Maria Kosiacka-Pacho „Kazimiera”

Archiwum Historii Mówionej

Nazywam się Maria Kosiacka-Pacho, z domu Stańczykowska.

  • Na początek chciałabym zapytać o pani życie sprzed wojny. O pani rodzinę, o szkołę, gdzie pani mieszkała?

Urodziłam się na ulicy Mokotowskiej 59, gdzie mieszkałam z rodzicami do wybuchu Powstania Warszawskiego. Po skończeniu szkoły podstawowej, uczyłam się w liceum, właściwie gimnazjum i liceum Anny Jakubowskiej, które mieściło się na rogu Brackiej i placu Trzech Krzyży, bo to była najbliższa placówka mojego miejsca zamieszkania. W tajnych kompletach zrobiłam maturę dzięki pani Annie Jakubowskiej, która naprawdę była wielką patriotką. Pochodziła… Zresztą przyjechała z Rosji i tutaj właśnie założyła gimnazjum dla dziewcząt.
No cóż, wojna przerwała dzieciństwo moje. Przed wojną ojciec pracował na cały dom i naprawdę mam przyjemne wspomnienia z okresu dzieciństwa. Niestety później, jak wojna wybuchła, od razu zaczęłam być dorosła, ponieważ spotkałam się z wandalizmem Niemców, którzy akurat bombardowali Warszawę i to bombami zapalającymi. Mój ojciec naprawdę był wyjątkowym człowiekiem. Jeden jedyny spośród mieszkańców oficyny, która zajęła się ogniem po zbombardowaniu, bo bomby były zapalające, wszedł na dach i siekierą odrąbał część oficyny, żeby dalej ogień się nie roznosił, oczywiście przy akompaniamencie, że tak powiem, strzelaniny samolotów niemieckich. Był bardzo narażony na to, że w ogóle może stracić życie na dachu.
Mój brat również uczył się w gimnazjum i skończył gimnazjum na placu trzech Krzyży. To było tak zwane Gimnazjum „Unia”. Cóż dalej mogę powiedzieć? Byliśmy bardzo zaangażowani. Ja dostałam się za pośrednictwem pani, którą znałam przed wojną, starsza pani, skontaktowała mnie z… Trudno powiedzieć władzami, ale w każdym bądź razie dzięki niej dostałam się do konspiracji. Wciągnęłam w konspirację i moją serdeczną przyjaciółkę, która też była ze mną w patrolu sanitarnym. Brat natomiast kończył tajną podchorążówkę. To wszystko odbywało się – i tajne wykłady, konspiracyjne wykłady, szkolenie, moje szkolenie, mojego brata – wszystko w moim domu rodzinnym, rodziców moich. Z tym że ojciec chcąc zabezpieczyć niejako rodzinę, żeby nas nie wymordowali wszystkich, więc zbiórki żeśmy mieli w pokoju na tym samym piętrze, na którym żeśmy mieszkali, u wdowy. Wynajął jeden pokój, bo tam były trzy pokoje i jeden pokój wynajął dla bezpieczeństwa i tam żeśmy się schodzili.

  • Może jeszcze wróćmy do początku wojny, bo jeszcze o to będę pytać za chwilę. Jak pani zapamiętała sam wybuch wojny? Sam 1 września?

Właśnie akurat się spotkałam z bombardowaniem, więc to było najstraszniejsze, te bomby zapalające, które leciały. A ponieważ to był dom nie o sklepieniach kleinowskich, tylko belki drewniane i jeszcze jakieś inne deseczki i tak dalej, to wszystko się sypało. Byliśmy wszyscy, chociaż byliśmy w piwnicy, to dosłownie dusiliśmy się od kurzu, pyłu, tego wszystkiego, co waliło się na nas. Tak to mniej więcej wyglądało, więc to było dosyć przerażające. Pamiętam taki moment, kiedy wyszłam na ulicę Mokotowską z bramy i po bombardowaniu widziałam, jak paliła się jedna z wież kościoła na placu Zbawiciela. To były pierwsze momenty wybuchu wojny, bo później już miałam inne przeżycia.

  • Zaczęła pani opowiadać o konspiracji. Kiedy po raz pierwszy pani się z nią zetknęła? W którym roku?

W czerwcu 1943 roku.

  • A jeszcze przedtem, czym się pani zajmowała poza tajnymi kompletami?

Nie no, uczyłam się w gimnazjum. A później tajne [komplety]. To gimnazjum to się nazywała Szkoła Modelarstwa. Oczywiście to była przykrywka, bo normalne żeśmy mieli lekcje. Z fizyki i chemii to żeśmy chodzili na Stare Miasto. Już teraz nie pamiętam, ale na ulicy Kanonii chyba była szkoła zawodowa. Mieli stoły, palniki na stołach i tak dalej. Można było tam robić różne doświadczenia chemiczne. Oczywiście tam też i fizyka się odbywała. Cóż więcej? Uczyłam się, byłam uczennicą. Miałam czternaście lat, jak wybuchła wojna, a osiemnaście, jak zdałam maturę i jak się dostałam do konspiracji.

  • Proszę opowiedzieć o samej konspiracji. Czym się zajmowaliście?

Poprzez łączników, bo dopiero później dowiedziałam się, jak kto się nazywa – w tym okresie panowała zasada, że lepiej jest nic nie wiedzieć. Jak najmniej wiedzieć, żeby poprzez tortury nie wydać kogoś następnego jako ofiarę. Dopiero później się dowiedziałam, jak kto się nazywał, i tak dalej, ale to już po wojnie. Byłam szkolona jako sanitariuszka. Wykłady były teoretyczne, a praktyczne… Był lekarz, który przyjmował w przychodni jako chirurg i tam właśnie zdobywałam praktykę z moją koleżanką, właśnie z Jadzią, z którą byłam tak bardzo zaprzyjaźniona, bo to była moja sąsiadka na Mokotowskiej, razem żeśmy się bez mała wychowywały. Ja ją pociągnęłam do konspiracji i ze mną cały czas była w czasie Powstania i później w obozie koncentracyjnym. Nie wiem na czym skończyłam.

  • Jeszcze gdyby pani mogła opowiedzieć o szczegółach życia codziennego, jakieś swoje wspomnienia z okresu okupacji?

Smutne wspomnienia, dlatego że traciłam swoich członków rodziny, wujków. Jeden z wujków był wspaniałym technikiem. W tej chwili to jest w ogóle… To, co się dzieje w tej chwili z technologią informacyjną, to w ogóle nie ma porównania, bo pamiętam jeszcze w moim domu radio na… nie wiem, jak to się nazywało, ale w każdym bądź razie, bardzo prymitywne. […] Wujek już, że tak powiem, nową technologię wykombinował. Był bardzo zdolny od strony technicznej i w czasie konspiracji był łącznikiem, to znaczy poprzez radio, które też było prymitywne, ale w każdym bądź razie łączność można było nawiązywać. Wykryli to i został aresztowany przez Niemców, osadzony w więzieniu Mauthausen i tam zginął. Sporo tych [członków rodziny].
Przede wszystkim przerażające w czasie okupacji było to, że nie było bez mała dnia czy tygodnia, żeby nie rozstrzeliwali Polaków. Ponieważ jak żeśmy chodziły do gimnazjum Anny Jakubowskiej, odebrano jej ten budynek, to był, tak jak mówiłam, na rogu Brackiej i placu Trzech Krzyży, i dali jej kilka pokoi w Alejach Jerozolimskich, tuż przy Marszałkowskiej. Tam niestety byłam świadkiem rozstrzeliwania Polaków. Tam zresztą stoi jeszcze tablica. Widziałyśmy to przez okno. Stale byłyśmy podszyte strachem, bo to tak: i łapanki, i tych, których złapali, często rozstrzeliwali. Ja miałam znajomego, oczywiście też żeśmy nie rozmawiali na temat konspiracji. Znajomy, nie znajomy, chłopak, nie chłopak, żeśmy starały się w ogóle nie rozmawiać na te tematy, żeby nie było wsypy jakiejś. Umówiłam się z nim, zaprosił mnie na wino, na ulicy Nowogrodzkiej była pijalnia piwa i wina, żeby porozmawiać. Okazało się, że mieli tam punkt zbiorczy i [Niemcy] zrobili tam kocioł. Zanim żeśmy dobrnęli tam na ulicę Nowogrodzką przy Kruczej, to w ogóle było jakieś takie już podejrzane, ale zaczął otwierać drzwi, żeby mnie przepuścić pierwszą, bo to była w piwnicy pijalnia, to patrzę, a tutaj stoi Niemiec z tablicą na piersiach, nie wiem, jak to się nazywało i: Komm! Komm! Komm! To dałam oczywiście nogę i uciekłam, ponieważ po drugiej stronie Nowogrodzkiej, przy Kruczej były ruiny i ciemno było. Zresztą to był okres, w którym już były bombardowania od strony wschodniej. Tam były ruiny domu i obowiązywała ciemność, trzeba było okna zasłaniać, bo były już naloty ze strony wschodniej. Oczywiście on, chcąc mnie ratować, zszedł na dół po schodkach i tam wszystkich ich pozabijali na drugi dzień. Ja ocalałam. Takie doświadczenia były bez mała [ciągle], co jakiś czas, że ktoś ze znajomych gdzieś ginął i był rozstrzelany albo dostawał się do obozu. Tak to było, tak wyglądał mniej więcej ten okres. Matka w zasadzie nie pozwalała nam się oddalać z domu ze względu na bezpieczeństwo, ale to był okres mojej młodości, człowiek chciałby się wyrwać czy na jakąś majówkę, czy gdzieś, zobaczyć, jak zieleń rośnie, jak kwiaty kwitną, ale to było bardzo ograniczone.

  • Proszę opowiedzieć o swoim pierwszym mężu. Jak pani go poznała?

Właśnie poznałam go w czasie okupacji. Był instruktorem wojskowym, ponieważ ze względu na to, że kończył „podchorążówkę” zawodową, był oficerem zawodowym, to w czasie okupacji zajmował się właśnie szkoleniem topografii, obchodzenia się z bronią, taktyki. Chociaż byłyśmy w zasadzie szkolone jako sanitariuszki, to też trzeba było umieć założyć opatrunek, na przykład głowy. Nie była to prosta sprawa zabandażować głowę tak, żeby ją chronić; czy przedramię, czy nogę, i tak dalej. Trzeba było trochę wiedzy mieć na ten temat, poza tym trzeba było wiedzieć, jak zrobić zastrzyk, jak pierwszy opatrunek założyć na ranę, jakie uciski zrobić (wiadomo, że to są rany), żeby krew nie uchodziła, i w którym miejscu, i tak dalej. To Eugeniusz Kosiacki był właśnie takim instruktorem od strony, że tak powiem, wojskowej. Uczył nas oczywiście, jak szarże wyglądają od szeregowca do generała, żeby też się nie wsypać z tym. Dlatego że to się odbywało u mnie, w moim mieszkaniu, mieszkaniu moich rodziców, to później został nawiązany kontakt, jak wróciłam z obozu koncentracyjnego.
Chciałam jeszcze zaznaczyć, że w moim patrolu była pani Maria Wiłkomirska, pianistka, ta z rodziny Wiłkomirskich. U nich też żeśmy… Musiałyśmy od czasu do czasu zmieniać miejsce zbiórki, żeby nie rzucało się w oczy, więc u niej, u nich w domu na Akademickiej też żeśmy się zbierały. To była już w tym okresie pani w starszym wieku dla mnie, bo miałam osiemnaście lat, ta pani miała pięćdziesiąt. W tym pomieszczeniu było pianino i kompromitacja wielka, ponieważ byłam początkującym uczniem w tym zakresie, a pani Maria jak przyszła, zobaczyła pianino, to chciała, żebym się popisała swoimi umiejętnościami, ale na szczęście się wycofała. [Wtedy] nie znałam pani Marii Wiłkomirskiej jako pianistki. To takie było… Dopiero później człowiek kojarzył sobie pewne fakty. Usiadła do pianina i grała Chopina, cudownie grała. W ogóle nam, że tak powiem, szczęki opadły z wrażenia. Wtedy w ogóle się wydało, że to jest ta rodzina Wiłkomirskich, która w czasie okupacji też koncerty dawała, oczywiście zakonspirowane. Pamiętam jak, bo to było wielopokojowe mieszkanie, wchodziłyśmy korytarzem, to w każdym pokoju ktoś inny grał. Jeden na skrzypcach, drugi na kontrabasie, trzeci na pianinie, więc to była taka rodzina muzyków. Wtedy ta, nie wiem, jak się nazywa, chyba Wanda Wiłkomirska (jest skrzypaczką, i ona w tej chwili jeszcze, zdaje się, uczy młodzież) miała dwanaście lat i już na skrzypcach grała ślicznie. Tak że to rzeczywiście było pokolenie wybitnych muzyków. Poza tym Kosiacki był rejonowym, że tak powiem, kapitanem II Rejonu, bo tam jeszcze po drugiej stronie placu Narutowicza był I Rejon. Tak jak powiedziałam, nie brał udziału w Powstaniu Warszawskim, dlatego że po prostu do Lublina pojechał, do rodziny, i tam już niestety nie mógł się przedostać do [Warszawy].

  • Byliście już wtedy małżeństwem?

Nie. Wtedy nie. Dopiero po moim powrocie z [obozu koncentracyjnego]. Dopiero później się dowiedziałam, jak on się nazywa, bo właściwie występował pod pseudonimem raz „Wiśniewski”, a raz „Korczak”, bo trochę miał rysy podobne do Żydów, więc był często łapany. Z łapanki był brany, ale jakoś tam się wymigiwał z tego, z ulicy po prostu, że Żyd. Dopiero później jak udowodnił, że nie jest Żydem, to go puszczali, bo Żydzi musieli nosić w czasie okupacji warszawskiej znak Dawida na przedramieniu, tak że Niemcy trochę tam rozróżniali te rasy. Zresztą bardzo się koncentrowali na rasach.
  • Może już teraz przejdziemy do Powstania. Jak pani zapamiętała wybuch Powstania i czy jeszcze przed wybuchem wiedziała pani, że nastąpi?

Nie. W dniu Powstania przyszła do mnie koleżanka, która była łącznikiem. Była córką strażnika (to co wiem) więzienia na Rakowieckiej. I już konspiracja była, bo jej ojciec też pracował w konspiracji. Zawiadomiła, że o piątej godzinie wybucha Powstanie i mamy się stawić, zbiórkę mamy w ogródkach jordanowskich przy ulicy Wawelskiej. Tam żeśmy z koleżanką pojechały tramwajem i już padały jakieś strzały pojedyncze. Jak żeśmy wysiadły na placu Narutowicza z tramwaju i pamiętam ten ostatni tramwaj, jak się oddalał, i już sobie zdawałam sprawę, że jestem odcięta od rodziny, że już teraz to, co się będzie ze mną działo, to tylko do mnie należy. Zgłosiłyśmy się na punkcie zbiorczym. To były ogródki jordanowskie, był pawilon, w którym były zgromadzone patrole oczywiście z Ochoty, ale z różnych zgrupowań. Było sporo środków opatrunkowych, były nosze i my z opaskami na przedramieniu. I tak [wyglądał] pierwszy dzień.
Żadnej łączności nie udało się [nawiązać]. W ogóle chłopcy byli niedozbrojeni, nie udało się… Żaden atak się właściwie nie udał, bo tam były bardzo silne, skoncentrowane wojska niemieckie. Tam gdzie było Ministerstwo Lasów Państwowych, plac Narutowicza oczywiście i „Filtry”, opanowali od razu Niemcy. Filtrowa była cała pod obstrzałem. Tak że w ogóle było trochę strzelaniny, ale z nami żadnej łączności nie było. Tej nocy od strony Pola Mokotowskiego przybiegł chłopiec, może miał ze dwanaście lat, i mówi: „Dziewczyny, uciekajcie, zdejmujcie opaski, bo idą »ukraińcy«. Krok za krokiem wymiatają wszystkich z mieszkań, z domów, podpalają i jak was zastaną z tymi środkami opatrunkowymi i z opaskami na przedramieniu, to jesteście trupami. Uciekajcie gdzieś”. Dzięki temu właściwe dziewczyny ocalały. Dzięki temu chłopakowi, bo faktycznie tak było. My żeśmy później na własną rękę uciekały, żeby się zmieszać z ludnością cywilną i żeśmy z Jadzią dotarły do ulicy Zimorowicza. Na rogu Zimorowicza i Filtrowej żeśmy były.
Tam żeśmy poznały też chłopców, którzy mieli zgrupowanie jakieś, oczywiście też nie wiedziałam jakie i nie pytałam jakie. Byli bez broni, było ich ośmiu i dalsze koleje losu z nimi były związane, bo żeśmy przecież wiedziały, w jakim celu tam się znaleźli. Oczywiście, to się wszystko potwierdziło. Chłopcy się zajęli nami. W tym budynku była ubikacja dostępna dla wszystkich i pod nią była dziura, nie wiem, czy specjalnie zrobiona, czy ktoś to przemyślał, że to może być dobry schowek, w każdym bądź razie kazali nam się tam schować, wszystkie dziewczyny, które były. Bo głównie były kobiety atakowane przez… Nie wiem, to były oddziały RONA, bliżej już nie pamiętam jak. W każdym bądź razie były oddziały „ukraińskie” na służbach Wehrmachtu. Tam żeśmy tę noc, jak oni się zbliżali, przetrwały.
Oczywiście rano wypędzali wszystkich z tego budynku, z tego bloku, i oczywiście żeśmy musiały się ujawnić. Jakież to było zdziwienie, skąd my… A to już był dzień, więc mieli terminy wyznaczone, żeby wyprowadzać ludzi stopniowo z posesji, już nie mogli nic zdziałać. W każdym bądź razie koleżanka miała zegarek, ja zegarek zdjęłam, ponieważ już czułam, jak to się odbywa, pierścionek jej zabrali, zegarek jej zabrali. Kradli, co się dało. Tam były śliczne pomieszczenia, bo tam dosyć zamożni ludzie mieszkali. Naprawdę był komfort, można powiedzieć, piękne obrazy, piękne meble w stylu Ludwika XVI, dywany. I ta hołota, przepraszam za wyrażenie, załatwiała się na to wszystko przy nas, bo nas zgrupowali w jednym z salonów, więc po co ma wychodzić na zewnątrz, jak może się przy nas załatwić. Taka kultura była tych żołnierzy. Dzięki tym ludziom… Aha, jeszcze upatrzyli sobie mnie i moją koleżankę, że cała kolumna wyjdzie, a my zostaniemy do gotowania. Ujął się za nami ksiądz, młody kleryk. Ponieważ po rosyjsku umiał, znał język rosyjski, tłumaczył, że „One się nie nadają, bo są młode, nie umieją gotować. W ogóle się nie przydadzą wam”. To kazali mu się rozebrać, ściągnęli buty, które miał, oficerki, na nogach i został bez butów. A pod strażą z karabinem żeśmy zostały wtedy, kiedy cała kolumna ludzi ustawiona w czwórki maszerowała i opuszczała posesję. Powiedziałam do Jadzi: „Słuchaj, jak będą ostatnie szeregi wychodziły, to będę biegła i mnie zastrzelą, bo tutaj absolutnie nie zostanę”. Oczywiście, z płaczem Jadzi się to spotkało, ale powiedziałam: „Chyba dobrze radzę”. I w tym momencie, jak ostatnie czwórki wychodziły z posesji, jakiś Wania krzyknął: „Chodź! Chodź!” – bo tam wódkę znalazł. Na klatkach schodowych były szafeczki, w których mieszkający spiżarkę sobie zrobili, i oczywiście jeden z tych odkrył, że tam jest wódka. Oczywiście ten zostawił nas i pobiegł na pierwsze piętro czy drugie piętro, już nie pamiętam. To nas ocaliło, bo w tej chwili, w momencie, kiedy żeśmy zmieszały się z tłumem w czwórkach ustawionych, to ja miałam przepaskę na oczach, chustę, miałam ubranie czyjeś. Ludzie byli tak życzliwi w stosunku do siebie, że jeden drugiego bronił. I dzięki temu żeśmy [uciekły], bo później szukali nas w tych szeregach. Oczywiście, dostałam się między chłopców, bo oni patrzyli, tak zwarte były te szeregi, i podkurczyłam nogi, oni nie mogli zorientować się, gdzie [jestem]. Szukali i szukali, ale ponieważ tam było sporo ludzi, czas biegł, zbliżaliśmy się wszyscy do Zieleniaka, bo na Zieleniaku oczywiście w pierwszym etapie zatrzymali nas. Tam też były dantejskie [sceny].
Aha, jeszcze muszę powiedzieć to, bo do dnia dzisiejszego mam ten obraz. Wtedy, kiedy chłopcy nas chowali na dole pod ubikacją i przykryli tam, właściwe zakryli drewnem i czymś, tak że oni chodzili, szukali, ale nie znaleźli nas, to była babcia z, nie wiem, ta dziewczynka miała może dwanaście lat, może jedenaście, powiedziała: „Dziecku nic nie zrobią. Ona z wami nie pójdzie, bo dziecku nic nie zrobią”. A tymczasem, jak żeśmy już wyszły z tego lokum, to okazało się, że ta dziewczynka była zgwałcona, a ponieważ rozpaczliwie płakała, to jeszcze przestrzelili jej [dziąsła], znaczy podniebienie, i kula gdzieś tu koło oka wyszła. Tego widoku nigdy nie zapomnę, jak okrutni byli ci „własowcy”, straszne rzeczy. A co się działo na Zieleniaku, to trudno opisać. Tam też dzięki temu, że było sporo drewna, odpadów różnych, to ukryłyśmy się, bo „własowcy” nocą chodzili z latarkami i wybierali dziewczyny. A ponieważ Zieleniak sąsiadował ze szkołą (zresztą ta szkoła jeszcze jest), gdzie stacjonowali, to wybierali kobiety, gwałcili je, a później z okna wyrzucali na bruk. Taka była kultura „własowców”.

  • Jak długo była pani na Zieleniaku?

Całe szczęście, że jedną noc. Później już jak przejęli nas przejęli Niemcy, to chociaż byli też okupantami, to żeśmy odżyły, bo w porównaniu z dziczą tych ludzi z Ukrainy, to w ogóle trudno mi było porównać. Tutaj strzelali, bo mieli taki rozkaz, a tamci mordowali bez zastanowienia! Gwałcili, mordowali, kradli, co się dało! Świadczy to o kulturze tych oddziałów. Już [pod] strażą niemiecką do Pruszkowa nas zawieźli i tam selekcja była. Mężczyźni w prawo, kobiety w lewo, tam nas odseparowali i wywieźli nas do obozu, najpierw do Bergen-Belsen. W namiotach żeśmy [spały], bo już były tak przepełnione obozy koncentracyjne w tym okresie, że nie mieli baraków.

  • W jakim to był miesiącu?

