Janusz Głowacki „Bartos”
Nazywam się Janusz Głowacki, pseudonim „Bartos”, urodziłem się 7 października 1928 roku w Łomży.
- W Łomży spędził pan swoje najmłodsze lata, tam pan chodził do pierwszych klas szkoły powszechnej?
Tak, w Łomży mieszkałem do 1 września 1939 roku. Tu zacząłem chodzić do szkoły i do wojny ukończyłem pięć klas szkoły powszechnej, tak to się nazywało.
- Gdyby mógł pan coś powiedzieć bliżej o swojej rodzinie.
Ojciec mój był wojskowym, był chorążym wojska polskiego, służył w XXXIII Pułku Piechoty stacjonującym w Łomży. Mama zajmowała się domem, bo było nas trzech takich budrysów w domu. Do wojny żyliśmy sobie bardzo dobrze, bo ojciec piastował wyższe funkcje w pułku.
- Jak pan wspomina swoje najmłodsze lata, jako szczęśliwe w tej szkole? Miał pan kolegów? Czy pamięta pan może jakieś elementy wychowania przez szkołę, takiego patriotycznego w duchu…
Trudno mi to pamiętać. Wiem, że byłem harcerzem.
- No właśnie, czy pan pamięta obozy jakieś?
Były jakieś wyjazdy raczej krótkotrwałe, na obozie jakimś dłuższym chyba nie byłem.
- Przychodzi 1 września, czy pan pamięta, co się wtedy w Łomży działo?
Pułk oczywiście poszedł na front, bo to blisko było Prus Wschodnich przecież i oni właśnie na tym froncie północnym działali, a nas jako rodziny wojskowe 1 września załadowano do pociągów i wywieziono w okolice Białej Podlaskiej, między Międzyrzecem Podlaskim a Białą Podlaską na wieś.
- Blisko granicy już ze Związkiem Radzieckim, no wtedy jeszcze nie.
Jeszcze nie.
- Ale tamte dwa tygodnie był pan z matką i braćmi?
Byliśmy z matką i z braćmi. W każdym razie na takiej wsi, gdzie nas dokwaterowano do gospodarzy. Później po 17 września... [...] przeszli ruscy. Taka tyraliera przez pole szła, każdy inaczej ubrany, jakieś pończochy damskie jako szaliki mieli zawiązane, takie czubaryki szły przez pole i poszli.
Nie, bo to na wsi, zresztą mamy się przebrały w jakieś wiejskie [ubrania], w polu pracowały to oni szli i przeszli i w ogóle… Później pamiętam, nie wiem, którego to było września, ale chyba pod koniec września, ojciec nie poszedł do niewoli i dał nam znać, przysłał podwodę, żeby przewieźć nas na inną wioskę i tam był ojciec właśnie. Tam w ogóle już nie było ani ruskich, ani Niemców, takie bezhołowie było po prostu.
To była wieś Turze Rogi chyba się nazywała, tak jak pamiętam, to właśnie z ojcem się spotkaliśmy. Ojciec kupił wóz, konia takiego, co już się do rzeźni nadawał, resztkami sił gonił. Zaczęliśmy wracać w kierunku Łomży, ale okazało się, że już z okolic Białej Podlaskiej i Międzyrzeca ruscy się wycofali, a jeszcze Niemcy nie weszli do tego czasu. Dopiero koło Łukowa spotkaliśmy pierwszych Niemców jak jechaliśmy. Ponieważ już dowiedzieliśmy się, że Łomża zajęta jest przez Rosjan, to dojechaliśmy do Ostrowii Mazowieckiej, bo tam siostra mamy właśnie mieszkała i tam się już zatrzymaliśmy na czas okupacji.
- Jak wyglądało życie w okupowanej Ostrowii Mazowieckiej? Z czego żył pana ojciec, z czego żyła rodzina?
