Jan Górzejko „Kmicic”

Archiwum Historii Mówionej

  • Na początku chciałabym się pana spytać, jak wyglądało pana życie przed 1939 rokiem, przed wrześniem?

Przed wojną ukończyłem Szkołę Podstawową i zacząłem uczęszczać do szkoły handlowej Gesslerów. Wojna to przerwała i koniec ze studiami. W czasie okupacji, tak jak w każdej rodzinie, najważniejsze było przeżycie. A żeby żyć trzeba było jeszcze coś robić. Handlowałem papierosami, markami, dolarami, czym się dało, żeby zarobić parę złotych. W 1942 roku wstąpiłem do konspiracji, do Armii Krajowej. Tego się dowiedziałem w czasie przysięgi, bo w tym czasie nastąpiło przemianowanie ZWZ na Armię Krajową. Działalność w konspiracji, w moim przypadku była szkoleniem w kierunku obsługi broni [w czasie] walki w mieście. Raz przeniosłem broń ze Skierniewickiej na Gibalskiego, a drugi raz przewoziliśmy „filipinki” w opakowaniach po marmoladzie, z ulicy Jasnej na Samborską… [...] To było przewożone z obstawą. Ja byłem w obstawie, natomiast kolega, Lolek Lubański, nie pamiętam jego pseudonimu, on już nie żyje, zginął w Powstaniu i zapomniałem, Lolek Lubański prowadził rykszę, a ja i Stefan Sikorski […] byliśmy w obstawie. „Filipinki” były wiezione do Stefana domu, w którym mieszkał. To było na kilka dni przed godziną „W”. 1 sierpnia o godzinie dziesiątej dostałem rozkaz, żeby razem z kolegami, których miałem w swojej orientacji, udać się na Stare Miasto właśnie pod ten adres (już go nie pamiętam), i tam przebywaliśmy od godziny dwunastej, czy trzynastej do rana. Tam już się zaczęła akcja, bo słychać było strzały a my jeszcze siedzieliśmy w tym pomieszczeniu... chyba czterdzieści osób. Dopiero nad ranem dostaliśmy rozkaz, żeby zaatakować Pawiak. Ja poszedłem i koledzy. Pewna grupa dostała to polecenie, między innymi ja. Szliśmy, dokąd były leje po zbombardowanym, zniszczonym getcie. Na jakieś sto, sto pięćdziesiąt metrów przed Pawiakiem teren był prawie wyrównany. Nie było możliwości, żebyśmy tam doszli. Mieli nas Niemcy jak na dłoni. Wycofaliśmy się z tego… O godzinie ósmej znów dostałem polecenie, żeby iść na Wytwórnię Papierów Wartościowych. Poszliśmy i od ulicy Zakroczymskiej w sieni, w budynku staliśmy, a na wprost była brama w ogrodzeniu Wytwórni. Tą bramę trzeba było sforsować, żeby się tam dostać. Z góry był ostrzał, i to pojedynczy jakiś ostrzał tylko. Trzeba było ryzykować, żeby przeskoczyć do tej bramy. Nie wiadomo było jak ten „szwab” się zachowa. Broń krótką ja miałem tylko, „fisa”, a „filipinki” to kolega, który miał wprawę do rzucania taką bronią, to trzeba tak nazwać, że to jest broń, to on rzucił chyba ze cztery. Ale brama [nawet] nie drgnęła. On był już zdenerwowany, że rzuca [i nic]. I mówi: „Kmicic, daj mi ten pistolet”. Dałem jemu. Moment był taki, że przeskoczył, strzelił, kopnął w bramę, ona się otworzyła. My wtedy od razu, troszkę z krzykiem, (jaki ten krzyk był nie pamiętam), wpadliśmy do środka. To był wielki magazyn, ciemno było. Tylko było okno i prześwitywały promienie. Jak tam wskoczyłem to głową uderzyłem w ościeżnicę. Jeszcze pobiegliśmy. Było nas czterech. Ja, Wacek Dołęgowski, Heniek Adamczyk i czwartego nie pamiętam. Ale było nas czterech. Wpadliśmy na górę, na czwarte piętro i zastaliśmy… [...] w pomieszczeniu dość sporym broń, karabiny i amunicji trochę. Zabraliśmy to. To byli własowcy, ja już powiem, to jest przykre, ale powiem, to było czterech własowów. Czterech [ich] i nas było czterech akurat. Jak myśmy już krzyknęliśmy i w drzwi walnęli, to oni albo nie zdążyli, tylko stali i się trzęśli. To nie była żadna walka. Każdy z nas jednego zabił. Do dziś to mnie boli... Już po tym wszystkim zabraliśmy broń i wychodzimy. W holu, było pełno ludzi, pełno, [hol był] zapchany. Wychodziliśmy na ulicę, nie wiem jak to się stało, że karabin maszynowy się znalazł na tej ulicy. A my też widzieliśmy te karabiny, widzieliśmy ale nie wzięliśmy. Zanim się ktoś dobrał do niego, bo to ciężko by było nawet, to samochód z własowcy wyjechał z Wytwórni. To już była godzina około dziesiątej chyba. W rozmowie z panem profesorem Kuleszą, [...] dopiero dowiedziałem, że tam byli Polacy w Wytwórni i nawet podobno, jak później się dowiedziałem, to była konspiracja zorganizowana. Oni byli tam wszyscy pod presją Niemców. Jak ci własowcy odjechali, my zabraliśmy się do powrotu do swojego oddziału. W tym czasie nasz oddział, nasza kompania, została przekwaterowana z Sanguszki na Długą, Długa 9-11 (dziś szkoła tam stoi). Na Długą przynieśliśmy broń i tego dnia mieliśmy wolne. A tak chodziliśmy na barykadki. Dopiero po dziesiątym dostaliśmy rozkaz, żeby pójść na barykadę Leszno-Przejazd. Teraz nie ma już tej ulicy. Barykada była tam gdzie obecnie jest Rada Narodowa, to dziś jest [Aleja] Solidarności. Po przeciwnej stronie były zabudowania, była ulica, która do Pałacu Mostowskich szła. My staliśmy po tej stronie gdzie jest dziś niezabudowane, bo jest ulica zrobiona. Kilka dni spędzaliśmy na tej barykadzie. Trzynastego [sierpnia] będąc na barykadzie, [widzimy] że przy Sądach dwa czołgi stają. Wtedy krzyknąłem na chłopaków, żebyśmy do korytarzy weszli. Ale też jest mi nieprzyjemnie mówić, że dowódcą w tym miejscu był porucznik z naszej kompanii, wtedy nie wiedziałem nawet jakie on ma pseudo, a miał „Ryszard” (nie żyje, zginął w Powstaniu), on do mnie mówi: „Kmicic! Chłopaków i na barykadę.” A ja mówię: „Czy ty nie widzisz co tam się dzieje?” Miałem jeszcze w dodatku lornetkę. Jak spojrzałem przez lornetkę, to te czołgi widziałem bardzo dobrze. I po paru minutach, leżałem wyżej chodnika, koło mnie leżał kapral, starszy mężczyzna, po wojsku. I dalej tylko w pewnym momencie zobaczyłem błysk. Koniec był ze mną. Wtedy straciłem przytomność, bo dostałem w nogę prawą i w głowę, ale się ocknąłem, podnosili mnie. Obok kolega miał oberwane nogi. Sanitariusze byli po drugiej stronie, to widocznie później go zabrali. Mnie zabrano i na kwaterę przyprowadzono, na Długą. Przyszedł do mnie „Orwid”... Dlatego mówię, że w pewnych wypowiedziach, nawet w telewizji czy w radio, słyszałem, że „Orwid” tam gdzieś [niezrozumiałe], nieprawda „Orwid” zginął jak był u mnie i w tym momencie krzyczą, że czołg zdobyty. „Orwid” się poderwał i idzie. Ja jeszcze mówię: „Panie mistrzu, niech pan zostanie.” On był fajny aktor, w kilku filmach starych [grał], komediowo-dramatyczny, bardzo dobry, bardzo miły człowiek. „Niech pan zostanie...”, on mówi: „Nie, ja zaraz wrócę”. I poszedł. Po paru minutach [była] detonacja, ale to był huk! Już nie było więcej potrzeba żadnych bomb, żeby szyby powylatywały, bo wszystkie już wyleciały z tych budynków. Przyszedł kolega i mówi: „Czołg zdobyty, ale naładowany był materiałem wybuchowym.” On był od Podwala podprowadzony, jak jest Senatorska to on został jakieś sto metrów przez Niemców zostawiony i Niemcy uciekli. Zostawili czołg. Nasi od razu tam się znaleźli i oblepiony podobno był ten czołg. Ja to widziałem dopiero następnego dnia jak wyglądał ten teren. Krew była na ścianach obecnego tam budynku, a tam był szpital. Tam zginęło podobno ponad trzysta osób. Kolega opowiadał mi, że on tak był oblepiony. On widział, bo był w jakimś sklepie. Od Kilińskiego był sklep on był w tym sklepie i podobno widział to wszystko. [...] Jak on wybuchł to podmuch wrzucił go do tego sklepu i jemu nic takiego się nie stało. Tam zginęła cała rodzina Staszka Nuże, on był u mnie w Plutonie. On właśnie tak rozpaczał, bo on był na barykadzie a ojciec i mama mieszkali tam akurat w pobliżu. Czołg, no to wyskoczyli i zginęli. […] Nasza kompania [III kompania „Wkra”] była [kompanią] pomocniczą i mieliśmy główną barykadę – Bank Polski. Tam były wymiany, jedni przychodzili inni schodzili. I przychodzi rozkaz, że ja z chłopakami mam iść na Kanoniczki. Kanoniczki to był klasztor sióstr Kanoniczek i kościół, dziś też jest zrobiony tam kościół dla aktorów. To było tu gdzie są sklepy sportowe, były budynki, był sklep i normalne budynki klasztorne i ogród z tyłu. Leżeliśmy na stropie, już wypalonym, to już było w drugiej połowie sierpnia, jak tam byłem wysłany, i tam byliśmy ładnych kilka godzin. Niemcy byli po drugiej stronie. Jak Bielańska ulica szła, my byliśmy po jednej stronie a Niemcy po drugiej, przez ulicę tylko. Jedni i drudzy zachowywali się bardzo cicho. Tamci się bali atakować, my znów też nie atakowaliśmy. Gdzie? Na otwarte pole? Ja przetrwałem z tymi kolegami. Przyszedł Tudor, (to był dowódca Plutonu, ja byłem zastępcą po jakimś czasie) i mówi: „Kmicic, to ja ciebie zastępuję, a ty pójdziesz na Ratusz”. Czyli na wprost Teatru Wielkiego, (dziś jest odbudowany), była brama, po drugiej stronie Placu Teatralnego, i wejście na teren Ratusza. Byliśmy w Ratuszu wewnątrz na pierwszym piętrze i mieliśmy widok na Teatr. W Teatrze Wielkim byli Niemcy. Przejeżdżały czołgi, one jechały Senatorską, Elektoralną, Chłodną, na zachód, przejeżdżały, my to widzieliśmy. W pewnym momencie przejechał czołg, Niemiec siedział we włazie, i kolega „Piorun” strzelił, ale nie trafił. W pancerz strzelił. Ten czołg się zatrzymał, wykierował lufę swoją w naszą bramę. Ja tylko zdążyłem krzyknąć, żeby na boki [odskoczyli]. Błysk i znalazłem się na dole. Dziewczyny mnie opatrzyły. Dostałem w biodro. Ale całe szczęście, że ten odłamek poszedł po kości i wyskoczył, nie poszedł dalej. Bo gdyby dalej to już bym tu nie był. I tu mnie się już skończyło. Stąd poszedłem na dłuższy odpoczynek na Długą. Ten odpoczynek to nie był kilka dni. Dostałem znów z chłopakami [rozkaz] na osłonę Wytwórni Papierów Wartościowych. To już była kapitulacja prawie. Niemcy już nas okrążali ze wszystkich stron. W Banku jeszcze siedzieli, ale już słabo. Na osłonie Wytwórni, tak jak jest kościół Panny Marii na Nowym Mieście, (tam jest nawet pomnik naszego bohatera Bekasińskiego), i tam jest plebania, my byliśmy na tej plebanii. Jeden z kolegów, „Charlie”, kapral... już tak mało mieliśmy amunicji, że oddawaliśmy broń temu kto ma lepszą wprawę do strzelania i ten chłopak właśnie strzelał do szwabów, bo ich było widać w oknach Wytwórni. Oni potrafili wyrzucać rannych z okien. On strzelał. Ode mnie to było kilka metrów. Miał podobno dobre wyniki, ale się odwrócił tyłem, ładował karabin i dostał w plecy. Zginął. [...] Karabin miałem, ale co z tego jak ja nie miałem amunicji. Wystawiałem się. Tak mnie przypilnował szwab, że już tylko karabin wystawiłem i nos. Pocisk poszedł mi po nosie. [...] Byliśmy na tej barykadzie przy Wytwórni do 31 sierpnia. 31 sierpnia dostałem rozkaz, żeby się wycofywać. Przyszli na zmianę jacyś, ale kto to był to ja nawet nie wiem. Zmieniali nas po prostu. Zginęli wszyscy. My zaczęliśmy się wycofywać stamtąd. A szwabi już okrążali, przed Wytwórnię, już prawie na plebanię się dostawali. To byli Ukraińcy. Tylko ci co przyszli strzelali i my mogliśmy się wycofywać. Wycofywaliśmy się Freta, do Długiej. To trwało, dojście do Placu Krasińskich, do kanału, to trwało z dziesięć godzin. Było już dosyć ciemno i to już było następnego dnia, 1 września. My już stamtąd nie mogliśmy wejść do kanału. Był ostrzał, i już likwidowali ten kanał. Już mieli tam kilka osób, między innymi byli koledzy na osłonę zostali i oni ostatni weszli do kanału, a my, było nas około trzydziestu, [poszliśmy] do kanału na Daniewiczowską, przy budynku pod Królami. Tam wchodziliśmy do kanału. Broń krótką miałem na szyi, bo na kolanach i na rękach prowadził nas chłopiec, bardzo młody. Ja byłem trochę dalej, przede mną wchodzili koledzy i koleżanki. Prawie przedostatni wchodziłem do kanału. Za mną nie pamiętam, żeby ktoś wchodził. Szliśmy z Daniłowiczowskiej do Placu Walewskich [! Napoleona] (obecnie Plac Powstańców Warszawy), przy Wareckiej ulicy wychodziliśmy. Wieczorem o dziesiątej wchodziliśmy do kanałów, a nad ranem (zegarka nie mieliśmy), wychodziliśmy z kanału. Żeby nas nie łapali, nie pomagali nam wyjść, to byśmy nie wyszli. Spadaliśmy z powrotem z tego smrodu, cali wymazani w tym bagnie. Na kolanach i na rękach szliśmy. Kanał miał metr, dwadzieścia, jak szedłem na kolanach i na rękach, to plecami prawie sięgałem do stropu kanału. Cisza. Jak szliśmy, co się ktoś głośniej odezwał, to go zaraz uciszyli. Wyszliśmy z kanału na Placu Walewskim i stamtąd nas pokierowano do kina „Palladium”. Szliśmy akurat obok kawiarni artystów filmowych, bo przy kinie „Palladium”, w czasie okupacji była kawiarnia, którą prowadzili artyści. W tej kawiarni było towarzystwa sporo, jak weszliśmy to oni prawie pouciekali, bo taki był smród. [...] Za kilka godzin [przyszedł rozkaz], że do Diany mamy iść się umyć, wyprać. W Dianie dostaliśmy trochę wody, żeby się umyć. Do prania to była tylko panterka, bo inne ciuchy dostaliśmy świeże, tamte nie nadawały się do niczego, ale panterka to była wartościowa. Później się przekonaliśmy, że ci co ze Starówki przyszli i miał panterkę, to niektórzy głupcy chcieli płacić nawet po sto dolarów, za to że on ze Starego Miasta niby taki bohater [niezrozumiałe]. Bohaterstwo to było… patriotyzm, to było całe bohaterstwo, walka ze szwabem. Jak już się wymyliśmy, to przydział kwater mieliśmy w „Royalu”, przy kinie „Atlantyk”, (obecnie nie ma już tego hotelu, jest budynek nowy wybudowany, a kino jest). Byliśmy w „Royalu”, on graniczył z kinem „Palladium”. Na nowym miejscu długo nie byliśmy, ale na jakiś czas, i dostaliśmy rozkaz, żeby udać się na Czerniaków. Przejście przez barykadę w Alejach Jerozolimskich, nie było takie łatwe, bo to była barykada kopana metr tunelem trasy pociągu. Z banku BGH, który Niemcy zajęli, strzelali, jakoś przeszliśmy (nikt nie zginął) do Kruczej i Kruczą do Nowego Światu i do Placu Trzech Krzyży i do Nowego Światu nie można było przejść, taki był ostrzał Niemców. Ale przeszedł goniec, Stasio, od dowódcy [z rozkazem], żeby się wycofać. No i przyszliśmy z powrotem na Chmielną. Nasza cała operacja to była jedna barykada, gdzieś na Chmielnej, prawie przy Nowym Świecie, ale ja na niej nie byłem. Natomiast w międzyczasie z kolegami staraliśmy się o jedzenie. Było już bardzo ciężko. Szliśmy grupami, aż do Haberbuscha na Grzybowską, przy Żelaznej, bo tam był jęczmień. Na Chmielnej była piekarnia i z tego jęczmienia pieczywo robili. Ile można było wziąć jęczmienia, to się wzięło i przyniosło. […] W tym samym zaopatrzeniu zdobyliśmy śledzie – to już taka humoreska mniej więcej – jak się najedliśmy tych śledzi, to nam się pić chciało, a wody nie było. Niemcy pompowali w kinie „Palladium”, tam była studnia zrobiona, widocznie już przed wojną było to robione, z myślą jakąś, i tam pompowali niemieccy niewolnicy. Kolejka była olbrzymia. My z Wackiem Dołęgowskim, założyliśmy opaski, udaliśmy sanitariuszy i krzyczymy, że wody potrzebujemy, bo dowódca jest ranny. Jakoś przepuścili nas i wody wzięliśmy. Doszliśmy tylko kilkadziesiąt metrów za gruzy, tylko głowy wsadziliśmy w kubły, żeby się napić. Żadejko, był taki aktor, nie aktor baletmistrz, znałem go z „Komety”, mieszkałem przy „Komecie”, a ponieważ znałem dobrze Ściwiarskiego (to był aktor i kolega mojego ojca, razem byli w wojsku w 1920 roku), przez Ściwiarskiego znałem też Żadejkę. To był baletmistrz, który występował także w operze i w czasie okupacji po teatrzykach. Jego spotkałem na Chmielnej. I on spytał, czy nie mam czegoś do jedzenia, ja jemu dałem tych śledzi. Na drugi dzień, to on sam do „Royalu” przyszedł i mnie szukał, żeby wody dostać. On się najadł, żona się najadła, nie mają co pić. Mieliśmy trochę wody, oddaliśmy i koniec. Już się więcej z nim nie widziałem. Dopiero po wojnie, jak wróciłem do kraju. I tak przyszło nam do kapitulacji. Kapitulacja nastąpiła drugiego, a piątego my wyszliśmy jako oddział… cały pułk, bo tak się nazywał XV Pułk, w tym były kompanie i bataliony. Nasz Batalion był już bardzo malutki. Po przejściu do Starego Miasta, na Placu Kercelego składaliśmy broń. Wszystko, co się miało, to trzeba było oddać. Miałem pistolet, no to oddałem, ale bez zamka. Koledzy to samo porobili. Jak ruszyliśmy do niewoli, to szliśmy ulicami… na Marszałkowskiej się zbieraliśmy, czołówka była przy Królewskiej, obstawieni byliśmy już przez żandarmerię niemiecką i taka obstawa była już do Placu Kercelego. Szliśmy Marszałkowską do Grzybowskiej, Grzybowską do placu Grzybowskiego, później Ogrodową do ulicy Żelaznej, Żelazną do Chłodnej i Chłodną do Placu Kercelego [...] i na tym Placu składaliśmy broń. Stamtąd już nas obejmował Wehrmaht, przeważnie to byli już tacy Volkssturm, dziadkowie, tacy jak ja dzisiaj. To oni nas obejmowali, bo widocznie ci młodsi byli na wschodzie. Stamtąd szliśmy aż do Ożarowa. W Ożarowie jedna noc i następnego dnia rano wywózka dalej, do więzienia, do Lamsdorfu, Łambinowice, to był obóz jeniecki. [...] W Lamsdorfie byliśmy chyba miesiąc... Najpierw kilka dni na trawie [mieszkaliśmy]… Przy nas się zderzyły dwa samoloty niemieckie, to myślałem, że szwabi nas pozabijają, bo my się cieszyliśmy. Ale nic jakoś nie było, bo wyskoczyli piloci ze spadochronami. Po jakimś miesiącu, to był listopad, koniec listopada, zostaliśmy wywiezieni z tego obozu do Norymbergi, Langwasser. Tam nawet był Komorowski. I tam byliśmy miesiąc, to już była taka przeprowadzka tylko. Najpierw pracowaliśmy przy odgruzowywaniu, bo bombardowano Norymbergię. Później nas stamtąd wywieźli, dłużej nie byliśmy nigdzie jak miesiąc. Stamtąd nas wywieźli do Weiden, z Weiden do Deggendorfu. W Weiden spaliłem sobie palec u nogi i zaczął się psuć. Z tym spalonym palcem na transport do Deggendorfu. W Deggendorfie feldfebel, który nas pilnował, zobaczył i powiedział: Ai, mein Gott! diabełek. Na drugi dzień, to był miesiąc luty, jak nas wieźli ja miałem klumpy na tej nodze i saperki, miałem drewniak a na jednej nodze saperkę. Jak się pociąg zatrzymał, my potrzebowaliśmy iść za potrzebą, Niemcy nas puszczali. Jak on gwizdnął, że będzie odjeżdżał, wskoczyłem i zgubiłem tego klumpa. I ze spalonym paluchem, który mi się trochę [psuł], szedłem od dworca, tam gdzie nas przywieźli do jakiegoś miasteczka, którego nie pamiętam. W tym miasteczku byłem na opatrunku. Niemcy nogę mi czyścili. Poszedłem pieszo, później mnie opatrzyli, siedzieliśmy jakiś okres i zaczęli nas pędzić przed Amerykanami. Już Amerykanie następowali od Regensburga, od tamtych stron, a ja byłem wtedy nad Dunajem. Zapędzili nas do Passau. Tydzień uciekaliśmy przed Amerykanami. Tak Niemcy nas pchali. Przez ten okres dostaliśmy tylko jeden bochenek chleba, na jednego. To był prawie tydzień. Przyszliśmy do Passau. W Passau do teatru nas wrzucili. Dużo nas było. Tam zaczęliśmy szperać. Wyszperaliśmy magazyny. W jednym były same lekarstwa, na cholerę, tylko człowiek był młody głupi, trochę poniszczyliśmy tego. A w drugim był prowiant, przeważnie z paczek Czerwonego Krzyża, jakie dostawali. To były magazyny Francuzów, którzy byli w niewoli u Niemców. Oni byli tam na innych warunkach i oni mieli tam te magazyny. Z tej żywności wziąłem sobie bańkę mleka w proszku i jakieś suchary... Rano przyszedł Francuz i za łeb się złapał, jak zobaczył swoje magazyny i do naszego feldfebla [niezrozumiałe], że nas zastrzelą. Tam jeszcze SS stało w Passau. Ale tak się nie stało, bo dziadkowie nas zabrali i z Passau uciekaliśmy szybciej niż tam przyszliśmy. Ponieważ przez Dunaj z jednej strony byli esesmani, a z drugiej Amerykanie. Zdążyliśmy dojść kilka kilometrów. Ci [niezrozumiałe] pouciekali, nas zostawili w stodole. Jak my ze stodoły wydostaliśmy się to akurat czołgi amerykańskie wjechały. W pierwszym czołgu murzyni. Jak przejeżdżali, zobaczyli nas, a to obraz nędzy i rozpaczy był. Jak nas prowadzili, to niektóre Niemki płakały. [...] Nad pierwszym czołgiem krążył dwupłatowiec, który miał połączenie z dowódcą czołgu widocznie. Po jakimś czasie zatrzymali się i mówią żebyśmy się udali do miasteczka, przez które szliśmy jak uciekaliśmy z Passau, nie pamiętam jak ono się nazywało. I tam poszliśmy. Ale nas poszło kilku. Najważniejsze, że ja, Wacek Dołęgowski i dwóch kolegów - Gisi, tych znałem, reszty nie, z widzenia się znaliśmy, ale z nazwiska, pseudonimów nic. Porozłazili się a my poszliśmy do miasteczka, bo ten z pierwszego czołgu powiedział, żeby się tam udać, że tam jest armia, całe czoło wojska. My poszliśmy. Amerykanie jak nas zobaczyli, to momentalnie nas [złapali] za klapy, nas czterech tylko poszło, tak do tych czwórek miałem fart, w Wytwórni czwórka i tu czwórka. My byliśmy mało, że brudni, śmierdzący i zawszeni strasznie, bo się nic nie myliśmy, cały czas. Nawet jak byliśmy nad Dunajem. To był luty, wody przynieśliśmy, bo w ziemiankach spaliśmy. W ziemi wykopany rów, zrobiony daszek, trochę słomy i tam spaliśmy. Chodziliśmy nad Dunaj rozładowywać barki z burakami, no ale to już minęło. Ci nas wymyli, wyszprycowali i dali nam mundury amerykańskie, to my inni ludzie się zrobiliśmy, oddechy złapaliśmy. Wacek Dołęgowski akurat poszedł gdzieś, a ja zostałem, czy to odwrotnie było, czy ja już poszedłem, a Wacek został, nie wiem... w każdym razie w tamtym miasteczku zostaliśmy rozdzieleni. Jego zabrał jakiś dowódca, a nas trzech, i Stasio Nuże, [...] zabrali. I byliśmy w Deggendorf chyba, w każdym razie miasteczko, w którym z Amerykanami byliśmy, dostaliśmy już wyżywienie mundurki i luz. Tak z Amerykanami się „bujałem”, jeździłem aż do Francji. Giś jeden pojechał z Marsylii do Stanów Zjednoczonych, a mnie jakaś tęsknota opanowała, mówię: „Wracam do kraju.” No i wracałem, bo akurat ten oddział, co my byliśmy, już był wycofywany, a na okupację, tym samym okrętem przyjechały jedne wojska. Zgeny się nazywał, ja byłem jego herbatnik, biedny bamber miał trzy tysiące sztuk bydła. On koniecznie chciał, żebym [z nim pojechał]. On mnie brał ze Stanów Zjednoczonych, musiał podpisać, że będzie o mnie dbał. I Giś pojechał, tylko jemu inny Amerykanin podpisał. Zostałem przywieziony do Monachium, to było już w 1946 roku. Z Monachium transport specjalnie stworzony… i przez Amerykanów był odprowadzany do Budziejowic, do Czechosłowacji i tam ja byłem też w tym transporcie. Jechaliśmy z kolegą, ale on był z innej kompanii, mówił: „Od kowboi do burłaków.” To był miesiąc lipiec, gorąco na tych terenach w Bawarii, a ci w papachach, to była już granica... dotąd Ruscy, a dotąd Amerykanie. Amerykanie przez granicę przejechali razem z transportem. Ruscy przepuścili do Budziejowic. Przepuścili za papierosy, bo zaraz: Daj zakurit’! Daj zakurit’! Ja nie wiedziałem wtedy co to jest zakurit’, później się dopiero w Polsce Ludowej nauczyłem. Z Budziejowic był następnego dnia zrobiony transport do Polski, do Dziedzic. Ruscy zrobili nam [postój] w Budziejowicach, nie wiem czy to była szkoła, czy jakieś inne baraki, tam nas wpędzili, a Ruscy przyszli i okradali nas, kradli, dosłownie kradli. Amerykanin to widział i zastrzelił jednego Ruskiego. Przyjechali Ruscy, złapali [go] za nogi, wrzucili na samochód, pojechali i koniec. Tylko to miałem do powiedzenia jak oni dbali o człowieka. A my do pociągu, załadowani, [pojechaliśmy] do Dziedzic. Polska. Dostałem wtedy sto złotych. Wróciłem do kraju. Z Dziedzic to już była gehenna żeby się dostać [do Warszawy]… Jest pociąg ale do Krakowa, już zapchany, a tu przyszedł jeszcze transport, prawie jeden wagon, był to cały pociąg ale my jechaliśmy w jednym wagonie. Ciasno, ale jakoś się zabraliśmy. I z Krakowa znów tragedia! Miałem kilka walizek, bo mnie Amerykanie zaopatrzyli. Jedną mi tylko ukradli, w Dziedzicach. Jak się ładowałem do pociągu, to nie opanowałem tego wszystkiego i jedna z papierosami poszła. Akurat Ruscy dobrze trafili. No i do Krakowa przyjechaliśmy. W Krakowie znów przesiadka na Warszawę. Te wagony, jak nie towarowe, to powybijane szyby były… tragedia takiej jazdy to była przez dłuższe lata, tutaj. [...]Przyjechałem na Dworzec Główny, to jest tutaj gdzie jest teraz Muzeum Kolejowe, na [ulicy] Towarowej. Dworzec w ruinach. To, że mój dom spalony, to jak szedłem i składałem broń, to już widziałem, że dom spalony, gruzy, nic nie ma, wszystko było spalone. [...] [Wsiadłem do rykszy] i mówię: „Na Chłodną niech pan mnie wiezie, 51.” Przyjechałem, tam warsztat był Wróblewskiego i on mi mówi: „Janek, mama i siostry są na Gibarskiego, u ciotki.” Znalazł się nieboszczyk... Proszę sobie wyobrazić przywitanie… Przywitanie z matką, która wie, że ja nie żyję… Mama z siostrami była wysłana do obozu w Pruszkowie i tam kolega jeden się znalazł, który był na Starym Mieście. On nie wiedział przecież dokładnie, tylko powiedział tak, że: „Takie piekło, jak było na Starym Mieście... to Janek nie żyje”… Ojciec zginął w Buchenwaldzie, tam go załatwili, wykończyli. Tu mama zastała z dwoma córkami, siostra jedna młodsza ode mnie o dwa lata, a druga o trzynaście lat. No i ja wróciłem. Jakoś się tam żyło.

  • Czym pan się zajmował, jak wrócił do Warszawy?

[Zacząłem] od pisarza na budowie, a skończyłem jako inspektor nadzoru robót budowlanych. Pracowałem w PPB 9, tam zacząłem pracę, i z PPB 9 w przeciągu krótkiego okresu zostałem… wywiązywałem się z roboty, pierwsza moja praca była w Zakładach Radiowych Kasprzaka na Karolkowiej. Stamtąd po jakimś czasie dyrekcja mnie awansowała na p.o. Kierownika Budowy. Prowadziłem budowę na ulicy Poznańskiej wtedy. Zacząłem w 1950 roku tą budowę, a skończyłem w 1953 od fundamentów, do końca, nie mając [wykształcenia] technika budowlanego. W zasługę zostałem wysłany na koszt państwa, bezpartyjny, do Wrocławia na studia. Skończyłem tego technika. Wróciłem, znów pracowałem w PPB 9, na stanowisku kierowniczym, ale po jakimś czasie odszedłem z tej firmy. Poszedłem na Inspektora Nadzoru, tak mnie przyjęto, do Wojewódzkiego Zjednoczenia PGR-ów. To w rozjazdach było, to mnie się troszkę znudziło i po jakimś czasie zacząłem pracę, już poważniejszą, jako Inspektor Nadzoru w RSW Prasa. Tam już pracowałem do samej emerytury, czyli do 1979 roku. Później poszedłem na radosną emeryturę, dużo wcześniejszą, bo mając lat 59 byłem już na emeryturze. Jeszcze w międzyczasie tak mi dokuczało to wszystko, że zrobiłem starania o inwalidztwo wojenne. Dziś mam nawet pierwszą grupę. […]W czasie Powstania zostałem zasypany. Akurat wróciłem z barykady i do piwnicy poszedłem, do kolegi, który był ranny. I z Karowej walnęli w narożnik budynku, a właśnie w tym narożniku w piwnicy siedzieliśmy. Zostaliśmy zasypani. Odkopali nas. Ja nawet o tym zapomniałem, to kolega dopiero mi przypomniał: „Przecież ty byłeś jeszcze i zasypany.” Jak wyszliśmy, to [byliśmy] cali jak w mące. To było tak, że zasypało, ale zasypało tą część gdzie były drzwi, tak ten gruz jakoś poszedł... Odrzucili i do tej piwnicy się dostali, bo wiedzieli, że my tam jesteśmy. To długo nie trwało. To była tylko taka dygresja, a później życie zaczęło płynąć zupełnie inaczej. Jak na emeryturę poszedłem, pełną, to jeszcze pracowałem chyba z osiem lat w tej samej firmie RSW Prasa, na robotach zleconych. W międzyczasie uzyskałem uprawnienia budowlane, na prowadzenie, nadzorowanie i wykonywanie dokumentacji technicznej. Na stałej [emeryturze] jestem od 1993 roku.

  • Nigdy nie ukrywał pan swojej powstańczej przeszłości? Czy był pan w jakiś sposób represjonowany później?

Nie. Pisałem wszędzie, w każdej [firmie], że bezpartyjny. Do partii chciano mnie zapisać kilka razy, proponowano mi. Nie poszedłem. I tak było w RSW Prasa, tak było w Dźwigarze. W Dźwigarze to [firma] budowlana, to nie bardzo się tym interesowali czy ktoś partyjny, czy bezpartyjny. Natomiast w RSW Prasa, to już więcej. I tu mi proponowano, żebym się zapisał, ale podziękowałem. Przeżyłem tyle lat i nie mam ciągoty.
Warszawa, 18 maja 2005 roku
Rozmowę prowadziła Anna Piłat
Jan Górzejko Pseudonim: „Kmicic” Stopień: kapral podchorąży Formacja: Batalion „Łukasiński” Dzielnica: Wola Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter