Romana Stańczyk-Siennicka „Roma”

Archiwum Historii Mówionej
Nazywam się Romana Stańczyk-Siennicka, pseudonim „Roma”, urodziłam się 4 października 1925 roku w Warszawie. Byłam sanitariuszką, łączniczką i od lutego 1943 roku byłam w Zgrupowaniu najpierw „Narocz”, potem „Golski”

  • Co robiła pani przed 1 września 1939 roku?

Uczyłam się. W szkole powszechnej. Przecież miałam trzynaście lat.

  • Gdzie pani mieszkała?

Mieszkaliśmy w Warszawie, na Powiślu, ale w 1939 roku Niemcy zrzucili bombę, spalił się dom, zostaliśmy bez niczego, ja, moi rodzice i jeszcze dwie siostry. Wtedy wyjechaliśmy na wieś, tam gdzie na letnisko jeździłam z moimi rodzicami. Tam przez rok byliśmy, a Niemcy oczywiście nas zgarnęli jako warszawiaków i chcieli wysłać w głąb Rzeszy. Wróciliśmy do Warszawy, ludzie nam dali miejsce do spania. To były takie czasy, że jak mówię o tym, to aż się niedobrze robi, że człowiek nagle został „dziadem”, ale kompletnym „dziadem”, nic nie mającym. Teraz, jak patrzę na to co się dzieje, robię porównanie z tamtymi czasami, że wtedy ludzie byli bardziej [serdeczni], mieli serce, potrafili drugim pomóc, a teraz są zachłanni, pazerni, niedobrzy i tak właśnie ten świat się przemienił. Tylko wojna robiła z ludzi, ludzi.

  • Jak pani trafiła do konspiracji?

Eligiusz Bruliński mieszkał w Zaciszu pod Warszawą, tam gdzie my, tylko on na drugiej ulicy. Znałam go, był dwa lata starszy ode mnie i zwrócił się do mnie czy ja nie chciałabym uczestniczyć w walce z Niemcami. Oczywiście, że chciałam, bo już miałam siedemnaście lat i on angażując mnie, nauczył, powiedział gdzie, co i jak. Najpierw zapoznał mnie z komendantką, która miała kilka dziewczyn takich jak ja i wysłali nas na naukę do doktor Irlej, która mieszkała na ulicy Wileńskiej 7. Miała dwie córki i przez rok uczyła nas anatomii, uczyła nas jak pomagać rannym, zastrzyki, opatrunki. Po wojnie szukałam tej pani doktor, ale ani dozorca, ani ludzie tam mieszkający, nikt nie wiedział co się z nimi stało. Prawdopodobnie poszły do Powstania i zginęły, ona i dwie córki.

  • Jak pani trafiła do Powstania?

Ponieważ byłam w zgrupowaniu, to mieliśmy zakaz, wiedzieliśmy że się zbliża Powstanie, Powstanie wybuchło we wtorek, a my już od niedzieli musiałyśmy być z tej strony mostu, dlatego że nie wolno było nam być na Pradze. Jak się znalazłam w Powstaniu? Miało się zacząć w sobotę, z piątku na sobotę i my sanitariuszki co razem się uczyłyśmy, byłyśmy w szpitalu na Koszykowej. Tam był doktor Kalina, który się nami zajmował, siedział z nami na ostatnim piętrze. Owszem był nalot ze strony rosyjskiej, ale rano wypuścili wszystkich do domu i Powstanie się nie zaczęło. Natomiast we wtorek rano dostałam wiadomość, że mam chodzić i zawiadamiać, że o godzinie piątej będzie godzina „W”. Razem z drugą łączniczką Hanką o migdałowych oczach, tak ją nazywaliśmy, roznosiłam po Powiślu i po Nowym Świecie, Krakowskim Przedmieściu, do Placu Trzech Krzyży, tam gdzie wiedziałyśmy, że będą powstańcy. Trafiłyśmy do kościoła świętego Aleksandra na Placu Trzech Krzyży, ona powiedziała: „Chodź wejdziemy i się pomodlimy, żebyśmy przeżyły to Powstanie”. Faktycznie obie przeżyłyśmy Powstanie, przeżyłyśmy, bo takie było nasze przeznaczenie.
Gdzie był mój punkt zborny? O godzinie piątej miało wybuchnąć Powstanie, czekał na mnie doktor Kalina na Kredytowej, bo tam mieszkał. Potem pięć dziewczyn było na Placu Narutowicza, sanitariuszki, byłam ich grupową z torbą sanitarną. Następnie wszyscy mieliśmy iść do Szpitala Dzieciątka Jezus. Proszę sobie wyobrazić, że o godzinie czwartej byłam na Zajęczej, na Powiślu, podjechał czołg niemiecki i strzelał w Tamkę i już rozpoczęło się Powstanie, już ludzie nie mogli się ruszyć. Strasznie rozpaczałam, że doktor na mnie czeka. Doktor wyszedł, nie mógł się na mnie doczekać i został zabity. Potem te cztery dziewczyny, które czekały na mnie, to Niemcy je na Placu Narutowicza zgarnęli na Zieleniak, a wiadomo co to był Zieleniak. Drugi raz mnie śmierć ominęła, a trzeci raz gdybyśmy dotarli do Szpitala Dzieciątka Jezus, to wszystkich powstańców tam Niemcy zgarnęli i rozstrzelali, zostali tylko chorzy i lekarze. Siedziałam i płakałam, bo się martwiłam, że straciłam kontakt z oddziałem, a przecież wkoło byli żołnierze, mogłam się angażować do elektrowni, ale nie chciałam, chciałam do mojego macierzystego oddziału, w którym tyle czasu byłam. Akurat łącznik przeprowadzał druty telefoniczne z Mazowieckiej do elektrowni, przez Zajęczą. Patrzę, a to jest jeden z moich kolegów, z którym byłam w konspiracji i on wtedy do mnie mówi: „Co ty tu robisz? Przecież wszyscy są w Architekturze na Lwowskiej. Ty na Lwowską idź!”. Tak jak stałam, tak na Lwowską poszłam. Ale żeby się dostać na Lwowską, przez walki, gruzy i strzelaninę, to nie była łatwa sprawa.
Najtrudniejsze było przejście przez Aleje Jerozolimskie, ale dotarłam do nich. Na podwórzu Architektury pierwszego spotkałam Zdziśka Kurowskiego, z którym byłam w konspiracji i różne rzeczy się działy, on mnie zaczął kręcić i cieszyć się, powiedział: „Słuchaj, teraz wszyscy młodzi się pobierają, tu jest ksiądz, biorą śluby i my weźmiemy ślub!”. Przeraziłam się, bo miałam dziewiętnaście lat i jak to, ja dziewczyna, tu wojna, a on ślub chce wziąć. Dobrze że nie wzięłam, bo on zginął we wrześniu.
Proszę sobie wyobrazić, że komendantka, która miała wszystkie dziewczyny pod opieką, przydzieliła mnie, żebym poszła do Szpitala Sano, na Lwowską i była przy chorych. Dla mnie tych kilka dni co byłam przy chorych, to wydawało się straszną męką, bo nie mogłam patrzeć na ich cierpienie i na pomocy. Prosiłam, żeby mnie przenieśli, więc na razie bez przydziału na wypad chodziłam, różne funkcje sprawowałam, ale nękałam ich tak, że 26 sierpnia przydzielili mnie na Wilczą 69, tam było zgrupowanie „Roga”.

  • Tam była pani sanitariuszką?

Tam byłam łączniczką. Pisałam im na maszynie meldunki, bo umiałam pisać na maszynie, roznosiłam meldunki i nie byłam już sanitariuszką, tylko byłam łączniczką. Moja grupa chłopców, którzy byli pod moją opieką, była na barykadzie, która się mieściła na Koszykowej, a teraz jest tam stacja benzynowa, naprzeciwko Politechniki. Z boku był mur i my za tym murem, piwniczne podwóreczko, mając wybite otwory strzelaliśmy przez ulicę do Politechniki. W Politechnice Niemcy ustawili worki z piaskiem, portret Hitlera i strzelali do nas oczywiście po polsku krzycząc: „Polaki jak się czujeta!” i posyłali nam serię. W każdym bądź razie, byliśmy tak blisko tego ognia, że w każdej chwili mogliśmy zginąć. Niemcy zajęli Stare Miasto, a potem wiedzieliśmy, że się przenoszą do Powiśla, systematycznie zajmowali ulice.