Ponieważ ojciec pochodził z poznańskiego, to znaczy z Wielkopolski, urodzony pod okupacją niemiecką czy zaborem niemieckim, to znał bardzo dobrze język niemiecki. Ojciec pracował w spółdzielni rolniczo-handlowej, która była pod kierownictwem… Niemcy narzucili swojego… nadzorcę. Ponieważ ojciec znał niemiecki to został zatrudniony jako kierownik jakiegoś działu. Tak że to jakoś się ułożyło i oczywiście zaczął działać w Służbie Zwycięstwu Polski. W Ostrowii była szkoła podchorążych piechoty przed wojną i część wojskowych też zostało, nie poszli do niewoli, czyli zawiązała się tam komórka Służby Zwycięstwu Polski. Skończyłem siedem klas szkoły powszechnej, to było w roku 1942 i zacząłem uczęszczać na tajne kursy gimnazjum. Przyszedł rok 1943, na wiosnę, to było po Wielkiej Nocy, ojciec został powiadomiony przez swojego przełożonego, to był Austriak okazało się, w nocy przyjechał jego kierowca i powiadomił ojca, że gestapo jest zainteresowane ojcem. Gdzieś na jakimś przyjęciu był i widocznie go wypytywali o ojca.
- Cały czas ojciec pana był w konspiracji, od którego roku?
Od 1939 roku. Dwóch nas było jeszcze braci, bo najstarszy brat był w Tomaszowie Mazowieckim. Ojciec zabrał nas do Komorowa, właśnie gdzie była ta szkoła oficerska, podchorążówka i na drugą noc po tym przyszli po ojca. Ale mama tylko została zabrana... A ojciec zabrał nas do Warszawy. Taki dostał przydział, że ma się stawić w Warszawie, więc został wysłany do Warszawy i po jakichś dwóch tygodniach mama dobiła do nas, bo ją zwolnili, nie wiem, widocznie na przynętę, ale jej udało się też uciec do Warszawy, tylko nie mieliśmy gdzie mieszkać.
- No właśnie, jak pana ojciec, bo przypuszczam, że rozwiązał ten problem?
Najpierw mieszkaliśmy u znajomych na Żoliborzu, kątem u nich, ale było nas dużo. Postanowiono, żeby mnie odtransportować do Dębicy do stryja. Tym bardziej, że byłem już w takim wieku, kiedy wywozili na roboty Niemcy, a piętnaście lat to już było… Jak nie pracował, to już na roboty. W międzyczasie ojciec wtedy był w kwatermistrzostwie Komendy Głównej i dostał mieszkanie na ulicy Ceglanej, teraz Pereca chyba się nazywa ta ulica. Ale przez rok byłem w Dębicy u stryja, pracowałem jako uczeń elektromonter, instalacje różne robiliśmy, bo to była firma folksdojcza, więc miał takie… że zabezpieczony byłem przed wyjazdem. Tak się złożyło, że coś z tą moją stryjenką się nie układało, zażądała, że mam się wyprowadzić i na wiosnę 1944 roku wróciłem do Warszawy, bo już rodzice mieli mieszkanie. Wtedy pracowałem w firmie budowlanej, która wysyłała robotników w ramach organizacji „Toda”, to była organizacja budowlana, to była firma, która robiła jakieś prace fortyfikacyjne na wschodzie. Za Niemcami szli i oni coś sobie budowali, więc miałem też papier taki, żeby nie wyjechać do Niemiec na roboty. W związku z tym nie miałem kontaktów ani z organizacjami podziemnymi, czy z harcerstwem, bo to było krótko bardzo, zresztą to już się szykowało, że niedługo...
- No właśnie, jak wyglądała atmosfera w mieście? Czy mówiło się o tym, że jakieś Powstanie będzie zorganizowane, wybuchnie?
Ojciec wiedział o tym i coś zawsze bąknął, że jednak… Bo zresztą już się zaczęła wcześniej ta akcja „Burza” na terenach wcześniejszych, to wiadomo było, że i tu przyjdzie i że coś będzie. Zresztą widać było, że coś się dzieje.
- A jak zachowywali się Niemcy?
Niemcy to do końca chyba trzymali się tak, że jeszcze uda im się jakoś obronić. Ale właśnie kiedy zaczęło się w lipcu, jak już zaczął się odwrót taki, to chodziłem w aleje oglądać to towarzystwo, to już było zupełnie taki... Jechali wozami zaprzężonymi w konie. Widać było, że to już jest armia, która jest bliska klęski. Ludzie chodzili właśnie oglądać, żeby się przynajmniej tym widokiem nacieszyć. Tak doszło do 1 sierpnia. Ponieważ nie byłem zorganizowany, więc ojciec tak sobie coś wykombinował, że właśnie na okres Powstania to nas do znajomych na Żoliborz najlepiej jakby wysłał. My, gdzieś po godzinie drugiej wyjechaliśmy z domu tramwajem na Żoliborz, bo na Żoliborzu Powstanie wybuchło już o godzinie trzeciej. Jak zjeżdżaliśmy z wiaduktu torami kolejowymi przy Dworcu Gdańskim, to już było słychać strzały na Żoliborzu. Tramwaje się zatrzymały, tak że do Zajączka można było jeszcze dojść. My z mamą... w takim razie już nie można było tam iść, szliśmy przez Stare Miasto, zdążyliśmy jeszcze do piątej wrócić już pieszo, bo tramwaje nie chodziły. Przez Stare Miasto pamiętam szliśmy, jak dochodziliśmy, to już na Twardej szedł oddział, bo tam zdobywali… na Ciepłej była jakaś jednostka policji. Ten oddział już szedł w kierunku… Twardą w Ciepłą skręcił i już szedł na akcję, to już było przed piątą w takim razie. Tak że na piątą dobrnęliśmy do domu z powrotem i wtedy wybuchło Powstanie. Chłopcy jacyś znajdowali się… miałem takich dwóch znajomych, to chodziliśmy na Ciepłą oglądać jak wygląda ta cała walka.
- Jak Powstanie przyjęła ludność cywilna? Pamięta pan czy był jakiś entuzjazm?
Raczej tak, tam gdzie byłem, bo ta centralna uliczka to była między Ciepłą a Żelazną tylko taka mała, po jednej stronie były budynki, a po drugiej był browar Haberbuscha. Tam widać było, że wszyscy na to czekali.
- Chodziliście panowie tam oglądać walki właśnie i?..
3 sierpnia przyleciał jeden z kolegów, z tych dwóch i mówi: „Na Przeskoku werbują!” To my cyk, daliśmy dyla i na ten Przeskok się dostaliśmy. To był pluton, on się nazywał Szkolny KB, czyli Korpusu Bezpieczeństwa. Pierwsze dni to szkolenie z bronią i później zaczęli na Boduena, zaraz obok była Komenda Główna KB, tam pełniliśmy wartę z takim obrzynkiem. To były te pierwsze dni. Później byliśmy używani do prac wartowniczych. Między innymi pilnowałem Niemców, którzy kopali studnię na Boduena, przy rozbrajaniu niewypału, bomby lotniczej, dwóch pirotechników kolejowych, Niemców właśnie to robiło. Tak przetrwałem w tym plutonie. Do gaszenia byliśmy wzywani, takie akcje wewnątrz. Około 3 września, drugiego czy trzeciego września przyszedł dowódca: „Dwóch ochotników na pierwszą linię.” Zgłosiłem się i trafiłem właśnie do plutonu „Stepki”, to był III pluton 2. kompanii Zgrupowania „Bartkiewicza”.
- Jak wyglądała taka pierwsza linia? Jak byliście panowie uzbrojeni?
Uzbrojeni to już słabo byliśmy, bo nie każdy miał broń tylko broń była do…
Tak, przypisana. Mieliśmy erkaem polski, przedwojenny, on był ładowany na łódki, to znaczy nie było taśmy, tylko była łódka, taki erkaem był. Kilka karabinów, pistoletów, a było nas dwudziestu ośmiu chyba w plutonie, tak że były tylko stanowiska. Zresztą kiedy my na Królewską przybyliśmy, to już były gruzy. Stacjonowaliśmy na rogu Marszałkowskiej i Królewskiej, to jest Królewska 35, to tu już były gruzy. Tylko jakaś brama była, a tak to wszystko dookoła były gruzy i stanowiska były w tych gruzach. Dochodziliśmy z Kredytowej piwnicami, bo już górą się nie dało dojść, tak że piwnicami aż do… Byliśmy tam chyba do połowy września.
Były takie nękające. Co pewien czas oni jakiś próbowali szturm przypuścić i niestety jeszcze byliśmy na tyle silni, że nie mogli przejść. Około 15 września zluzował nas pluton z „Wigier”, bo te resztki „Wigier” zostały przedzielone też do Zgrupowania „Bartkiewicza”, a nas przeniesiono na Mazowiecką, bo wtedy Powiśle... to znaczy jak padło Powiśle i Niemcy doszli do Mazowieckiej, do Placu Napoleona, tam się front ustawił, to nas przeniesiono na Mazowiecką.
- Jak wglądały pana obowiązki na ulicy Mazowieckiej?
Na Mazowieckiej byłem ładowniczym… nie, amunicyjnym, który do erkaemu nosił…
- Już do końca Powstania pan był na Mazowieckiej, tak?
Już do końca Powstania byliśmy na Mazowieckiej.
- Jak wyglądał ten moment od zawieszenia broni? Czy przyjęliście to panowie z ulgą jakąś, czy może z rozgoryczeniem? Jaka była atmosfera w oddziale?
Tak jak widziałem to była i ulga, i rozgoryczenie, że jednak musimy się poddać.
- Jak wyglądał moment wyjścia z Warszawy? Pan wyszedł jako żołnierz?
Tak, wyszedłem jako żołnierz. Jeszcze w dzień przed wyjściem spotkałem się, bo to było niedaleko, więc w czasie zawieszenia można było się poruszać, więc spotkałem się jeszcze z rodzicami. Dom jeszcze stał, oczywiście był naruszony, bo gdzieś „krowa” dach zerwała czy coś takiego, ale dom stał. Rodzice też przyszli, byli za Alejami, ale przyszli tutaj po resztki jakieś, zabrać coś ze sobą, bo ojciec i mama wychodzili jako cywile. Jeszcze się pożegnałem, namawiali mnie, żebym szedł, ale stwierdziłem, że już jestem żołnierzem, to idę jako żołnierz. I chyba dobrze, bo i tak bym pojechał na roboty do Niemiec, bo tych młodych wszystkich wywozili na roboty. Wychodziliśmy 5 października do Ożarowa, przez pola za Dworcem Zachodnim, przechodziliśmy na drugą stronę torów i przez pola zaprowadzono nas do fabryki kabli w Ożarowie.
- Jak taki obóz był zorganizowany?
W Ożarowie to był przejściowy, bo to było tylko… tam chyba dwa dni byliśmy. Był podział na pułki, bo już przed zakończeniem sformułowały się pułki i nasz pułk został załadowany do jednego transportu. Chyba było około półtora tysiąca nas z 36. [Pułku] Legii Akademickiej, którzy jechali do… do Fallingbostel nas wywieźli, to jest obóz XI B.
To był duży obóz, podzielony na sektory i już jeńców było bardzo dużo. Byli już Anglicy, Amerykanie, Francuzi, jeszcze niektórzy siedzieli, resztki Polaków z 1939 roku. Tam byliśmy niedługo, bo chyba kilka dni. Tylko tyle, że zarejestrowali nas, nie pamiętam ile dni byliśmy w Fallingbostel, bo później około sześćset osób załadowali do pociągu i przewieźli nas do Dortstern, to był obóz w Westfalii. Wkrótce dowiedzieliśmy się, po co nas przewieźli, bo stamtąd na tak zwane
Arbeitskommanda, to znaczy komanda pracy. Trafiłem do Kreffeld, to jest miasto po zachodniej stronie Renu leżące, koło Düseldorfu, Essen niedaleko i do pracy.
- Na czym polegała ta praca? Gdzie pan został przydzielony?
Najpierw kopaliśmy okopy przeciwczołgowe, to chyba pierwszy miesiąc. Ale później jak nasz mąż zaufania pojechał do obozu i złożył meldunek, że to jest niezgodne z Konwencją Genewska, bo jeniec nie mógł być zatrudniany przy robotach fortyfikacyjnych, to wtedy nas rozrzucili do prac różnych. Zostałem dekarzem najpierw, pracowali w chłodni, później budowali schron, ale to już był schron nie wojskowy tylko dla cywili, więc tam pracowali i różne drobniejsze prace. Później byłem pomocnikiem murarza i w końcu właśnie trafiłem do tej chłodni, gdzie można było się przynajmniej najeść. 1 marca 1945 roku przyszliśmy z pracy, kazali nam się pakować i ewakuacja. Ta ewakuacja trwała półtora miesiąca, szliśmy, pędzili nas na wschód.
To znaczy pędzili nas w kierunku obozu macierzystego, czyli do Fallingbostel, a to było koło Hanoweru, więc nas zawieźli pociągiem, a z powrotem trzeba było wracać pieszo. Z tym że uciekłem w piątkę, zaraz po kilku dniach tej ewakuacji. Amerykanie doszli do Renu, zatrzymali się na pewien czas i oni zdążyli nas odprowadzić dalej. Był taki dzień przestoju, że mieliśmy odpoczynek, wyznaczyliśmy sobie stóg słomy pod dachem. Na drugi dzień rano mieliśmy odchodzić, to wieczorem załadowaliśmy się na ten stóg. Oni poszli, a my [poszliśmy] na drugi dzień, w dzień nie chcieliśmy wychodzić, więc w nocy z powrotem pod prąd. Myśleliśmy, że się uda przedostać, ale po dwóch dniach nas złapali. Tak już później nie szedłem ze swoim oddziałem tylko różnie i do ruskich nas przyłączyli. W końcu trafiliśmy na komenderówkę wrześniaków na wsi, taka była nowa komenderówka, to znaczy
Arbeitskommando, taka mała, trzydziestu kilku ich było, nas pięciu dołączyli do nich i kilka dni byliśmy na wsi. Ale przyszedł rozkaz i dalej, tak że przewieziono mnie do Nienburga nad Wezerą, to jest już na północy Niemiec. 16 kwietnia nas wyzwolili, to znaczy przed Nienburgiem, bo w lesie już czekali. Anglicy zamknęli kocioł i już nie mieliśmy dokąd iść…
Angielskie, tak, bo na północy szli Anglicy.
- W jaki sposób pan wrócił do Polski?
Wróciłem dopiero w 1947 roku, na początku 1947 roku. Jak nas wyzwolili, to w Nienburgu tych jeńców potem… Okazało się, że w tym lesie, gdzie nas wyzwalali, to była cała masa jeńców, których dokądś prowadzili, ale Anglicy kocioł zamknęli i już nie mieli dokąd prowadzić i już zostaliśmy. Okazuje się, że tam byli Francuzi, Anglików kilku, Jugosłowianie, trochę ruskich, to kazali nam do Nienburga się dostać, a tam były koszary i w tych koszarach nas zakwaterowali i nazywaliśmy się „byli jeńcy wojenni.” Z tym, że Anglicy, Francuzi i Amerykanie, to zaraz po kilku dniach do domu pojechali, a my zostaliśmy. Ruskich też załadowali, wywieźli na wschód i zostaliśmy tylko my i Jugosłowianie. Wtedy przewieźli nas już do innego, byłego obozu jenieckiego. Buraki w polu. Tam jeszcze trzymałem się z jednym z kolegów i taka beznadzieja. Dowiedzieliśmy się, że Maczek stacjonuje właśnie przy granicy holenderskiej. We dwóch na autostop, dobiliśmy do Maczka. Wtedy właśnie oni zaczęli… tam już było takich jak my chłopaków około siedemdziesięciu, którzy przy poszczególnych pułkach się przyjęli i kazali nam się uczyć, do szkoły. Zorganizowali nam szkołę, to była szkoła powszechna i gimnazjum, bo jeszcze byli tacy najmłodsi z powszechniaka. Skończyłem trzy klasy gimnazjum w ciągu dwóch lat, czy nawet nie dwóch lat, bo to był skrócony kurs, więc… Dywizja wyjeżdżała do Anglii, a my zostaliśmy na lodzie.
- Wrócił pan wtedy do Polski?
Tak, bo dostałem w międzyczasie wiadomość od rodziców, przez Czerwony Krzyż chyba jakoś przyszło i dłużej już zostawać nie widziałem sensu.
- Czy już w Polsce miał pan jakieś problemy związane z tym, że najpierw brał pan udział w Powstaniu Warszawskim, a później jednak był pan związany z korpusem generała Maczka? To mogło później wpłynąć na pana losy, jeżeli chodzi o władzę ludową, takich ludzi nie lubiła.
Tak, wróciłem nie do Warszawy, bo okazało się, że jak rodzice byli wywiezieni gdzieś koło Miechowa, po Powstaniu wywieźli ich koło Miechowa i jak w styczniu wrócili, jak tylko się otworzyła droga i wrócili do Warszawy, to okazało się, że naszego domu nie ma. Wysadzili w powietrze już po prostu w ramach tego co robili, właśnie wysadzali w powietrze. Nie mieli się gdzie zatrzymać, to wylądowali właśnie w Tomaszowie Mazowieckim i wróciłem też do Tomaszowa. Bezpośrednio represji jakichś nie odczuwałem, oprócz tego, że mnie zgarnęli kiedyś, bo chodziłem w tym berecie z orzełkiem i z koroną,
Poland miałem naszyte tutaj. Dorwał mnie taki milicjant, który pilnował tego czubka, co postawiali tym ruskim na rynku. Dorwał mnie, zaprowadził mnie na komendę, dostałem po pysku, bo powiedziałem, że tego nie zdejmę, bo nie zostałem zdemobilizowany przecież. Ale tak, jeżeli chodzi o jakieś prześladowania, to raczej… No może na przykład na studiach. Żeby się dostać na studia… to do Wawelberga się dostałem jeszcze w ostatniej chwili, bo to była taka uczelnia, na którą można było się dostać bez rekomendacji jakiejś ZMP czy jakichś innych. Po pierwszym roku i tak nas do Politechniki przyłączyli, ale już dostałem się na studia i na trzecim roku, kiedy już mieliśmy dostawać tematy… Na trzecim roku mieliśmy już ścisłą specjalizację. Trafiłem na pojazdy specjalne, nie wiem dlaczego, bo akurat jakoś tak dzielili, wydział samochodowy kończyłem. Już nam rozdano tematy prac dyplomowych, kiedy byliśmy w połowie było nas trzech byłych akowców, powstańców, to zmieniono nam temat, na ciągniki nas przerzucono, bo nie moglibyśmy być… w specjalnych przecież nie mogliśmy pracować. Takie szykany mieliśmy między innymi na przykład.
Warszawa, 4 kwietnia 2007 roku
Rozmowę prowadzi Mateusz Weber