Jan Władysław Marchewicz „Marchewka”

Archiwum Historii Mówionej

Jan Władysław Marchewicz, pseudonim „Marchewka”, rocznik 1929. Funkcji i stopnia w Powstaniu nie miałem, nie należałem formalnie do żadnego oddziału.

  • Co robił pan przed wybuchem wojny?

[Chodziłem] do trzeciej klasy szkoły powszechnej, tak się nazywała przed wojną. W dniu 1 września byłem w szkole i jak były samoloty i strzelanina, to rozpuszczono uczniów. Wróciłem sam do domu.

  • Gdzie pan mieszkał przed wojną?

Śliska 53 mieszkania 20.

  • Co pan robił w trakcie trwania okupacji?

Było ciężko. Pamiętam, [że] chyba ze dwa razy wysyłano mnie w czasie wakacji do pasienia krów. Tak. Ciężko było, nie było co jeść.

  • Z czego się utrzymywała rodzina?

Ojciec pracował na lotnisku Okęcie, w warsztatach. Nazywało się [to] Hermann Goering Werke. A ja poszedłem, gdzieś mi kiedyś ojciec mówił, znajomego spotkał, który miał kwiaciarnię na Złotej, [zapytał] czy może ja tam [mógłbym pracować]: „Zarobi chłopak na kawałek chleba.”, żebym kwiatki odnosił. Ten właściciel [mówi]: „Ja sam odnoszę, jak jest gdzie.” Natchniony tą myślą, przechodziłem Twardą, tam mnie zaangażowali. Byłem dwa lata w kwiaciarni, pracowałem.

  • Jak się nazywał właściciel?

Franciszek Makulus. Tam miałem przygodę. Było tak, Niemcy obstawili dzielnicę, jak się później dowiedziałem, właśnie tam odkryli, gdzie było posiedzenie KRN-u na Twardej 16. Tam gdzieś podobno odkryli, ludzie też mówili, drukarnię i drukarze zwieli wszyscy. Tam były różne dziury. Obstawa była. To nawet po tym fakcie codziennie widziałem, jak szedłem do pracy, to gdzieś tam penetrowali w tych budynkach, nie wiem, jak to się robiło. Ostatni posterunek był przed kwiaciarnią. Był jeden klient, szef, szefowa, bukieciarz, ja. W pewnym momencie bukieciarz powiedział: „To ja się przebiorę, bo nas pewnie wywiozą.” Przez wystawę widzieliśmy, w stronę Komitetowej, tam wchodzili żandarmi, rewidowali w sklepach, więc do nas też przyjdą na rewizji. Nie przyszli, ale jednak strach był. Szef mnie wysłał, zapytał: „Może ten żandarm cię puści.” Dziesięć metrów obok w tym domu był sklep „Społem”. Były tam likiery […]. Całą butelkę litrową kazali mi kupić. Napili się i mnie dali lampkę wypić. Wszyscy trzęśli się ze strachu, a bukieciarz był blady ze strachu. On się nie trząsł, on był blady, mało nie zemdlał. Kosze stały, powiedzieli mi: „Zanieś...” Nie pamiętam, gdzie zaniosłem. Żandarm, [krzyczał] Blumen, Blumen wesoło, puścił mnie, nawet nie zaglądał do tego. Zaniosłem. Wróciłem. Wtedy pomagałem robić wieńce i wieńcach zostały wplecione, schowane granaty, które bukieciarz odkrył w szafie na odzież. To zaniosłem na ulicę Pańską, był tam jakiś sklep, rzeźnik czy mięsny. Kasjerka mnie po prostu wygoniła, bo to: „Wieniec, jakieś fatum, nikt nie zamawiał. Tutaj wszyscy żyją!” Ale wyskoczył szef: „To ja zamawiałem! To ja!” Poszedłem tam od podwórza, gdzieś do piwnicy zaniosłem wieńce. Uścisnął mi rękę, powiedział: „Dziękuję w imieniu służby.”

  • Jak pan trafił do Powstania?

