Jan Ziemowit Radwański
Moje nazwisko Jan Ziemowit Radwański, urodzony w 1936 roku. Jestem emerytem, byłem nauczycielem, uczyłem fizyki, chemii, matematyki, przysposobienia obronnego, muzyki. Oprócz tego mam hobby, lubię historię, a zwłaszcza slawistykę. Ojciec był po wyższej szkole dyplomatycznej, z Piłsudskim od Oleandrów przyszedł – Legiony. Umarł w 1940 roku. Miał być attaché [w Finlandii], ale wojna wybuchła i wszystko się zmarnowało. Ojciec pochodził z Krakowa, tam nazwisko Radwańskich jest znane. Jego przodek uratował kawałek murów z Bramą Floriańską, bo chcieli to zlikwidować. Mama, Ludmiła Radwańska, skończyła Instytut Muzyczny w 1913 roku. Mamy troszeczkę pochodzenia bawarskiego (Geisler). Mama studia skończyła, potem dawała lekcje muzyki, fortepianu. Jeszcze była cała rodzinka, braci dużo było, siostra jedna – pani doktor. Pochodzimy z dziada pradziada z Warszawy. Najpierw mieszkaliśmy na Ordynackiej róg Kopernika. W 1939 roku to wszystko się spaliło. Potem mieszkaliśmy na Nowolipkach, ale ponieważ tam robili getto, to przenieśliśmy się na Miodową, a w tamtym mieszkaniu zostali Żydzi.
- Jak zapamiętał pan wybuch wojny?
Powiem prawdę, że tylko pamiętam, jak ojciec zmarł w 1940 roku, jak po rogach w pokoju stali ci, co pogrzeb tworzą, z latarkami. Mama wszystkich brała, do góry podnosiła, całowaliśmy w rękę ojca. Już w trumnie był. Tylko tyle pamiętam.
- Z czego się utrzymywała pana rodzina w czasie okupacji?
Mama dawała lekcje muzyki. Był czas okupacji, a jeszcze się uczyli ludzie gry na fortepianie. Ciężkie było życie za okupacji. Pamiętam śniadanie: kubeczek ciepłej wody i irysek. Ale dużo nam pomagały siostry miłosierdzia. Siostry też uczyły się gry na fortepianie, jedna na organach. Chodziliśmy tam na obiadki. Mama z tych lekcji się utrzymywała. Powiem prawdę: należała do Towarzystwa Teozoficznego, tak między nami mówiąc, to odłam trochę masoński. Ale nie tyle należała, tylko przyjaźniła się z panią Kowalską, ona nam pomagała: [przynosiła] trochę słoniny, mąki, cukru. Teozofowie mieli seans, [jeden z gości] przyjechał z Japonii i z Indii… Robili seans nad moją mamą i on powiedział: „Nad tą kobietą żadnych chmur nie ma, proszę pomagać tej kobiecie”. To jest napisane u tych teozofów. Zajmowała się jeszcze pisaniem wierszy, komponowała. Na takim zebraniu był Leopold Staff, który tam należał. Mama tylko sympatykiem [była], a nie należała oficjalnie, żeby legitymację mieć. On należał. Mama przeczytała swoje wiersze na tym zebraniu: „O, proszę państwa, to poetka!”. Mama od Iłłakowiczówny też miała uznanie, od Miłosza też (już mama nie żyła, ale czytał), że to są wiersze postromantyczne. Wszyscy byliśmy po Powstaniu w obozie pruszkowskim. Potem nas jako małych z mamą [wysłali] gdzie indziej. Brat, ten co był w Powsinku, uratował się, a drugi, Tadeusz, dziewiętnaście lat miał, był w Mauthausen-Gusen I, Gusen II i został zamordowany. Tam robili dezynfekcję w szopie, wszystkich wypuścili nago, powiedzieli, że trzeba dokładnie, a mróz był cały dzień. Oni się wszyscy w kółko skulili, żeby się chociaż dotykać ciałami, żeby oddychać na siebie. Mama napisała kołysankę, wiersz z powodu śmierci mojego brata. Ta kołysanka została posłana do naszego kochanego papieża.
- Kiedy brat został wzięty do obozu?
Od razu po Powstaniu. Byliśmy cały sierpień, a potem wszystko przeszło z placu Krasińskich kanałami do Śródmieścia. Jeszcze się Warszawa broniła, a my szliśmy do Warszawy Zachodniej. Straszne to było, mdleli ludzie, głodni. W wagonach przyjechaliśmy do Pruszkowa, do obozu. Tam prawie że na ziemi się spało. Parę dni byliśmy.
Czy tę kołysankę będę mógł przeczytać? Posłałem tę kołysankę, to nasz papież podziękowanie przysłał.
„Synowi mojemu Tadeuszowi, zamordowanemu w Mauthausen-Gusen II, śpiewam tę kołysankę, jako matka jednego z nich ciałem, a duchem matka ich wszystkich. Jeszcze nie umarli, a zaliczeni byli już do umarłych, pobici, zakrwawieni, zimą:
Śpij, o śpij, najbiedniejsze dzieciąteczko moje.
Do swego serca przytulam ciałeczko twoje,
a obnażone kości nakrywam rękami.
Patrzę na twe bioderka pobite,
na ręce-patyczki, co nosiły kamienie,
na nogi-szkielety, co dźwigały cierpienie.
Tulę twą zmarzniętą, zbolałą główeczkę,
szukając na niej złotych włosów choć troszeczkę.
Całuję martwe oczy twoje, głęboko wpadnięte,
zamykam usta pełne skarg i odemknięte.
Przybiegła śmierć biała pomóc ci do ucieczki
od strasznych cierpień do kraju lepszego świata,
tam gdzie kwitną radości najpiękniejsze kwiaty,
tam gdzie żyją dobre, przyjazne tobie twory.
Ty słyszysz, syneczku, ty żyjesz, syneczku, dzieciąteczko moje.
A teraz śpij, moje drogie dziecię.
Bezlitośnie sponiewierał cię świat,
nie zaznałeś szczęścia na tym świecie,
złamano życia twego świeży kwiat.
Za twą ciężką pracę, za krwawy trud
otrzymałeś zapłatę: mękę, grób.
Jaka bezdenna rozpacz szarpała twe serce,
gdy bezsilny byłeś wleczony przez mordercę!
Jaka straszna pustka była,
gdy do ciebie szła siła katów,
zrealizowanie piekła, zła!
A przecież była tam z tobą Najświętsza Panna,
Ona przeczysta, patrzyła na twą mękę,
Ona na duszę twą czekała i wzięła ją.
Anieli w niebiańską, przecudną sukienkę ubrali,
duszyczkę twą kładąc w kolebeczkę z tęcz utkaną.
Po niebieskim oceanie odjechałeś
w krainę polskich męczenników”.
Kołysanka ta została przesłana w roku 1980 Ojcu Świętemu Janowi Pawłowi II. Przejmuję się i płaczę, jak to czytam.
- Pana mama pomagała dzieciom żydowskim?
Tak. Pomagała dzieciom żydowskim.
- Czy jakaś rodzina żydowska mieszkała, ukrywała się, w mieszkaniu na Miodowej, gdzie państwo się?
Troszkę. Mieliśmy piękne mieszkanie na Nowolipkach, tam mieszkała też rodzina Żeromskich. Mieliśmy cztery pokoje, tutaj dwa pokoje. W kuchni była antresola. Tam Żydzi mieli małą fabryczkę guzików, a jak potem zaczęli do getta wszystkich na siłę, to oni odjechali. Przychodziły dzieci z getta, mówili, że dziury robili w murze. A takie chude, takie zmarnowane! Ale ruchliwe, inteligentne bardzo. Wydrukowałem w piśmie pruszkowskim „Dzwon” [artykuł]: „Zdarzenie prawdziwe”.
- Czy może pan się z którymś dzieckiem zaprzyjaźnił?
Nie za bardzo. Sąsiedzi powiedzieli: „Co pani robi? Przecież całą rodzinę rozstrzelają!”. Ale [mama] miała dozorcę w tym domu, który się troszkę podkochiwał w mamie i on mówi: „Pani Radwańska, to tylko dzięki mnie”. A mama mówiła sąsiadom: „Pan Bóg wszystkich stworzył, wiedział, co robi. Mnie też uratuje i tych małych chłopców też uratuje”.
- Czy te dzieci przychodziły od początku 1939 roku?
Nie, od 1943 roku, na Miodową. Adres: Miodowa 20 mieszkania 17.
- W jakich godzinach te dzieci przychodziły na obiady?
Wieczorem. Chłopczyk [mówił], że dla matki przychodzi, bo matka umiera na tyfus, cała rodzina na tyfus, a on tutaj przychodzi dla mamy po jedzenie. Mama ubrała go normalnie, moje rzeczy mu dała, tamto wyrzuciła, on się wykąpał, ale był bardzo wstydliwy, żeby nie zobaczyć jego ciałka. Mama mu dała kaszy manny dla tej mamy, jeszcze miała cytrynę cudem skombinowaną, jeszcze dała cukier. On był śmieszny strasznie, mama go uczesała, o on powiedział: „Ja wszów nie mam, bo mama zawsze mi naftą bierze”. To dziecko było szczęśliwe, a my byliśmy zadowoleni. W tym dniu nie było już kolacji, ale było zadowolenie, że on ma. Na tyfus wszyscy chorzy. Mówi: „Nie wiadomo, czy się doczekamy”. Skradał się, żeby go nikt nie wydał, bo w każdym domu byli, zawsze ktoś się znalazł, kto mógł wydać, ale tutaj nie. W domu naprzeciwko też były Żydóweczki, ale już dorosłe. Mówiliśmy na nie „lalki”, bo rozjaśniały włosy, białe blondynki. Nikt o tym nie wiedział, mama tylko wiedziała.
Też. Pomagała też pani Gomulińskiej, miała dwóch synów, Roberta, i nie pamiętam imienia [drugiego syna]. Po Powstaniu razem z nami szła, mama się dziwiła, dlaczego ona tak [się bała]. Potem przyznała się, że jest Żydówką. Dzięki mamie została uratowana. Po Powstaniu też została uratowana, z nami cały czas była.
- Jak zapamiętał pan wybuch Powstania?
Powstanie pamiętam. Dom miał oficyny, jak to dawniej, takie studnie. My w oficynie mieszkaliśmy. Koło piątej przez Miodową przejeżdżały czołgi niemieckie. Seria [z ckm] zaraz była, jak ktoś patrzył się z okna. Potem ktoś krzyknął: „Powstanie!”. Zaczęli o godzinie siedemnastej. I już normalnie: dzień jak co dzień był. Obok była fabryka Fuchsa, to była fabryka czekolady, cukierków. Piec, co grzał, opierał się o naszą ścianę. To było błogosławieństwo, podczas zimy zawsze mieliśmy ciepło. Podczas Powstania na dachu byli „gołębiarze” gdzieś w schowkach koło komina i strzelali. Dlatego nasz dom nie runął od razu, dopiero potem się zapalił. Zniszczyło się wszystko, wyrzucili przez okno nawet fortepian. Wszystko było całkowicie zniszczone.
Obok był sztab AK i oni mieli kuchnię. Tam zawsze chodziłem z garnuszkiem troszeczkę podjadać. Mama szukała, płakała, gdzie jestem. Dopiero patrzy, a ja z kuchni wychodzę. Mówi: „O, to pewnie już nie zginiesz”. Na Miodowej są Sądy. Znaliśmy państwa Zaborskich, to adwokaci z Pruszkowa. On powiedział do mojego brata: „Panie Radwański, co wam mogę dać? Sól mam, niech pan chociaż weźmie worek tej soli”. Tadeusz przyniósł tę sól. Nie mogłem wytrzymać, dziureczkę zrobiłem. Patrzę, a tu cukier, cały wór. Jaka to była radość! Podczas Powstania mieliśmy z jedzeniem względnie, gorzej przed Powstaniem. A tutaj względnie mieliśmy, bo dali nam troszkę pierników z fabryki Fuchsa, jakoś było.
Potem mieliśmy różne głodówki, jak już Niemcy przyszli, wszystkich won, ustawiać się. Potem maszerować do Warszawy Zachodniej, na dworzec. Miałem duży samolot, piękny, „Łosia”. Trzymałem go, a Niemiec do mnie:
Verfluchte! Uderzył mnie, wyrzucił, kopnął ten samolot. Siostra (ta pani doktor) na początku Powstania pożegnała się z nami i pojechała. Należała do AK, zapisali ją, ale powiedziała: „Tylko nie dajcie mi rozkazu, żeby kogoś zastrzelić, mogę tylko ratować wszystkich”. Na placu Narutowicza działała. W Krakowie wydano „Wspomnienia sanitariuszki z Powstania Warszawskiego w dzielnicy Ochota”. Jest zdjęcie, jest dosyć sporo, aż do Pruszkowa. Chowali się, jedna kobieta rodziła. Pod stołem się pochowali, krzyczeli, żeby Niemcy wyszli, bo tu się rodzi. Dzięki temu się uratowali. Po Powstaniu Warszawskim pojechaliśmy do Krakowa, w Krakowie na Garncarskiej zrobiliśmy sobie zdjęcie całej rodziny, oprócz ojca, bo ojciec w 1940 roku zmarł, brat w Gusen. Brat opisuje całe Powstanie (udało się wydrukować znajomym w Pruszkowie kilkaset sztuk).
Byłem świadkiem, jak na Miodowej spadł samolot angielski. Przedtem dwa domy zapalił nawet, tak jakoś niefortunnie… Myśleliśmy, że się spalili lotnicy, ale potem czytałem w „Stolicy”, że się uratowali, wyskoczyli. Przy końcu Miodowej, bliżej placu Krasińskich, jest do dnia dzisiejszego tablica. Pamiętam też, jak huk był straszny. Z domu do domu były przebicia, ulicami się nie szło. Pułapkę dali Niemcy na Podwalu, czołg taki większy, a Powstańcy myśleli, że to zdobycz. Już wsiedli, jak nie strzeliło! Tam chyba z kilkadziesiąt trupów było od razu. Krew, pamiętam, płynęła w rynsztoku jak po burzy, tyle krwi było. Tam jest, zdaje się, do dnia dzisiejszego kamień, jakaś notatka, tablica. Roznosiłem gazetki. Gazetki mieliśmy i medykamenty, bandaże różnego rodzaju.
- Czyli pan pomagał Powstańcom?
Tak. Z początku przyszli do mamy z Armii Ludowej. Co oni chcieli? Mama nawet nie wiedziała, potem dowiedziała się. Dała im jakieś kubły, miski. Potem dowiedziała się, że na Freta bomba trzepnęła i cały sztab, wszyscy zginęli. To nawet historycznie jest [udokumentowane], że wszyscy zginęli. Jest [opisane przez brata]: przed Powstaniem, sierpień, potem barykady. Jest opisane w jego oczach. Tam, gdzie jest: brat Jasio, to znaczy, że ja tam jestem. On sobie pseudonim wziął „Piotr Mniejszy”, ale tu napisał, że „Piotr Mniejszy” to jest Bogusław Radwański.
Na początku chodziliśmy do kościółka na Miodowej, mama chodziła na roraty. Dziwiłem się, że tak wcześnie. Boże! Jeszcze ciemno było, a tutaj na roraty.
Tak. Potem już się nie chodziło. Okupacja, to wiem, że zawsze, solidnie. A potem zniszczyli, nie było. Ksiądz, zapomniałem jego nazwisko, też przychodził, troszeczkę nam pomagał. On w Poznaniu potem umarł. Ksiądz Stolarczyk? Mama udzielała mu lekcji muzyki, ksiądz chciał grać, może chciał kiedyś zastępować organistę. Mam listy od niego.
- Czyli na początku Powstania jeszcze odprawiały się msze?
Tak, ale to na początku, a potem już nie. To bliżej Długiej, tam teraz, zdaje się, niedaleko jest garnizonowy kościółek.
- Jakie pan ma najgorsze wspomnienie z Powstania Warszawskiego?
Było wody pitnej, też był głód. Nie było za dobrze. Pierników nam trochę dali, ale potem już nic nie było. Mama zdobyła trochę mąki, była puszka od konserw, to mama zawsze robiła zacieraczki: woda z mąką i zaciereczki. Potem mój brat Andrzej poszedł z koleżanką dalej (bo tam była jakaś studnia) po wodę. Szrapnel uderzył, zabił na miejscu tę dziewczynę, a bratu włos nie spadł z głowy. A razem kubeł nieśli! To wprost cud w Powstaniu.
Potem zakopywali (kończyło się już Powstanie) lepsze rzeczy. Na podwórku zrobili dziurę i zakopywali tam. Jednocześnie kładli coś z pocisku, że jak ktoś chciałby kraść, mogłoby to wybuchnąć. Byli tacy, co przyjeżdżali po Powstaniu i grzebali wszędzie, żeby ukraść. Podczas Powstania nie było miejsca. Jak się cały dom spalił i mieszkanie, to nasze miejsce to była piwnica. Wszystko zajęte, ale jeden powiedział: „Pani Radwańska, na końcu jeszcze miejsce jest”. Poszliśmy na koniec. Całą dobę było tam ciemno, strasznie ciemno było. Potem [mama] wychodziła, też te zacieraczki – muszę kiedyś zrobić takie zacierki – mąka, woda, troszkę soli i potem kuleczki albo kładzione. Mama była strasznie chuda, nieraz to i zemdlała z głodu. To było wielkie cierpienie. Dorośli jeszcze bardziej cierpieli, przeżywali to, niż dzieci. Dzień przed Powstaniem z kolegami bawiliśmy się w wojsko. Tam były magazyny papieru, bele były drutami szerokimi. Mój brat porobił szable. Wszyscy chcieli być generałami i majorami, pułkownikami. Było jak teraz: 144 generałów jest, a trzy dywizje. Nie będę już komentował. Naprzeciwko był olbrzymi sklep z zabawkami. Ludzie, dzieci poszli tam, żeby wziąć tych zabawek. Jeden pseudo-uczciwy mówi: „Nie, bo przyjdzie właściciel”. Po co właściciel? Nie było właściciela, bo właściciela gdzieś po drugiej stronie Warszawy zabili Niemcy, a tutaj się wszystko spaliło. Trzeba było, żeby dzieci miały zabawki, bo i tak się wszystko spaliło. Był też magazyn farby. Taki był chytry, że beczkę farbki niebieskiej przez całą Miodową toczył, a nie wiedział, że tam była dziurka. Cała Miodowa niebieska się zrobiła. Na co mu farbka?
- W co pan się bawił w czasie Powstania, jakie były zabawy?
Nie bawiliśmy się za bardzo. Tylko czekaliśmy, żeby coś zjeść, chodziliśmy, zaglądaliśmy. Była Basia, też została zabita. Byliśmy bardzo poważni, nie było już w głowie tamto, jak się w wojsko bawiliśmy. Już rzucone wszystko. Brat budował barykady, ja tylko gazetki. Patrzyłem, byłem szczęśliwy, że wszystkie rozdałem gazetki i że mogłem zanieść medykamenty. Miałem osiem lat, ale ciężkie dla mnie były. Byli szczęśliwi ludzie, że coś donoszę rannym. Była Miodowa, ulica Kapitulna, Podwale i od razu Rynek Starego Miasta. Przed Powstaniem, pamiętam, było ogłoszenie, Niemcy napisali: „Zgłosić się wszyscy do pracy w tym i w tym dniu, o godzinie tej i tej”. Poszliśmy z chłopakami zobaczyć, ilu ludzi się zgłosiło. Jeden starszy człowiek zgłosił się tylko. Nikogo nie było. Musieli się wściekać Niemcy. Byłem blondynem, Niemcy mnie jakoś lubili. Jak tramwajem jechałem, było tylko dla Niemców, to:
Komm, Kinder! Na kolana mnie brali, cukierek. Nie byłem strasznie zadowolony, ale nie chciałem robić krzyku, żeby mnie coś złego nie zrobił. Brat w Pruszkowie przechodził. Jak Niemcy zobaczyli, łapali dzieciaki. A on blondyn z niebieskimi oczami, to nic. To chyba gestapo było, z tarczami. Straszne to było. Nie było nawet mowy, żeby się bawić. Bardzo młodzież poważna była, bo ni stąd ni zowąd kolega wyszedł i już trup jest. Z czego mieliśmy się cieszyć? Basia była pochowana na podwórku, pogrzeb był.
Moja siostra była cały czas na placu Narutowicza. Jak Powstańcy zaczęli atakować ten wielki dom (to jest opisane), to nie dali rady, Niemcy byli bardzo mocni. Basia to 1920 rocznik, rocznik naszego świętego. Andrzej – 1928, brat Bogusław – 1933, a ja – 1936 rocznik. Jeszcze Piotruś był, przed wojną zmarł. Była duża rodzina i wszyscy się kochali, jakoś było.
Przed wojną były bardzo dobre warunki, wojna ukróciła, a Powstanie już całkowicie. Mieliśmy na Ordynackiej fortepian, mieliśmy też fortepian na Miodowej. Nie wiem, czy to jacyś nienormalni ludzie, wzięli ten fortepian i przez okno wyrzucili. To było drugie czy trzecie piętro. Fortepian rzucić? Myśleli, że się uratuje czy co? To nie ma co zbierać nawet.
- Co się z panem działo od momentu zakończenia Powstania?
Powędrowaliśmy, wagonami końskimi zawieźli nas do Pruszkowa. Tam cztery dni chyba byliśmy. Potem rozdzielili. Młodych, jak Jędrka, miał szesnaście lat, i Tadeusza, wywieźli do Oświęcimia, a nas wywieźli koło Opoczna, Piotrkowa, w tamtych stronach. Też końskimi wagonami.
Z mamą i z bratem. Wyrzucili nas w szczere pole.
Siostra była cały czas na Narutowicza. Potem też była w Pruszkowie, tylko siostrze się udało, bo to pielęgniarka, rannymi się opiekowała. Przez ten ubiór się uratowała. Miała koleżankę, panią Glińską. Też tułaczkę miała, potem pojechała do Krakowa. W Krakowie otworzyli szpitalik dziecięcy i tam byli lekarze znajomi, co się uratowali, tam była. Potem byliśmy w Krakowie troszeczkę, ale RGO, opieka społeczna (opieka, co oczy wypieka – śmieliśmy się), wzięli nas do Cichego.
Ciche jest koło Czarnego Dunajca, olbrzymia wioska. Jak pogoda była, były piękne widoki. U górali głód był. Bogusław miał cud. Mamy krzyż z Krakowa i mama chciała zdjąć ten krzyż, odkurzyć. Powiedział: „Nie, ciemność! Nie zabieraj krzyża!”. On żyje. Dla mnie to był cud. Tam się wygłodziliśmy. Brat z mamą, żeby mieć coś w żołądku, to parę razy do komunii chodzili, żeby ten opłateczek [dostać]. Górale to tak: jedna miska wielka, to nogi gospodarz Kipta mył (nogi brzydkie miał, bo jakieś krosty), potem w tym się myli i jeszcze jedzenie do tego. To straszne było. Potem mieli Wigilię, poczęstowali nas. Groch z kapustą tylko był i kawałek chleba.
Podczas Powstania chleb był jak skarb. Jak już szliśmy do Pruszkowa, minął sierpień, to jeden piekarz sprzedawał za pierścionek mały bochenek chleba. Potem się wydało, byli niezadowoleni ludzie. On tylko koszyczek miał, biedaczek, przykryty czymś, a tam masę pierścionków, złota.
Koło Opoczna, wieś Klinków. Pierwsza noc to mieliśmy trochę rzeczy, mama miała zimowe palto, to na polu się położyliśmy, spaliśmy na polu. Potem doszliśmy do Piotrkowa Trybunalskiego. Tam mama miała znajomą, ale nam dali skierowanie do wsi Klinków. Tam każdy gospodarz musiał warszawiaka przyjąć. Tam byliśmy: izba koło kuchni, boczna, jakiś magazynek, tam pozwolili nam mieszkać. Była straszna sprawa – w brudzie jęczeliśmy, dostaliśmy świerzbu. Boże! Mama zdobyła lekarstwo, piekło to, cali się mazaliśmy. Mama też. Potem pojechaliśmy do Czarnego Dunajca, Cichego. Tam byliśmy aż do wyzwolenia przez armię radziecką.
Ci Rosjanie, Gruzini, byli bardzo mile ustosunkowani. Przychodzili do mamy, żeby im listy czytała, tłumaczyła, bo mama znała bardzo dobrze francuski i rosyjski, bo kończyła jeszcze za cara, a potem do Odessy pojechała. W Odessie poznała męża. Był pierwszy pocałunek, miłość mojego ojca do mamy. W Czarnym Dunajcu byliśmy u bogatych, ale byli chytrzy strasznie, Kiptowie nazywali się. On przyjechał z Ameryki i zbudował sobie zagrody. Był bardzo chytry. Głodni byliśmy, a brat był na parę tyfusów chory. Po cudzie uratował się, ksiądz przyszedł i górale myśleli, że on umiera. To przyniósł jeden woreczek fasolki, drugi – jakiś groch, bo u nich był taki zwyczaj, jak ktoś umiera. Nie wiem, czy to na stypę, czy na coś. Potem mama znalazła granat z drewnianą rączką i mówi: „Nie ma rozpałki, zima trzaskająca. Żeby to zapalić, może by w piecu będzie lepiej się paliło”. Ale potem tknęło mamę: „A po co? Ta rączka taka miła, gospodarzowi dam, będzie miał do studni”. To uratowało. Potem przyszedł Rosjanin, mówi: „Co wy?”. Za dom poszedł, tylko huk było słychać. Jakby włożyła do pieca, to by straszne było. Jak już uciekali Niemcy, to jeden w kalesonach wyskoczył ze stodoły, nie zdążył. Drogą idę, patrzę: zabity został, leżał roztrzaskany mózg. Strasznie to przeżyłem.
- Jak długo tam państwo przebywali?
Parę miesięcy. Potem do Krakowa, w Krakowie też mieliśmy biedę straszną. Mama była głodna, mdlała z głodu na ulicy. Dopiero brat z Powsinka przyjechał z obozu, siedemnaście lat miał i zaczął pracować. Wszystkie prace brał, przynosił nam [pieniądze]. Pracował na ulicy Kanonicznej. Uratował mamę, nas wszystkich od głodu. Mama z emerytury to mogła kupić ćwierć kilo kapczonej słoniny, jak to mówiła, cukru i ćwierć kilo czereśni. To cała emerytura, oczywiście po ojcu. Tak że głód wycierpieliśmy bardzo duży. W Czarnym Dunajcu też się namroziliśmy, nagłodziliśmy się, straszne było. Jak sobie przypomnę… Teraz młodzież to ma raj.
- Kiedy państwo wrócili do Warszawy?
Z Krakowa pojechaliśmy do Szczecina. Byłem taki chudy! Przyjechała komisja duńska pod tytułem: „Ratujcie dzieci”. Do Warszawy mnie wzięli, zbadali. Zabrali mnie do Danii na trzy miesiące, na odżywienie. Wspaniale. Ludzie bardzo poczciwi, to byli Polacy, co kiedyś wyjechali na emigrację. Do dnia dzisiejszego z nimi utrzymywałem stosunki. Tam już córka zmarła, co ją bawiłem, małe dziecko. Matka zmarła, ojciec zmarł. Miesiąc temu dostałem list, że wszyscy już poumierali. Przeżyłem ich. Jak był stan wojenny, to przysyłali paczki żywnościowe.
Warszawa, 13 października 2011 roku
Rozmowę prowadziła Maria Zima