Janina Karłowicz

Archiwum Historii Mówionej

Nazywam się Janina Karłowicz, urodziłam się w 1930 roku. Mieszkałam od urodzenia na Solcu w Warszawie, ulica Solec 66 mieszkania 5. W 1939 roku miałam dziewięć lat i wtedy miałyśmy trochę kłopotów, bo były bombardowania.

  • Te bombardowania dotknęły panią?

Nie, nas nie dotknęły, nasz dom ocalał.

  • A okolica?

Powiśle na Solcu w 1939 roku nie bardzo ucierpiało. Przez całą okupację mieszkaliśmy w tym samym domu. Ojciec nie pracował. Zakład, w którym pracował (to była drukarnia), został zburzony (to było na ulicy Szczyglej, przy Kopernika), więc nie miał [stałej] pracy, tylko pracował dorywczo.

  • W jakich miejscach?

W różnych, przy odgruzowywaniu Warszawy, przy... Właściwie takie różne dorywcze prace, nic stałego. Dopiero pod sam koniec w 1943 roku dostał dość dobrą pracę na Okęciu, i to nawet na lotnisku wojskowym, tak się akurat złożyło, wtedy już było troszkę lepiej. A mama moja właściwie całe życie i okupację zarabiała na nasze utrzymanie jako krawcowa. Mam siostrę. Mama moja jeszcze żyje, ma dziewięćdziesiąt osiem lat.

  • A siostra, jest młodsza?

Siostra jest młodsza, ma siedemdziesiąt sześć lat, jest młodsza ode mnie o trzy lata. W czasie okupacji chodziłam do szkoły powszechnej numer 41 na ulicy Drewnianej w Warszawie. I chodziłam tam do początków 1944 roku, kiedy to Niemcy zajęli tę szkołę na szpital i nas przeniesiono na Sewerynów, chyba 7. Tam skończyłam siódmą klasę. Pomiędzy rokiem szkolnym 1943 a 1944 uczęszczałam na tajne komplety do pierwszej klasy gimnazjum Wandy Wareckiej. Ono przed wojną mieściło się na rogu Nowego Światu i Foksal. Skończyłam tam pierwszą klasę.

  • Jak wyglądały takie komplety?

Komplety były w prywatnych mieszkaniach u koleżanek, które miały większe mieszkania. Myśmy nie mieli dużego. Języka polskiego i łaciny uczyłyśmy się w budynku Solec 101, do dzisiaj ten budynek stoi. Kto uczył łaciny, nie pamiętam, ale doskonale pamiętam, kto uczył języka polskiego – pani profesor Janina Saloni, która po wojnie została profesorem na Uniwersytecie Warszawskim.

  • Pamięta pani lekcje z nią?

Przede wszystkim uczyłyśmy się tego, czego nie uczyłyśmy się w szkole powszechnej. W szkole powszechnej to była matematyka (wtedy nazywało się to rachunki), język polski też był, ale ograniczony. Nie uczyłyśmy się literatury, więc lekcje języka polskiego polegały na zapoznawaniu się z literaturą, zresztą zawsze bardzo dużo czytałam. Na [ulicy] Solec 101 była bardzo duża biblioteka, gdzie przeczytałam w czasie okupacji prawie wszystko. Zresztą do dzisiaj jest ta biblioteka. Uczyłyśmy się jeszcze geografii i historii, to były podstawowe przedmioty (bo matematyka to była w szkole powszechnej). Miałyśmy bardzo dobrych nauczycieli, od polskiego była pani Radlicka, bardzo dobra profesorka, w szkole podstawowej, dawniej powszechnej. W 1944 skończyłam szkołę podstawową, siedem klas, plus pierwszę klasę gimnazjum.


  • Czy ktoś z pani rodziny brał udział w konspiracji?

Mama trochę brała, ale myśmy mało o tym wiedziały. W każdym razie wiem, bo mama ma kombatancki dodatek, więc miała styczność. Nas nie wciągała w to, bo bała się.

  • Wie pani w jakiej formie?

Nie, nic nie wiem. Naprawdę nie chciała, żebyśmy w ogóle o tym wiedziały, może i dobrze.
W czasie wojny chodziłam do świetlicy, którą prowadziło RGO. Ta świetlica mieściła się w obecnym teatrze ,,Ateneum”, zresztą przedwojennym ,,Ateneum”. Teatr był zamknięty, były dwie sale czy trzy, i tam właśnie była świetlica. Tam starsi chłopcy konspirowali, bardzo. Uczyli nas piosenek...

  • Na przykład jakich?

Już nie pamiętam w tej chwili, ale w każdym razie piosenki, które później się śpiewało. Chłopcy byli bardzo zaangażowani, bo kiedy zaczęło się Powstanie Warszawskie na Powiślu, to żeśmy ze zdumieniem zobaczyli, że ci chłopcy są w mundurach. Chodzili do kościoła do Świętej Teresy, więc byłyśmy zdumione, bo nie wiedziałyśmy, że oni tak konspirowali. A ta konspiracja była... Był taki pan, który prowadził świetlicę, i myśmy mieli tutaj miejsce, a w lecie miejsce mieliśmy nad Wisłą, bo tam stały różne kluby (miały swoje budynki). W jednym z tych budynków mieliśmy półkolonie. Nieraz się chodziło codziennie, nieraz się nawet spało. Ten pan nazywał się Antoni Szwarcenzer, miał niemieckie nazwisko, więc jego tam bardzo chcieli. On był asystentem na Uniwersytecie Warszawskim, Niemcy chcieli go przekabacić, ale nie dał się! Przypłacił to niestety życiem. Może nie to akurat, ale tą konspirację. Raz go aresztowali, raz go wypuścili, ale za parę tygodni znów go [aresztowali]. Został rozstrzelany na placu Teatralnym. Więc jak są te plakaty, obwieszczenia, reprinty powieszone, to jego nazwisko można znaleźć.

  • A pamięta pani, w którym to było roku?

W 1942,1943,1944... Bo już w 1944 w kwietniu został rozstrzelany i to się rozpadło, już nikogo na to miejsce RGO nie dało. W 1943,1944 nawet 1942 roku, to na pewno.

  • Pamięta pani nazwiska czy chociażby wiek tych chłopców?

Ja miałam dwanaście, trzynaście, czternaście lat, to oni mieli szesnaście, siedemnaście, osiemnaście. W każdym razie, to już byli prawie dorośli chłopcy. Pamiętam imię jednego, nazywaliśmy go Czarek, później był Rysiek, no i jeden był „Słoń”. To jego pamiętam, bo on był taki dość potężny. Oni wszyscy brali udział w Powstaniu. U „Krybara” byli, tak jak zresztą mój [przyszły] mąż. Oni byli tutaj na rogu Smulikowskiego i „Alfa Laval”, a mój mąż (wtedy nie mąż) bliżej wodociągów. W czasie Powstania w 1944 roku byliśmy w Warszawie...

  • Jak pani zapamiętała wybuch Powstania?

Jedna z moich koleżanek mieszkała w tym samym domu [co ja] jakiś czas, niedługo przed wybuchem Powstania przeniosła się na Sienną. Wtedy zostało zlikwidowane tak zwane małe getto. Przesiedlili Polaków, a ona mieszkała (wtedy wyprowadziła się z Solca) na Górnośląskiej. Tam Niemcy na Górnośląskiej zrobili dzielnicę niemiecką, a ich przenieśli na Sienną.
Myśmy były bardzo zaprzyjaźnione i tego dnia byłyśmy umówione, że ja przyjdę do niej na Sienną. Wyszłam z domu, doszłam do Wareckiej 11 (dom stoi do dzisiaj) i rozpętała się straszna strzelanina. Już się wtedy zaczęło Powstanie. Był napad na Pocztę Główną na placu Napoleona. Zaatakowali Pocztę Główną, żeby ją zdobyć, i zdobyli, ale później walki jeszcze trwały. Ja zostałam, [zastanawiałam się], czy iść do domu, czy iść do tej koleżanki? W końcu przeważyło to, że poleciałam do domu, przez Nowy Świat, Ordynacką, Tamką w dół na Solec. Wychodzę z Tamki na Solec, mieszkaliśmy blisko Tamki, bo trzy domy od Tamki, a mama moja na balkonie stoi i patrzy zrozpaczona, czy ja wracam, czy nie, tym bardziej że nie było ojca. Ojciec rano wyszedł do pracy, pracował na Okęciu. Jak się Powstanie zaczęło, to chciał koniecznie wrócić, no bo żona została, dzieci zostały i babcia staruszka, ale nie udało się. Na Opaczewskiej, tam się schował u swojego stryjecznego brata, i myślał, że może przejdzie. Ale niestety, Niemcy tam zajęli wszystko i szczęściem jeszcze (bo rozstrzeliwali na Zieleniaku, zresztą tam się straszne rzeczy działy, na Zieleniaku, na Ochocie) wywieźli go z Warszawy i trafił do obozu koncentracyjnego w Oranienburgu pod Berlinem, Sachsenhausen-Oranienburg. Pod koniec 1944 roku wywieźli ich (ojciec był w bardzo złym stanie, to jego wywieźli, a brat stryjeczny to na piechotę musiał iść) do Mauthausen. Ojciec mój zginął w Mauthausen i na to są dowody, zaświadczenia.

  • A jakieś wiadomości?

W czasie Powstania żadnych wiadomości nie mieliśmy. Siedzieliśmy wszyscy w piwnicy, bo bardzo się baliśmy, tym bardziej że parę domów dalej była ulica Czerwonego Krzyża, a na Czerwonego Krzyża jest szpital, szpital który był zajęty przez Niemców prawie od samego początku. To był nowoczesny szpital, w latach trzydziestych został oddany do użytku. Myśmy się bali, że oni do nas przyjdą, bo się słyszało, że się różne rzeczy dzieją, szczególnie tu na Woli. Ale Bogu dzięki, nic się takiego nie stało.

  • Słyszała pani o tych, co zginęli?

Tak, oczywiście.

  • A z jakich źródeł?

Ludzie uciekali [stamtąd] i kto przyszedł, to mówił, co [tam] się dzieje! Dlatego wszyscy się baliśmy, że może coś takiego się stać. Przez pierwsze parę dni byłam kompletnie przerażona i siedziałam w piwnicy, nie wychylając nosa. Ale w końcu wyszłam na podwórko i wyszłam bramą na Solec; nasz dom był troszkę cofnięty, a dom numer 64 był bliżej jezdni. Ja zza tego zaułka wyjrzałam i patrzę: kilkunastu Niemców leci, Jezu! Wpadłam do piwnicy i mówię, że Niemcy, a to się okazało że to nasi Powstańcy byli, tylko w mundurach. Wszystko się skończyło dobrze, bo nic się nie stało. Ta nasza okolica była dość spokojna. Solec to łukiem [prowadzi], więc nawet z kolejowego mostu nie mogli ostrzeliwać, raczej wstrzelali się w Dobrą. Tam „Gruba Berta” [po moście kolejowym] jeździła na szynach i wstrzeliwała się. Tutaj się nie wstrzeliwali, dlaczego? Bo bali się, że mogą strzelić w ten [niemiecki] szpital, więc było stosunkowo spokojnie.

  • Miała pani kontakt z prasą? Czy radia pani słuchała?

Nie, radia absolutnie nie było, tylko prasa.

  • Pamięta pani tytuły?

Nie, nie pamiętam. Wiedziało się z tego, co ludzie mówili. Uciekali cały czas, uciekali. Potem się trochę uspokoiło, bo jak Niemcy zajęli Wolę, to przenieśli się na Stare Miasto. Tam walki były przez cały czas. Tutaj były walki w elektrowni, raczej bliżej wodociągów. Chłopcy uniwersytet chcieli zdobyć, ale im się nie udało, dwa razy próbowali. I tak było przez kilka tygodni. Ja byłam cztery tygodnie na Solcu, z tym że zaczęłam wychodzić [z piwnicy], przestałam się bać. I było tak, że ja czytam bez przerwy, więc szłam do mieszkania na pierwszym piętrze, gdzie mieszkaliśmy, i tam na tapczanie czytałam. Któregoś dnia, kiedy siedziałam na tym tapczanie, zbiła się szyba, ja spojrzałam, co się dzieje, a przy mnie tuż leżała kulka. Wstrzelał się snajper z Bartoszewicza (Bartoszewicza jest na samej górze), więc wgląd był dobry, bo wszystkie domy były parterowe, zupełnie inaczej niż teraz.
Choć nasz dom był czteropiętrowy, a na przeciwko był parterowy (tam były konie, były dorożki), on miał doskonały [wgląd], namierzył mnie, okno możne było otwarte, był sierpień i gorąco było. I dziesięć centymetrów, to nogę by mi strzaskał, a dwadzieścia to po mnie by już było.

  • Ale nie strzelał więcej?

Nie. Raz, jeden raz. Ja w ogóle schyliłam się: co to jest? A to gorąca kula. Miałam tą kulę bardzo długo, ale w zawierusze... Nawet wywiozłam ją z Warszawy, ale gdzieś potem się zapodziała. Więcej tam nie poszłam, a może i byłam, ale już nie tak na widoku.
Do kościoła chodziłyśmy, ja chodziłam, bo siostra to się raczej nie ruszała, mama to już w ogóle... Mama nie musiała wiedzieć, gdzie ja chodzę. Nawet raz poszłam do „Palladium” do kina, jakoś się [przedostałam] z Solca na Złotą. Tam były wyświetlane kroniki z Powstania i raz się tam dostałam, ale tylko raz poszłam, bo jednak trzeba było chodzić... Chociaż przez Tamkę nie trzeba było chodzić.
Dom nasz to był pomiędzy Dobrą a Solcem, miał duże podwórko. Kiedyś to były dwa oddzielne podwórka, ale w 1939 roku spadła nieduża bomba i kawałek tego domu został zburzony, i właśnie ten mur, który oddzielał jedną posesję od drugiej. Na tej posesji od strony Dobrej była węglarnia, można było kupować węgiel, drzewo. Teraz w tym miejscu jest stacja benzynowa. Było przejście z Dobrej przez naszą bramę, [trzeba było] przebiec Solec 66 na Solec 115 i przez stajnię, do sióstr szarytek.
Jak Niemcy zajęli elektrownię, to dużo Powstańców się tą drogą wycofywało, była bezpieczniejsza niż Tamką pod górę. Elektrownia została zajęta w pierwszych dniach września, bo najpierw Niemcy szli od Starówki, od Nowego Zjazdu, przez Dobrą, Radną. Na Radnej mieszkał mój przyszły mąż, jego dom też został zburzony. I Niemcy zajęli elektrownię. Nie wiedzieliśmy, co dalej będzie. Zaczęły się bombardowania. Pierwsza bomba, jaka spadała w tej okolicy, to na Tamkę 14. Przysłali kogoś z tej elektrowni, żeby wszyscy zebrali się na podwórku i szli w stronę elektrowni. Wszyscy, którzy tam byli (z tego domu), poszli tam, przez Dobrą, przez Tamkę. Na rogu Tamki i Wybrzeża Kościuszkowskiego stały stoły i tam były rewizje, i Niemcy spisywali. Tam był postój.
  • Pamięta pani, którego to było?

Czwarty, piąty września, bo siódmego czy ósmego już byłyśmy w Sochaczewie. Jak już nas przepuścili, to pognali nas prosto nad Wisłę, nie na górny bulwar, tylko na dół, gdzie były szyny, gdzie przywozili węgiel do elektrowni. Tam nas popędzili. Wszyscy byli przerażeni, bo myśleli, że tam nas rozstrzelają do Wisły. Jakoś spokojnie przeszliśmy do Bednarskiej nad samiusieńką Wisłą i Bednarską pod górę. Bednarska paliła się żywym ogniem z obydwu stron, a to jest dość wąska ulica — tym wąskim przejściem popędzili nas koło pomnika Mickiewicza do...

  • Dużo było ludzi?

Sporo, bo to były wypędzenia nie tylko z naszego domu, ale z całego Solca, z Tamki i z Smulikowskiego. Dużo ludzi było. Pognali nas na plac Teatralny, na tyły opery, tam było zupełnie inaczej niż teraz. Tam na tyłach opery był wgląd na plac Saski, teraz Piłsudskiego, a wtedy nazywał się plac Hitlera. Tam nas zatrzymali na tyłach tej opery, tam taka brama była, bo gmach był solidny przecież, tam nas powypędzali, gdzie się dało.
Wtedy widziałam pierwszy raz ostrzał Śródmieścia przez moździerze. Cały plac Piłsudskiego (Hitlera) był zastawiony tymi moździerzami. Moździerze we wszystkie strony: na Śródmieście, na Powiśle i na Czerniaków były skierowane. Był straszny ostrzał. Oni nas wtedy nie przepuścili.

  • Pani szła wtedy z mamą?

Z mamą, z siostrą i z babcią. Pognali nas dalej, przez Chłodną do kościoła Świętego Wojciecha. Ludzi było mnóstwo. Początkowo to tam rozstrzeliwali w tym kościele, ale już tego nie było, był wrzesień, byli po umowach z aliantami, żeby traktować inaczej ludność cywilną. Były specjalne zawieszenia broni, żeby tę ludność wyprowadzić. Byłyśmy tutaj jedną noc, rano pognali nas Bema, na Dworzec Zachodni. Tam nas wpakowali w pociąg, nie był towarowy, tylko podmiejski.

  • Dużo ludzi było w wagonach?

Bardzo dużo było, ciasno było. Nas wywieźli (tę partię) do Sochaczewa, bo wywozili do Końskich jeszcze i jeszcze gdzieś. Z naszego domu trzymaliśmy się wszyscy razem. I do Sochaczewa, tam nas wysadzili na dworcu, zapędzili na rynek i tam nam kazali czekać, bo już zrobił się wieczór. Nie, nie było tak; najpierw nas zawieźli do Pruszkowa, tam dopiero była selekcja. Najpierw z tego Dworca Zachodniego zawieźli nas do Pruszkowa, do tych hal, które stoją do dziś, tam byliśmy pod wieczór. Dali nam chleb i zupę. Pamiętam, że jadłam pierwszy chleb od miesiąca i nawet tego chleba było sporo. A w ogóle to miałam sporo cukru, bo jak Powstańcy zajęli fabrykę Fuchsa, gdzie robili cukierki, to tam było bardzo dużo cukru i cukierków, i to dla ludności było rozdawane. Więc miałam sporo tego cukru, no i ten chleb.

  • Jak wyglądało zdobywanie żywności w czasie Powstania?

Bardzo było ciężko. Nie miałyśmy praktycznie żadnych zapasów, żyło się z dnia na dzień. Jakoś się przeżyło, mniej czy więcej, zawsze coś do jedzenia było, mama zawsze coś ugotowała. Pamiętam, że dostawaliśmy na kartki jakaś czarną mąkę żytnią. Mama tego nie używała i to leżało na szafie i leżało, i w czasie Powstania to się przydało, bo można było z tego zrobić chleb. Więc było tego chleba po kawałeczku, jeszcze gorący, to schowała na szafę, żebyśmy się nie dobrały do tego. [Ludzie] pomagali sobie, ci co mieli; niektórzy mieli działki, to warzywa przywozili, innym było lepiej, innym było gorzej, ale jakoś się wspólnie przeżyło te trzydzieści dni.
Jak nas do tego Pruszkowa zawieźli, to usiadłyśmy przy takim dużym słupie podtrzymującym tę halę, na tym słupie był powieszony Pan Jezus Nieustającej Pomocy. Przed wojną był już kult [objawienie Świętej Fatimy], więc ktoś powiesił i mama mówi: „Jak tu przy tym usiadłyśmy, to będzie dobrze”. I rzeczywiście, cały dzień tam przebyłyśmy, ale to był tylko jeden dzień, a później nas wygnali na zewnątrz...

  • Mówiła pani o selekcji.

Tak, jak nas wygnali z tej hali, to robili selekcję, jednych na prawo, innych na lewo, jednych wywozili do Niemiec, a po drugiej stronie na wywóz do chłopów, na wieś. Nam się trafiło (ja miałam 14 lat, mama miała 34) i siostra, i babcia i nam się tak upiekło, nas skierowali na wywóz do Generalnej Guberni. A moja koleżanka z matką i z ojcem pojechali do Niemiec.

  • Znała pani ich losy?

Tak. Znów nas zapakowali do wagonów i wtedy nas wywieźli do Sochaczewa. W Sochaczewie na rynku nas zostawili i kazali przeczekać, że znów rano będą nas rozdzielać. A w tym czasie [pojawiły się] podwody od chłopów z okolicznych wsi; chłopi przyjechali furmankami z końmi i każdy gospodarz musiał zabrać jakąś rodzinę do siebie czy do tej wsi, z której przyjechał. Myśmy trafili do wsi, która nazywała się Sucha Stara. Powieźli nas do wójta tej wsi i myśmy tam zostały na noc. Jeszcze tam kilka rodzin było, w stodole spaliśmy. I on [wójt] dopiero rozdzielał po gospodarzach. Myśmy tam były kilka dni, bo moja mama była krawcową, a za parę dni jego córka wychodziła za mąż, więc jak się dowiedzieli, że przyjechała krawcowa z Warszawy, to moja mama musiała coś uszyć. Mama zarobiła na życie, a oni mieli krawcową z Warszawy.
Mieliśmy kontakt po Powstaniu z jedną z tych córek, bo ta, która wyszła za maż, to do Białogardu się przeniosła. Wyszła za mąż za dentystę z Warszawy, wiec miała dobrą partię. Nie zostałyśmy u tego wójta, tylko przenieśli nas do Suchej Starej (ta Sucha Stara miała tak dziwnie, że jedno gospodarstwo było w Suchej Nowej, ale przynależne do Suchej Starej) i myśmy tam były. Ci gospodarze nazywali się Pęśkowie. Mieli dwóch dorosłych synów, dwie córki, jedna dorosła, a drugą nazywali wyskrobek, bo nie wiadomo skąd się wzięła, jak już dorosłe dzieci były. Gospodarze nie byli sympatyczni, ale co mieli zrobić, musieli nas przyjąć. Dali nam maleńką, letnią kuchenkę. W tej kuchence mieliśmy jedno łóżko, ławę, kuchenkę i stół, i tam żeśmy cały czas byli. Później już było nieźle.

  • Przez cały czas, czyli jak długo?

Od września do stycznia, pięć miesięcy. Pomagaliśmy im, przebieraliśmy kartofle, zbieraliśmy ulęgałki, zaprzyjaźniam się z nimi. Później przez dwa lata jeszcze, jeździłam do nich na żniwa, traktowałam to jako zabawę. Tam przebyliśmy te pięć miesięcy, źle nie było, ale dobrze też nie, bo było ciasno.

  • Gospodarze byli przychylni?

W miarę, byli trochę gburowaci, ale zawsze śniadanie dali (mieli taki obowiązek), więc żur z kartoflami dali. Ale że mama jako krawcowa miała robotę, to zawsze coś tam przyniosła do domu. Niemcy dali kartki i dostawaliśmy mąkę, kaszę trochę słoniny czy jakiegoś tłuszczu na te kartki. Niewiele tego było, ale było i jakoś się żyło. Kiedy 17 stycznia Warszawa została zajęta, to z mamą i siostrą i jeszcze parę osób z tej grupy (bo kontakt utrzymywaliśmy) byli młodzi chłopcy, to człowiek się garnął...

  • Miały panie wiadomości, co się dzieje w Warszawie?

Nie.

  • A o upadku Powstania?

O upadku Powstania tak, przyszła wiadomość. Zresztą synowie gospodarza to kręcili się koło partyzantów, więc oni wiadomości przynosili, ale nie było żadnych gazet, nic na piśmie.

  • A jak pani rodzina zareagowała na tę wiadomość?

No, natychmiast wracać do Warszawy. Mama moja bez Warszawy nie wyobrażała sobie życia, że mogłaby gdzieś indziej mieszkać. Prawie natychmiast żeśmy [ruszyli] do Warszawy.
Śniegi były niesamowite, nie miałyśmy butów, tylko to, w czym się wyszło. Dostałam z Sochaczewa, w Sochaczewie był zespół tańca, i pani, która go prowadziła, dała mi buty do tańca, takie sznurowane i te buty miałam, ale one były stare i nie nadawały się na śniegi. Ale się jakoś przeszło do Warszawy.

  • To było w styczniu?

Tak, koniec stycznia, Szłyśmy do Błonia, tam się zatrzymaliśmy w mieszkaniu, gdzie byli Rosjanie na kwaterze. Ci Rosjanie zachowali się w stosunku do nas bardzo przyzwoicie. Dali nam jeść. Jak myśmy przyszły do tego domu, to oni gotowali kartofle z cebulą i jakąś duszonką ichnią – sagan wielki. I myśmy tego jedzenia od nich dostały. Oni nic nam nie mówili, nic nam nie zrobili, przespałyśmy się tam i na drugi dzień poszłyśmy dalej. Oni poszli w swoją stronę.
Przed tym jeszcze jak Niemcy zaczęli uciekać z Warszawy, to miałyśmy taką historię, że wpadli do tego domu (on na skraju wsi stał) Niemcy, chyba ze trzech oficerów (widać było po ubraniach) i kobieta z nimi, ale oni też nic [nie chcieli], tylko jak do szosy dojść. Gospodarz im wskazał drogę, ale okazało się, że oni... Bardzo kamienista jest gleba pod Suchą i ludzie jak orali, to wybierali pryzmy, takie duże kamienie i gdzieś ich potem znaleźli, tych Niemców. Przeszłyśmy jeszcze trochę, bałyśmy się. Jeszcze jedna historia; moją ciotkę, która mieszkała w Ostrowii Mazowieckiej, zabrali do Auschwitz i tam zginęła. Po niej zostało trochę drobiazgów i Niemcy to przysłali. A ponieważ ona dała adres mojej mamy, bo i mąż jej zginął, więc nikogo w tej Ostrowii Mazowieckiej nie miała, przysłali to na adres mojej mamy. Była tam bardzo ładna puderniczka, ale naprawdę ładna, ja ją pamiętam jak dzisiaj; kwadratowa, emaliowana ze złotym... Ja ją położyłam na oknie i Rusek wszedł, i od razu... Ja za nim wybiegłam, a on, że będzie do mnie strzelał – Niemcy przysłali, nie zabrali tego, no to poszło gdzie indziej.

  • Pani ojciec też zmarł w obozie?

Ojciec, tak.

  • Czy po nim coś przysłali?

Nie po ojcu mieliśmy tylko... Jego brat, który umarł jeszcze przed Powstaniem, miał żonę, która mieszkała w Kazimierówce (to jest następna stacja za Podkową Leśną Zachodnią), tam mieli dom. Tam ojciec przysłał zawiadomienie, że jest w obozie. A mama przysłała do stryjenki wiadomość, gdzie my jesteśmy, i stryjenka nam przysłała jego adres. Mama jedną paczkę mu wysłała, wysyłało się cebulę i szpek, czyli słoninę, bo to było najważniejsze dla tych ludzi. Tę jedną wiadomość mieliśmy, że był w tym obozie. Stryjeczny brat wrócił i powiedział, że on w Mauthausen zginął. Więc o ojcu tylko tę jedną wiadomość mieliśmy, może jeszcze list przysłał, jak dostał paczkę, ale nie jestem pewna. On był w bardzo złym stanie, to chyba raczej nie...
Z Błonia do Kazimierówki poszłyśmy. Tam moja siostra została u stryjenki, a myśmy z mamą poszły do Warszawy.

  • A babcia?

Babcia została u gospodarzy.

  • Potem wróciła?

Tak. Jak w Kazimierówce siostrę zostawiłyśmy, to poszłyśmy [do Warszawy] zobaczyć, co się dzieje z domem. Tamka była...

  • Jak pani wrażenia po powrocie do Warszawy?

Straszne były. Wszystko legło w gruzach, cały czas się szło po gruzach. Człowiek szedł na tę Tamkę, bo najbardziej znał: Tamkę, Dobrą, Topiel Drewnianą, bo tam się wychował i wszystko znał. Tamka była bardzo dziwnie zburzona. Idąc od strony Kopernika, to po stronie lewej po parzystej stronie, to od 48 numeru do 36 wszystko było w gruzach, a po stronie nieparzystej było na odwrót. Wszystkie domy od numeru 45 (tam teraz taki duży stoi dom, pierwszy wieżowiec na Powiślu) to od tego miejsca do numeru 29 stało, ale za to w dół do Solca wszystko było zburzone. Gruzy leżały, ścieżka była, bo przed nami przyszło dużo ludzi. Poszłyśmy na ten Solec, a tam nie ma nic. Stoi tylko frontowa ściana, wszystko zburzone, wypalone i tylko ta frontowa ściana. Na pierwszym i drugim piętrze były balkony i te balkony nie zawaliły się, wisiały. Po Powstaniu chodziłam do szkoły i tamtędy wracałam. Rok po Powstaniu na tym naszym balkonie (tam mama miała kwiaty, astry) i w tym spalonym domu zakwitły te czerwone astry, niesamowite wrażenie, wszystko zburzone, wypalone, a tutaj kwiaty rosną.

  • Gdzie panie zamieszkały po Powstaniu?

Natychmiast wróciłyśmy do tej Kazimierówki, wróciłyśmy na wieś.

  • A jak organizacja w Warszawie wyglądała? Były jakieś służby porządkowe?

No na pewno, ale ja się w ogóle tym nie [interesowałam] – aby tylko na przód iść, aby w ogóle wyjść z Warszawy, wyjść, wyjść, wyjść! Bo takie było niesamowite wrażenie, że ja nie chciałam zostać. Wróciłyśmy do tego gospodarza. W Kazimierówce stryjenka nam dała pokój, zresztą przed wojną pokój ten był nasz, tylko mało się z niego korzystało. Ale jak stryjek budował, to powiedział do ojca: „Jeden [pokój] jest dla ciebie”. W tym pokoju została moja siostra, a myśmy wróciły. Zebrałyśmy resztę [rzeczy], niewiele tego było, ale było, i wróciłyśmy do Kazimierówki. Tam mama nas zostawiła z siostra i babcią, a sama wróciła do Warszawy i nawiązała kontakt... Gdzie mieszkanie ocalało, to tam nocowała.
Szukała od razu klientek, a że miała parę klientek na Pradze, to jak Bronia przyszła do nich, to miała co robić. Tam wtedy kręciła się, żeby coś zarobić. My zaczęłyśmy przyjeżdżać, bo były możliwości. W międzyczasie jej znajomy (mąż jej dobrej przyjaciółki, który pracował całe życie w ratuszu i w czasie okupacji i po wojnie też) postarał nam się o mieszkanie, o pokój, pokój, który w ogóle nie miał okna.
  • A gdzie?

Tamka 36, na czwartym piętrze, naprzeciwko pałacu Ostrogskich. Widocznie tam wpadł [do pokoju] jakiś pocisk, bo było wyburzone. Mama tam się zakręciła, dostała przydział na to, bo wtedy były przydziały i jakimiś deskami, jaką dyktą [zastawiła]. Już było gdzie mieszkać. Posprzątała...

  • Zasłoniła deskami okno?

Tak, bo po tym pocisku nie było okna. Dopiero za parę tygodni to okno zostało zrobione. Ten pokój mama oporządziła i już było gdzie spać, choć nie było wody, a w kuchni mieszkała rodzina. Drugi pokój (bo to były dwa pokoje z kuchnią) był zburzony. Dopiero za dwa, trzy lata to ogarnęli, ktoś inny sobie załatwił przydział i to wyremontował. Myśmy wróciły do...
Już był marzec, bo mama w międzyczasie nie tylko myślała, żebyśmy miały co jeść i gdzie mieszkać, tylko myślała, żebym ja nie straciła szkoły. Dowiedziała się, że u Batorego są zapisy, bo w kwietniu otwierała się szkoła, wszystkie klasy, więc mnie zapisała do drugiej klasy. Znalazła tych profesów, tego dyrektora, który wystawił zaświadczenie, że rzeczywiście chodziłam do pierwszej klasy. W kwietniu poszłam do szkoły, do Batorego. Przez cztery miesiące całą drugą klasę żeśmy zrobili, wszyscy, nawet maturzyści. Wtedy do tej szkoły chodziła pianistka Hesse-Bukowska, syn Fogga i jeszcze paru znanych ludzi. Z tym że syn Fogga był w pierwszej licealnej, a ja drugiej gimnazjalnej. Skończyłam tę drugą klasę. Potem niestety (to było gimnazjum męskie) wszystkie dziewczęta musiały iść do innej szkoły, tylko zostały maturzystki i mała matura. Wtedy była mała i duża matura, cztery klasy gimnazjum i dwie klasy liceum, więc zostały dziewczęta z czwartej klasy i z drugiej licealnej. Na Czerniakowskiej 128 była podstawówka przed wojną, to tam zrobili Gimnazjum i Liceum imienia Jana Kochanowskiego, które przed wojną mieściło się na Rozbrat i w którym dzisiaj jest ośrodek sportowy. Oni nie oddali tego gmachu, ten ośrodek sportu jest do dzisiaj, a Kochanowski gdzieś się przeniósł, i zrobili pedagogiczne liceum. I tam skończyłam szkołę.

  • Wracając do Powstania, chciałam spytać o nastroje, które panowały u pań, u pani rodziny, w piwnicy, gdzie się panie schroniłyście? Jak to się zmieniało?

Zmieniało się, jak zaczęło ować jedzenia, chociaż na Fuchsa i na Stawkach było jedzenie, to były magazyny, które zostały zajęte przez Powstańców (oni się wszyscy za Niemców ubrali, ale jaki to był szpan). Ta żywność rozeszła się, ale nie to że rozszabrowali, żandarmeria akowska położyła na tym rękę i [żywność] została rozdzielona między ludność. Trochę tego do nas spłynęło. Ale nastroje były różne. Była pani, która urodziła dopiero co dziecko, strasznie było jej ciężko, ale z tego Fuchsa dostała mleko w proszku, więc już było trochę dla niej lepiej. Ja byłam po kilku dniach takiego strasznego lęku, tak się potem... A!
Człowiek to trochę traktował jak przygodę, dopóki w ostatnich dniach nie zaczęły się te bombardowania, dlatego że nie było [wcześniej] bombardowań na tym odcinku. Niemcy się skupili na Starym Mieście, na Mokotowie to były walki cały czas, ale Czerniaków to był taki spokojniejszy...

  • Często spotykali się państwo z Powstańcami?

Nie, oni raczej na Smulikowskiego, tam mieli kwatery w „Alfa Lavel” (to taka szwedzka firma, która robiła elektryczne dojarki).

  • A z Niemcami?

Z Niemcami nie mieliśmy żadnej styczności. Pierwsza styczność z Niemcami, to co ja pamiętam w mojej okolicy, to przy elektrowni, kiedy nas wypędzano.

  • A najlepsze i najgorsze wspomnienie z tamtego okresu?

Najlepsze, to jak do ,,Palladium” się dostałam, ale szybko wróciłam do domu. A najgorsze, to jak bombardowania się zaczęły, kiedy na nasze podwórko z Tamki 14 zaczęli przynosić rannych ludzi. Pamiętam taką młodą dziewczynę, która miała nogę albo uciętą, albo [prawie]. Strasznie krwawiła z tej nogi, to było strasznie przykre.

  • Dużo było rannych?

Nie, dużo nie było, bo jednak nasz dom był trzeci od Tamki. Z tym że u nas było największe podwórko, bo te domy... [Kamienica numer] 70 (tam jest teraz sklep spożywczy) to podwórka w ogóle nie miała, a 68 to była tylko studnia. Nasze [podwórko] było otwarte na Dobrą, więc było spokojniejsze, sympatyczniejsze, poza tym była studnia i myśmy zawsze wodę miały, nam wody nigdy nie owało. A przecież nie było wody w kranach. Choć jak Powstańcy zajęli wodociągi i elektrownię, to była jakiś czas woda i światło też, ale jak potem zajęli, to sami tego światła nie mieli, bo nie miał im kto tej energii produkować. W naszym domu mieszkało parę osób młodych, to się razem...
A po Powstaniu też trafiłam do młodych ludzi i było co robić z nimi, kartofle się przebierało, ulęgałki się zbierało. Gospodyni suszyła, to było z czego kompot zrobić, trochę cukru dawali na kartki i jakoś się przeżyło.

  • Czy miesiąc, który pani przeżyła w 1944 roku, miał jakiś wpływ na pani dalsze losy?

Czy ja wiem? Na pewno. Ojciec nie wrócił. Mama musiała na nas zarobić. Szkoła była płatna, wiec musiała i czesne zapłacić.

  • A siostra też chodziła do szkoły?

Nie, siostra ten pierwszy rok nie chodziła, bo mamy nie było na to stać. Ja miałam pierwszą klasę skończoną, a ona była trzy lata młodsza, to była w czwartej klasie. Na Drewnianej była szkoła podstawowa, ale ona ten jeden rok nie chodziła. Jak ja poszłam do trzeciej klasy, ona poszła do szkoły powszechnej.
Mamie było bardzo ciężko, były takie dni, że nie miałyśmy co jeść. Ale z kolei były zrobione kolonie do Kościeliska, i mama ostatnie grosze wysupłała, żebym ja pojechała. I z 1945 na 1946 rok, kiedy jeszcze sławetny „Ogień” działał na Podhalu, to ja byłam z trzy tygodnie w Kościelisku, może dwa. Tam mnie wysłała na te wczasy. Było fajnie, mimo że nie było się w co ubrać, nie było butów porządnych, ale były piękne góry, piękne wycieczki. Miałyśmy przewodniczkę, bardzo dobrą, starszą druhnę, ona była naszą wychowawczynią na kolonii.

  • A koniec wojny?

Dowiedziałyśmy się o końcu wojny, bo rozpętała się straszliwa strzelanina. Nie wiedziałyśmy, co się dzieje, już myślałyśmy, że zaczyna się kolejna wojna. A tu okazało się, że było zakończenie wojny i były salwy armatnie, fajerwerki. Warszawa cała była... Każdy, że już koniec, że już koniec, że już się skończyło, że już nie ma tej wojny. Ludzie czekali, że będą wracać ojcowie, dzieci... Pamiętam, miałyśmy taką piękną kołdrę, mama gdzieś kupiła, ja pamiętam, że chciałam, żeby tylko tę kołdrę zabrać, bo u tego gospodarza strasznie marzłyśmy, bo nic się nie miało. U gospodarza to tylko kocyk dostałyśmy, oni sami nie mieli. W czasie wojny chłopi w ogóle nie byli zasobni, a to nie był bogacz. Ta kołdra to dla nas była wszystkim.

  • Zabrać na wypadek, gdyby znów zaczęła się wojna?

Gdyby coś [się] zaczęło, ale na szczęście nic się nie zaczęło. Nie mogę sobie w ogóle uprzytomnić, jak było to w szkole przyjęte. Prawdopodobnie była jakiś akademia później (to się akademia nazywało, takie zebranie), zebrał dyrektor szkoły... Batory miał wszystkich przedwojennych nauczycieli na bardzo wysokim poziomie – matematyk, jak uniwersytet otworzyli, to na Uniwersytet Warszawski wrócił, historyk tak samo. Jednego historyka miałyśmy, to on był aktorem, nazywał się Marian Trojan i występował w teatrze „Ateneum”. W tym czasie, kiedy ja chodziłam do Batorego, to uczył nas historii. Historii to nikt tak nie uczył jak on, było czego posłuchać. On grał każdą postać, o której mówił, czy wydarzenia. Potem od historii miałyśmy panią [Sztraus], to w gimnazjum imienia Jana Kochanowskiego. Miałyśmy bardzo dobra matematyczkę, nazywała się [Hubertowa] była dyrektorem tej szkoły. Ona naprawdę nauczyła nas matematyki. Potem poznałam swojego męża i wyszłam za mąż czym prędzej.

  • Jak pani ocenia Powstanie z perspektywy lat?

Z perspektywy lat, mnie się wydaje, że z jednej strony to może nie było potrzebne. Okulicki niepotrzebnie wywołał to Powstanie. Ale z drugiej strony patrząc, od strony tych młodych ludzi, to ich by się chyba nie powstrzymało, mimo wszystko, mimo rozkazów. Wszyscy byli już tak spięci, a poza tym już było wiadomo, co się dzieje na kresach wschodnich, akcja ,,Burza” się nie udała. Rosjanie, to znaczy ruski, Sowieci (mówmy tak, bo Rosjanie a Sowieci to co innego) to AK tak gnoili niesamowicie, rozstrzeliwali, wywozili, więc ci ludzie młodzi, którzy tutaj byli, którzy mieli jakąś styczność z bronią, to oni nie mogli pomyśleć nawet, aby w ten sposób się poddać. Tak mnie się wydaje. Jak czyta się, jak Powstanie wybuchło, kto do niego parł... Sosnkowski to pięć listów do Bora Komorowskiego wysłał, żeby nie wywoływać Powstania. Trzy nie doszły (specjalnie), jeden nie był w ogóle wysłany. Ten piąty też nie, i wiadomo, co się stało. Londyn nie chciał tego Powstania. Orientował się, że jest nie do wygrania, to o co się będzie walczyło. Zły był wywiad. Chruściel się na tym oparł, że Niemcy już opuszczają [Warszawę], a ktoś tam widział Sowietów na peryferiach Pragi, a to się okazało, że nieprawda, i Okulicki to przyjął za dobre, i przede wszystkim Okulicki kazał Powstanie wywołać. Ci młodzi ludzie by nie wytrzymali, a jakby Ci Rosjanie weszli tutaj, to byłaby rzeź jeszcze gorsza niż ta niemiecka, a była straszna. Szczególnie tutaj na tej naszej Woli, te pierwsze pięć dni, kiedy czyta się te opowiadania ludzi, którzy to przeżyli. Pracowałam z takim panem, który przeżył, któremu z karabinu maszynowego po plecach strzelali, [...] jemu tylko po plecach poszło, dzięki temu przeżył. Albo ta kobieta, której imienia ten skwerek jest na Działdowskiej, która była w dziewiątym miesiącu ciąży, której troje dzieci przy niej rozstrzelali i ją postrzelili, ale przeżyła i ona mogła dać świadectwo prawdzie. Więc to było straszne, pierwsze pięć tygodni było okropne. Później też się tak działo, Niemcy mimo że uznali [Powstańców] za kombatantów, będą brali do niewoli. Weźmy tych, co się wycofywali kanałami z Mokotowa, wyszli na Niemców i stu piętnastu Powstańców zostało natychmiast rozstrzelanych. Ale kto wie, jakby się zachowywali ruscy.

  • Wspomniała pani o represjach. Czy pani mama lub ktoś z pani otoczenia byli represjonowani po Powstaniu?

Moja mama była o tyle, że to była prywatna inicjatywa, ona nie poszła do pracy, więc ją gnębili podatkami jak tylko mogli. Myśmy nie miały co jeść, ale podatki trzeba było zapłacić. Moja mama do dzisiaj wszystkie kwity trzyma, ile płaciła. Ja o tyle odczułam, że nie miałam...

  • A ktoś ze środowiska pedagogicznego za udział w konspiracji?

Na Księdza Siemca teraz jest ulica Wiślana, tam jest Instytut Germanistyki, a tam był piękny kościół. To był nasz kościół szkolny i tam paru księży zostało zabitych. Ale z nauczycieli to raczej nie, uchowali się. Ten nasz wychowawca, to ewidentnie...

  • A już przez władze sowieckie?

Nie, z naszej rodziny to nie mieliśmy. Jak ja wyszłam za mąż..

  • Pani mąż też był w konspiracji? Czy on miał jakieś problemy?

Tak.

  • Jaki miał stopień pani mąż? Też był u „Krybara”.

Tak, u „Krybara” był. [Stopień] kapral podchorąży. On się zaangażował w ZMP i był przewodniczącym dzielnicy na Powiślu w ZMP. Ale potem jak się zaczął rok 1949, kiedy wszystkich prześwietlali niesamowicie, to wszystko się skończyło. Bardzo było ciężko, pracy nie mógł dostać, załamał się nawet, powiedziałabym. Jemu powiedzieli tak, jak weryfikowali: „Wie pan, pan był młody, dlaczego pan należał do AK?”. – „Wszyscy należeli do AK”. – „Przecież było jeszcze AL”. – ,,No, gdzie było to AL?”. On mówi że: ,,O AL, to ja się dowiedziałem w ubikacji, bo były ulotki rzucone”. ,,No tak, ale wie pan, pan był młody, to mógł pan wybierać. Młody i głupi” – coś takiego powiedzieli. Mój mąż odpowiedział: ,,Młody to ja byłem, ale głupi to na pewno nie”. No i się skończyło. Mieliśmy kłopoty.



Warszawa, 23 października 2009 roku
Rozmowę prowadziła Katarzyna Smyrska
Janina Karłowicz Stopień: cywil Dzielnica: Powiśle

Zobacz także

Nasz newsletter