Janina Junczyk

Archiwum Historii Mówionej

Nazywam się Janina Junczyk, mam osiemdziesiąt pięć lat. Mieszkam w Warszawie na Franciszkańskiej, na bardzo pięknej ulicy.

  • Proszę powiedzieć, gdzie się pani urodziła?

Urodziłam się w Raszynie, w bardzo znanej, historycznej miejscowości pod Warszawą.

  • Proszę powiedzieć nam kilka słów o rodzicach.

Mój ojciec był rzemieślnikiem, był kowalem, prowadził warsztat kowalski. Mama zajmowała się dziećmi, domem. Ojciec na ten czas, kiedy prowadził warsztat – to były lata grubo przedwojenne, 1928 rok – ojciec tworzył w Raszynie tak zwaną elitę. To może w tej chwili śmiesznie wygląda, że mówię, że mój ojciec był kowalem, a [także] mówię, że był elitą wioski. Bo aptekarz, komendant policji, wszyscy rzemieślnicy, między innymi mój ojciec, to była taka elita podwarszawskiej gminy.

  • Co oznaczało kiedyś być rzemieślnikiem?

To było bardzo zaszczytne...

  • Czy trzeba było spełnić jakieś wymagania formalne?

Ależ naturalnie. Mój ojciec swoje jak gdyby świadectwa nauczania zdobywał w cechu. Tam nawet po latach był starszym mistrzem i miał uprawnienia do wychowywania czeladników kowalskich. W tej chwili nawet mówi się, że jest rzemieślników, bo nie ma szkół zawodowych. W tych czasach, lata dwudzieste, trzydzieste, mój ojciec miał u siebie kilku czeladników, których uczył zawodu. Wtedy kowal to była bardzo ważna pozycja w społeczeństwie, bo tam były gospodarstwa, małe gospodarstwa rolne, nie było mechanizacji, był koń, była podkowa, był pług, grabie, były wozy i to wszystko mój ojciec reperował. To była wielka sztuka kowalska, bo nawet mój ojciec robił... Jest taki mostek w Raszynie, gdzie przepływa rzeczka Raszynianka, i tam mój ojciec [zrobił balustradę i konstrukcję metalową].

  • Konstrukcję robił.

Taką konstrukcje metalową robił.

  • A co jeszcze oprócz tego zrobił? Czy może jest coś w Warszawie?

Ojciec, tak jak pamiętam, wspominał, że też brał udział w zdobieniu na Krakowskim Przedmieściu ogrodzenia przy pomniku Mickiewicza. Był jednym z tych, którzy to robili. To nie znaczy, że mój ojciec wszystko [wykonał], ale był w ekipie, gdzie robili jak gdyby wystrój ogrodzenia.

  • Czyli cenionym był kowalem, artystą.

Bardzo był ceniony, bardzo żałuję, że...

  • Ale zatrzymajmy się jeszcze w tym momencie, bo nie powiedzieliśmy, jak on się nazywał.

Mój ojciec nazywał się Jan Rek.

  • I tak z domu nazywa się pani.

Tak jest, tak jest. Wywodził się znad Pilicy, z Tomczyc koło Nowego Miasta. Matka mu zmarła, jak był malutkim dzieckiem, i babcia go wychowywała. Jego ojciec był nauczycielem we dworze w Tomczycach. Tam po prostu uczył dzieci czytać i pisać, to znaczy wiejskie dzieci, bo tak to był wychowawcą dzieci właścicieli dworu. Tak że bardzo, bardzo odległe czasy. Ojciec mnie jako dziecku opowiadał.

  • Wracając teraz do Raszyna. Osiedlił się potem w Raszynie, prowadził swój zakład kowalski i...

I już do śmierci tam cały czas prowadził. Nawet jest wydana książka „Dzieje Raszyna” i w tej książce właśnie jest powiedziane, nawet dość sporo, że mój ojciec był takim szanowanym obywatelem Raszyna.

  • Czy dom, w którym się pani urodziła, mieszkała, jeszcze istnieje?

Tak, jeszcze istnieje. Bardzo się cieszę, bo to jest ślad mojego pochodzenia i tam jest w tej chwili moja córka, [która] prowadzi warsztat, gdzie prowadzi renowacje starych mebli, obrazów. Właśnie takie...

  • Wróćmy jeszcze do początku. Proszę nam powiedzieć trochę o tych czasach przedwojennych, o swoim dzieciństwie. Co zapadło pani w pamięci?

Bardzo dobrze pamiętam mojego dyrektora szkoły.

  • Szkoły podstawowej?

Podstawowej, tak. Szkoły były nie w jednym budynku, szkoły były w różnych budynkach. Na rynku przy kościele była szkoła, tam pewne klasy, już starsze, uczęszczały.

  • Czyli jedna szkoła była w różnych budynkach, różne klasy miały zajęcia w różnych budynkach?

Tak, tak. Ja chodziłam też, to był prywatny dom pana Wilczka, duży parterowy dom i tam też była szkoła. On wynajmował to szkole. To było na ulicy Godebskiego. Znana historia bitwy pod Raszynem.

  • Wróćmy do szkoły. Co zostało pani w pamięci?

W pamięci bardzo mi zostało, że bardzo lubiliśmy chodzić w teren rysować. Tam w miejscowości Puchały były gruzy, rumowisko pałacu (już nie pamiętam, Przeździeckich) i tam chodziliśmy i rysowaliśmy ruiny tego pałacu.

  • Powróćmy jeszcze na chwileczkę do Raszyna. Proszę powiedzieć, kto mieszkał w Raszynie?

Raszyn to był zlepek różnych narodowości. Było bardzo dużo Żydów, Niemców i Polaków. Niemcy mieli najwięcej ziemi. Młyn, właśnie przy moim rodzinnym domu był młyn Langego. Było bardzo dużo Żydów, którzy byli krawcami, szewcami, przeważnie krawcami i piekarzami. Chodziłam do szkoły, to wszyscy byli Polacy, tyle że [różnego] pochodzenia. Ja chodziłam z Żydówką, z Niemcem, ale to byli koleżanki, koledzy moi. Tam była troszeczkę inna kultura, inaczej te dzieci były wychowywane. Na przykład moja koleżanka Żydówka na lekcji religii wychodziła i z innymi dziećmi byli na korytarzu.

  • I nikt nie robił z tego powodu problemów, to było naturalne?

Absolutnie. Zupełnie naturalne, zupełnie naturalne. To w ogóle nie miało żadnego znaczenia.

  • Wiem, że Raszyn jest miejscowością podwarszawską, bardzo blisko Warszawy. Proszę powiedzieć, jak wyglądały kontakty z Warszawą? Czy do Warszawy się jeździło na co dzień, w weekend, po co się jeździło?

Do Warszawy się jeździło tylko po zakupy. Mój ojciec bardzo często jeździł do Warszawy, bo w Warszawie były sklepy żelazne. Ojciec potrzebował materiał do swojego warsztatu, więc jeździł co najmniej raz w tygodniu do Warszawy.

  • Jak wyglądała droga do Warszawy?

[Można było] piechotą do Okęcia, to jest około 3 kilometrów, i w Okęciu już był tramwaj i tam „dziewiątką” czy „siódemką”, już nie pamiętam, do placu Narutowicza. Opaczewska, plac Narutowicza i już się było w Warszawie. Tam innymi tramwajami jeździło się na Marszałkowską. Jeździło się po zakupy. Którejś jesieni ja z tatą i mamą żeśmy jeździli, żeby kupić botki. To było dla mnie ogromne przeżycie, dla takiego dziecka, bo w sklepie przymierzałam takie botki, takie botki. Potem tata nas zaprosił na Marszałkowską na jakiś posiłek. To było ogromne przeżycie. Ja każdej jesieni oczekiwałam, że rodzice mnie wezmą do Warszawy. Już nieważne było, co mi kupią, ale ważne było to, że byłam w Warszawie i że byłam w jakimś barze czy restauracji. To było bardzo skromne. Oczekiwałam tak co roku na jesieni, żeby pojechać z rodzicami. Poza tym jeszcze mój ojciec na czas Wielkanocy, kiedy się w kościołach ubierało groby Chrystusa, to brał mnie i bryczką jeździliśmy na Okęcie i na plac Narutowicza, oglądając groby. To też było wielką atrakcją. Poza tym ze szkoły [jeździliśmy] do zoo, właściwie głównie do zoo i do parku Praskiego. To było dla nas wielką atrakcją, dla dzieci.
  • Jakieś obrazy z Warszawy, które zostały, jak wyglądała Warszawa, jakie wrażenie sprawiała?

Ja byłam dzieckiem, tak że ja się trzymałam za rękę – pamiętam, trzymałam się za rękę – i byłam bardzo ciekawa, ale jednocześnie byłam, jak to dziecko, troszeczkę zaniepokojona. Musiała być z jednej strony mama, z drugiej strony tata. Najbardziej pamiętam kościół na placu Narutowicza, kościół Świętego Jakuba i ulica Marszałkowska, neony. To było coś dla mnie jak dziś dla moich wnucząt kosmos.

  • Czy pamięta pani jakieś większe wydarzenia historyczne, na przykład śmierć Piłsudskiego?

Tak, to pamiętam. Moja starsza siostra pojechała gdzieś na miasto, a myśmy... padał wtedy śnieg – i słońce, i śnieg. Myśmy stali przy szosie krakowskiej. [Pamiętam] tyle tylko, że tam przejechali. Tyle tylko widziałam. Ta szosa była dwukierunkowa...

  • Zatrzymajmy się. Proszę troszeczkę rozwinąć ten temat, kto przejechał, jak to wyglądało?

To był sprzęt raczej wojskowy i na wojskowych podwoziach.

  • Na lawecie.

Tak, tak. Tak przewozili marszałka Piłsudskiego.

  • Dużo ludzi się przyglądało?

Ach… To był po prostu szpaler ludzi z jednej strony jezdni i z drugiej strony jezdni.

  • Czy konie szły razem z orszakiem?

Nie bardzo pamiętam. Zapamiętałam sobie tylko wielkość tego podwozia, tej lawety. Ja byłam jeszcze małym dzieckiem, ale bardzo to pamiętam. Najwięcej pamiętam, że padał wtedy śnieg. Siostra mi potem i rodzice opowiadali.

  • Właśnie, pani nie była jedynym dzieckiem.

Nie, nie. ja byłam piątym dzieckiem w rodzinie i tak się nieszczęśliwie...

  • Jeszcze zatrzymajmy się przy rodzinie. Wiem, że siostra była starsza. Kto jeszcze, proszę wymienić.

Najstarsza siostra, malutka – ja jej nigdy nie widziałam, bo jeszcze mnie nie było na świecie i zmarła. Potem była siostra Helenka, brat Henio, brat Antoś i ja. Ja byłam najmłodszym dzieckiem. Wszyscy żeśmy kończyli szkołę podstawową w Raszynie, ale na tym się kończyła edukacja. Dzieci po siedmiu klasach szli po prostu do warsztatów rzemieślniczych i tam zdobywali swoje zawody. U nas ojciec miał... to znaczy zatrudniał swoich synów, musieli pracować u niego w warsztacie. Siostra chodziła do szkoły, handlówka to się nazywało potocznie, na Opaczewską. Moi bracia też chodzili do jakichś szkół zawodowych na Opaczewską. A ja...

  • Chwileczkę. Do szkół jeszcze dojdziemy, natomiast mamy tutaj duże wydarzenie, czyli początek wojny, 1939 rok. Tutaj proszę troszeczkę rozwinąć.

W 1939 roku to miałam 11 lat, ale już wszystko wiedziałam. I widziałam, że wujkowie przyjeżdżali do nas, do naszego domu i ciągle w niedziele było bardzo dużo w naszym domu ludzi. I mówili coś, co nas bardzo niepokoiło. My, dzieci na podwórku, w ogródkach, też byliśmy zaniepokojeni, bo nasi rodzice, znajomi i wujkowie mówili coś po cichu. Potem zaczęły się nocne dyżury. Mój ojciec był jak gdyby komendantem cywilnych dyżurów i w nocy chodzili po osiedlu Raszyn i dyżurowali. Coś się działo. Nie umiem powiedzieć… Ale to był strach wojny.

  • Pierwszy kontakt, pierwsza bomba, pierwszy samolot? Kiedy się zaczęły naloty?

Naloty zaczęły się na Okęcie. Tam była fabryka samolotów, tam zaczęły się pierwsze naloty. Te naloty były najgorsze i huk samolotów. Już [wtedy] wiedzieliśmy, że lecą bombardować Okęcie i Warszawę.

  • Jak Warszawę bombardowali, jak to z perspektywy Raszyna można było zaobserwować?

Doskonale. Bo wieczorem… po prostu myśmy, dzieci, nazywali to, że „rozstawiali żyrandole”, czyli gdzieś na niebie były świecące kule, takie żyrandole. Jak teraz widzimy, jak są rakiety, race, ale to było po prostu wiszące.

  • Czy to mogły być światła obrony przeciwlotniczej?

Nie, nie, służyły [do oświetlenia] samolotom miejsc, które miały być bombardowane.

  • I to było oświetlane przez Niemców.

Przez Niemców, tak. Już widzimy, już na podwórze z tatą wychodziliśmy: „O, już zaczynają »żyrandole« rzucać”. To wiadomo, że zaraz będą bombardowani.

  • Czyli jakieś race na spadochronach, które oświetlają...

Ja tak z technicznego punktu widzenia to nie umiem tego powiedzieć. Po prostu [pamiętam to] jak dziecko. Tata mówi: „Już »żyrandole« świecą, będzie zaraz bombardowanie”.

  • Ile trwało to bombardowanie?

Różnie. Jedna eskorta samolotów, odchodzili, potem druga.

  • Do którego momentu? Czy to trwało miesiąc…

Codziennie były te bombardowania. To nie były długie, półgodzinne czy ileś. To było bardzo krótko.

  • Ale ile trwało w sumie bombardowanie Warszawy, jak pani pamięta?

Do momentu, kiedy Niemcy weszli do Warszawy.

  • Proszę nam o tym opowiedzieć.

Myśmy z Raszyna, ponieważ to była główna szosa krakowska i przez tą szosę krakowską Niemcy parli na Warszawę, więc myśmy w 1939 roku wszyscy musieli opuścić te domy, które były przy szosie. Żeśmy na Rybie, Jaworowe, Opacz, Michałowice wszyscy uciekali. Była jeszcze taka pora... Zresztą w promieniu dziesięciu kilometrów wszyscy się znali. Wiadomo było, że jak będzie bombardowanie, trzeba uciekać. A już jak Niemcy wchodzili, to Raszyn był kompletnie wyludniony. To trwało kilka dni.

  • Czyli po kilku dniach wszyscy wracali.

Tak jest. Zostawali tylko Niemcy, to znaczy ci koloniści, mieszkańcy Raszyna. Oni zostawali. Oni właśnie wychodzili, witali Niemców i od razu się od nas oddzielili. Nawet i Żydzi też witali. Chodziło o język. Żydzi umieli porozumieć się po niemiecku z Niemcami. Ale oni nie byli społecznością, która witała ich z radością, absolutnie nie, tylko właśnie ci koloniści, Niemcy. U nas na przykład, jak wspomniałam, obok był młyn, była kamienica Langego, Schwartza. Oni całymi rodzinami witali niemieckie wojska.

  • I zaczęła się okupacja.

Zaczęła się okupacja.

  • Co się zmieniło?

Bardzo dużo się zmieniło. Strach. Strach przed Niemcami.

  • Byli obecni w Raszynie, były jakieś posterunki?

Ależ naturalnie, tak, tak. Przy kościele w domu parafialnym na plebanii był szpital.

  • Jaki szpital?

Niemiecki szpital. Tam przywozili z Warszawy, bo Niemcy też ginęli. Przywozili do Raszyna, do plebanii. Tam był szpital dla Niemców. Poza tym natychmiast oddzielili się od nas Niemcy. Od razu było wiadomo, że oni podpisywali tak zwaną folkslistę, tak że to byli już folksdojcze. Po prostu zaczęliśmy się ich wszystkich bać.

  • Co stało się z ludnością żydowską?

Było bardzo dużo w Raszynie. Straszne. Ja pamiętam, że u nas w domu były okiennice, które się zamykało od frontu domu. Ojciec zamykał te okiennice, bo musieliśmy mieć zamknięte, i pamiętam, robił dziurki, szparki, żeby po prostu było widać, żebyśmy wiedzieli, co się dzieje. Na wozach chłopskich wszystkich Żydów wywozili. Część Żydów nawet nie dojechała do getta, tylko gdzieś na Okęciu – ja już tak to określam jak dziecko, jak dziecko wtedy widziałam. Mówili, że na dołach, gdzieś na stawach, tam część Żydów już zamordowali, po prostu ich pozabijali. Dużo Żydów uciekło na pobliskie wsie. Nawet kilku się uratowało. Tak wszystkich, wszystkich zostawili, cały majątek, tyle co mogli włożyć na te wozy. Ja pamiętam do tej pory widok na wozach, dzieci, moje koleżanki, jak ich [wywożono].

  • Wywieźli Żydów do Warszawy, w kierunku Warszawy do getta?

Tak jest.
  • Proszę powiedzieć, czy jeździła pani do Warszawy w czasie okupacji?

Ja już po skończeniu szkoły powszechnej chodziłam do szkoły, do żeńskiego gimnazjum handlowego na ulicę Złotą 14, tam gdzie teraz jest Pałac Kultury. Ja codziennie dochodziłam do Okęcia i tam tramwajami dojeżdżałam do szkoły. Właśnie [tam] widziałam, jak prowadzili grupę Żydów do pracy. Okrutny był ten widok dla takiej panienki jak ja. Miałam 14 lat. Poza tym wchodziło się do tramwaju, to jak najdalej, bo pierwsze rzędy były przeznaczone dla Niemców i było Nur für Deutsche. Byłam świadkiem... to znaczy [byłam] już po egzekucji, jak była egzekucja Polaków na Okęciu, to w prywatnym domu.

  • Coś więcej proszę nam opowiedzieć o tej egzekucji, skąd się wzięła egzekucja, Niemcy nagle wpadli czy coś?

Nie znam tej historii. To byli po prostu przywiezieni, przywiezieni młodzi ludzie pod mur i tam byli rozstrzelani. O tym fakcie mogę powiedzieć. Ale kto to był, co, to tylko opowiadali ludzie. „A, to młodzi chłopcy, po osiemnaście, po dziewiętnaście lat mieli”. No i też byłam dosłownie w kilka minut po egzekucji, która odbyła się róg Alej i Marszałkowskiej, gdzie teraz jest duży hotel. Tam jest „ściana śmierci” chyba do tej pory...

  • To byli rozstrzelani ludzie złapani podczas łapanki?

Nie, nie, nie. To byli...

  • Czy to zaplanowana egzekucja?

Najprawdopodobniej, bo były afisze, które mówiły, że tacy i tacy będą rozstrzelani. Że oni z podziemia, że to są bandyci. Nawet (nie pamiętam nazwiska) jeden z młodych chłopców z Raszyna był na tej liście i też był rozstrzelany. Ponieważ ja chodziłam do szkoły na Złotą, więc na Marszałkowskiej wchodziłam do tramwaju i tramwaj naturalnie [jechał] po maleńku i wszyscy płakali, krzyczeli. To było już po egzekucji. Już były zabrane natychmiast ciała. Tylko były...

  • To była oczywiście jakaś konspiracja, to byli chłopcy, którzy działali w konspiracji...

Tak, z całą pewnością.

  • Kiedy pojawiły się takie sytuacje? Czy to był już 1939, 1940 rok?

Nie, nie. To był już 1940, 1941 rok. Już wtedy kiedy opanowana była cała Polska okupacją niemiecką. Wtedy zaczęły się łapanki, „budy” i trzeba było się chować.

  • Czy jakiś przypadek z łapanką przeżyła pani?

Tak, tak, tak. Wychodziłam ze szkoły i w bramie, bo były długie bramy, wychodziłam i młodego chłopca, młodego, takiego kawalera… Pamiętam, że miał jesionkę, jak to kiedyś się mówiło, w jodełkę. Był bardzo w tej bramie bity. Ja naturalnie cofnęłam się do szkoły i wtedy była łapanka. To na każdym kroku widziało się.

  • Co pani bracia robili wtedy?

Moi bracia chodzili do szkoły zawodowej, ale przeważnie ojciec ich zatrudniał w swoim warsztacie. Oni, jak ja pamiętam (bo ja byłam dziewczynka, to troszeczkę inaczej na to patrzyłam), to byli chłopaczyska, które się interesowali i gdziekolwiek coś się działo, to oni tam biegli, bo to dla nich była jakaś okrutna, ale jakaś przygoda młodych chłopaków. Ale moi bracia nie należeli do żadnej partii, podziemia, nie. Tak jak mój mąż, [kiedy] był w wieku moich braci, on już mając pewnie piętnaście lat, już zaciągnął się do Armii Krajowej.

  • Skąd pani o tym wie?

To mi mąż opowiadał.

  • Skąd pochodził pani mąż?

Mój mąż mieszkał... to był Raszyn. Tylko to był Raszyn nie przy samej szosie, tylko w głębi, z kilometr od szosy.

  • Czyli znaliście się wcześniej.

Ach tak. Był kolegą moich braci, razem chodzili do szkoły, byli kolegami.

  • Też się ze sobą stykaliście w tym okresie...

Tak, tak, tylko on mnie wtedy bardzo lekceważył, bo ja miałam wtedy 14 lat, a on miał 19. Przychodził do moich braci, opowiadali sobie różne przygody wojenne, okupacyjne, ale ciągle nie było wieczora, nie było dnia, żeby się gdzieś nie uciekało. A to w jakąś kapustę, a to w zboża. Już jak przychodził wieczór, to młodzież już z domu uciekała, bo może być łapanka. Jeden z moich braci z takiej łapanki został wywieziony. To było po kapitulacji Powstania Warszawskiego.

  • Nie przeskakujmy tak daleko, do Powstania jeszcze dojdziemy. Jesteśmy w okresie okupacji. Proszę jeszcze powiedzieć, jak wyglądała szkoła w czasie okupacji, co to była za szkoła, bo mogły być szkoły tylko zawodowe...

W Raszynie była tylko i wyłącznie szkoła powszechna.

  • Ale później po szkole powszechnej.

To trzeba już było jeździć do Warszawy.

  • Jakie szkoły były wtedy w Warszawie?

Ja chodziłam do żeńskiego gimnazjum, były zawodówki, były komplety. To już były nauczania podziemne, że tak powiem.

  • W jakim stopniu się pani spotkała z tym?

Nie, nie. Ja tylko wiedziałam, że są takie szkoły. Ale to były szkoły dla... była taka wydzielona jak gdyby elita. Tam ludzie, jak to się mówiło, z lepszych domów swoje dzieci organizowali, bo to byli nauczyciele, dyrektorzy. Oni organizowali dla swoich dzieci komplety. To przeważnie byli ludzie, którzy byli zaangażowani już w walce podziemnej.

  • A oprócz świadomości czy w jakiś sposób się pani spotkała z ruchem oporu, z tym podziemiem podczas okupacji?

W szkole mojej w gimnazjum był profesor od materiałoznawstwa. Przychodzimy któregoś dnia i mówią, że pan profesor jest aresztowany. Dzieciom nic się nie mówiło. Wiem tylko, że była sala konferencyjna i w tej sali konferencyjnej odprawiały się na różne okoliczności świąt msze święte. Wiem tylko, tak jak dzieci, że specjalnie żeśmy się modlili właśnie za tego profesora.

  • Czy można było dostrzec w Warszawie w jakiś sposób ten ruch oporu, na przykład napisy na ścianach?

Ależ naturalnie.

  • Prasa podziemna. Czy coś takiego dochodziło do pani?

To znaczy… Czasem w domu... ojciec dostawał jakąś bibułę, ale to z rąk do rąk przechodziła. Ale sama osobiście nie miałam…

  • Ale czy efekty może małego sabotażu, pisania po ścianach różnych napisów, czy coś takiego pani pamięta?

Ja nie byłam w tym... Ale to się widziało. Wszystkie ściany były obmazane, chodniki, tak, tak. Miałam taki sklep na Żelaznej… Bo nie wolno nam było uczyć się ani historii, ani geografii. To były przedmioty... przedmiot roboty ręczne. Naturalnie coś się trzymało w ręku, ale to była lekcja albo historii, albo geografii. Na przykład geografia – na Żelaznej był sklep, to był sklep z mydłem i powidłem. Tam były takie mapki zupełnie puste, tylko z konturami, no i na tych mapkach żeśmy się uczyli. Nasza szkoła była w porozumieniu z tym panem ze sklepu. Pokazywało się tylko legitymację i wtedy dopiero nam sprzedawał mapki.
Najokrutniejsza rzecz, jak już były mury getta. Ja musiałam przechodzić obok tych murów. To było na Żelaznej, Chmielna, Platynowa. To było okrutne. Albo była wielka cisza za murami, albo był jęk. W kikutach domów często pokazywała się jakaś twarz. To było ogromne przeżycie.

  • Potem powstanie w getcie i likwidacja getta.

Ja już nie umiem o tym opowiedzieć, bo ja miałam nakazane… Albo ojciec po mnie wychodził na Okęcie i mnie przyprowadzał do domu, no i pewnych rzeczy nie mówiło się na ten temat w domu.

  • Ale czy widać było łunę znad Warszawy palących się domów w getcie?

Tak, ależ naturalnie. Zawsze była łuna nad Warszawą. A już jak było Powstanie Warszawskie…

  • Na razie zatrzymajmy się w getcie. Mamy 1943 rok, jest getto likwidowane.

Tak.

  • W momencie zlikwidowania getta coś się zmieniło w Warszawie?

Nie, to było takie cmentarzysko, bo tam ani ludzie nie wchodzili... to było jedno wielkie cmentarzysko. Gruzy i cmentarzysko.

  • Mamy okres przed Powstaniem. Czy czuć było, że Powstanie się ma rozpocząć, czuć było napięcie?

Ja [zapamiętałam] w ten sposób, że w szkole to zawsze nas wypuszczali czy wcześniej, czy powiedzieli: „Uważajcie, wracajcie szybko do domów – czy – rodzice po was wychodzą”. Przeważnie ja chodziłam z panienkami (bo to się tak mówiło) z okolicznych ulic, jak Złota. Kilka nas było, które żeśmy tam dojeżdżały. Ja byłam z koleżanką drugą, dwie tylko żeśmy były dziewczynki z Raszyna w tej szkole. Rodzice na zmianę po nas wychodzili na Okęcie.
  • A rozpoczęcie Powstania Warszawskiego. Jak pani to zapamiętała?

Ja zapamiętałam tylko wielki strach. Atmosfera w domu, rozmowy rodziców, bracia się natychmiast... to znaczy nie było ich w domu. Mnie się nic nie mówiło, bo to jest tak, że dzieciom mało się mówiło. Tylko wrażenie moje, atmosfera w domu, rozmowy, wchodzenie do pokoju, „nie wchodźcie”, ktoś przychodził, sąsiad, stolarz, jakiś inny krawiec. I te rozmowy rodziców. Nawet i kobiety – tak jak moja mama też zawsze była wypraszana. Tylko mężczyźni między sobą rozmawiali.

  • Czy coś było widać, słychać znad Warszawy?

Naturalnie. Przed naszym domem była ławeczka. Tam wszyscy przychodzili na takie rozmowy. Pamiętam, że dużo z Raszyna osób było w Warszawie w tym czasie, zaskoczeni w ogóle Powstaniem. Wiem, że mężowie, żony i wszyscy wiedzieli. A to pani Lipińska nie wróciła, pojechała po zakupy, a to ktoś tam jeszcze. Wszyscy oczekiwali, wszyscy się pytali, czy już są, czy są bezpieczni. Ja akurat miałam wakacje, więc szczęśliwie byłam w domu.

  • Czyli szkoły nie było. Czy w którymś momencie...

Nie no, skończyły się wakacje i już koniec ze szkołą, bo zbombardowana była Warszawa, już nie było. Już nie było w ogóle wejścia do Warszawy.

  • Czy przez Raszyn przechodziły jakieś wojska, jechały do Warszawy w tym czasie?

Tak, tak. Pierwszy dzień jakoś jeszcze wszyscy w Raszynie byli, ale już następne dni, to ci wszyscy, co mieszkali przy szosie głównej, krakowskiej, wszyscy żeśmy się wynieśli, dlatego że stacjonowali Niemcy. Na przykład w naszym domu, bo był taki okres, że padał deszcz, było zimno, wiec wszystko – krzesełka popalili, dokumenty popalili. Bo tam stacjonowali, tam spali [okupanci]. Najgorszej żeśmy się bali „ukraińców”. Oni stali, ale zmieniali się. Potem, już po iluś dniach Powstania, żeśmy wszyscy wrócili do domów, bo już ich nie było.

  • Jeszcze mam jedno pytanie. Czy w którymś momencie zetknęła się pani z Niemcem? Czy była jakaś sytuacja, w której pani otarła się o śmierć, czy areszt?

Było tak, że jak już ludzie z Warszawy wychodzili i były przy szosie rowy melioracyjne i ogromne drzewa, i tam ludzie z Warszawy na tych rowach leżeli, poranieni, opuchnięci, w strasznym stanie.

  • To byli cywile?

Cywile, cywile, cywile z dziećmi. Przyjeżdżały „budy”, ale [brali] młodszych, tych chorych zostawiali. Bo oni nawet nie poszli ani do Pruszkowa, ani do Żarowa, gdzie stamtąd ich wywozili, bo to byli ludzie tak chorzy i tak zmordowani, że tylko patrzeć, jak powymierają.

  • Proszę nam jeszcze powiedzieć, co to byli za ludzie, skąd oni się wzięli?

To była cywilna ludność z Warszawy, cywilna ludność.

  • Skąd ona się tam wzięła?

Z Warszawy, z Ochoty. A na Ochocie przecież był słynny Zieleniak, gdzie straszne rzeczy się działy. Ludzie... najprościej, najłatwiej im było [iść na] Okęcie, Raszyn i tutaj do pobliskich miejscowości. Ale oni już nie mieli siły.

  • Oni sami wyszli czy zostali wypędzeni?

Sami, sami wyszli, bo już była kapitulacja i sami wyszli. Prawdopodobnie Niemcy ich wypędzali, bo wtedy zaczęło się palenie domów w Warszawie. Podlewane to było...

  • Czyli po kapitulacji jeszcze widziała pani, jak palą Warszawę, tak?

Ależ naturalnie. To była czarna ściana. A na tych polach była spalenizna po prostu. Papiery, wszystko spalone jakieś, pył na polach był, a tak to była ściana – była jedna czarna ściana dymu. Za tym była Warszawa.

  • Wiemy, że z jednym z ludzi, który poszedł do Powstania, był wtedy pan Henryk...

Tak, tak, ale oni byli gdzieś na Okęciu. Nie znam szczegółów. Byli na Okęciu i wycofali się stamtąd. Nie znam szczegółów, jak to [dokładnie było]. Może tyle wiem, że jak mój starszy brat wrócił, okropne to było, ale wrócił z wszami. Miał po prostu wszędzie wszy. Wiem, że mama wyniosła dużą miskę i to wszystko było spalone.

  • Co było spalone, proszę rozwinąć temat.

Z ubraniem. Ta ludność cywilna z Warszawy to właśnie tacy ludzie byli, leżeli na rowach. Moja mama gotowała gary zup i w ten sposób... nie tylko moja mama, wszyscy. Ludzie brali do domów warszawiaków, oni gdzieś szli, szukali swoich znajomych, swoich rodzin. Ten moment, jak na rowach leżeli wypędzeni z Warszawy ludzie, był okropny, tego nigdy nie zapomnę. Małe dzieci, wózki poszarpane, toboły. To trwało kilka dni. Potem Niemcy robili obławy i jedną z tych obław, bo leżących ludzi nie ruszali, szukali tylko młodych… Do mojego ojca do warsztatu wpadli, żeby się pochować. Tam jeden brat uciekł dalej, a drugi brat po prostu [siedział] na ubikacji, na podwórzu. Wszystkich chłopaków zgarnęli i wywieźli... Moja mama miała wiadomości, że wywieźli ich do Pruszkowa, ale tylko na jedną noc. Potem z Pruszkowa budami wywieźli ich w nieznanym kierunku. Wtedy bardzo polowali też na Cyganów, tak że tam byli Cyganie, Polacy. Wywieźli i bez śladu zginęli. Moja mama zawsze jeździła...

  • Oni nie walczyli w Powstaniu, nie byli w Powstaniu?

Nie, nie. To znaczy mój [brat] jeden i drugi gdzieś tam byli. Jeden z nich był na polach, tak jak Okęcie, i powiedział, że wyszli po pomidory i już nie mieli powrotu. Ale oni byli z własnej wolnej ręki. Oni nie byli zorganizowani w żadnym związku, w jakimś podziemiu.

  • A kto z Raszyna był zaangażowany?

Z Raszyna był Tadeusz Brzeszczak i mój mąż Henryk Junczyk.

  • Przyszły mąż.

Przyszły mąż, tak. Oni już od młodości, od czternastego czy piętnastego roku już należeli do ZWZ, coś takiego, potem AK. Tyle mąż mi opowiadał, zresztą jest to w dokumentach.

  • Składali przysięgę.

Składali przysięgę i mój mąż mi opowiadał, że składał przysięgę przed księdzem Ołdakowskim. On też jak potem...

  • To był ksiądz z Raszyna?

Z Raszyna tak.

  • A proszę opowiedzieć o okolicznościach, jak to wyglądało, ta przysięga?

Wiem, że... takie plotki chodziły, że tak powiem, że ksiądz Ołdakowski... swego czasu przyjechali Niemcy i go aresztowali. Wszyscy mówili, że ksiądz Ołdakowski był zaangażowany w jakąś działalność podziemną. Jednocześnie był moim nauczycielem od religii.

  • Oni go aresztowali. Ale potem ci, których zaprzysięgał, poszli walczyć w Powstaniu?

Tak, tak. No właśnie...

  • Proszę opowiedzieć, jak oni poszli, poszli z gołymi rękami czy mieli broń?

Ja o tym nic nie wiem. Mąż miał dwadzieścia jeden lat, a ja miałam szesnaście, ja nie byłam jeszcze ani jego koleżanką, nic. Tylko wiem, co się opowiadało w domu, co bracia mówili.

  • Gdzie walczył?

Walczył w Śródmieściu. Hoża, Wilcza, Emilii Plater, tutaj walczył. Zresztą to jest opisane w książce Batalionu „Zaremba-Piorun”, bo [mąż] należał do tego batalionu, a do [kompanii] „Jury” (taki był pseudonim). A sam miał pseudonim „Sokół”.

  • Coś może opowiadał z Powstania?

Mój mąż... to był taki czas, że nie można było dużo opowiedzieć, raczej nie opowiadał, nie robił z siebie bohatera. Jak moim wnukom opowiadał, to zawsze takie śmieszne rzeczy, opowiadał w formie żartu. Nigdy się nie popisywał swoją walecznością. Może dlatego, że nie wolno było mówić.
  • Opowiadał o jakichś znajomych, których stracił w Powstaniu?

Miał kolegę, Stasio Ester, z którym potem razem należeli do środowiska kombatantów.

  • Ale jeszcze wróćmy do Powstania. Na pewno musiał opowiadać jakieś historie z Powstania, może był świadkiem czegoś, coś co zapadło w pani głowie?

Może ja powiem, może to troszeczkę będzie niepoważne na te opowiadania, ale opowiadał mi kiedyś taką historię, jak jest na barykadzie i widzi, że leci łączniczka. I strzał, łączniczka pada. Jego obowiązkiem było teraz ją ściągnąć. Koledzy go w jakiś sposób zabezpieczali Ściągnął dziewczynę za barykadę, ale dziewczyna krwawi, trzeba pierwszy opatrunek. Ranna była w udo, tuż przy pachwinie, więc trzeba było jakoś odsłonić tą ranę. Mój mąż, już jako poważny małżonek, jak mi opowiadał, mówił: „Słuchaj, jak ja się wstydziłem…”. Dziewczyna odwróciła głowę, bo prawdopodobnie była również zawstydzona: „I ja sam, bo musiałem jej coś zdjąć, dostać się do tej rany – mówi – tak mi to nieudolnie szło”. Mówił, że bardzo, bardzo był zawstydzony. Bardzo mnie to, że tak powiem, może nie tyle rozśmieszyło, ale to jest przykład jakiejś kultury, i dziewczyny, i mojego męża, że uszanowanie intymnych miejsc kobiety.

  • Czy coś jeszcze opowiadał. Czy był tylko w jednym miejscu, na Hożej, na barykadzie, czy przemieszczał się po Warszawie?

Tak, tak, ale głównie w Śródmieściu. Przechodzili, bo opowiadał, że kamienica przy kamienicy – tam były po prostu przejścia z kamienicy do kamienicy.

  • Jak ludzie reagowali na to przejście.

Czasem mówił, że spotykali się nawet z niechęcią ludzi cywilnych. To znaczy byli im bardzo serdeczni, ale mówili: „Ludność cywilna ginie. Nie wiem, czy to potrzeba. Czasem – mówili i wy, chłopcy młodzi, musicie zginąć, i my”. Opowiadał też o zaopatrzeniu. Ponieważ oni... gdzieś był zakład mleczarski, był jakiś browar Haberbuscha, więc oni stamtąd jakąś żywność mieli. Ale musieli się tym podzielić również i z ludnością cywilną. Bardzo o to dbali zresztą, żeby dać ludności cywilnej też jakieś pożywienie.

  • Do końca walczył w Powstaniu?

Tak, do końca. Potem chyba 3 października, tak na początku października 1944 roku, jak już była kapitulacja, to żołnierzy, bo oni byli żołnierzami, wywieźli do Ożarowa i stamtąd do stalagu, w Lamsdorfie bodajże.

  • Czy coś opowiadał o tej podróży?

Opowiadał, tak. Jak umierali kalecy. Głównie umierali na tak zwaną czerwonkę z powodu złego odżywiania. Jak umierali, to najgorsze było, że musieli po prostu jechać z nimi jakiś czas. Potem ich zwyczajnie musieli stamtąd usunąć. Tak, to było okrutne. Mówił, jak w pociągach, w podłodze robili dziury i chorych po prostu przewlekali do dziury, bo oni byli chorzy, ciągle z nich coś leciało. Te dziury były dla nich taką ubikacją. Na przystankach Niemcy robili przegląd, gdzie którego wyrzucać, który już nie żył. To dla niego – bo to koledzy z jednej barykady – to było okrutne, jak oni umierali na czerwonkę.

  • Potem dojechali do obozu i w obozie...

W obozie byli traktowani jak żołnierze. Czasem brali ich na wykopy, kopali rowy. Mój mąż mówił, że zawsze się zgłaszał, bo po drodze gdzieś coś tam zdobył do jedzenia. Ale młodzi, silni, więc jakoś nie chorował. W kopaniu rowów wszyscy liczyli, że on coś przyniesie do jedzenia. Poza tym podrzucali też i cywilni ludzie jakieś produkty. Tak że on był takim zaopatrzeniowcem. Nawet mam zdjęcie z tego obozu, jak z kolegą przed obozem jest.

  • Proszę opowiedzieć o momencie, kiedy został wyzwolony.

Ten obóz był wyzwolony przez Amerykanów. Potem wcielił się do armii Andersa. Byli, jakby to powiedzieć, na wakacjach, żeby tym młodym chłopakom zdrowie troszeczkę podratować. Potem był w sztabie ochrony generała Andersa.

  • Widywał się z generałem Andersem?

On był w jego sztabie, on był zawsze obok Andersa.

  • Ochraniał Andersa.

Tak, był w ochronie. Opowiadał kiedyś taką historię, że miał akurat służbę, jak generał był w teatrze. Siedział w loży i w pewnym momencie przychodzi młoda, piękna kobieta, że do pana generała. Naturalnie mąż mówił, że kazał jej odejść, w ogóle nie ma żadnego wpuszczania. I ona powiedziała, żeby powiedzieli generałowi. Ja w tej chwili zapomniałam, to była aktorka. Ona potem była drugą żoną generała Andersa, ale w tej chwili zapomniałam jej nazwiska. Generał naturalnie wyszedł i powiedział, żeby tą panią wpuścić do loży. Naturalnie pani pogroziła mojemu mężowi i bardzo się bał, że może mieć jakieś konsekwencje, że nie wpuścił damy do loży. Ale nie, dostał pochwałę za to.

  • Jak się odnajdywał we Włoszech?

Dobrze się tam odnajdywał. Młody chłopak, cudowny kraj, służba honorowa przy generale. To był dla niego czas jak gdyby zapłaty, nagrody za jego uczestnictwo i bojowość w Powstaniu. Ale chciał jednak przyjechać do rodziców, do domu, do Polski. Zgłosił swój akces do tego, żeby wrócić. Wracał przez Anglię. Tam proponowali mu, żeby został w Anglii, ale powiedział, że nie, i przyjechał. Przyjechał bardzo piękny mężczyzna w uniformie wojskowym, kurteczka, oliwkowy kolor i czarny berecik. Wtedy się zaczęło moje zainteresowanie tym młodym mężczyzną. Ale potem zaczął się gorszy czas, bo był źle widziany, nie tyle w społeczności, co przez pewne grupy ludzi, którzy byli w urzędach, na urzędach, że tak powiem. Sporo miał kłopotów. Pracował w Państwowej Wytwórni Papierów Wartościowych.

  • To już w momencie, kiedy się poznaliście, kiedy byliście po ślubie, tak? Proszę nam opowiedzieć o tym momencie, kiedy to się wydarzyło, jak to się wydarzyło. Wrócił z Anglii i…

Wrócił z Anglii i w takich prowincjonalnych osiedlach punktem kultury jest kościół, ponieważ myśmy należeli do chóru kościelnego i tam były te spotkania. Naturalnie mąż musiał zdjąć swój mundurek, bo za bardzo był rozpoznawalny. Co niektórzy jego koledzy mieli inne poglądy polityczne. Nawet nie będę wymieniała tu nazwiska [kolegi], który bardzo, że tak powiem, groził mężowi. On prawdopodobnie przyczynił się do tego, że mąż był trochę prześladowany.

  • Represje go dotknęły, ale urzędowe, czy to były raczej szykany przez osoby cywilne?

Ja dłuższy czas nie wiedziałam o tym, ale mój mąż dzwoni do mnie i mówi: „Słuchaj, ja dziś późno przyjadę, bo mam pracę, muszę zostać w pracy”. Tymczasem wychodząc z Państwowej Wytwórni Papierów Wartościowych... przed tym dostawał pismo z RKU. Do mnie mówi: „Wiesz co, dziś jadę do RKU”. Kiedy wychodził z pracy, podjeżdżało auto, jeden pan zapraszał go do auta i [mąż] był przesłuchiwany w pałacu Mostowskich.

  • Czyli ubecja go po prostu…

Ubecja tak, tak.

  • Bezpieka, powiedzmy.

Tak, tak. To już dawno, to już wtedy kiedy mamy wolną Polskę, to mi wtedy opowiadał o tej represji. Całymi godzinami zostawiali go w pokoju z pistoletem na stole, całymi godzinami. On tak siedział. Potem już do tego RKU nie dostawał zawiadomień, tylko dostawał na prześwietlenie płuc, bo to była taka akcja, zresztą bardzo chwalebna akcja, że prześwietlali. Ludzie byli zmęczeni po wojnie, chorzy. Ciągle dostawał [skierowanie] na prześwietlenie płuc. I właśnie jak szedł na to prześwietlenie, znowu był zabierany na przesłuchanie.

  • W którym momencie jest ślub i co się dzieje? Wracamy cały czas do tego, jest chór, tam w chórze się poznaliście bliżej...

Tak jest. W 1947 roku, 27 grudnia, wzięliśmy ślub i mieszkamy cały czas w Raszynie. Mieszkamy w domu moich rodziców. Tam już zaczynają się, już do nas przychodzą przebrani ludzie po cywilu, do rodziców mojego domu, ale to przeważnie nie w naszej obecności. Myśmy gdzieś tam [chodzili] na spacer czy jeździli rowerami, czy do kościoła. Przychodzimy do domu, już nie dochodząc do domu, nam mówią, że u Reków, czyli u moich rodziców, robili rewizję. Jakieś kilka godzin musieliśmy nie wchodzić do tego domu. Potem mama czy ojciec wychodzili i mówili: „Chodźcie, już nic się nie dzieje”. Tych rewizji było bardzo dużo u moich rodziców. U moich rodziców, tam gdzie razem z mężem mieszkaliśmy.

  • Mieszkaliście tam do którego momentu?

Tam się urodziła córka Ewa i miała roczek, jak mąż dostał z Wytwórni mieszkanie, właśnie na tym osiedlu, na Franciszkańskiej, gdzie mieszkam. Dostał mieszkanie, dla pracowników budowali.
  • Za chwilę się zapytam, jak wyglądała wtedy Warszawa, ale jeszcze proszę powiedzieć, kiedy pierwszy raz pani przyjechała do zburzonej Warszawy?

Do zburzonej Warszawy przyszłam z mamą. Ponieważ na ulicy Smolnej...

  • Kiedy to było?

Wtedy kiedy już nie było Niemców, już po kapitulacji. Wtedy wszyscy szli do Warszawy, szukali swoich znajomych, ale też i tak niechlubnie, bo przyjeżdżali również na grabież, też rabowali. Ja z moją mamą przyszłam na ulicę Smolną, bo tam mieszkał z rodziną mojego ojca kolega. Nazywał się pan Sitek. Miał dwie córki starsze ode mnie. Jedna z nich zginęła w Powstaniu, bo była czynnym żołnierzem, a drugą wywieźli. Żeśmy tam poszli, że może coś w tym mieszkaniu zastaniemy, jakieś ślady, co tam jest. Jak żeśmy weszli do tego mieszkania, tam prawdopodobnie był punkt sanitarny, bo wszystko było ponakrywane białymi prześcieradłami. Te prześcieradła były strasznie okrwawione. Myśmy z mamą tam zajrzały i z powrotem przyszłyśmy piechotą do Raszyna.

  • Jak ta Warszawa wyglądała?

Okrutnie wyglądała ta Warszawa. Ja dosłownie trzymałam się mamy. Były ogromne, do pięter nawet, gruzy z kamienic. Przez te gruzy prawdopodobnie Powstańcy i ludność warszawska... takie były tunele. Straszny zapach. Pamiętam, żeśmy przechodziły koło apteki. Te wszystkie chemikalia... to był straszny zapach. Naturalnie widziałam też, że w bramach na Grójeckiej w niemieckim mundurze leżał człowiek. Nie wiem, czy to był Niemiec. Okropne. To już było w rozkładzie.

  • Coś się działo w Warszawie wtedy czy tylko ludzie przechodzili?

Cisza. Ludzie tylko przechodzili. Ludzie z tłumokami przechodzili.

  • Nikt nie mieszkał w Warszawie?

Nikt absolutnie nie mieszkał. Był jeden wielki cmentarz ciszy i gruzy – straszne, straszne gruzy. Tylko gdzieś na ściance karteczki poprzylepiane, że „szukam ciebie, jestem tu”, „gdzie jesteś, daj znać”. Takie było tylko porozumienia wtedy.

  • Potem się zaczyna odbudowa Warszawy. Jak to wyglądało?

Jak na przykład przez Raszyn przejeżdżała furmanka za furmanką i wywozili gruz. Potem ludzie – nie wiem, skąd mieli siłę – szli do gruzu, do tych piwnic, do wypalonych domów. Szli tam i mieszkali.
Ja w roku 1947 też zaczęłam pracować w Warszawie. Biura były... ponieważ ja chodziłam do szkoły handlowej i przyjęli mnie do biura polsko-szwedzkiego SKF i te biura były w hotelu na Krakowskim Przedmieściu. Hotel... wyleciało mi z głowy, piękny hotel... „Bristol”. Tam były już pewne pokoje wyremontowane, ale cały czas hotel był w remoncie. Tam w kilku pokojach firma polsko-szwedzka SKF... Zaczęła się gorączka odbudowy. Myśmy sprowadzali łożyska, zaczęły powstawać fabryki. Te łożyska były sprowadzane ze Szwecji. Pracowałam, moim dyrektorem był Szwed, nazywał się Cetelung, o wielkiej kulturze. Ja byłam przecież młoda dziewczyna, zawsze byłam podporządkowana, zawsze ja się kłaniałam, ja byłam grzeczna, ja słuchałam i tu raptem spotkałam się z taką wielką kulturą, że mnie traktowano jako pracownika, dorosłego pracownika. Miałam bardzo dobry początek mojej pracy.

  • Rozumiem, że na co dzień raczej nie często się spotykało taką kulturę...

Nie, nie. Poza tym ja byłam taką parafianką gdzieś z Raszyna, z takiej osady, gdzie najważniejszy był ksiądz, dyrektor szkoły, aptekarz, i raptem przeniosłam się zupełnie do innego świata. Troszeczkę się uczyłam niemieckiego, tak jak wszystkie dzieci. Oni mówili po niemiecku, więc mniej więcej wiedziałam, o co chodzi.

  • Jak żeście tutaj po ślubie zamieszkali razem...

Po ślubie żeśmy mieszkali rok w Raszynie. Potem mąż dostał tutaj mieszkanie i tu żeśmy zamieszkali. Mąż pracował w PWPW, a ja ciągle w tej firmie. Potem tę firmę przejęli Polacy, tak że SKF był tylko naszym głównym importerem łożysk. Zaczęły się magazyny w Warszawie, na Jaktorowskiej wielki magazyn, na Puławskiej wielki magazyn. Potem w całej Polsce we wszystkich ważniejszych okręgach były nasze biura i magazyny z łożyskami.

  • Spotkały jeszcze panią jakieś nieprzyjemności w związku z tym, że jest pani żoną Powstańca?

Miałam... czułam od pewnych osób nieprzychylność, ale nie miałam żadnych takich... Nieprzychylność. Po prostu ja czułam, z kim mogę mówić, kto jest mi przyjazny, więc unikałam tych ludzi.

  • A pan Henryk, mąż?

On miał chociażby nagabywanie przez UB w Raszynie, jak żeśmy mieszkali.

  • A w pracy?

Raszyn był robotniczą dzielnicą. Tam raczej byli ludzie, ci robotnicy byli w AL. On był sprzecznym myśleniem. Nie był lubiany w Raszynie. Ale jak żeśmy tutaj wrócili... Poza tym milczenie. Milczenie w domu, jak dzieci już dorastały, było duże milczenie w naszym domu. Po prostu żeby się nie narazić, żeby za dużo nie powiedzieć. Mój mąż niewiele opowiadał o swojej waleczności, bo przecież miał dwadzieścia jeden lat i to była wielka odwaga. Był też i wielkim patriotą. Nie został ani we Włoszech, ani w Anglii, tylko wracał tu na najgorsze.

  • Proszę jeszcze nam powiedzieć, gdzie pani najdalej była, gdzie pani wyjechała najdalej?

Najdalej to byłam w Ameryce.

  • Proszę nam coś o tym opowiedzieć.

Moja córka z mężem i z dzieckiem małym, sześcioletnią Zuzią... Ponieważ oni mieli działalność w Solidarności, byli dziennikarzami, przyszedł taki moment, że już nie mieli pracy i moment, kiedy pan generał Jaruzelski dał tym ludziom paszport w jedną stronę. Skorzystał z tego mój zięć z córką i córeczką i wyjechali do Stanfordu, a ponieważ mój zięć swego czasu był właśnie w Stanfordzie, miał na tym uniwersytecie kilkumiesięczne stypendium, więc oni prosto… A ponieważ był zaprzyjaźniony z dyrektorem tego uniwersytetu, od razu ich tam przyjęli. Córka, wyjeżdżając z małą, sześcioletnią Zuzią, była w dziewiątym miesiącu ciąży ze Stasiem. Wyjechali pod koniec grudnia, a 27 stycznia 1983 roku, bo wyjechali w 1982 roku, urodził się w Kalifornii Staś Ziomecki.

  • I rozumiem, że pojechała pani ich odwiedzić.

Tak, ale już wtedy kiedy byli w Detroit. Już wtedy mój zięć dostał pracę w Free Press.

  • Detroit Free Press.

Tak, tak. A oni mieszkali w Dearborn.

  • Jeszcze raz proszę powiedzieć, gdzie mieszkali.

Mieszkali w Dearborn.

  • Pod? Mieszkali w Dearborn pod Detroit w stanie Michigan.

Tak jest.

  • To jeszcze proszę powiedzieć gdzie oni mieszkali…

Przepraszam bardzo, ale już mi się kręci. Z Kalifornii wyjechali... ucieka mi myśl.

  • Jeszcze raz, spokojnie. Wyjechali do Michigan, gdzie mieszkali pod Detroit w Dearborn.

Wyjechali do Detroit, tam krótko mieszkali i wynajęli dom w Dearborn. Ja już nie pamiętam, w którym roku, chyba w 1987 roku zaprosili mnie do siebie, do Dearborn. Byłam bardzo podekscytowana. Jak się starałam o paszport, to mnie powiedzieli, że ja jadę tam albo pracować, albo w ogóle wykorzystywać Amerykę, strasznie. Wyszłam z tej ambasady bardzo urażona, bo ja jechałam tam do swoich dzieci, ja już byłam na emeryturze, ja już od nikogo nic nie potrzebowałam. Ale drugie staranie i dostałam ten paszport i wyjechałam do Ameryki, do dzieci.

  • Biorąc pod uwagę to, co nam pani opowiedziała w tej chwili, do tej pory, proszę powiedzieć o wrażeniach. Pierwsze wrażenie, jak pani wysiadła z samolotu.

Wylądowałam w Toronto i tam czekała na mnie córka i zięć i wnuczka Zuzia. Ja nawet nie wiem, co tam było. Jak ja ich zobaczyłam, to ja już nic nie widziałam. Tylko przywitania, płacz.

  • A co pani pamięta stamtąd, bo była pani przez rok.

Nie, nie, nie. Niecały rok tam byłam. Kilka miesięcy tam byłam. Jak córka pojechała ze mną na zakupy do jakiegoś marketu, to ja się trzymałam wózka i jak oglądałam ogrom artykułów spożywczych i tak różnych, to ja po prostu nic nie widziałam. Sama architektura, trochę inna jak u nas. Miasto Detroit bardzo mi się nie podobało. Piękne miasto, ale jak jechałam z córką, to były dzielnice pustych domów. Zawsze córka też mówiła, jak nabierała benzynę, żeby nikomu nie otwierać, żeby nikt nie dochodził do mnie. Tak że samo Detroit zrobiło na mnie bardzo przykre wrażenie. Natomiast Dearborn to piękne domki z czystymi ulicami, pięknymi ogródkami, bardzo przyjaznymi ludźmi, bardzo mi się tam podobało.

  • I wróciła pani do Polski.

Wróciłam do domu i mój zięć zapytał, czy ja bym nie chciała tu zostać. To ja mu odpowiedziałam trochę śmiesznie: „Wiesz, że nie”. – „Mamo, ale zobacz, jak tu jest pięknie, jak tu jest...”. Ja mówię: „Słuchaj, żebyś mi nawet zegarek z wodotryskiem – to tak żartem powiedziałam – nigdy bym tu nie została”. Piękna jest ta Ameryka, ale to jest zupełnie inny świat. Ja jestem z małej Polski, najpiękniejszej, i nigdzie bym nie została.

  • Czy coś jeszcze by nam pani chciała powiedzieć, jakieś rzeczy, o których mogliśmy zapomnieć?

Ale co? W jakim temacie?
  • W każdym, czyli od rodziców, przez okupację, Powstanie. Czy coś może ominęliśmy, jakiś ważny fakt, o którym zapomnieliśmy wspomnieć, powiedzieć?

Największe przeżycia to mam... zresztą każdy dzień był wielkim przeżyciem. Jak jeździłam do szkoły tramwajami, tu gdzieś łapią, tu już przyjechała „buda”. W czasie po kapitulacji Powstania, jak jeździły „budy”, moją koleżankę, z którą razem chodziłam do szkoły, i powszechnej, i potem do gimnazjum, ją wywieźli do Pruszkowa. Potem w jakiś sposób ojciec, w jakiś sposób ją wyciągnęli. Ja miałam w domu naszykowane ubranie, że jak była łapanka, to mama mnie ubierała w chustkę, w spódnicę. Jak wpadną, miałam się nie odchylać, miałam mieć schyloną głowę, przegięty kręgosłup. W ten sposób moja matka mnie chciała uchronić. Często wiem, że był taki moment, że żeśmy uciekali w pola. Ja się zaziębiłam i miałam takie wrzodzianki, jak to się mówi, na nogach, na rękach od zimna. Bo gdzieś w nocy miała być łapanka, ktoś z ust do ust przekazywał. Ja [schowałam się] gdzieś w kartoflach albo w kapuście i po prostu się zaziębiłam. Wiem, że mama swego czasu mnie wywiozła na Opacz do moich wujków. Tam mnie kurowali z zaziębieniowych otwartych ran na nogach, na rękach. A tam z kolei jak były bombardowania, to gdzieś do piwnic żeśmy uciekali. To był naprawdę straszny czas. Gdzieś przy baliach, gdzie nasze matki moczyły szmaty, kazały nam nakrywać twarz, że mają puścić gaz. Takie było moje dzieciństwo i dorastanie. Ciągle nam zawsze naszemu pokoleniu owało czułości, miłości, swobody, bo ciągle był strach.
Dlatego ja mając... W 1947 roku miałam dwadzieścia lat, jak wychodziłam za mąż. Mój mąż miał dwadzieścia pięć lat. Po prostu nasze pierwsze zauroczenia, bo ciągle nam owało po wojnie i po strasznych siłach, że żeśmy zaczęli swoje dorosłe chwile od małżeństwa, potem dzieci, a potem dokształcanie się, bo zaczęli od nas wymagać wykształcenia. Szczęśliwie udało się uzupełnić to wykształcenie i mężowi, i mnie. Ja co prawda uczyłam się języka rosyjskiego. Wtedy kiedy puszczałam do wanny wodę, bo musiałam głośno się uczyć, bo moje dzieci, już takie duże dziewczynki, po prostu trochę się ze mnie podśmiewały, że uczę się w wannie. Ale jakoś żeśmy się oboje wspierali, żeśmy uzupełnili wykształcenie, z czego skorzystały nasze dzieci, bo potem żeśmy im mogli oboje pomagać.

  • A jeszcze proszę powiedzieć o swoim tacie, o Janie Reku. Co się z nim wydarzyło po wojnie?

Mój ojciec był naprawdę bardzo szanowanym obywatelem w Raszynie. Ale też miał wiele przykrości, bo jak powstała Polska ludowa, to każdy rzemieślnik, każdy kto miał swój dom, każdy kto miał sklep, to już nazywano go burżujem. Naprawdę byliśmy bardzo, bardzo skromną rodziną. Wiem, że jak kiedyś było głosowanie i [hasło] na „trzy razy tak”, to pamiętam, że na ścianie naszego domu ktoś napisał „trzy razy tak” i to było przekreślone. Mój ojciec miał odmówione prawo głosu – bardzo to przeżywał. To tak pierwszy raz pamiętam, że... nie tylko ojciec w Raszynie, bo wiele osób miało odebranych, bo władze w Raszynie objęli ludzie niekompetentni. Potem to się zaczęło jakoś tam naprawiać. Ale to pierwsze wyzwolenie i pierwszy głos ludu, ludzi... Co prawda tacy ludzie byli naprawdę pokrzywdzeni, bo to byli ludzie z wielodzietnych rodzin, gdzie mieszkali w czynszowych domach, gdzie właściciele z czynszowych domów [gdy] nie płacili im komornego, czynszu, wywalali ich na rów, do rowu po prostu. Często w Raszynie gdzieś w rowach byli wyrzucani ludzie, ci robotnicy, co nie mieli pracy. Dużo dzieci było. Potem ci ludzie poczuli, że przyszedł ich czas. Być może w ten sposób zareagowali, że byli znowu nieprzyjaźni dla innych swoich sąsiadów, którym zawsze było trochę lepiej. To jest tak.
Ja jestem taką historią okupacji, powstań, PRL-u, to wszystko jest we mnie zapisane, mnie to często wszystko przychodzi do głowy. Nawet nie jestem w stanie tego wypowiedzieć słowem, ale ciągle natłok myśli o tym złym czasie mnie nawiedza. Ale szczęśliwie...

  • Czy były jakieś szczęśliwe momenty, à propos szczęścia?

Szczęśliwe były momenty, jak jako dziecko jeździliśmy do lasu sękocińskiego. Ponieważ mój ojciec był zaprzyjaźniony ze wszystkimi gospodarzami, więc całą naszą rodzinę taki gospodarz [zabierał], podjeżdżał dużą furą... to było na święto Ducha Świętego, tak zwane Zielone Świątki. Wszyscy żeśmy jeździli na piknik do lasu sękocińskiego. To były dla mnie urocze chwile. Wymajone wozy ze śpiewami, z gramofonem, z tubą, z jakąś rurą – to były najpiękniejsze czasy mojego dzieciństwa, takie święta, tradycje. Majenie domów, wysypywanie białym piaseczkiem przed domem. To był ten najprzyjemniejszy czas dziecinny. Ale były też i nieprzyjemne historie, bo moi bracia byli niesforni chłopcy i u nas w Raszynie były „kucki”, to znaczy takie prowizoryczne domy modlitwy, gdzie Żydzi się zbierali i modlili się. Moi bracia często łobuzowali i coś tam rzucali do „kucek”. Kiedyś przyszedł do mojego ojca Żyd i powiedział, żeby tego nie robili, bo to się może źle skończyć. Pamiętam, moi bracia dostali dobrą burę, po prostu lanie pachem. Ojciec również był zaprzyjaźniony z Żydami, do mnie przychodziły moje koleżanki, też Żydówki, i mój ojciec musiał pilnować moich braci, to łobuziaki byli. Ale w takiej małej miejscowości wszystko się dzieje, wszystko się może dziać. Straż, strażacy w Raszynie byli bardzo szanowani. Strażak to był ktoś. Komendant straży to był ktoś.

  • Czy ten dom, w którym się pani urodziła, jeszcze jest?

Tak, jeszcze jest. Właśnie tam moja córka ma pracownię.

  • A dużo takich domów w Raszynie jeszcze stoi?

Chyba kilka takich domów. Nie wiem, czy są trzy, czy cztery, czy dwa. Ale naprawdę to jest [tylko] kilka takich domów. Nie wiem, czy to nie jest jeden z ostatnich. Ale tam moje dzieci, jak mogli, wyremontowali ten dom i on już tak wrósł w ziemię raszyńską, że on się nie rozleci. Często tam jak przejeżdżam czy czasem córka mnie tam zabiera... Ale to jest nie do poznania, to nie jest już mój Raszyn. Sklepy, kamienice, wille. Nie ma ogromnych drzew przy jezdni. Nie ma rowów kanalizacyjnych – to nie jest już mój Raszyn. Już teraz moją dzielnicą to jest Nowe Miasto i ulica Franciszkańska. […]


Warszawa, 23 maja 2013 roku
Rozmowę prowadził Jan Radziukiewicz
Janina Junczyk Stopień: cywil Dzielnica: Okęcie, Raszyn

Zobacz także

Nasz newsletter