Już nie pamiętam, może to był wrzesień, nie wrzesień, pod koniec, w dniu Powstania przybiegł żołnierz z placówki Bormanna i mówi: „Czołgi idą, potrzebujemy pomocy!” Sąsiad, pan Józef Wiśniewski zgłosił się i ja z nim, poszliśmy. Na pierwsze piętro, to było wypalone, stropy się trzymały. Już były przygotowane dwa duże okna, dostaliśmy, były butelki z płynem zapalającym. Obok stał tramwaj numer osiem z przyczepą. Trenowaliśmy sobie jeszcze cegłami czy trafimy czy nie trafimy i nadeszły czołgi. Nadeszły czołgi, ciskaliśmy, spaliłem tramwaj, ale czołgi poszły z drugiej strony tramwaju i nie doniosły butelki.

  • Jak pan zapamiętał wybuch Powstania?

Wybuch Powstania zastał mnie, właśnie pojechałem na Marymont do bukieciarza, bo trzy dni już kwiaciarnia była nieczynna. Oni tam coś wiedzieli i dali mi klucze od kwiaciarni. Sam gospodarowałem, klientów nie było, kwiatki niektóre jeszcze czyściłem, podlewałem. „Może otworzymy to, bo przecież nic się nie dzieje.” Już z Marymontu tramwaje nie jeździły. To było przed trzecią. Wracałem, na ulicy Słowackiego jechał tramwaj towarowy, odkryty, roboczy. Machnąłem ręką i sfolgował, skoczyłem na stopień. Tramwajarze kazali mi się położyć i przejechałem przez Plac Inwalidów. Na Placu Inwalidów stała już buda. Było słychać strzały. To była godzina trzecia. Przed piątą zdążyłem do domu na Plac Kazimierza, wystraszony. Dopiero o piątej dowiedziałem [się], że jest Powstanie. Wszędzie strzały. Pewnie, gdyby nie tramwaj roboczy, nie wróciłbym już do domu.

  • Co się dalej z panem działo?

To, co opowiadałem. Siedzieliśmy w piwnicy.

  • Gdzie pan mieszkał?

Plac Kazimierza 3, nie przy Niskiej, bo stamtąd się przeprowadziliśmy. Jak Niemcy robili małe getto, to zamieniliśmy się z Żydami mieszkaniem na Plac Kazimierza. To w piwnicy, to dom był, niewielu w mieszkaniach, ze dwadzieścia, wszyscy w piwnicy siedzieli. Myśmy mieli tylko fasolę. Fasola gotowana bez tłuszczu czy bez mięsa nie chce się gotować i do końca można gotować. Strasznie mi się żołądek zepsuł, gazowałem, że nie mogłem siedzieć przy ludziach w piwnicy, bo zatruwałem powietrze. Przez szesnaście lat, jak obliczyłem, po wojnie nie jadałem fasoli w żadnej postaci, bo nic innego nie mieliśmy. Tak się złożyło, że siostra i brat wyjechali z rana, w dniu Powstania, z Warszawy do Pruszkowa, kupić ziemniaków, bo już nic nie było w Warszawie. Siostra nie wróciła. Już tam została. „Ekadówką” się jeździło i już nie można było wrócić.

  • Tam pan spędził czas, w tej piwnicy do incydentu tramwajowego, tak?

Tak. Różne tam [były sytuacje], kobiety śpiewały Godzinki. Wody nie było, człowiek brudny, [nie można było się] umyć, wody nie było do picia, to były trudności. Otworzyliśmy na dole, w mufie, w piwnicy, jeszcze niżej, w wodomiarze wodę. Chodziliśmy gdzieś później, były studnie. Trudności.

  • Jakie były nastroje? Jak ludzie komentowali Powstanie?

Ja sobie pamiętam, że u mnie tam, to i przed Powstaniem pamiętam, że zapał patriotyczny był w narodzie. Ludzie się cieszyli, że Niemcom, wszyscy spodziewali się, że pogonią, że pogonimy ich, zwyciężymy. Entuzjazm był. Później było gorzej, bo dom się spalił. To tak było, że oficyna pięciopiętrowa. Szwagier szedł ratować, bo już do trzeciego piętra się spalił, nastąpił wybuch. Pan Wiśniewski, z którym byłem tam na ciskaniu butelek wpadł w płomienie i spalił się żywcem. Szwagra ściągnąłem z góry, na Śliską z trudnością, ciągle ludzie mu uciekali, ale było komu nosić. W szpitalu, oparzenia były podobno sześćdziesiąt procent ciała i zmarł.

  • Jakie były pana dalsze losy już jak się skończyło Powstanie?

[...] Pieszo wygnali nas chyba na Dworzec Zachodni, towarowy. Przed dworcem pełno wózków dziecięcych było. Moja mama wyskoczyła i jeden wózek wzięła, bo urodziło się 15 września dziecię, urodził się Leszek, pogrobowiec po szwagrze. Nazywał się Lisowski. Tego dzieciaka i nas na lorach wywieźli do Pruszkowa. Jeszcze mogę powiedzieć, że siostra, która tego dzieciaka urodziła, na grobie szwagra została ranna, parkan ją przygniótł. Parkan z trudem podnosiłem, bo byłem tam z nią razem, ale dziecko nie uszkodzone się urodziło. Dobrze, że tak krótko, bo nie było co dać jeść, tylko wodę może, cudem to dziecko wyżyło. Tam były różne selekcje, to wsadzili siostrę, matkę z dzieckiem, one trafiły pod Kraków, a ja zostałem. Miałem być w inny transport, ale przyszli i znów żandarmi wyliczyli, ustawili mężczyzn, sześćset, to zapamiętałem sobie i powiedzieli: „Jedziemy na okopy.” Kazali zostawić wszystko. Człowiek miał jakieś tobołki. Nawet otworzyli jakieś małe pomieszczenie, że to będzie w depozycie. Wsadzili w pociąg towarowy, wieźli nas do Warszawy. Ludzie rzucali kartki, różne, gdzie ktoś miał, jak ktoś się nazywa, do kogo oddać. Ludzie oddali. W Piastowie byli kuzyni matki. Kartka, jak po wojnie się dowiedziałem, dotarła. Wygruzili nas chyba na stacji Warszawa Zachodnia i pieszo, przez to wymarłe miasto prowadzili nas aż w Aleje Szucha na podwórze siedziby Gestapo. Staliśmy długo. Znów nas zliczyli. Potem wyprowadzili nas. Gestapowiec czystą polszczyzną powiedział, że będziemy pracować dla wielkiej Rzeszy, okopy kopać, „ale tam będziecie mieli okazję, ale jak gdzieś ktoś tam, coś tam zje, ukradnie czy przywłaszczy sobie, to rozstrzelamy”. Zaprowadzili nas na Puławską. Tam były, jest jeszcze jeden budynek, jednopiętrowy z czerwonej cegły, były dwa, z oknami, nie wiem, jak to się nazywa, jak gdyby okap do góry, były zamurowane, żeby wglądu nie było. To było przed wojną podobno więzienie garnizonowe, wojskowe. W celach, w których stały dwie prycze, czyli dla dwóch więźniów, dwunastu, trzynastu nas tam było. Pierwszego dnia kazali latryny wykopać, bo na tyle ludzi przecież nie było gdzie. Tak jak okopy, kawałek deski, nie ogrodzone to było. Później, jak się okazało, to tam też się parę kobiet przemyciło w męskich przebraniach. Tam spotkałem… był chłopiec z mojej klasy ze szkoły powszechnej, tak się to wtedy nazywało. Nazywał się Stanisław Sud, ale on był w drugim budynku i nie spotykaliśmy się, tylko tyle, że po wojnie go widziałem, że przeżył wojnę. Prowadzili nas w różne miejsca, na Polu Mokotowskim, prowadzili nas, to tam były stanowiska artyleryjskie, jakie, to się na tym nie znam, ale chyba takie, co mogły strzelać za Wisłę. [Mieliśmy tam] kopać rowy. Żandarmi, tak było, przekazywali jednostce wojskowej za pokwitowaniem nas, to było w książce, a potem, jak odprowadzali przed szóstą wieczorem, znów kwitowaniem. W jednostce artyleryjskiej, ile tam było armat, przeważnie byli Ślązacy, mówili dobrze po polsku, mówili, że oni nie potrzebują, więcej armat nie będzie, ale jak żandarmi kazali, to pozwolili. Jeszcze [były] jabłka na drzewach, pomidory, to się jadło. Ponieważ nie myte, to dezynteria była. W różne miejsca nas prowadzali. Jedna ciekawostka, to taka, [...], że wyprowadzili nas na brzeg Wisły. To było nad samą wodą, u wylotu ulicy Karowej. Prowadziło nas, to zawsze było na początku, później już bez gestapowców, jeden gestapowiec, pięciu żandarmów, a nas dwudziestu pięciu. Kazali tam kopać, to zaczęliśmy kopać, jakieś łopaty. Wyskoczył oficer, dwóch, Wehrmacht tam był, dwóch z pistoletami maszynowymi obstawy mieli, byli w mundurach polowych. Wrzeszczeli na żandarmów, że spokój tu był, nic tu nie było i tu się zaraz kanonada rozpocznie. I jakby wymówił. Z drugiej strony pewnie wukaemy – wielkokalibrowe karabiny maszynowe zaczęły strzelać, ale nie po nas, po domach, na górę strzelali. Z góry mieli lornetki, to widzieli, że to niewolnicy po cywilnemu. To nas zabrali stamtąd.

  • Jak długo pan pracował?

Żadnych dat już nie [pamiętam]. Gdzieś do listopada. Nie wiem.

  • A co się dalej z panem działo?

Dalej nas prowadzili, ponieważ nas przegnali, a nie mogliśmy wrócić, a Niemcy szanowali Ordnung muss sein, tak to się nazywało, na Browarnej, podwórze spalonego domu, żeby przed szóstą dopiero prowadzić, siedzieli i nas pilnowali. To tak chodziłem, czy coś znajdę na parterze, tam była nie spalona przybudówka, zaglądałem, ale tylko sok wiśniowy na oknach znalazłem. Ale dalej penetrowałem, [były] małe drzwiczki i odkryłem bimbrownię. Był wielki kocioł do samogonu, destylatornia, w wielkich bańkach pięćdziesięciolitrowych jak na mleko był spirytus. Powiedziałem tym, bo to starsi byli i z mojej celi też. Przyszli, przez szmatkę, którą były zakryte soki to odcedzili, bo to zabrudzone, zakurzone, doprawili, zrobili z tego wódkę i to się wszystko popiło. Potem żandarmi zauważyli, to skonfiskowali. Kazali sobie zanieść, ich siedziba była, do gestapo, to było po drodze. Takie były przypadki, a inny, to na Wilczej szliśmy. Tam było kiedyś Muzeum Zoologiczne, obok był jeszcze duży napis, szyld: „Czapki”. Tak nas prowadzili, przy pierwszej piątce szedł gestapowiec i pełno czapek, środkiem ulicy. Setki czapek ktoś wyrzucił nim spalili. Z daleka widzę, Niemcy miotaczem płomieni do piwnic dmuchali i podpalali domy. Gestapowiec się schylił w pewnym momencie i podniósł jedną ładną czapkę i człowiekowi, który obok był w uszmelcowanym kombinezonie, jego czapkę zdjął prawą ręką, a lewą ręką mu założył te nową, a tamtą czapkę rzucił w płomienie, a człowiek zemdlał. Bo on tam miał „świnki” zaszyte. „Świnki” to były złote ruble.

  • Pracował pan w taki sposób do listopada, a co się dalej z panem działo?

Później znów nas pieszo [prowadzili] pod „widelcem”, ale pieszo, nie pociągiem, do Pruszkowa. To już byliśmy słabi, nie dożywiani, to przecież tylko kapuśniak dawali, kapusta na śniadanie, to była chyba z wojskowych kuchni, to same fusy nam dawali, kawa namiastka to była taka gęsta od fusów, kawałek chleba było, ile tego było, to nie pamiętam.

  • Gdzie was dalej skierowano z tego obozu?

Znów do Pruszkowa.

  • A z Pruszkowa?

Jacyś łapacze przyszli i nas wsadzili do pociągu.

  • I gdzie was wywieziono?

Do Krakowa. Nie wiedziałem, gdzie, to akurat była noc. Zawieźli nas do, to było więzienie, sławne więzienie. Tam nas oblazły, straszne były wszy. Potem znów jakiś pociąg, to chyba, naszego nie mieli, czternaście dni. Na stacjach stał, w polu, nie wiem, dlaczego tak, aż trafiłem do Bawarii. W Bawarii to pracowałem w fabryce amunicji, która była pod gołym niebem. Widziałem, jak robiło się pociski, zestawiałem, były zestawiane pociski i gilza. Obsługiwały je Niemki, ale Niemki były w pasiakach, to byli więźniowie polityczni, Niemki, które skaziły rasę, za karę, że zadały się z auslanderami , czyli cudzoziemcami. Z nami, z Polakami były w dobrej komitywie. One tam, teren był solidnie ogrodzony, to jeszcze dodatkowo w drutach barak był zadrutowany. Też biednie było. Tam jakiś rejwach, zaczęli wyjeżdżać i uciekłem. Gdzieś mieli nas prowadzić, uciekłem, kilku nas uciekło. W pobliżu był folwark, Polacy byli. To na tym folwarku kilka dni [byliśmy], nim Amerykanie przyjechali. Czołgi zobaczyliśmy, szliśmy, to z czołgów rzucali nam, to czekoladę, suchary w puszkach. Później kazali iść do miasta. W mieście, w szkole zaraz się utworzył obóz różnych [jeńców], zewsząd się ściągali Polacy, to zorganizowali tam kuchnię, jadło się, to już nie było tak biednie. Potem znów, to likwidowali takie małe miejsca, to do Augsburga, to się Arraskaserne nazywało, koszary wojskowe. To już było tam może kilka tysięcy Polaków. Stamtąd znów [nas] wywieźli do Monachium, München. Potem znów, to już jak długo było, nie pamiętam, to było grubo po 1 maja, to chyba dopiero we wrześniu dotarłem do, Dziedzice to się nazywało, punkt repatriacyjny na granicy. Wcześniej chcieli nas wieźć, ale na granicy stref sowieckiej i amerykańskiej chcieli nas obrabować. Amerykanie nas nie dali, to wycofali. Potem z miesiąc może, z powrotem nas wywieźli, to już Amerykanie pod konwojem przywieźli nas do Dziedzic na granicy. Konwojowali.

  • Kiedy pan wrócił do Warszawy?

We wrześniu, ale nie pamiętam znów daty.

  • Od razu skierował się pan do Warszawy?

Tak, stamtąd. [...] Chyba przez Czechy jechałem, ale Czesi nam dali stare, bo stare, ale osobowe wagony, to można było nawet spać. Wlókł się, ale jakoś [dojechał].

  • Odnalazł pan rodzinę w Warszawie?

Poszedłem na ruinę swojego domu, kartkę znalazłem, chyba było [napisane], że matka żyje, jest na Wawrzyszewie. Tam mieszkał wuj, brat matki, przed wojną, i tam mama zajęła jedną izbę. Tam trafiłem, wielka radość. Brat dwa, trzy tygodnie wcześniej wrócił. Był w Berlinie.

  • Jak z perspektywy czasu ocenia pan Powstanie?

Powstanie musiało być. Przecież przed Powstaniem, to widziałem. Właśnie na ulicy Twardej były afisze na czerwonym papierze, w których PPR wzywało do Powstania. To pamiętam! To pismo wzywało do Powstania. Były znów afisze tuż przed samym Powstaniem. Niemcy wzywali zdrowych mężczyzn pod różnymi karami, samochody podstawiali na Placu Narutowicza. Ojciec tam poszedł i wrócił, bo ludzie nie poszli. Ale jak oni chcieli wywozić, to musiało być coś. Coś było, bo przecież przed samym Powstaniem, to patrole takie chodziły z karabinami maszynowymi po ulicach. Atmosfera była bojowa. Ludzie myśleli: „Kiedy to się skończy? Kiedy my im do gardła skoczymy?” Ludzie chcieli wyzwolić, chcieli walczyć.
Warszawa, 3 lutego 2006 roku
Rozmowę prowadziła Kinga Piotrowska
Jan Władysław Marchewicz Pseudonim: „Marchewka” Stopień: cywil Dzielnica: Wola

Zobacz także

Nasz newsletter