  • Czy mieliście jakieś radio?

Tak, dyrekcja może miała radio, ale my nie słuchaliśmy radia, tylko tyle co z meldunków. Na Zajęczej miałam moich rodziców, tatusia, mamę i siostrę jedenastoletnią. Miałam ciotkę na ulicy Żurawiej i byłam z nią umówiona, bo jak biegałam po Warszawie, to do niej wstępowałam zobaczyć czy żyje. Umówiłam się, że przyprowadzę rodziców z Powiśla do Śródmieścia, do niej na Żurawią. To było 6 września i znając hasło, w nocy pobiegłam na Powiśle. Przeszłam wielkie bombardowanie wtedy, ale wiedziałam, że jak się dostanę do Powiśla, to już będzie cicho, bo oni systematycznie niszczyli ulicę za ulicą. Dobrnęłam do rodziców, do piwnicy, a mój chłopak był w elektrowni, brał udział w Powstaniu w elektrowni, Wiesław. Powstańcy już się wycofali z elektrowni na Drewnianą, do fabryki Fuchsa. Tam go odnalazłam, bo tam było przejście w murze.
Wyobraźcie sobie, że taki głód jaki ludzie cierpieli, a magazynier w tej fabryce miał zamknięty cukier i mąkę. Ludzie rzucili się na to i mój późniejszy mąż Wiesław przyniósł worek mąki i worek cukru na Zajęczą 14, przez gruzy. Ludzie rzucili się gotować kluski, to była noc. Zanim moja mama kluski ugotowała, łyżką kładzione z wodą i wychodziła z garnkiem z kluskami, ojciec ważył ponad sto kilo a wtedy był już taki chudy, że ssał cukier, w każdym razie byłam w piwnicy, kiedy mama wychodziła z garnkiem z kluskami i słyszymy nagle, że „własowcy” wpadają do bramy i krzyczą: Alle raus.Wszyscy musieli wychodzić, miałam kombinezon, opaskę, prędko zrzuciłam z siebie, dostałam jakiś płaszcz, prochowiec i wyszłam jako cywil, bo gdybym wyszła jako powstaniec, to przecież zaraz by mnie zabili. Wyszłam jako cywil z siostrą cioteczną, która też była w piwnicy. Tatuś kazał nam sobie ubrudzić twarz ziemią, żebyśmy wyglądały na starsze, bo miałyśmy po dziewiętnaście lat. „Własowcy” pędzili nas ulicą Dobrą w stronę Bednarskiej, a za nami już paliły się domy, miotaczami je podpalali, widok był straszny.
W międzyczasie z Pragi rzucali pociski. Pocisk upadł między nas, przed nami szło małżeństwo z synem i pocisk tą kobietę zabił. Ale oni popatrzyli na tą matkę i poszli dalej, no bo co mieli zrobić. Doszliśmy do Bednarskiej, Krakowskiego Przedmieścia, tam stał „własowiec” i zabierał złoto ludziom, którzy szli. Wszyscy oddawali, bo nikt nie przywiązywał wagi do tego. Potem popędzili nas w stronę Placu Hitlera, czyli Piłsudskiego, tam był Pałac Blanka i nas wszystkich wpędzili w podwórze. Pamiętam pręty, brama otwarta i my w to podwórze, strasznie dużo ludzi, a naprzeciwko trzy karabiny maszynowe, bo mieliśmy być rozstrzelani. Właściwie była taka cisza, że nawet dzieci nie płakały, każdy czekał na śmierć. Trzy godziny nas trzymali, w końcu widocznie dostali rozkaz, żeby dalej nas popędzić do Dworca Zachodniego.
Kiedy już stamtąd nas wypędzili i w pochodzie szłam, w wypalonej bramie stał „własowiec”, wyciągnął mnie z szeregu i wyciągnął jeszcze drugą młodą kobietę. Kiedy nas wyciągnął i w bramie trzymał, strasznie krzyczałam, bo wiedziałam co mnie czeka. Tak się darłam na cały plac i jechał jakiś oficer, a moja mama wycofała się z szeregu, dobiegła do niego, uklękła, złoto mu dawała. Mama miała czterdzieści dwa lata, „To i matka też”. Tak krzyczałam, że to była moja ochrona, bo oficer podjechał odkrytym autem i pyta się: „Co to się dzieje tutaj?”. A on zasalutował i meldował, puścił moją rękę, to ja mamę za rękę i szedł oddział Wehrmachtu, już nie pamiętam, u nas idzie czterech w szeregu, a oni jakoś inaczej, w każdym razie oni się rozstąpili, my z mamą w środek, zamknęło się i już dobiegłyśmy do tych ludzi, którzy byli pędzeni dalej do Dworca Zachodniego.
Dopędzili nas do kościoła świętego Wojciecha na Wolskiej. Co się działo w tym kościele? Tam był mur, to mężczyzn postawili z rękoma podniesionymi pod ścianą, a kobiety, dzieci wpędzili do kościoła. Mama oczywiście z garnkiem, z kluskami. Tam był taki smród i taki płacz, i taki krzyk, że po prostu usiadłam pod filarem ostatnim z mamą, z cioteczną siostrą już w beznadziei, dlatego że brat tam stał pod murem i tatuś, to byłyśmy pewne, że oni ich zastrzelą. Nawet podszedł do mnie Niemiec, spytał się czy znam niemiecki, zaczęłam krzyczeć, bo tak ich się bałam, wiedziałam co czeka człowieka jak oni wezmą w swoje łapy. Za jakiś czas wypędzili nas z kościoła do Dworca Zachodniego do EKD…
  • Mężczyźni zostali?

Nie. Tych mężczyzn razem z nami [zabrali] do EKD. Wieźli nas, przejechaliśmy przez Włochy, stanął pociąg i ludzie zaczęli uciekać, ale Niemcy oczywiście z karabinu maszynowego cięli do tych ludzi. Tatuś z bratem chcieli uciekać, ale my płakałyśmy i prosiłyśmy, że może jakoś ocalejemy. Dojechaliśmy do Pruszkowa, a Pruszków to były kolejowe hale. Tak jak nas wysadzili z pociągu, tak od razu zaczęła się segregacja. Mama i Miecia – siostra – poszły do baraku numer jeden, tam gdzie byli starzy ludzie, chorzy i dzieci. Ja z siostrą zostałam skierowana na czwórkę, gdzie były młode kobiety zdolne do pracy. Tatuś z bratem na szóstkę, gdzie jechali do obozu koncentracyjnego. My też jechałyśmy do obozu. Przez trzy dni przyjeżdżali chłopi furmanką, przywozili nam zupę w kotle, chleb, ale było trudno dostać, bo był tłum ludzi, którzy byli głodni.
Trzeciego dnia z samego rana zapędzili nas do pociągu. W pociągu towarowym zamknęli nas w jednym przedziale, stałyśmy jedna przy drugiej, nie umiem powiedzieć ile nas było. W każdym razie zaczęli nas wieźć i dowieźli nas do Breslau, czyli do Wrocławia. We Wrocławiu zamknęli nas w obozie, który był ogrodzony podwójnym drutem i jeszcze była przestrzeń, zielona trawa, kilka baraków, a ludzi było tak dużo, że wszyscy właściwie na trawie byliśmy, a po trawie wszy chodziły. Pamiętam, że wpędzili nas między druty, żeby dać nam zupy. To był krupnik, a w tym krupniku glizdy były, ale byłyśmy tak głodne, że nawet glizdy nie przeszkadzały. Na trzeci dzień wpędzili nas do mykwy, ubrania nam odwszyli, wymyć się kazali, wsadzili nas w pociąg i powieźli w głąb Niemiec. Jechaliśmy dwa dni i dwie noce, nikt nam nie dał ani pić, ani jeść. Rano pociąg stanął, wypędzili nas z wagonów i piękne słońce świeciło, pięknie było, to był koniec września. To był Wuppertal, zaczęli pędzić nas do obozu (mam dokument, że byłam w tym obozie, mój numer i tak dalej).
W tym obozie zaczęli się zastanawiać, gdzie nas dalej ulokować. W nocy był nalot amerykański, przyleciało dwa tysiące samolotów i lał się fosfor z nieba, ziemia się paliła. Pięknie leciał fosfor różnokolorowy, a oni nas do kiela, tam popękały rury, zalała nas woda, ale przeżyłyśmy. Rano nas wypędzili i zobaczyli kto żyje. Samochód podjechał z esesmanami i zawieźli nas na pierwszą linię frontu amerykańsko-niemieckiego, pod Venlo, pod Arnhem. Tam już nie było cywilnej ludności, nas Polek było trzydzieści osiem i czterdzieści dwie Rosjanki i spełniałyśmy taką funkcję, że umacniałyśmy linię frontu niemieckiego, ale byłyśmy pod ciągłym ostrzałem. Przylatywał samolot, strzelał do nas, zabijał, a jak ginęłyśmy, to uzupełniali z innego obozu, macierzystego.
Trzeciego dnia, kiedy tak przylatywał samolot zwiadowczy i na ogonie był strzelec w okularach wielkich, widziałam jak do nas strzelał łuskami, nad nami byli esesmani, to oni natychmiast uciekali, a my zostawałyśmy, jeszcze nie wykopane okopy, jeszcze doły nie wykopane, nie miałyśmy się gdzie podziać. Ustaliłyśmy w obozie, że musimy na zielonej łące zrobić flagę polską i zrobiłyśmy. Miałam biały płaszcz nieprzemakalny, dziewczyny miały chustki czerwone, tak się umówiłyśmy, co będzie, to będzie, ale jak tylko samolot będzie leciał, Niemcy uciekną, to my natychmiast robimy flagę, wychodzimy i machamy do nich. Tak się stało, że żadna nie zginęła, oni przestali strzelać, przelecieli dookoła i odlecieli. Prędko zgarnęłyśmy flagę, Niemcy przyszli jak gdyby nigdy nic. Dwa dni nie przylatywał samolot, potem przyleciał i ulotki zrzucił, ale tam nie było po polsku, tylko po niemiecku, po angielsku, żebyśmy nosiły białe nakrycia głowy, że to będzie nas odróżniało. Jedna z kobiet miała prześcieradło, pocięła i turbany robiłyśmy.
Potem była bitwa pod Arnhem, Amerykanie się zbliżali, byłyśmy pod ciągłym ostrzałem. Instynkt samozachowawczy był taki, że już wiedziałyśmy jak strzelają do nas, jak granaty lecą, jaki jest tego szum, jak już nie słyszymy, to znaczy, że jest już za późno, ale w ten sposób unikałyśmy śmierci, że jak granat wybuchł, to uciekałyśmy w tą dziurę, bo już w to samo miejsce nie strzelali. Człowiek zawsze się nauczy jakoś bronić.

  • Co działo się z panią później?

Front się zbliżał, więc Niemcy zaczęli nas pędzić pod Berlin. Przeszłyśmy Ren, na Renie, jak geografii się uczyłam, był most z łańcuchami i przez ten most przechodziłyśmy, ja sobie to przypomniałam. Przechodziłyśmy ostatkiem sił, głodne, deszcz padał, kocami się zakrywałyśmy, a zanim weszłyśmy na most, to kilku Polaków się trafiło, którzy krzyczeli do nas: „Nie przechodźcie! Uciekajcie!”. Dlatego że już Amerykanie byli za nami. W cynowym kubku dostałam coś do picia, a to był denaturat, ale napiłam się, bo mnie to wzmocniło, trudno. Przeszłyśmy przez most. Jak już przeszłyśmy, Amerykanie po drugiej stronie chodzili. Zrobili kocioł, tu już do Berlina doszli, a tam w kotle byłyśmy, ale w końcu też zostałyśmy oswobodzone.
Przeżycia były tak straszne, że trudno sobie wyobrazić. Po prostu miałyśmy żyć, było nas sześć dziewczyn z Powstania i matka jednej, Nasierowska. Niemcy zatrzymali nas w stajni, gdzie konie stały i powiedzieli, że jutro nas popędzą dalej. Przyszedł Polak, poznaniak, który tam pracował i powiedział: „Jak już Amerykanie są tak blisko, to ja was ukryję i wy przeżyjecie. Mam taki kiel wykopany za oborą, przykryty deskami i nawozem”. Weszłyśmy tam w szóstkę a on powiedział: „Ja wam będę jeść podawał”. Na drugi dzień nie przyszedł, a Niemcy już wtedy wszystkich obcokrajowców stamtąd usuwali. Nie przyszedł pierwszego dnia, drugiego dnia nie przyszedł, więc ja już z głodu myślałam, że nie wytrzymam dłużej i Baśka Nasierowska z matką się pożegnała, ja z siostrą i mówimy: „Wychodzimy, niech nas zabiją, trudno”. Ale tu jest front, tu są Niemcy w okopach i my zza tej budy wychodzimy, idziemy, wychodzi Niemiec z okopów z karabinem do nas: Hände hoch!, a ja mówię: „Jeść!”. Bo dla mnie było najważniejsze jedzenie. Niech mnie zabije, ale niech coś zjem. On powiedział: „Dziewuchy, to wy Polki?”. To był Ślązak, powiedział: „Ręce podnieście i do tamtej chałupy chodźcie. Tam jeszcze jest dwoje Polaków, oni was ukryją”. My z Baśką tak ocalałyśmy, że tam poszłyśmy. On nas poprowadził, zajął się nami, nie będę już dalej opowiadać, bo to cała historia była, niemniej jednak on nam pomagał bardzo, przeprowadził potem resztę, w stogu siana się chowałyśmy, przynosił nam swoje racje.
Potem jemu się odwdzięczyłam, bo odnalazłam jego matkę w Polsce, napisałam że on żyje. Kazałyśmy mu przebrać się w ubranie cywilne, tak że jego nie aresztowali. On był człowiekiem i my byłyśmy ludźmi dla niego.
Amerykanie już przyszli i w Duisburgu dostałyśmy pokój, dostałyśmy jedzenie, przychodzili Amerykanie, przynosili nam paczki, to było po prostu niemożliwe. Przeżyłyśmy Powstanie, przeżyłyśmy taką straszną historię, front. Było jeszcze tak, że z Japonią walczyli Amerykanie i nam proponowali duże pieniądze, żebyśmy się zapisały jako żołnierki na front japoński. Mówiłam dziewczynom: „To nie będzie życia. Przeżyłyśmy, to teraz jedziemy do Polski, a nie na front. Niech oni się biją sami”. Tak było. Przyjechałyśmy we trzy do Polski, bez żadnego transportu, bo nie było jeszcze transportów. Jechałyśmy tak. Była Marzena, która zostawiła matkę. Ja zostawiłam siostrę, bo dowiedziałam się w międzyczasie, że tatuś był w Dachau, i Irena – Żydówka, z którą do tej pory utrzymuję kontakty. Ona zostawiła dziecko małe, była dwa lata starsza ode mnie. Miała już małe dziecko. To byli bogaci Żydzi z Pabianic i ona gdzieś w lubelskim na wsi to dziecko zostawiła (do dzisiaj z nią mam kontakt i do dzisiaj się spotykamy). W każdym bądź razie wróciłyśmy do Polski i dowiedziałam się, że moja mama i siostra śpią u ludzi na podłodze, no bo nie ma gdzie, więc odnalazłam moją teściową, Wieśka matkę, poszłam do niej i ona mówi: „Tutaj jest klajnowskie sklepienie, pełno gruzu, to zajmijcie taki pokój i będziecie gdzieś mieszkały”. Przyjechałam z obozu z gruźlicą, wynosiłam kubełkami z trzeciego pietra ten gruz, wstawiłam okno, jakieś drzwi i tak całą zimę przeżyłyśmy w tym mieszkaniu. Kozę jakąś znalazłyśmy, a było czym palić, bo w piwnicy był koks. Miecia od razu poszła na Drewnianą do szkoły, a mama była bardzo chora, a ja ponieważ miałam rok medycyny poszłam na wydział lekarski przy Uniwersytecie.
Oni dali mi od razu sześćset złotych na miesiąc, potem jedzenie i tam na stołach można było spać, ale ja już miałam mieszkanie, blisko Uniwersytetu na ulicy Topiel. Trzy dni chodziłam, ale przychodziłam do domu, mama leżała chora, głodna i Miecia mała była bez jedzenia, to na diabła mnie się uczyć, jak one z głodu umierają. Zostawiłam naukę, której Lilek Bruliński nie może mi darować, bo on zostawił rodzinę, wszystko i skończył architekturę. Drugi lekarz, który ze mną tam chodził, doktor Rożkowski, do tej pory mamy kontakt, to on stale mi wytyka, że byłam taka głupia, że nie skończyłam Uniwersytetu. Mąż przyjechał z Anglii, pobraliśmy się, mieliśmy dwóch synów, żyliśmy tak jak napisałam w opowiadaniu: „Żyliśmy, pracowaliśmy, chowaliśmy dzieci”.

  • Czy była pani później represjonowana?

Mąż był, dlatego że on od Andersa wrócił, a ja się nie ujawniałam. Mąż został zwolniony z pracy. Wykształcenie miał, od razu poszedł pracować w RSW Prasa, na kolportaż. Tam od razu zobaczyli, bo musiał w życiorysie napisać. Zwolnili go i koniec. Nie mógł dostać pracy trzy miesiące. Tu dziecko małe, tu mama chora. To był straszny czas, ale było najważniejsze, że byliśmy wolni. Przecież Nowy Świat, wszystko w gruzach, to my po pracy chodziliśmy, własnymi rękoma gruzy odwalaliśmy. Nikt się nie pytał, nikt nam nie płacił za to, bo chcieliśmy chodzić po ulicach. Starówka jak wyglądała, Boże ty mój, przecież tam chodziliśmy i płakaliśmy, bo gołębiarka gołębie karmiła. Potem trasę W-Z zaczęli budować. Człowiek ze wszystkiego się cieszył. Nie można powiedzieć, że komuniści budowali, to ludzie budowali. Co mnie obchodziła polityka, mnie obchodziło, że jestem w wolnym kraju i jest coraz lepiej, to było dla mnie najważniejsze.

  • Czy ma pani jakieś dobre wspomnienia z Powstania?

Chyba jedno, jedyne, najważniejsze, że przeżyłam.

  • Jak z perspektywy czasu ocenia pani Powstanie?

Trudno powiedzieć, ale co roku, na dzień 1 sierpnia siedziałam i płakałam, dlatego że tyle osób, tyle znajomych osób zginęło. Dla mnie to była klęska, to było coś strasznego, nie mogłam przeżyć jak można było dopuścić, żeby tyle młodzieży, która z takim oddaniem walczyła bez broni, zginęło. To nie do pojęcia. Pomału perswadowali nam, że tak trzeba było. Niemniej jednak uważam, że Powstanie to straszna klęska, całkowite zniszczenie Warszawy. Jak nas pędzili z kościoła przez Wolę, przez Wolską ulicę, to stosy trupów leżały, mężczyźni byli wyławiani z kordonu i palili te trupy. Potem i ich rozstrzeliwali. W każdym bądź razie, to nie do pomyślenia, jakie to było zwyrodnienie, jak ci Niemcy mogli tak niszczyć ludzi. Nie było u nich litości, ludzie się sami bronili jak mogli, a na ogół nie mogli. Tak mój brat zginął w Natzweiler, tatuś rozstrzelany został w Dachau.
Ja przeżyłam, wyleczyłam się z gruźlicy, trzy lata się leczyłam, potem dzieci urodziłam. W 1969 roku umarł mój mąż na serce, miał czterdzieści sześć lat. Po prostu po przeżyciach, po pracy, był też w kamieniołomach. Umarł, a ja zostałam z dwojgiem dzieci. Dzieci odchowałam. Witold, starszy syn, studiował polonistykę, a Jacek, który jest w Szwecji, był na kinotechnice. Na Spokojnej była jedyna szkoła telewizyjna, gdzie się uczył. Dobrze się wyuczył, bo kiedy tam pojechał, to od razu go uznali, że jest dobrym fachowcem.


Warszawa, 19 stycznia 2009 roku
Rozmowę prowadziła Kinga Piotrowska
Romana Stańczyk-Siennicka Pseudonim: „Roma” Stopień: sanitariuszka, łączniczka Formacja: zgrupowanie „Golski” Dzielnica: Śródmieście Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter