontaktu (poza tym, że strzelali) do momentu zabrania nas z nadbrzeża, w okolicy statku „Bajka” i doprowadzenia do kościoła Świętego Stanisława na Woli. Te zetknięcia były niestety jak najgorsze. Przedtem padł rozkaz ewakuacji rannych nad Wisłę. Ja dobrnęłam ze swoją ranną do ostatnich zabudowań po prawie półtorej doby, kiedy tutaj już zostały tylko ruiny budynku Wilanowska 1 i ruiny, dosłownie ruiny, budynku Solec 53. Jeszcze ciągle były ataki Niemców z góry i bezpośrednie ataki Niemców i obrona naszych oddziałów. Tam był Jerzy Białous, który mówił „Nie mamy broni, ale krzyczcie hurra i walcie kamieniami.” Co chwila coś się waliło. Wreszcie w drugiej dobie w nocy udało nam się przebiec szeroką tam jezdnię Solca i spaść na poziom rzeki. Wydawało się nam, że to już jest zbawienie, bo przez cały czas mówiono nam, że jest ewakuacja pontonami na Saską Kępę. W świetle słońca, którego wtedy było dużo, Saska Kępa była oazą spokoju, białe wille, piękna zieleń, a tutaj nam się wszystko wali. Jak zbiegłyśmy na dół i próbowały wejść na ten wrak statku, to okazało się, że broń jest skierowana do nas, niestety, przez naszych. Podobno statek ten był już tak przeciążony, że w ogóle nie było szans, żeby ktokolwiek tam się dostał. Pontony już nie odpływały. Może mi to uratowało życie, bo kilka godzin później Niemcy zaatakowali ten odcinek i ten wrak granatami, dosłownie leciały ludzkie ręce i nogi. Zrobili tam jatkę. Nas, żywych zgarnęli i poprowadzili ulicą Solec do obecnej ulicy Jaracza, wtedy Czerwonego Krzyża. Trzymano nas dość długo gdzieś na poziomie Teatru Ateneum, zresztą pod ostrzałem sowieckim. Pomyślałam sobie, że głupio zginąć w tej chwili, na mojej ulicy (bo właśnie mieszkałam na ulicy Czerwonego Krzyża) tylko wszystko już było wyewakuowanie, już dzielnica była martwa. Potem nas uformowali w jakiś szyk. Po drodze szło nieformalne, niepisane polecenie, aby rzucać wszystkie dokumenty, pamiątki i emblematy, bo rodziny są potem gnębione. Żołnierze z I Armii, którzy byli na naszym przyczółku rozbierali się z mundurów, ale trudno było ukryć wojskową bieliznę pod spodem. Niemcy zajęli ten przyczółek gdzieś w nocy, potem świtem popędzono nas Tamką do góry, gdzieś na poziomie ulicy Kopernika zostaliśmy przyłączeni, czy przyłączyła się do nas duża grupa ludności cywilnej pędzonej z tobołkami, bo kto mógł, to zabierał w prześcieradło na plecach swoje rzeczy. To chyba część nas, a mnie na pewno, uratowało, bo jak żeśmy zostali dopędzeni na Wolę do kościoła świętego Stanisława, tam się zaczęła selekcja: „Gdzie są powstańcy z Czerniakowa?” Myśmy byli już w kilkusetosobowej grupie. Oczywiście wyselekcjonowali natychmiast tych, którzy mieli jakiekolwiek ślady umundurowania czy jakąś opaskę, berlingowców, którzy mieli na sobie albo mundury albo wojskową bieliznę, a resztę nas trzymali chyba przez półtorej doby w podziemiach kościoła, robiąc co chwila apele, nawołując powstańców do wystąpienia i segregując, dziesiątkując. Zabierali upatrzonych ludzi do budynku po drugiej stronie ulicy Sokołowskiej, gdzie podobno był sztab i gdzie karabin maszynowy pracował bez przerwy. Tam zresztą chyba zginęła moja koleżanka - Ada Bubeła, bo tam ją jeszcze widziano. Tyle moich bezpośrednich kontaktów z Niemcami. Potem był obóz.

  • Czy mogłaby pani powiedzieć coś na temat stosunku ludności cywilnej do Powstania?

Bardzo się zmieniał. Na początku ludność była bardzo entuzjastyczna. Na Czerniakowie nie było momentu, w którym się szło normalnie ulicą, tam wszystkie ulice były pod ostrzałem z wielu punktów, plus gołębiarze, wobec tego chodziliśmy podwórkami, piwnicami. W piwnicach koczowała ludność cywilna. Początkowo było entuzjastycznie, częstowanie czymś, padały miłe słowa. Potem to się zaczęło zmieniać. Pod koniec nastawienie było nawet wrogie. Pamiętam, gdzieś w połowie Powstania, jak wezwano nas po bombardowaniu do jakiegoś domu na Wilanowskiej. Teoretycznie patrol jest czteroosobowy, ale nigdy tych czterech osób nie było, więc dwie, bądź co bądź, wątłe dziewczyny dźwigają na noszach jakiegoś wielkiego mężczyznę, który ma bardzo ciężkie zranienie szyi z oberwaniem tkanek i z pulsującą tętnicą szyjną. Widać było, że to lada chwila może trzasnąć. Ciągniemy te nosze przez piwnice, nie możemy się zmieścić, bo otwory były wybite takie, że mogła wejść osoba, ale nie nosze. W pewnym momencie utknęłyśmy już zupełnie. Proszę, żeby usunęli jeszcze kilka cegieł. Cisza absolutna, mężczyźni, kobiety. Pierwszy raz w życiu, może chyba ostatni, zrobiłam wtedy dziką, ale skuteczną awanturę. Nie tylko poszerzono otwór, ale jakiś mężczyzna razem z nami potargał te nosze do ZUS-u. Dostałyśmy za to pochwałę od dyrektora, bo była to ostatnia chwila, żeby uratować życie tego człowieka. Stosunek ludności bardzo się zmieniał, na końcu już było: „To wszystko wasza wina.”

  • Czy miała pani kontakt z przedstawicielami innych narodowości?

Tak, był u nas pluton Słowaków pod kierownictwem Mirosława Iringha - nie wiem, w jakiej był randze - który zresztą ocalał, i z którym po wojnie miałam jeszcze kontakt. Zmarł kilkanaście lat temu. Słowacy bardzo dzielnie sobie radzili. W tej chwili jest skwer imienia Iringha. Byłam w Klubie Słowaków na jakimś spotkaniu poświęconym Powstaniu. Oni sobie to bardzo cenią. Poza tym Czerniaków był miejscem końcowym różnych oddziałów, „Zośki”, „Radosława”. Wszyscy, którzy zaczynali na Woli, przeszli przez Stare Miasto, często przez Powiśle w końcu lądowali na tym ostatnim przyczółku. Z którąś z tych grup przyszli Węgrzy, chyba odbici na Gęsiówce. Byli też Żydzi.

  • Czy mogłaby pani opowiedzieć, jak wyglądało pani życie codzienne w trakcie Powstania, jeśli chodzi o kwestie związane z żywnością, ubraniem, noclegiem?

To mi się najmniej upamiętniło. Gdzieś nocowałyśmy, przeważnie w pozycjach skulonych w kłębek, bo nie było mowy o żadnych łóżkach. Były jakieś momenty, że w opustoszałym budynku można było pójść gdzieś, wyciągnąć się, położyć, ale tego dobrze nie pamiętam. Jeśli chodzi o jedzenie, to różnie bywało. Tam w nasze polskie ręce wpadły magazyny „Społem”, które były na tyłach ulicy Wilanowskiej, w których było sago - rodzaj kaszy afrykańskiej, takie jakby ryżowe kuleczki, przecier pomidorowy, był makaron i cukier. Wobec tego głodni nie byliśmy. Pamiętam siebie siedzącą w piwnicy na worku cukru, jedzącą łyżką cukier z tego worka. Wtedy mi to jeszcze bardzo odpowiadało, szybko chyba przestało. Tak, że w tym okresie głodu nie było. Głód absolutny był w ostatnich dniach tego piekła, kiedy już nikt nad nikim, nad niczym nie panował, właściwie nie było wiadomo, gdzie, kto jest. Przez kilka dni rzeczywiście nie było nic, ani do picia ani do jedzenia. Pamiętam jeden z momentów w ruinach Solca 53, gdzie na tyłach były garaże, w których kwaterowały resztki jakiegoś oddziału. Powiedzieli nam: „Mamy kota, gotujemy rosół, dostaniecie rosół z kota.” Ale nie doszło do tego rosołu, bo było następne bombardowanie. Ostatnią noc przed zejściem nad Wisłę tkwiłyśmy w jakiejś zawalonej piwnicy domu. Właściwie to był ciągle Solec 53. To jest ten dom, przy którym potem został powieszony ksiądz Stanek, w parę godzin po moim zejściu na dół. Mnie zabrano w nocy z dwudziestego drugiego na dwudziestego trzeciego. Potem z opisów, do których dotarłam, wynika, że to było około pierwszej w nocy, a nad ranem była egzekucja księdza Stanka. W tej piwnicy był komfort, jak na ówczesne czasy, ponieważ wypalone gruzy były jeszcze ciepłe i woda ciekła z jakiejś rury. Można było zmoczyć rękę, polizać i wypić. Potem w kościele świętego Stanisława przez pierwszą dobę, jak nas trzymali w podziemiach, to również nie było nic do jedzenia ani do picia. W drugiej dobie, po szeregu selekcjii, pozwolili nam przenieść się do górnego kościoła, gdzie było dużo ludności cywilnej. Tam wieczorem księża, pewnie z tej parafii, przynieśli jakieś skórki od chleba i jakiś poniemiecki bigos. Pamiętam, że wydawało mi się, że zjem wszystko, cały kocioł. Nie byłam w stanie zjeść niczego. Poza tym był ogromny problem i pewien kompleks, który został mi do tej pory. Wyszłam z Powstania zupełnie bez niczego. Przy próbie przebijania się na Wisłę po palących się piwnicach, ruinach jakiegoś domu, gdzie Niemcy byli na prawo, na lewo i przed nami, straciłam nawet torbę sanitarną. W pewnym momencie, mając pod sobą płomienie, które lizały nam nogi, stąpając po resztkach belek (myślałam, że tak piekło wygląda) torba o coś się zahaczyła. Zrobiłam jakiś gwałtowny ruch, zrzuciłam z siebie tę torbę, co umożliwiło mi pójście naprzód, ale zostałam już zupełnie bez niczego. Prowadzę do tego, że jak się nie ma naczynia, to można zginąć z głodu i pragnienia, bo nikt tego naczynia nie użyczy w takich warunkach. Tak było potem w Pruszkowie. Niemcy rozwozili jakąś wodę z kapuścianymi liśćmi, ale trzeba było mieć naczynie. Nikt nie chciał pożyczyć, każdy pilnował swojego garnka, bo każdy miał ten garnek pewnie jeden. W końcu znalazłam jakąś puszeczkę po sardynkach, a to jest przecież mała głębokość. Niemiec wrzasnął na mnie nieludzko, jak to podstawiłam, ale coś się zatrzymało w tej puszeczce. Od tej pory bardzo sobie cenię naczynie. Bardzo mnie wzruszyło, jak Muzeum Powstania Warszawskiego w torbach, które dostaliśmy w zeszłym roku dało taki typowy kubek, o którym się marzyło i który był właściwie niby w wyposażeniu nas, tylko to wszystko gdzieś po drodze zginęło.

  • Czy w trakcie Powstania utrzymywała pani kontakty z najbliższymi?

Tak. Dzień z pierwszego na drugi września, kiedy dostałyśmy meldunki do zaniesienia do Śródmieścia i na Powiśle, umożliwił mi nawiązanie kontaktu z rodzicami, którzy zostali na posesji Smolna 6. Po rozniesieniu meldunków, ponieważ można było wrócić na Czerniaków dopiero następnej nocy (przejście wzdłuż Książęcej wąskim, płytkim przekopem było możliwe tylko w nocy) miałam trochę czasu. Trzymałyśmy się razem z Janiną Chmielińską. Poszłyśmy na Śliską, gdzie w szpitalu była moja siostra. Była to droga rzeczywiście niezapomniana, bo obie strony ulicy Złotej, Siennej, Śliskiej płonęły, to już było morze ognia. Wysokie płonące kamienice. Szłyśmy po jakichś deskach, po jakimś szkle. Pamiętam taką scenkę, że w którymś z tych palących się domów bił zegar, a na jezdni siedział pies i wył. To było coś niesamowitego. Dotarłyśmy do Siennej. Szpital był zbombardowany, nie istniał. Powiedziano nam, że nie wiedzą, co z personelem. Wobec tego zawróciłyśmy. W Śródmieściu dowiedziałam się, że szpital moich rodziców (Czerwonego Krzyża) jest ewakuowany na ulicę Pierackiego, obecnie Foksal, tam, gdzie jest Dom Dziennikarza. Dotarłam tam, dowiedziałam się, że rodzice zostali na terenie dawnego szpitala, natomiast moja siostra zginęła na Śliskiej. To było nieprawdą, ale ponieważ szpital był zbombardowany, doszła taka wiadomość, że cały personel zginął, Z siostrą się nie widziałam, natomiast dotarłam do rodziców. Wtedy zabrałam jakieś zdjęcia liczą , że to są pewnie ostatnie możliwości. Po rozniesieniu jeszcze jakichś meldunków, zawiadomieniu matki koleżanki, która zginęła, chciałam wrócić przed nocą jeszcze do rodziców, żeby się pożegnać. Potem już z powrotem wymarsz na Czerniaków. Przechodziło się przez ogród Sióstr Szarytek od strony Tamki, tam jest taki zaułek i brama. Dotarłam tam, ale całą grupę zatrzymano. Nie pozwolono iść przez tereny ogrodu Sióstr Szarytek, a potem naszego Czerwonego Krzyża, ponieważ był ostrzał. Był to moment trzeciego ataku na Uniwersytet, zresztą też nieudanego. Strzelanina była okropna. Ponieważ miałam za sobą całą noc wędrówki, cały dzień emocji, więc usiadłam na jakiejś ławce i zasnęłam. Budzę się i widzę przed sobą znaną mi postać, ale jakoś odmienioną. Stoi w panterce, cuchnący (po wyjściu z kanałów) człowiek, który mi kogoś przypomina. W czasie okupacji mieliśmy księdza prefekta, który był uosobieniem elegancji. Był to młody człowiek, zawsze w nienagannej sutannie, z włosami pofalowanymi […], który bardzo się brzydził kredy, szmaty. Jak coś pisał na tablicy, to brał tę szmatę z obrzydzeniem, tak z daleka. Okazało się, że właśnie ksiądz Kaniowski wyszedł kanałami tej nocy ze Starówki. Porozmawialiśmy chwilę. Potem pożegnałam się z rodzicami i następnej nocy był powrót na Czerniaków. Przejście przez słynną barykadę w Alejach Jerozolimskich nie obyło się bez przygód. Gdzieś w ciemnościach na jakimś podwórku zaczęto krzyczeć Hande hoch! i zaczęto nas ustawiać pod ściany, w zupełnych ciemnościach. Myśleliśmy, że wpadliśmy w ręce niemieckie, okazało się, że Niemcy wpadli w ręce polskie i po prostu robiono porządek z przechodniami, a Niemców gdzieś ewakuowano. Potem różnymi piwnicami trzeba było się przebić na Plac Trzech Krzyży. Znana nam z poprzedniej nocy droga to barykada pod gimnazjum Królowej Jadwigi, potem kino „Napoleon”, Instytut Głuchoniemych i Ociemniałych, a potem wąski przekop na dół. Wychodzimy na rogu Mokotowskiej, tam straże mówią, że dalej nie wolno iść. „Dobrze, ale barykada?” „Nie ma barykady, w ciągu dnia było bombardowanie Placu Trzech Krzyży, cała kolumnada gimnazjum Królowej Jadwigi jest zgruzowana, barykada zawalona.” „Musimy, mamy meldunki, musimy do swoich.” Przekonujemy ich. „Nie, nie, nie.” „Jak mamy zejść na dół?” „Idźcie przez Plac Trzech Krzyży do Książęcej, Książęcą w dół.” Wydawało nam się to mało prawdopodobne, bo Książęca już dawno była niedostępna, ale idziemy. Natykamy się na świeżo zbombardowaną świątynię świętego Aleksandra. To było jedno morze gruzów, kolumn, obrazów. Po tym wszystkim idziemy pod ostrzałem z BGK, pod ostrzałem z Alei Ujazdowskich, ale idziemy, bo mamy w głowie, ze mamy tam dotrzeć i koniec. Docieramy do ostatniej placówki przy Książęcej, mówią: „Ależ mowy nie ma, z powrotem wracajcie, bo nie ma żadnego zejścia w dół.” Książęcą płynęła rzeka wody, bo wtedy rozbito jakieś rury. Cofnęłyśmy się i w końcu nasz upór spowodował, że pozwolono nam przeskoczyć do gimnazjum Królowej Jadwigi, gdzie pod osłoną ruin przedzierałyśmy się, ale w pewnym momencie trzeba było wejść na stertę gruzów. Uruchomiło to natychmiast ostrzał, ale udało się nam stoczyć na dół po drugiej stronie gruzowiska. Ten ostatni tramwaj, którym jechałam, służąc teraz jako barykada na Placu Trzech Krzyży dawał nam osłonę. Chcemy wpaść do kina „Napoleon”, a kina „Napoleon” nie ma, bo też zostało zbombardowane. Oczywiście to się wszystko działo w ciemnościach, więc człowiek walił głową w stertę gruzu. W końcu po dłuższych próbach uchylono nam furtkę do Instytutu Głuchoniemych. Nie wiedzieli, kto idzie, więc nie bardzo się odzywali. Myśmy miały hasło, ale trudno krzyczeć hasło w ciemność. W rezultacie, jak się już tam znalazłyśmy, to dotarłyśmy z powrotem do naszych placówek. To było ostatnie wyjście poza Czerniaków i ostatni kontakt z rodzicami.

  • Czy w trakcie Powstania w pani otoczeniu uczestniczono w życiu religijnym?

Tak. Na początku, jeszcze w ZUS-ie była regularna msza, potem była msza wtedy, jak był pogrzeb naszej koleżanki, potem czasem wypuszczano nas na Solec do kościoła Świętej Trójcy. Chyba na jakieś trzy dni przed ostateczną agonią tego przyczółka pozwolono nam pójść na mszę. Taka śmieszna sytuacja, ale wielokrotnie powracająca we wspomnieniach. Było nas chyba sześć i byłyśmy po jakimś posiłku. Kiedyś nie wolno było być po posiłku w dniu, w którym się przyjmowało Komunię. „Idziesz pierwsza do spowiedzi, to zapytaj, czy możemy przystąpić do komunii.” Pytam. Ksiądz mówi „Dziecko, jak już jadłyście, to nie.” Wyspowiadało się te sześć osób, ksiądz wychodzi z Komunią, ale nikt nie przystępuje. Nie wiem, czy zrozumiał, że byłam tą pierwszą, która pytała, a reszta już nie pytała. Prawie wszystkie już nie żyją. Potem wielokrotnie myślałam, że według ówczesnych zasad wszystkie byłyby potępione. Na szczęście to chyba jest trochę inaczej.

  • Proszę opowiedzieć o atmosferze, jaka panowała w pani grupie w czasie Powstania.

Na początku rzeczywiście było szaleństwo absolutne. Myśmy rzeczywiście czekali na to Powstanie. Pamiętam, w niedzielę przed Powstaniem w Alejach 3-go Maja obserwowałam, wydawało się, paniczny odwrót Niemców, tabory, jakieś krowy pędzone. Wydawało się, że to jest końcówka, więc trzeba wreszcie się ujawnić i coś tutaj zrobić. Właściwie mój nastrój był do końca taki. Wierzyłam nieodparcie w dwie rzeczy, obie okazały się nieprawdziwe. Po pierwsze, że tego nie przeżyję, bo obok było tyle ofiar, a po drugie Powstanie na pewno zwycięży. To były dwa aksjomaty nie do obalenia. Pamiętam, w końcówce Powstania przyszedł do nas ojciec mojej koleżanki - pan Władysław Bem (dzięki któremu zresztą zostałam przyjęta do harcerstwa, bo on przyszedł do rodziców i przekonywał ich do wyrażenia zgody). Był dla mnie prawie jakimś idolem. Siedział z nami w piwnicy, mówił:„Słuchajcie, Powstanie upadnie.” Myślałam sobie: „Jak ten człowiek może coś takiego mówić, to jest w ogóle niemożliwe.” Myślę, że inni mieli może bardziej przytomne spojrzenie na sprawę, ale na ogół taki był nastrój do końca.

  • Z kim się pani przyjaźniła w czasie Powstania?

Przyjaźnię się do tej pory właśnie z Janiną Chmielińską, pseudonim „Chmiel”, obecnie Urszulanką Szarą. Była jeszcze Ada Bubeła, moja koleżanka i sąsiadka z domu, w którym mieszkałam i która zginęła chyba na Woli. Ktoś, jak już byłam w Pruszkowie, mówił mi, że szczęśliwie przeszła przez Szucha (część została przepędzona przez Aleję Szucha) i że była na Woli, ale tam ślad się urywa. Nigdy jej nigdzie nie znaleziono. [...] Były inne koleżanki, Janina Bemówna wtedy, obecnie Dymecka, już nieżyjąca. Były koleżanki ze szkoły, z harcerstwa, ale już mniej zaprzyjaźnione. To była ta nasza najbliższa grupa.

  • Czy w czasie Powstania czytała pani podziemną prasę albo słuchała radia?

Radia na pewno nie. Prasy nie pamiętam, może, ale jakoś to mi się nie utrwaliło.

  • Proszę powiedzieć, jakie jest pani najgorsze wspomnienie z Powstania.

Mogłabym powiedzieć, że dwa są najgorsze, każde trochę inne. Pierwsze to moment zawalenia nas goliatem, to poczucie beznadziejności. Stałyśmy na korytarzyku piwnicznym, koleżanka „Chmiel” trzymała pojemnik z rivanolem. Mówiłam jej, że przed chwilą był ksiądz Warszawski, który udzielał ostatniego namaszczenia powstańcowi ze Starego Miasta. Chłopak ten jeszcze poprzedniego dnia ze swadą opowiadał nam, jak na Starym Mieście była barykada z beczek z kapustą, jak strzelili w barykadę, jak wszyscy byli obsypani kapustą kiszoną, słowem: z wielkim poczuciem humoru, a tu konał po postrzale w brzuch. Stoimy na tym korytarzyku, ja jej to mówię i w tym momencie jest eksplozja goliata, która zawala wszystko za mną, po plecach mi leci gruz, jakieś kamienie, podmuch gorącego powietrza idzie w jej twarz. Ona zaczyna krzyczeć „Nic nie widzę, nic nie widzę, jestem ślepa, nic nie widzę!” Do tej pory wypomina mi, że zamiast udzielać jej pomocy, zaczęłam strasznie krzyczeć na nią. „Otwórz w tej chwili oczy, jesteśmy same, musimy działać!” Rzeczywiście jakimś płynem, chyba rivanolem, coś jej się polało na oczy. Okazało się, że miała zesmażone, zwęglone rzęsy i to spowodowało, ze oczy się zamknęły i nie mogła ich otworzyć. Jak się rzęsy skruszyły, otworzyła oczy. Potem te kilka beznadziejnych godzin z rannymi. Jeden ranny miał uszkodzony kręgosłup i wiadomo było, że nie wolno go poruszyć. Teraz wpadł w jakąś dziurę i trzeba go było stamtąd wyszarpać. Byłyśmy we dwie i trzecia z łączniczek czy sanitariuszek, Żelaziewicz, która była jeszcze w stanie chorych, ale była na tyle sprawna, że nam pomagała. Ale co dalej? Nie możemy przecież nic zrobić. Dwie klatki schodowe przy tych dwóch piwnicach były drożne przynajmniej na naszym odcinku, ale próba dojścia do klatki chodowej powodowała, że z góry leciały granaty. Więc ani do tej klatki, ani do tej klatki, tu się pali, tutaj stropy już zaczynają się wybrzuszać, jest pełno dymu, ciągle słyszymy odgłosy walki. To trwało godzinami, to było koszmarne. Drugi moment to chyba nad Wisłą przy statku „Bajka”, kiedy pontony już nie odpływały. Ktoś powiedział, że jeden przypłynął, ale zatonął, nie wiadomo, czy przypłyną następne. Statek „Bajka” pełen rannych, nadbrzeże pełne ludzi. Myśmy się cofnęły, przywarłyśmy do skarpy i śledziłyśmy "spektakl". W pewnym momencie pomyślałam sobie, że to zupełnie jak wianki na Wiśle, bo w jedną i w drugą stronę leciały świecące pociski, Wisła była oświetlona wiszącymi lampionami, woda była siekana karabinami maszynowymi, bo jednak to był odcinek, gdzie niektórzy ludzie wpław próbowali przepłynąć. Niemcy o tym wiedzieli i ostrzał był niesamowity. To poczucie beznadziejności, że właściwie nie ma nic do zrobienia. Pływać nie umiem, nie przepłynę, cofnąć się nie ma gdzie, bo już wiem, co jest za mną. Tylko czekać, co będzie. W jakimś momencie Niemcy zaatakowali od strony Mostu Poniatowskiego. Nie wiem, jakim cudem wcisnęłyśmy się w jakiś barak, gdzie było pełno ludzi, trupów. Za chwilę to wszystko zostało zawalone, rozwalone. Wygrzebywałam się spod jakiegoś trupa. Za chwilę zgarnęli wszystkich i ciąg dalszy już opowiadałam.

  • Proszę powiedzieć, jakie jest pani najlepsze wspomnienie z okresu Powstania?

Chyba ten entuzjazm, który może nie miał pokrycia, ale był.

  • Co najbardziej utrwaliło się pani w pamięci z tego okresu?

Z pamięcią jest tak, że to były tak ciężkie przeżycia, że usiłowałam zapomnieć o tym skutecznie przez wiele lat. Już wróciłam do Warszawy, już chodziłam do szkoły na Polną, do klasy maturalnej. Nie rozmawiałam z nikim na temat Powstania, wtedy już był ten okres, kiedy powiedziano nam, szeptano, żeby raczej się nie ujawniać, więc raczej nie należało kolportować wiedzy, co człowiek robił w czasie Powstania. Ale jak wracałam z Polnej na ulicę Smolną, to nagle znajdowałam się na Czerniakowie na gruzach, szukając właściwie nie wiadomo czego, chyba duchów. Jak to się powtórzyło po raz „enty”, doszłam do wniosku, że zwariuję, że muszę się od tego odciąć, w jakiś sposób musze się odciąć. Zresztą spotykałam tam podobnie jak ja błąkających się bez celu ludzi. Kiedyś nawet żeśmy zaczęli rozmawiać. Był ktoś, komu się udało przepłynąć na drugą stronę, który potem uciekał przed więzieniem sowieckim. Konsekwentnie starałam się o tym zapomnieć. To trwało wiele lat. Moje przyjaciółki, każda poszła w inną stronę. Janina Chmielińska skończyła szkołę i studia, potem poszła do zakonu, Bemówna wyjechała, ojciec zginął, matki już nie miała, wyjechała z profesor Semadeni, która ją wyciągnęła i uratowała tam z postrzału i z tej gehenny. Pojechała z nią do Gdańska, potem profesor Semadeni pojechała do Szczecina, ona została w Gdańsku. Przez wiele lat było blokowanie pamięci. Jak było czasem źle z jakiegoś innego powodu i wydawało mi się, że świat się wali, to wtedy troszeczkę uchylałam pamięć, żeby zajrzeć, że kiedyś było gorzej i właściwie teraz jest bardzo dobrze. To do tego służyło. Właściwie dopiero po przyjeździe profesor Semadeni zaczęłyśmy z powrotem się spotykać, wracać do wspomnień, ale to było już dwadzieścia parę lat po. Na pewno szereg rzeczy udało się zapomnieć, szeregu nie udało. Po czterdziestu latach nasze starsze koleżanki harcerki, opracowujące historię drużyny, zmusiły nas do napisania wspomnień. Broniłam się rękami i nogami, wreszcie coś z siebie wydusiłam, ale powiedziałam, że to jest ostatni materiał, więcej do tego nie wracam, nie chcę.

  • Proszę opowiedzieć o swoich losach od momentu zakończenia Powstania do maja 1945 roku.

Szczęśliwie udało mi się wyjść z tego kościoła na Woli. Wtedy nas jakimiś pociągami przetransportowano do obozu przejściowego w Pruszkowie. Wrażenia nie do zapomnienia. Był to jakiś chyba świąteczny dzień, piękny, słoneczny. Jak jechaliśmy pociągiem, ludzie spacerowali z wózkami, z dziećmi, odświętnie ubrani, normalnie. A wydawało się, że normalnego świata już nie ma. To był szok. Przy bramie, przy wejściu do obozu ludność cywilna wpychała nam jakieś pomidory, chleb. Pamiętam, że to było pierwsze, co dostałam. W obozie byłam w hali numer 4. Byłam w stanie absolutnej apatii, właściwie było mi już zupełnie wszystko jedno, nie wiedziałam, czy którekolwiek z moich rodziców żyje, ktokolwiek z mojej rodziny żyje. Nie kiwnęłabym chyba palcem, może odruchowo, tak jak odruchowo, niby się nie bałam, bo wiedziałam, że i tak zaraz zginę, ale odruchowo się chowałam, jak coś strzelało i wciskałam się w mur. Tak samo i tu pewnie odruchowo bym coś robiła, ale nic planowanego. Ale w tej czwartej hali znalazły się nasze starsze koleżanki z punktu ZUS-owskiego, które nami, smarkatymi, zaczęły się zajmować. Była taka Lucyna Kukiełło, później Cerkowska, wtedy w wieku siedemnastu lat, ja miałam tyleż. Koleżanki stwierdziły, że wyglądamy na tyle smarkato, że można nas wypchnąć na barak dzieci. Rzeczywiście podprowadziły nas pod jakiś pokój, gdzie siedział komendant, nie wiem, czy obozu, czy tylko bloku. Weszłam tam, on pyta: „Kenkarta?” Chciałam zacząć tłumaczyć, że mi zginęła, kiedy siedząca obok niego sekretarka uratowała sytuację (potem czytałam gdzieś we wspomnieniach, że to był nasz człowiek, który był tam wstawiony i rzeczywiście dużo robił). Powiedziała: „Nie może mieć kenkarty, jak ma czternaście lat.” Rzeczywiście to był taki strzał, że jak powiedziałabym, że zgubiłam, że nie mam, to wiadomo, że miałam więcej niż czternaście lat, bo miałam kenkartę. Powtórzyłam, jak za panią matką, że nie miałam kenkarty. Rzeczywiście nie wyglądałam poważnie, więc zostałam skierowana na barak dzieci, na barak pierwszy. Moja koleżanka również. Tam byłyśmy chyba jeszcze dobę. Zaczęłam tam już chorować. Potem była jeszcze selekcja przed wejściem do wagonów, ale udało nam się dostać do pociągu, który jechał w nieznane, ale nie do Rzeszy, tylko gdzieś w Polskę. Jazda trwała chyba ze dwie doby, bo nas gdzieś odczepiano, odstawiano, trzymano. Po jakichś chyba dwóch dobach nocną porą znalazłyśmy się w Miechowie. Byłam odwodniona, miałam straszną biegunkę, chyba miałam gorączkę, wszystkie urazy i dolegliwości, które były hamowane pewnie stresem odezwały się. Tam były przygotowane jakieś dorożki, pewnie dla rannych. Natychmiast zgłoszono, że z zakaźnego tu taka jest. Zostałam zapakowana w dorożkę i zawieziona do szpitala zakaźnego, tam stwierdzono, że pewnie to jest tyfus. Mało z tego pamiętam. Pamiętam, że mnie bardzo szarpano i pytano: „Czy można pani obciąć włosy?” Mnie było naprawdę wszystko jedno. Pierwsze włosy w warkoczu obcięłam w kościele na Woli, bo były spalone, zawszone, zgruzowane, wszystko razem. Zawsze mówię: „Szukajcie, druga kolumna po lewej stronie. Tam moje warkocze zostały.” W Miechowie ostrzyżono mnie już na zero. Okazało się, że nie był to tyfus, ale była to czerwonka i wszawica. Zostałam w tym szpitalu zakaźnym, z czego niewiele pamiętam. Nawet ta koleżanka Cergowska, która też była pod Miechowem, jak spotkałyśmy się po latach mówi: „Pamiętasz, jak do ciebie przychodziłam?” „Nie pamiętam.” „Pamiętasz, dałam ci kawałek złotego łańcuszka, bo miałam, więc porwałam, żebyś coś miała na kupienie czegoś.” „Nic nie pamiętam.” Pamiętałam tylko, że jak już doszłam do siebie to zjawił się chłopak, który był w konwoju wiozącym nas z pociągu do szpitala i zapytał czy chcę iść do partyzantki. Ale już miałam tak serdecznie dosyć wszystkiego, że powiedziałam, że już nie chcę nigdzie iść. Skończyło się na tym, że zakonnice, które prowadziły oddział, zaproponowały mi pracę posługaczki. Zgodziłam się. Był to koszmar, ale dotrwałam tam bez dokumentów, bez niczego do grudnia, kiedy mama mnie odnalazła i zabrała już do Milanówka.

  • Jak pamięta pani moment wyzwolenia?

W Milanówku ewakuowany Szpital Czerwonego Krzyża mieścił się w willi „Gloria” w warunkach bardzo ciężkich. Pamiętam, że siedemnaście czy osiemnaście osób personelu było w jednym pokoju bez dachu, który się spalił, gdzie na noc rozwijało się jakieś wyrko, na dzień się zwijało. W nocy deptaliśmy po sobie. Ponieważ nie było miejsca, wobec tego wychodziłam na zewnątrz i próbowałam spacerować po Milanówku. Spacerując kiedyś stanęłam przed domem, myślę sobie „Ja to kiedyś widziałam.” Ale to, co widziałam to było przed wojną, czyli dobre pięć lat wstecz. Była to wycieczka szkolna z Drewnianej, dzieciaków z piątej czy szóstej klasy do Komorowa. Potem nasza nauczycielka i wychowawczyni pani Radlicka zaprowadziła nas w Milanówku do willi swojego brata. To była właśnie ta willa. Jak się wpatrzyłam w tabliczkę, to okazało się że właścicielem jest Radlicki. Wobec tego zadzwoniłam, otworzyła mi pani Radlicka, moja była wychowawczyni, która po tych paru latach kiepsko mnie rozpoznała, ale pamiętała. Przy jakiejś herbacinie powiedziała: „Dziecko, ty nie możesz marnować czasu, musisz się uczyć.” Oczywiście, że bardzo chciałam się uczyć, nie bardzo wyobrażałam sobie, jak to będzie. To był ciągle jeszcze grudzień. Skontaktowała mnie z dyrektorem tajnego nauczania w Milanówku. Powiedział, że dobrze, przyjmie mnie, tylko teraz będą ferie. Poszłam na jakieś pierwsze komplety, miałam nawet jakieś już notatki do nauczenia się, kiedy zaczęła się inwazja sowiecka. Było bombardowanie Milanówka, ja byłam szczęśliwa, że nikogo nie ma, bo wszyscy uciekli, a ja byłam sama w pokoju na górze, czegoś się uczyłam, już nie pamiętam czego. Potem weszli Sowieci. Dwa poprzedzające dni były bardzo nerwowe, bo Niemcy wyciągali ze szpitala wszystkich, których podejrzewalii, że mogą mieć coś wspólnego z powstaniem albo z ruchem oporu. Szpital jakoś kamuflował rannych, robił różne rzeczy, żeby tych ludzi jakoś uchronić. Potem dzień wolności. Zdumienie, że rzeczywiście mogę chodzić normalnie i nie patrzeć, czy mnie złapią. Zaczął się potworny głód. Szpital nie miał żadnych zapasów, gotował jakąś wodę na liściach kapusty, karmił i chorych i personel. Na czarnym rynku wszystko na razie zniknęło, bo niemieckie pieniądze przestały być ważne, polskie jeszcze też nie były ważne. Jak ktoś miał złoto lub dolary, to mógł coś kupić. Ale któregoś z pierwszych dni w fabryce jedwabiu w Milanówku urządzono koncert. Pobiegłam na ten koncert, zimno było straszliwie, pomieszczenie nieogrzane. W Milanówku znalazło się wielu aktorów warszawskich, więc były i patriotyczne piosenki, jakieś skecze, tylko okropnie kiszki marsza grały i po powrocie nie bardzo było co do tych kiszek wlać, ale była ta zupa z kapustą. To były pierwsze dni wolności.

  • Proszę opowiedzieć, co działo się z panią po wyzwoleniu.

Przez kilka miesięcy byłam w Milanówku, gdzie chodziłam do pierwszej klasy licealnej, do szkoły. Na razie mieszkaliśmy w wieloosobowym pokoju. Potem tatę spotkał znajomy, który miał tam dom zapchany do ostatniego kąta uciekinierami z Warszawy. Powiedział nam, że oni będą za chwilę już wyjeżdżać, więc jak tylko coś się zwolni, to da znać. I tak się stało. Udostępniono nam jakąś kuchenkę. To już był luksus. Własny kącik. Tam dokończyłam pierwszą klasę licealną, to znaczy byłam tam do maja. Ojciec w międzyczasie wrócił do Warszawy i usiłował zorganizować nam jakieś mieszkanie, bo nasze było już zajęte, trudno było wyrzucać ludzi. To było służbowe mieszkanie Czerwonego Krzyża, dostał zgodę zajęcia pokoju na parterze. Pzyjechałam do taty. Tata chodził do pracy, a ja pilnowałam tego mieszkania. Mieszkanie polegało na tym, że miało dwa okna, jedno zakratowane, drugie nie (tam były dwa pokoje i Niemcy to rozgrodzili i jedno zostało z kratą, drugie nie). Było czworo drzwi. Miałam taką siatkę od łóżka, na tym jakiś kocyk i na noc barykadowałam wszystkie te drzwi od środka, bo chodzili szabrownicy i rabowali, co się dało. Bałam się, że wtargną do mnie i mnie wystraszą. Na noc się barykadowałam, w ciągu dnia coś próbowałam uładzić w tym pomieszczeniu. Tak to było przez maj i chyba czerwiec. W czerwcu przyjechała już mama. Spotkałam siostrę naszej drużynowej z czasów okupacji, która powiedziała mi, że powstał Wydział Wczasów Zarządu Miejskiego na Bagateli 10 i że organizują dla młodzieży szkolnej obozy. Zaproponowała mi. Najpierw pomyślałam: „Ja? Na obóz? Stary człowiek i nagle będzie bawił się w obóz?” Ale mama powiedziała: „Wiesz co, jedź.” I pojechałam na ten obóz, który był w Górze Kalwarii z bardzo miłą ekipą, która nas tam musiała doprowadzać po tych przeżyciach do porządku. Byłam najstarsza w tej grupie i chyba jedyna, która miała powstańcze przeżycia. Szybko zrozumiano, że odstaję, wiec próbowano mnie zintegrować z grupą. Z tego się wywiązała potem wieloletnia przyjaźń między dziewczętami i naszą kadrą. Wyjeżdżałyśmy na różne obozy. Potem już była druga licealna.

  • Czy była pani represjonowana w związku z udziałem w Powstaniu?

Nie, nie byłam represjonowana, nigdzie nie przyznawałam się do przynależności. Niemniej to jednak gdzieś wyciekło, przeciekło, dlatego, że miałam kłopoty z dostaniem się na uczelnię, mimo doskonałej matury i doskonałego egzaminu. Miałam potem kłopoty z nakazem pracy, a miałam już wtedy dwójkę dzieci, bo na czwartym roku pozwoliłam sobie na bliźniaki. Mąż miał nakaz pracy w Warszawie, a mnie koniecznie wyrzucano na drugi koniec Polski. Zrobiłam w międzyczasie specjalizację pediatryczną, miałam za sobą rok wolontariatu, ale to wszystko było nieważne, miałam wyjechać gdzieś do Kluczborka. To była sytuacja podbramkowa, nam nie wydawano dyplomu dopóki nie przyjęliśmy nakazu pracy. Jestem bez dyplomu, musze pracować, mam dzieci, coś się musi dziać. W końcu po wielu bojach i płaczach dostałam łaskawie przydział do Otwocka na oddział gruźliczy. Przyjęłam to. Miałam jeszcze miesiąc czasu, uprosiłam, żebym mogła jeszcze jakoś uładzić sprawy domowe. W ciągu tego miesiąca moje dzieci zachorowały na chorobę Heinego-Medina (porażenie dziecięce). To spowodowało, że automatycznie mnie odstawiono od kontaktu z dziećmi jako tę zarażoną. To dało mi czas na kolejne interwencje i próby zmiany nakazu pracy. W sumie nakaz pracy udało mi się zmienić na Warszawę, ale za karę na półtora etatu. W branży, do której nikt nie chciał iść: to jest w pogotowiu (o które zresztą prosiłam i w czasie komisji powiedziano mi, że tam nie ma pracy) i w medycynie sportowej, która w ogóle mnie nie interesowała. Ale nie było wyjścia. Potem nigdzie nie należałam, nigdzie nie awansowałam, szłam sobie spokojnie boczną drogą, wcale niełatwą, ale jakoś doszłam do emerytury. Dopiero od trzech lat nie pracuję.

  • Czy jest może coś, co chciałaby pani powiedzieć na temat Powstania, czego nikt do tej pory nie powiedział?

Chyba nie ma już takich rzeczy. Konsekwentnie unikałam tematu przez wiele lat, nawet strzały w filmie wywoływały we mnie jakąś nieprawdopodobną reakcję, uciekałam i zamykałam wszystkie drzwi. Potem zaczęłam czytać. Teraz czytam, z pasją, trochę pod kątem tego, czy to prawda, co pamiętam, bo czasem wydaje mi się, że to nieprawda. Ale prawda. Trafiałam na takie artykuły jak „Agonia Przyczółka”, to są ściśle moje losy przy tym statku „Bajka”. Chyba nie ma już rzeczy, których nie powiedziano. Bardzo chciałabym, żeby upamiętniono ten szpital, który został rozstrzelany na ulicy Wilanowskiej 18/20, którego resztki potem uratowała profesor Semadeni. To nigdzie nie jest opisane. Rozmawiałam z panem Skrzypczakiem, który jest przewodniczącym naszego Koła, mówi, że wie, że tam to było. Tam nie ma nawet żadnej tablicy, ale teren jest przeznaczony do sprzedaży i nie chcą zgodzić się na wystawienie czegokolwiek, bo obniży to wartość terenu. Chciałabym, żeby ktoś opracował monografię na temat profesor Semadeni. Są poszczególne drobne wypowiedzi. Ona sama unikała tego. Skontaktowałam „Agatona”, czyli Stanisława Jankowskiego z nią, bo w jego „W prawdziwej Warszawie z fałszywym ausweisem” wspomina ich dom, jako dom Cichociemnych. Profesorostwo Semadeni przyjmowali tam trzynaście osób. On był mecenasem. Tam była taka uwaga: „Co się stało z Konstancją, czyli z żoną, nie wiem nic.” Ponieważ ja wiedziałam, ona już była w Warszawie, skontaktowałam, podałam namiary. Wiem, że rozmawiali. Ona wkrótce potem zmarła. Potem po latach, nie tak dawno, doszła do nas wiadomość, że w Szczecinie doktorantka ma jako temat właśnie sylwetkę doktor Semadeni. Skontaktowałyśmy się z nią, była na Wiślanej u Urszulanek, dałyśmy wszystkie materiały łącznie z tym nagraniem. Nic się nie działo przez szereg lat. Po latach, jak myśmy się odezwały, odesłała nam to wszystko z powrotem bez słowa wyjaśnienia, więc być może sprawa nie została sfinalizowana, bo obiecywała, że oczywiście zaprosi nas na doktorat. Profesor Semadeni jest rzeczywiście osobą godną upamiętnienia. Jej syn Zbyszek, „Żaba” (jak myśmy go nazywali, zresztą tak był nazywany w domu) jest profesorem matematyki, chyba też ma jakąś blokadę, bo unika, jak może, tematu. Owszem, w listach „Wspomnienia Służb Sanitarnych w Powstaniu Warszawskim” wydanych przez Warszawskie Towarzystwo Lekarskie jest króciutki jej życiorys, ale to wszystko nie daje obrazu tej osoby. Byłoby na pewno bardzo dobrze, gdyby ktoś to wziął razem i opracował, bo postać była niesamowita.
Warszawa, 4 października 2005 roku
Rozmowę prowadziła Bogusława Karczewska
Zofia Kreowska Pseudonim: „Zocha” Stopień: strzelec, sanitariuszka liniowa, łączniczka Formacja: Zgrupowanie "Kryska" Dzielnica: Czerniaków

Zobacz także

Nasz newsletter