To był sierpień. Tak że już tylko pod namiotami nas trzymali. Oczywiście, szukali miejsca do wywiezienia gdzieś indziej. Drugim transportem już żeśmy dostały się do Ravensbrück. Tam też nie miałyśmy baraku, nie mieszkałyśmy w baraku, tylko już pod namiotem. Oczywiście, słoma i na niej się spało. Oczywiście, insekty były. Dzięki temu, że byłam z koleżanką, to ciągle żeśmy sobie przeglądały i włosy, i ubrania i tak dalej. Tak jak dwie małpki, które iskają się, tak żeśmy się zachowywały. Ale to nas uratowało przed [obcięciem włosów], bo obcinali kobietom, jak zobaczyli, że mają wszy, włosy po prostu. Żeby sobie uratować włosy, to żeśmy przegląd robiły codziennie. W końcu miałyśmy czas. A w obozie były takie układy: miałam okazję zapoznać się z „króliczkami” [doświadczalnymi], już nie pamiętam, ale to był chyba barak dwadzieścia jeden – oglądałam ich nogi. Miały doświadczenia robione tutaj w kości piszczelowej, wyciągany szpik i jakieś doświadczenia pan doktór robił, a później po tej operacji miały dwie buły tutaj [gestykulacja]. Oczywiście, ciężko się to wszystko goiło. Później żeśmy dostały [inny] barak.
I apele. Apele odbywały się o godzinie czwartej rano. Aha, jeszcze trzeba zaznaczyć jedną rzecz, że w tym okresie Niemcy nie mieli już pasiaków więziennych, tylko to co kobiety przywoziły do [obozu], bo każda gdzieś tam z jakimś pakunkiem, oprócz nas, które żeśmy właściwie nic nie miały, to miały jakieś części ubrań, czy sukienki, czy spódnice, i tak dalej, coś z sobą zabierały. Bo przecież żeśmy były zmieszane z cywilną ludnością, chciałam zaznaczyć to. Niemcy wykorzystywali to w ten sposób, że zaprojektowali szwalnię, w której kobiety, oczywiście więźniarki, naszywały pasy na plecach i na piersiach z innego materiału. Na przykład była sukienka, to naszyte były pasy, a od spodu materiał był powycinany, więc już to były takie właśnie… Ponieważ to był okres lata, więc przeważnie były to letnie sukienki. My żeśmy też takie dostały z krzyżem. Było już rano zimno, bardzo zimno. Jak któraś się tam kocem pod spód okryła i na to sukienkę założyła, to od razu do karca się dostawała. Była bita i do karca. Było bardzo zimno rano, o czwartej godzinie, a pan komendant przychodził dopiero gdzieś tam koło ósmej. Cały czas trzeba było stać na baczność. Były panie auzjerki, które pilnowały. Jak się wypędzało więźniarki z baraku? Ustawiało się jedna po jednej stronie, druga po drugiej stronie z pejczami i przejście było bardzo wąskie i lały po prostu pejczami, biły gdzie się dało, więc każdy tylko zasłaniał sobie oczy i głowę. Mam pręgi całe na przedramieniu, bo nie zawsze mogłam się wpasować w środek, nie zawsze tyle siły było. Ale te, które po boku stały czy szły, wychodząc z baraku, to niestety dostawały i po głowie, i po rękach, i po piersiach, i w ogóle. Tak to się odbywało. Oczywiście z silnym Raus! Raus! Raus! Schneller! Schneller! Schneller! Raus! Tak to wyglądało.
W końcu kwietnia zaczęli nas wypuszczać z obozu, ponieważ praktycznie poruszałyśmy się tylko w baraku, bo nie wolno było nawet na zewnątrz wychodzić, wiec każdej, że tak powiem, mięśnie zwiotczały. Nie byłyśmy w pełnej kondycji do marszu, a oni już liczyli się z tym, że muszą ewakuować obóz. W związku z czym zaczęli nas wypuszczać, oczywiście pod nadzorem uzbrojonych Niemców, na zewnątrz obozu i drogą maszerowałyśmy ileś tam, dwa kilometry w jedną stronę, z powrotem do obozu, i tak się odbywały treningi, że tak powiem, uczenia się ponownego chodzenia. W końcu… Aha, to był 21 kwietnia, pamiętam, ponieważ były akurat imieniny mojego brata. Załadowali nas do wozów towarowych i wywieźli do obozu Oranienburg. Był to obóz właściwie męski, ale jeden z baraków przeznaczyli dla nas i tam żeśmy przeżyły bombardowanie tego obozu. Z kolei Anglicy bombardowali, ale mało skutecznie na ogół. I stamtąd już pieszo kierowaliśmy się w kierunku morza, to znaczy nie drogami asfaltowymi, czy [...] szosami, a drogami wiejskimi, leśnymi. I tak prowadzili nas parę dni. W każdym bądź razie był to okropny marsz. Marsz śmierci. Nie wiem, czy żeście państwo słyszeli, ale to rzeczywiście był marsz śmierci. Niemcy parowali ziemniaki i wózeczki były, i może ze dwa razy w czasie tej całej pieszej podróży wystawiane było i kto był mocniejszy, silniejszy, to ten kartofla złapał, a reszta głodowała. Dlatego bardzo dużo osób po drodze zostało w rowach. Jak już upadł czy na końcu szedł i nie miał siły, to go dobijali, nie chowali nawet tych zwłok. Tak żeśmy wędrowali. Już miałam poranione stopy, bo w drewniakach oczywiście, bo moje buty były zabrane; bez onuc, tylko na gołe nogi. Miałam już bąble potworne, powiedziałam do Jadzi: „Już dalej nie idę, siadam do rowu. Niech mnie dobiją, nie mam siły”. Dostałam gorączki głodowej, bo ani pić nie było co, ani jeść nie było co. Ale jeszcze ostatkiem sił jakoś żeśmy dobrnęli z kolumną do obozu Ludwigslust. To był obóz jeńców radzieckich.
Później żeśmy się dowiedzieli, bo w zasadzie już Niemców prawie że nie było, bo znalazłyśmy się w baraku, w którym mieszkali Niemcy. Były oczywiście eleganckie prycze, była zupełnie inna kultura, i tak dalej, ubikacja. A tak to żeśmy się załatwiali na zewnątrz w dołach przesypywanych wapnem, bardzo prymitywne urządzenie. Tak że zemstą na Niemcach – przepraszam, że to powiem – żeśmy się zemściły w ten sposób, że nasiusiałyśmy w hełmy niemieckie. To była nasza zemsta.
Tam spotkałyśmy Żyda, który miał węzełek z sobą, a węzełku miał kaszę mannę. Przyplątał się nie wiadomo skąd i żeśmy postanowiły ugotować w kuble pierwsze jedzenie na tej kaszy. I wszyscy żeśmy chorowali, nawet ta odrobina jałowej kaszy manny zaszkodziła nam – tak byliśmy wszyscy wygłodzeni. Później okazało się, że w dalszych barakach były pomordowane ciała jeńców radzieckich i z tego względu chcieli nas przemieścić, żeby nie wybuchła epidemia.
Ja bym się spotkała z moim bratem w Lubece, bo walczył na Starówce, tam był ranny, kanałami przedostał się do Śródmieścia, i tutaj jeszcze walczył jakiś czas, a później już nastąpiła kapitulacja, złożył broń i [trafił] do obozu jenieckiego, bo już wtedy Niemcy uznali, że trzeba Powstańców potraktować jako jeńców wojennych. Wywieźli go do Lubeki. Tam byśmy się spotkali, ale niestety moja Jadzia, moja koleżanka, której nigdy nie opuszczałam, bo miałam możliwość wyjścia z Pruszkowa. Mianowicie dlatego, że miałam z sobą fartuch biały i znak Czerwonego Krzyża. Niemcy się bardzo bali epidemii i ci, którzy byli chorzy i mieli oznaki dyfterytu, jakiejś innej choroby zakaźnej, to wynosili, oczywiście nie sami, tylko posługując się sanitariuszkami. Więc jak miałam biały fartuch, to mogłam śmiało z noszami wyjść na zewnątrz, ale niestety moja koleżanka nie miała i zgodziłam się wyjechać z nią razem do obozu, bo co bym jej matce powiedziała, jakbym wróciła, ocalała i bym nie wiedziała, co się z nią dzieje.
  • Co stało się w Lubece?

W Lubece. Nie dotarłam do Lubeki, ponieważ spotkałyśmy… Było, bo ja wiem, osiem dziewcząt tak mniej więcej. Najmłodsza miała szesnaście, najstarsza miała dwadzieścia lat. Postanowiłyśmy na własną rękę wracać do Polski, nie jechać do Lubeki. Ponieważ Anglicy… Aha, przede wszystkim chciałam powiedzieć, że Anglicy nas odbili w obozie. Pierwsze patrole przejechały i oczywiście nam od razu zaczęli rzucać paczki unrowskie. Trzeba było bardzo ostrożnie przyzwyczaić swój organizm do jedzenia, żeby nie odchorować tego wszystkiego. Ale już miałyśmy i paczki, więc doszłyśmy do wniosku, że trzeba jechać do Polski. Oczywiście, znalazłyśmy jeszcze opiekunów, którzy jak żeśmy miały gdzieś osiemnaście, dziewiętnaście lat, to byli panowie po pięćdziesiątce, trzydzieści parę lat, i tak dalej, oni się zaopiekowali. To byli więźniowie z Oświęcimia, którzy też przeszli drogę piekielną. Też na własną rękę chcieli wracać do Polski. Oczywiście Anglicy pod tym warunkiem wywozili jeńców do Lubeki (znaczy jeńców, no tak jeńców, jeszcze jeńców), że nic ze sobą nie zabieramy. A ponieważ tam Niemcy porzucali różne rowery, konie, nie konie, pojazdy różne, to ci panowie jakoś zdobyli właśnie konia. Zdobyli… Bo wszystko trzeba było na kupę, że tak powiem, rzucać i dopiero wszystkich ładowali do wozów i wywozili do Lubeki, a to wszystko zostawało tam w obozie, w którym byłyśmy. Oczywiście każda z nas, ponieważ była młoda, umiała jeździć na rowerze, to każda na rowerze będzie do Polski wracała, a bagaże na platformę. Pan, który powoził, jechał przodem, a my z tyłu za nimi. Wszystko było dobrze, dokąd nie zajechałyśmy do pierwszego postoju rosyjskich wojsk, radzieckich. Wszystko nam zabrali – rowery, paczki, oczywiście konia, i tak dalej. Zostaliśmy bez niczego. I jeszcze jak to się odbywało? Były w obozie z nami Rosjanki i akurat na tym postoju, gdzie nam to wszystko zabrali, były te Rosjanki. I żeśmy z pretensjami do nich: „Jak mogłyście tak zrobić? Jak zachowują się wasze wojska?” – i to, śmo. „Dlaczego wszystko nam [pozabieraliście]?!”. – „To jest niemożliwe. To jest niemożliwe”. Oczywiście, upraszczam sprawę, jak to było. Zaprzeczyły wszystkiemu. „Pan generał gdyby się dowiedział! Coś takiego! Absolutnie, mowy nie ma!”. One tak były zakochane i w Stalinie, i w panu generale. A na pierwszą linię frontu Rosjanie dobierali specjalny element. To fakt.
Bo już później dalej, jak żeśmy wędrowały trochę pieszo, trochę na podkładach kolejowych, to spotkałyśmy się z tym, że teraz Niemki uciekały w popłochu przed wojskami rosyjskimi, dlatego że wiedziały, co je czeka. My zresztą też. Nocleg był w domu na pierwszym piętrze. Oczywiście, te wszystkie domy niemieckie były pootwierane, ludzie uciekali z małymi bagażami, aby dalej od frontu, aby dalej od wojsk radzieckich. Było to… W alkowie, to znaczy był jeden pokój od klatki schodowej i drugi. I ci panowie powiedzieli: „Wy do tego drugiego pokoju, będziecie nocowały tu, a my tu”. Jeszcze ponieważ kluczy nie było żadnych, nie było możliwości zamknięcia drzwi, to zastawili drągiem po prostu drzwi. A wiedziałyśmy, że dookoła są wojska rosyjskie. Oczywiście, jak zobaczyli… A jeden z panów znał język rosyjski, był w starszym wieku już, po przejściach obozowych, słabo mu było, bo to był już maj, poszedł położyć się w krzaczki, bo mu było po prostu powietrza. Podsłuchał, że Rosjanie się szykują na nas tutaj, sobie wybrali nas jako obiekt. Stąd się wzięła ta cała barykada drzwi, ale panowie nie utrzymali tego i powiedzieli: „Słuchajcie, wiejcie. Z balkonu skaczcie, bo nie damy rady tu utrzymać drzwi”. I żeśmy skakały z pierwszego piętra. Na szczęście na dole były krzaczki, więc jeszcze byłyśmy na tyle młode, że jeszcze sprytne w sensie fizycznym, że nic żeśmy sobie nie zrobiły. Oczywiście, w krzaki od razu. Wtargnęli do środka i okazało się, że nikogo nie ma. Rano to już było co innego, bo już rano żeśmy od razu wymaszerowali z tego miasteczka dalej.
Tak żeśmy wędrowali, dostaliśmy się do linii kolejowych jadących na wschód. To nas bardzo pocieszyło. To były… […] I akurat jechał towarowy pociąg jadący na wschód z podkładami kolejowymi. I na tych podkładach [jechaliśmy]. Oczywiście to były odkryte platformy, i na tym żeśmy wędrowały. Jak na wschód, to na wschód. Ale oczywiście kierownik radziecki tak całkiem za darmo nas nie chciał wieźć, ale mieliśmy tutaj sprytnych panów, którzy jak od czasu do czasu się pociąg zatrzymywał, to penetrowali gdzie się dało. W pewnym momencie jeden z panów spostrzegł fabrykę i okazało się, że to była fabryka spirytusu. W bańki nabrał spirytus, jakieś tam znalazł bańki i wrócił z powrotem. Ponieważ rosyjscy żołnierze bardzo lubią sobie od czasu do czasu popić, w związku z tym schował te bańki i jak pan kierownik odmawiał nam dalej podróży, to wtedy zjawiał się alkohol i jechaliśmy dalej. W ten sposób żeśmy dojechali do Warszawy.

  • Kiedy wróciliście do Warszawy?

Kiedy to było? Nas odbili tam 2 maja… Nie wiem, nie pamiętam. Chyba to już czerwiec był. Wiem tylko, że byłyśmy bardzo głodne i na Dworcu Zachodnim jakaś organizacja zorganizowała na szybko kuchnię polową i tam pierwszy posiłek gorący, dobry – zupę żeśmy jadły. To pamiętam. A później w ogóle nie mogłam się zorientować, gdzie jesteśmy, bo tak była zniszczona Warszawa, że w ogóle po gruzach się chodziło. Zanim dotarłyśmy do domu, okazuje się, że oficyna, w której żeśmy mieszkały, ocalała. Dzięki temu, że ojciec odrąbał dach, dalej się ogień nie przeniósł, a Niemcy wypalili tylko front. Ponieważ żeśmy mieszkały w trzecim podwórku, nie, w drugim podwórku, przepraszam, nie trzecim, to dalej już woleli nie wchodzić, bo nigdy nie wiadomo, co ich tam mogło spotkać, bo mógł się tam ukrywać ktoś z bronią, więc palili głównie frontowe budynki od ulicy, a tam dalej już nie spalili. Tak że dzięki temu ocalała oficyna, w której mieszkali moi rodzice i mama Jadzi. Taki powrót nastąpił.

  • Kiedy odnalazła pani swoją rodzinę?

Właśnie szukali nas przez Czerwony Krzyż, bo brat został w Lubece. Tam zaczął zatrudniać się gdzieś tam, bo chodziło o to, że mój brat (tutaj taka była szkoła Wawelberga na Mokotowskiej) kształcił się w kierunku, zresztą skończył jako inżynier-elektryk. Chciał kontynuować. Ponieważ znał dość dobrze język francuski i tam mógł podjąć dalsze studia, to początkowo tam został, tak długo jak mógł się zatrudnić i zarobić na siebie, na swoje utrzymanie i na swoje studia, a później dopiero wrócił.
A tutaj żeśmy mieli jeszcze inne dramaty, ponieważ UB robiło różne zasadzki. Jak wróciłam z obozu koncentracyjnego, w niedługim czasie żeśmy się pobrali z Eugeniuszem Kosiackim. Był wtedy… Ponieważ kończył szkołę w Dęblinie, miał uprawnienia nawigatora powietrznego i zatrudnił się w LOT, latał na liniach zagranicznych, dokąd UB nie dotarło do jego przeszłości. Wyrzucili go, oczywiście, z LOT-u. Co miesiąc musiał składać na Koszykowej, bo tam był Urząd Bezpieczeństwa, swój życiorys. Dzięki Bogu, że skończył studia, co prawda Akademii Nauk Politycznych, ale skończył je i zaczął pracę na politechnice na architekturze i tam jakoś...
Urodziłam córkę, też nie miałam możliwości ani z kim zostawić dziecka, ani nie było żłobków, ani przedszkoli, ani w ogóle, więc byłam bardzo uwiązana. To, co żądała sąsiadka ode mnie na opiekę nad dzieckiem, to tyle bym zarabiała, więc mi się to zupełnie nie kalkulowało. Zresztą nie było łatwo o pracę w tym okresie. Dopiero później, jak się odbudowywała Warszawa i powstawały na ruinach zakłady pracy, wtedy było już łatwiej.

  • Czy pani była w jakiś sposób represjonowana?

Nie, ale ciągle nachodzili nasz dom, aż wreszcie już doszłam nerwowo do tego, że powiedziałam, że albo wsadzą mnie i moje dziecko i męża, albo wywojuję. Ciągle nachodzili dom: „Czy jest pan Kosiacki?”, „Kto jest u pani?” – i tak dalej. To trzepnęłam drzwiami i powiedziałam: „Jak znam konstytucję Polski Ludowej, to proszę się wynosić”. I w lewo albo w prawo, czekałam na reakcję. Jakoś tej reakcji nie było.
Muszę wrócić jeszcze do mojej przyjaciółki, Jadzi. Ona w czasie Powstania, tak jak mówiłam, spotkałyśmy tam chłopców. Nie pytałam się, z jakich są oddziałów i wolałam nie wiedzieć, ale ona nawiązała z nimi kontakt już po dostaniu się do Warszawy, po powrocie do Warszawy. Okazało się, że Jadzia zgodziła się… Zresztą to bardzo patriotyczna rodzina była, bo tak: jej najstarszy brat był ułanem, później też zginął, najmłodszy brat brał udział w Powstaniu, na placu trzech Krzyży zginął i ciała w ogóle się nie znalazło, rodzina nie odnalazła, ona też przecież ze mną przeszła naprawdę sporo, i jeszcze się zaangażowała… Jeszcze chciałam nadmienić, że właśnie od nich wyruszył z „Parasola” oddział zamachu na Kutscherę. Bardzo była bliska wszystkich konspiracyjnych historii i zgodziła się… Ci chłopcy się z nią skontaktowali i znaleźli gdzieś broń czy zakopali ją, czy odnaleźli, czy odkopali, w każdym bądź razie jeszcze zachciało im się wojować po 1945 roku. Ona się zgodziła, że do piwnicy jej, żeby złożyli. Niestety, ale ktoś wydał i ją aresztowali. Siedziała sześć lat w więzieniu ubowskim. Zachorowała na gruźlicę i jak stwierdzili gruźlicę, to ją zwolnili i w kilka dni potem zmarła. Tak się to zakończyło z moją przyjaciółką.
Ale co jeszcze mówiłam? O czym? Chyba wyczerpałam całkowicie ten temat. W każdym bądź razie nas też… Mieszkaliśmy z Eugeniuszem Kosiackim na Belgijskiej na parterze i stale na parterze przechodzili i ciągle… Dozorca był taki fajny chłop, mówił: „Oj, panie kapitanie, ciągle się o pana dopytują”. Ale jakoś nie aresztowali nas. Pomimo mojego aroganckiego zachowania się wobec wywiadowcy, to jakoś żeśmy przeżyli. Fakt faktem, że lubiliśmy z sąsiadami w brydża grać, więc oczywiście jak było lato, to było okno uchylone, więc podsłuchiwali rozmowy różne. Jak starałam się o pracę, ponieważ też już doszli do tego, to były ankiety bardzo wielostronicowe, w każdym bądź razie, zanim się przystępowało do pracy... Akurat mój braciszek był na zachodzie, pisał listy, więc trzeba było to umieścić w ankiecie, co robiłam. I tak by doszli do tego. Nigdzie nie mogłam znaleźć pracy państwowej. Dopiero mój staż pracy się zaczął od spółdzielni pracy, bo tam już mniej lustrowali, że tak powiem, mniejsze ankiety personalne się wypełniało. Tak że dopiero później na skutek przyłączenia mojej spółdzielni do zakładów Polkowskich… Bo pracowałam w spółdzielni farmaceutycznej, i żeśmy sobie wybudowali budynek. Wszystkie standardy sanitarne spełnione były, ale podobało się to widocznie komuś i nas połączyli z „Polfą” na Karolkowej. Zabrali nam budynek, a my żeśmy zaczęli staż od początku jako nowi pracownicy. Też tak było.

  • Jeszcze tak na zakończenie. Jak pani w ogóle po latach ocenia Powstanie?

Mam dwojakie odczucia, że to było jednak nieprzemyślane do końca. Nie wiem, czy ten heroizm… Oczywiście człowiek sobie nie zdawał sprawy z tego, bo sobie nie wyobrażacie, jakie było ogromne napięcie wśród młodzieży, że już chcieliby sięgnąć za broń, już by chcieli mordować Niemców, już wyganiać ich. Takie było nastawienie, bo nas tu za bardzo gnębili. Każdy z nas miał straty w rodzinie, więc po prostu nabrzmiewało to wszystko. Ale muszę powiedzieć, że tak pięknie się włączyli mieszkańcy Warszawy. Dałam wam przykład, jak obronili mnie i moją koleżankę, przyjaciółkę, wtedy kiedy już [nas złapano]. A nie musieli, nie musieli. A jednak jak szybko, natychmiast żeśmy zostały zmienione wizualnie. Oko przepasane, jakieś coś, chusta na głowie. Przecież to świadczyło o poziomie tych ludzi, że jednak trzymali się wszyscy, jacyś byli bardziej serdeczni. Tak samo z żywnością. Ktokolwiek coś zdobył, to się dzielił. Teraz jestem…
Nie potrafię żyć teraz, w dzisiejszych czasach. Jest za dużo egoizmu, walka materialna o zdobycze, uprzejmości, kultury. Niestety. Tak to podsumowuję w tej chwili w stosunku do tego, co przeżyłam i jak mnie wychowywano w domu. Starszym osobom się miejsca ustępowało w miejskich środkach lokomocji, miało się szacunek do ludzi starszych. Dzisiaj tego nie ma, niestety, to są wyjątki. Ale tak na co dzień to widzę. Niestety, to smutne jest.



Warszawa, 19 listopada 2009 roku
Rozmowę prowadziła Anna Andruszkiewicz
Maria Kosiacka-Pacho Pseudonim: „Kazimiera” Stopień: porucznik, sanitariuszka Formacja: IV Obwód Ochota, Rejon II Dzielnica: Ochota Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter