Janusz Pyrzewicz „Maks”

Archiwum Historii Mówionej

Nazywam się Janusz Pyrzewicz, urodzony 4 września 1926 roku. Mój pseudonim w czasie konspiracji i Powstania „Maks”. Byłem żołnierzem Pułku „Baszta”, kompanii B-2.

  • Czy pamięta pan wybuch wojny?

Wybuch wojny, tak. Przed wojną mieszkałem w Kowlu, to jest województwo wołyńskie. Mój ojciec był policjantem i oskarżycielem publicznym w sądzie grodzkim. Jak wybuchła wojna, skończyłem czwartą klasę, szkołę podstawową i zdałem do gimnazjum po czwartej klasie. Jak wybuchła wojna, byłem z kolegą u niego. Matka, pani Śliwowa, jak usłyszała, że jest wojna, mówi: „Dzieci kochane, stała się straszna rzecz. Wybuchła wojna”. Już o godzinie piątej w Kowlu samoloty niemieckie bombardowały stację kolejową. Kowel to była stacja kolejowa w pięciu kierunkach. 39 000 mieszkańców, 13 000 Polaków, 13 000 Żydów i 13 000 innych: Rosjan, Ukraińców i tak dalej, przeważnie Ukraińców. Tak że stała się straszna rzecz. Powiedziała, żebyśmy szli do domu. Poszedłem do domu. Z ciekawości poszedłem zobaczyć, co się dzieje na dworcu kolejowym. Straszna rzecz, bo bomba spadła w tunelu. Widziałem części ciała. Niestety taka była sytuacja, że z Warszawy uciekano na wschód i w momencie wybuchu wojny zjawiło się u nas w Kowlu trzech braci mojej mamy. Namawiali ojca, żebyśmy z Kowla wrócili z powrotem w rodzinne strony, to znaczy do Nadarzyna pod Warszawą, gdzie była mama urodzona i parę kilometrów dalej ojciec. Ojciec dał się namówić. Wyjechaliśmy z Kowla i 16 września przekroczyliśmy Bug. 17 września wkroczyli Rosjanie i już byli u nas w mieszkaniu. Jasne, że jak byśmy byli, to przeszlibyśmy gehennę wszystkich innych. Dlaczego? Dlatego że oskarżyciel publiczny, to zawsze oskarżał. A jeszcze policjant! Sytuacja tam była taka, że były dwie organizacje ukraińskie. Jedna nacjonalistyczna, a druga komunistyczna. Był taki stosunek w rodzinie, że na przykład córka była komunistką albo nacjonalistką, a syn komunistą. Czasami są zaskakujące [sytuacje]. Proszę sobie wyobrazić, skąd wiemy, że w naszym mieszkaniu byli już 17 września komuniści ukraińscy. Siostra rodzona mojej mamy z czworgiem dzieci uciekła do nas na wschód i się zjawiła. Potem musiała przechodzić przez zieloną granicę. Najstarszy syn [miał] jedenaście lat, córka – dziewięć, następna – siedem, a najmłodszy syn Józef miał miesiąc. Uciekła między innymi dlatego, [że] w 1920 roku jej mąż dostał Virtuti Militari za walkę z bolszewikami i bał się tam pojawić. Potem ona przedarła się przez zieloną granicę i opowiadała nam, że już 17 września byli i chcieli aresztować ojca. Jak mogłoby być inaczej? Całą inteligencję [aresztowali].

  • Czym zajmowała się pana rodzina w czasie okupacji?

Ojciec był policjantem.

  • Dokąd wrócili państwo z Kowla?

Z Kowla wróciliśmy do Nadarzyna, a z Nadarzyna – brat mojej mamy miał mieszkanko na Ludwiki, to jest ulica od Bema i tutaj żeśmy się zatrzymali. Skończyłem tu siódmą klasę szkoły powszechnej. A ojciec był policjantem w czasie okupacji. Nie tylko on, ale inni spełniali bardzo ważną funkcję, bo przecież pomagali Polakom. Domyśliłem się, że ojciec ma coś wspólnego z „Radosławem”, dlatego że idąc do getta, miał kenkarty. Tylko nazwiska wpisać. Po wojnie ojciec był zweryfikowany od razu. Nic do ojca nie mieli, mam zresztą papiery ojca. Tak że ojciec mój był w czasie wojny policjantem. Mieszkaliśmy na Żelaznej 76. Ten budynek w czasie Powstania został spalony, zniszczony. Nie wiedziałem o tym, bo znalazłem się w niewoli. Proszę sobie wyobrazić: po wyjściu z niewoli osoba mnie odszukała poprzez Szwajcarski Czerwony Krzyż. Znalazła mnie na wyspie Sylt. Kto? Kuzynka, która dwa i pół roku siedziała w Oświęcimiu. W życiu bym niczego się nie domyślał. Doniosła, że rodzice się odnaleźli i żyją. Bo że brat [żył], to owszem, [wiedziałem]. Pocztą w Hamburgu (on był w innym oddziale) wymienialiśmy korespondencję. Takie historie też czasami są.

  • Wróćmy do tego, co było przed samym Powstaniem. Jak doszło do tego, że trafił pan do konspiracji?

Trafiłem do konspiracji w ten sposób, że nas delegował czy podsyłał nasz gimnastyk, który (jak się później okazało) był oficerem Wojska Polskiego, specjalistą matematyki. Orientował się i nas [podsyłał]. Z tym że z naszej klasy, to jest też ciekawostka, nas było sześciu w „Baszcie”. Między innymi obecny przewodniczący zgrupowania, Wojtek Militz z mojej klasy. Ja natomiast zostałem przydzielony, to znaczy polecono [mnie] i Ryszarda Sikorskiego z mojej klasy, który miał trochę pecha, a ja z kolei miałem szczęście. On handlował bronią i proszę sobie wyobrazić, w pewnym momencie (mieszkał na ulicy Staszica) do niego przyjechało gestapo i go aresztowało. Przyszli, [powiedzieli], że on należy do organizacji. „Gdzie masz broń?”. Oczy postawił: „Nie mam żadnej broni!”. A ten się wychylił i mówi: „Komm hier!”. Okazało się, że przyszedł kolega z klasy, Jerzy Sas, który był na usługach gestapo. Wszedł i mówi: „A mnie, sukinsynu, powiesz, że nie masz broni? A gdzie masz tę czeską zbrojówkę, którą miałem wczoraj odebrać?”. No i Ryśka zabrali. Ale miał szczęście w tych wszystkich nieszczęściach, bo były takie układy, że go tuż przed Powstaniem zwolnili, a broń przypisali Żydom. Musiałbym opowiadać, jak to było, bo to były układy policyjno-wywiadowcze. Młodszy brat Ryśka Sikorskiego też był w konspiracji. Walczył na starym Mieście, a obecnie leżą w jednym grobie. Po wojnie spotkaliśmy się, pytałem: „Stefan, powiedz mnie, co ty masz do Ryśka?”. – Nie mogę mu darować, że po wojnie wstąpił do UB i aresztował naszych kolegów”. Proszę sobie wyobrazić: dopiero na pogrzebie mi to wyznał. Ale leżą w jednym grobie.

  • Czy pana rodzina wiedziała o tym, że ma pan jakieś związki z konspiracją?

Naturalnie, że tak. Domyślała się. Nie to, [że] wiedziała, domyślała się. Tak samo jak ja się domyślałem, wyczuwałem, że mój brat działa w konspiracji. Jest taka ciekawa rzecz. Mówiłem, że z mojej drużyny, właściwie sekcji, aresztowano dwóch kolegów. Jeden to jest Andrzej Szewczyk, a drugi to z kolei syn byłego generała Hauke-Bosaka. Oni zostali rozstrzelani na Pawiaku. Zapytałem się jego młodszego brata, jak to się stało, że jednak, mimo że [ich] aresztowali, zarówno on, jak i ja… Ja od razu uciekłem i już od marca nie byłem w domu, ale on… On mi wyjaśnił. Mówi: „Wiesz dlaczego? Dlatego że dowody, kenkarty, były w domu i oni mogli podać nowe nazwiska.”Zamordowali ich.

  • Pamięta pan, jakie nastroje panowały w Warszawie przed wybuchem Powstania?

Już nie jeden raz ktoś mnie się pytał, jak oceniam, dlaczego Powstanie [wybuchło]. Mówię: „To trzeba w kilku płaszczyznach, co najmniej w trzech, rozstrzygać”. Mianowicie pierwsza: czy była możliwość wygrania? Nie, przecież nie byliśmy uzbrojeni. Natomiast w płaszczyźnie takiej, jak ja się znalazłem: przecież dla mnie od marca, jak się ukrywałem… W momencie wybuchu Powstania poczułem się wolny. Mało tego. Owszem, czułem się wolny w tym sensie, że miałem „parabelkę” stale przy sobie. Ale fenomenem, uważam, jeżeli chodzi o polskość, jest jedna rzecz: zaufanie. Jak się zgłosiłem do zastępcy dowódcy plutonu i powiedziałem, o co chodzi – on na Sadybie prowadził knajpę – zawołał swojego znajomego, mówi: „Słuchaj, on nie ma gdzie spać”. I zabrali. Nikt mnie się nie pytał, dlaczego i co, a przecież jakby trafili, jakiś zbieg okoliczności, byłaby straszna rzecz. Zaufanie. Ukrywałem się w różnych miejscach, po całej Warszawie. Handlowałem na Kercelaku, na dworcu, przecież musiałem z czegoś się utrzymywać. Bilety kolejowe sprzedawałem, różne były rzeczy. Byłem w dyspozycji dowódcy kompanii. On mną sterował w takim sensie, że jak mieli naradę, to organizowałem ochronę, czujki wystawione były. Wspaniały człowiek, dwukrotnie ranny w Powstaniu. Ostatni, drugi raz, już nie był w dyspozycji, bo ogłuchł. Pocisk się rozerwał. Przejął po nim Dowgiałło, pseudonim „Janusz” i [był] już do końca.W czasie Powstania pierwszy atak był na szkołę rzemieślniczą.

  • Cofnijmy się jeszcze troszeczkę. Czy pamięta pan chwilę, kiedy dowiedział się o tym, że wybucha Powstanie? Pamięta pan moment koncentracji przed Powstaniem?

Jak mówiłem, od marca się ukrywałem. Przed 1 sierpnia już tydzień czasu byłem zmobilizowany i siedziałem w lokalu. Przez tydzień czasu już byłem do dyspozycji. Na Kieleckiej, nie w mieszkaniu, a w budynku, w którym mój przyjaciel z drużyny mieszkał. Jest 31 lipca, wpada do nas (już nie pamiętam [jego] nazwiska) i mówi: „Słuchajcie, meta jest spalona, pryskać, gdzie kto może!”. A ja od marca nie byłem w domu. „Pryskać gdzie kto może, bo może coś się stać”. Proszę sobie wyobrazić, że postanowiłem zobaczyć, co się dzieje w domu. Ulica Kielecka jest jak Rakowiecka, po drugiej stronie SGGW. Biegiem Rakowiecką do placu Unii, Marszałkowską do Alej Jerozolimskich, [Alejami wzdłuż] i w Żelazną. A mieszkałem – Żelazna 76, to jest na rogu Chłodnej. Tam jest bunkier, zresztą opisany nawet. Deszcze leje, mam broń... Myśmy czuli, że Powstanie będzie. Przeszedłem na stronę niemiecką, spojrzałem na Niemca, który stał. Nic nie powiedział. Poleciałem do domu. Wpadłem, mama zrobiła oczy. Ojca nie było, brata nie było. Mokre ubranie mama wysuszyła. 1 sierpnia wyszedłem, była godzina gdzieś dwunasta, może koło pierwszej. Jadę tramwajem, naraz patrzę: mój kolega – ten, gdzie byliśmy zgrupowani – macha, na rowerze jedzie. Wyskoczyłem, posadził mnie na ramę i zawiózł mnie na Madalińskiego, do „Baszty”. Tak że trafiłem do pułku, z którym byłem związany w czasie konspiracji. Proszę sobie wyobrazić: Powstanie już dobiegło końca. Mieliśmy pecha, że nie poszliśmy kanałami, tylko błądziliśmy. Dostaliśmy się do niewoli, trafiliśmy do Hamburga, dzielnica Gross Borstel. Ciekawa rzecz – obok było lotnisko, nie było bombardowane w ogóle. Myśmy byli używani do różnych rzeczy. Tak zwany Müllabfuhr, to jest oddział oczyszczający śmietniki, nie śmietniki, gruz żeśmy sprzątali, różne. […]

  • Zaczął pan opowiadać o momencie wybuchu Powstania. Czy pamięta pan, jakie były pierwsze rozkazy, jakie były pierwsze zadania dla pana oddziału?

1 sierpnia zaatakowaliśmy szkołę na Narbutta przy Kazimierzowskiej. Tam żeśmy dostali niesamowitego łupnia. Nie mogliśmy tej szkoły zdobyć. Wieczorem poprzez budynki przeszliśmy do parku Dreszera. Tam żeśmy zatrzymali się, przygotowaliśmy. Potem zaatakowaliśmy Dworzec Południowy na Mokotowie, ale okazało się, że dworca – tam kolejka była – nie było już. Przypuściliśmy atak na szkołę na Woronicza i zdobyliśmy tę szkołę, oni uciekli. Na Mokotowie, na ulicy Puławskiej, chyba 132, może mylę dom, w którym byliśmy, byliśmy miesiąc, a potem przenieśli nas na Różaną róg Kazimierzowskiej, do szkoły. Do końca żeśmy bronili tej szkoły. 26 września czołgi weszły, zaczęli walić i zburzyły nam całą ścianę. Przenieśliśmy się do poczty na Kazimierzowskiej, a z poczty do kanałów. Przepraszam, że dokładnie tego nie mówię. W każdym razie byliśmy całą noc i rano weszliśmy do kanałów.

  • Jak reagowali cywile w pierwszych dniach Powstania?

To było coś wspaniałego. Kwiaty nam rzucali dosłownie. Brawa nam bili i kwiaty nam rzucali. A jak już się kończyło Powstanie, to było paskudnie. Dlaczego? Dlatego że nasze oddziały zaczęły przechodzić kanałami do Śródmieścia. Ludność myślała, że zostawiamy ich na łaskę losu. Tak że już było paskudnie. Ale ponieważ wzięli rannych, zatkali kanały i z powrotem wyszli. Kolegę z klasy, ze szkoły mechanicznej, Piotrusiak się nazywał, wyciągałem, bo nie mógł wyjść z kanału. A myśmy potem, nie w tym samym miejscu, tylko w innym, też weszli do kanału i rezultat był taki, że po sześciu czy siedmiu godzinach… człowiek już nie pamięta… Kanały były zatkane, wyszliśmy, podnieśliśmy ręce. Do niewoli.

  • Jakie warunki panowały w pana oddziale?

Zawsze były bojowe. Jak człowiek prawie pięć lat nie mógł być sobą, a teraz… Bo już w ostatnich [dniach] mieliśmy dosyć dobrą broń ze zrzutów, mieliśmy już na przykład PIAT-y, z którymi mogliśmy czołg rozwalić. PIAT-y – ciężkie to było, bo z pociskami to ważyło czterdzieści kilo. Mało tego, mieliśmy erkaemy, cekaemy, karabiny. Też ciekawostka: proszę sobie wyobrazić, że w pewnym okresie, poza swoja „parabelką”, która uważałem za bardzo wspaniałą broń, miałem karabin – Lebela z I wojny światowej. Odkopali, stolarz dorobił drzewce i było. Rozrzut był duży, ale lufa była czyściutka i pierwszorzędnie dawała się we znaki. Mieliśmy szczęście. Dlaczego? Dlatego że budynek szkoły na rogu Kazimierzowskiej troszeczkę nam zasłaniał. A myśmy, chcąc trzymać wartę i żeby nie dostać żadnymi odłamkami, znieśliśmy ze szkoły kasę pancerną. Wymontowaliśmy jedne drzwi. Jak pociski leciały, to się chowało. Kilka razy żeśmy szturmowali, chcieliśmy dostać się do szkoły na Kazimierzowskiej od drugiej strony, od Różanej, ale nic z tego. Ale broniliśmy do końca, do 26 września, dopóki czołgi nie rozwaliły nam ściany. To tak w skrócie.

  • Dużym problemem w czasie Powstania był żywności. Jak panowie sobie z tym radzili?

Mieliśmy szczęście, dlatego że były magazyny z mąką na kluski. A kolega ustrzelił z Samsona konia i myśmy mieli koninę. Początkowo różnie bywało: kartofle, ogródki były. Ale mięso! Proszę sobie wyobrazić: w plutonie konia mieć do swojej dyspozycji. Gulasz, nie gulasz, wspaniałe! Mieliśmy łączniczki, sanitariuszki, które się zajmowały kuchnią, tak że myśmy głodni nie chodzili. Na początku były magazyny – sztuczny miód. To żeśmy mieli. Ale trafiliśmy na mąkę. Mało z tym. Jak żeśmy sobie radzili? Otóż w domu, w którym mieszkaliśmy, był piekarz. Zboże żeśmy skombinowali, na młynku przemielił i piekł nam chleby, Tak że my jeżeli chodzi o jedzenie w ciągu tych sześćdziesięciu paru dni, muszę powiedzieć, że żeśmy sobie dawali radę. Podobno – ja tego nie widziałem, bo pierwszy [raz] widziałem – drugiego konia też przyuważyli gdzieś, też go kropnęli i było.

  • Czy w czasie Powstania spotkał się pan z jakimiś przejawami życia religijnego, brał pan udział w mszach?

Nie. To znaczy był kapelan, nazwiska już nie pamiętam, który był na Dolnej, u świętego Michała. Plebania świętego Michała jest po prawej stronie. On był naszym kapelanem, ale nie pamiętam, żeby krążył między nami.

  • Czy do pana oddziału docierała prasa powstańcza?

Owszem.

  • Pamięta pan jakieś tytuły?

Biuletyn. Początkowo to był konspiracyjny „Biuletyn Informacyjny”. Natomiast jeśli chodzi o [prasę] powstańczą, to była, tylko już nie pamiętam, nie mogę powiedzieć, jakie to były tytuły. Natomiast była dosyć dobra informacja, jeżeli chodzi o działalność w czasie Powstania. Mało tego, jeżeli chodzi o zrzuty, to też dotarły do nas. Tylko że była taka sytuacja, że w alei Niepodległości spadły i po jednej stronie byli Niemcy, a myśmy byli z drugiej strony. I Niemcy chcieli te zrzuty, i my. I walki były.Jeżeli chodzi o czasy konspiracji, dziwię się, że dotychczas nikt nie postarał się naświetlić działalności Haberbuscha i Schiele, Janka Schiele. Haberbuscha córka była w 5. oddziale dywersyjnym niemieckim, a Janek Schiele był u nas, w „Baszcie”. Jego chłopaki – on był drużynowym – poszli na robotę i [Niemcy] ich zgarnęli, [a] jego wydali. Myśmy wtedy milion złotych okupu chcieli dać. Nic z tego nie wyszło, rozwalili go. Proszę sobie wyobrazić: o tym fakcie, że on dostał Krzyż Walecznych, dowiedziałem się w czasie odprawy. Teraz, jak było sześćdziesięciolecie, przyjechali koledzy, którzy byli w Belgii, w Holandii. Rozmowa była, jeden mówi: „Czy pamiętasz, że Janek Schiele został awansowany i dostał krzyż?”. Mówię: „Tak”. Okazuje się, że nie tylko ja wiedziałem o tym, ale inni też. Tragedia też była, jak przyszli do mnie, że na robotę Andrzej Szewczyk i syn generała Hauke… Też przecież pochodzenia niemieckiego, też nie dało rady wyciągnąć go.Sytuacja teraz jest taka, że nas z drużyny jest dwóch. Z plutonu jest nas trzech, o których wiem, natomiast z całej kompanii [liczącej] 250 osób, jest nas pięciu. Mam zdjęcie w tamtym roku zrobione z przyjacielem, z którym byłem w czasie konspiracji, w Powstaniu, w niewoli. Po niewoli żeśmy rozjechaliśmy się i proszę sobie wyobrazić – trzydzieści lat żeśmy się szukali. Dobre, co? On w Warszawie nie mógł skończyć [studiów], politechnikę w Gdańsku [kończył]. W innym terminie wrócił. Ja w 1946. Zameldowałem się do dowódcy i mówię: „Mam małą maturę techniczną, mam dyplom czeladniczy. Ale co dalej?”. Usłyszałem, że w Lubece jest szkoła, gimnazjum i liceum pedagogiczne w języku polskim. Prowadzą wykładowcy, profesorowie, którzy byli w oflagu, oficerowie.

  • Do tego, co działo się po wojnie, zaraz dojdziemy. Czy mógłby pan opowiedzieć, jak wyglądał koniec Powstania na Mokotowie?

Jeszcze może wrócę przed końcem Powstania. Nie został naświetlony taki moment działalności: Niemcy rozwalili na ulicy Ligockiej… To jest boczna ulica. Zostałem tam oddelegowany przez dowódcę kompanii, kilku nas w nocy poszło zbadać, co jest. Proszę sobie wyobrazić: tej scenerii do końca życia nie zapomnę. Jeż nie pamiętam, który to numer. Podwórko jedno, przechodzimy do drugiego. Pali się część budynku, pies wyje jak cholera, zamknięty widocznie i czujemy smród. [Byłem] z kolegą. Mówię: „Chodź, zobaczymy, co się dzieje”. Żeśmy do piwnicy [zeszli]. Okazało się, że Niemcy rozwalili sześciu czy siedmiu mężczyzn. W rozkładzie [byli]. Przez tydzień czasu ten smród czułem. Coś niesamowitego. Jak żeśmy wyszli… Myśmy widocznie spłoszyli, nie wiem, czy złodziei, bo było pełno rzeczy z mieszkań wystawionych, między innymi i alkohol był. Myśmy ten alkohol zaanektowali. To było w nocy, na ulicy Ligockiej. Nie wiem, że nikt tego fragmentu… Do końca życia… Jak wchodziliśmy, mówię: „Uważaj!”. Nakryliśmy się, zapałkę, bo jak błysnęło, to baliśmy się, że możemy dostać ogień. Walki były na Kazimierzowskiej, później na Woronicza, broniliśmy skarpy na dolnym Mokotowie. Przez miesiąc czasu jednak żeśmy utrzymali szkołę w naszym posiadaniu. A jak już 26 września czołgi [nas] rozgromiły, to żeśmy uciekli na Kazimierzowską. Tam telefony były i tam żeśmy bronili. […]

  • Co panowie robili, jeżeli nadarzył się czas wolny, jeżeli nie był pan na warcie, nie był na pierwszej linii w czasie walki? Czym wtedy panowie się zajmowali?

Praktycznie nie było [możliwości], że człowiek mógł się wylegiwać. Stale trzeba było coś kombinować. A to jedzenie, pomidory. Różne rzeczy. Mało z tym, przecież wody się szukało, bo nie było wody, trzeba było nanosić. Tak że nie pamiętam, żebym miał czas wolny, wylegiwać się. Zawsze coś było do roboty. Wody, nie wody, a to się chowało przyjaciela, który dostał.Było takie zdarzenie, że do dzisiaj [pamiętam]. Proszę sobie wyobrazić – myśmy byli w konspiracji, myśmy byli przeszkoleni, ale jak wybuchło Powstanie, dobieraliśmy. Dowództwo plutonu dobierało sobie chłopaków i ci byli niewyszkoleni. W pewnym momencie adiutant woła, mówi: „Trzeba zdjąć kogoś ze stanowiska, »Kaktusa«”. „Kaktus” to był pseudonim. Brzozowski, nie wiem, czy żyje, czy nie żyje. Kawał zrobili, że chłopaka oddelegowali na jego stanowisko, on przyszedł, a dowódca plutonu kawał sobie robi, pokazuje mu kaktusa [roślinę] i mówi: „Masz brata”. (Brat „Kaktusa” działał w Śródmieściu. Zresztą po wojnie pojechał do Ameryki i zrobił karierę: kilkanaście hoteli, bo się wżenił w taką rodzinę). Chłopak poszedł, zobaczył Niemca, wypalił z karabinu i zamiast na bok odskoczyć, stał w otworze. Jeden strzał i chłopak padł, pochowaliśmy go. Takich rozmaitych [sytuacji], gdzie nas przemieszczali na czujki, było szereg. Na przekład przy parku Dreszera. Myśmy w swojej kompanii mieli jednego Żyda, wiedzieliśmy, że jest Żydem. Choroba… Szliśmy na „wywiadówkę”, wlazł na minę i zginął. Do dzisiaj nie pamiętam, jak się nazywał.

  • Zawarł pan jakieś szczególne przyjaźnie w czasie Powstania? Wspominał pan już o jednym koledze. Może jeszcze jakieś inne?

Kolegów z drużyny miałem pełno, tylko że niestety już poumierali. Choćby na przykład mój świadek na ślubie z żoną obecną. Mówię: z drużyny jest nas dwóch. Drużyna, sekcja, liczyła pięć, osiem osób. Trzy [drużyny po] osiem osób, to dwadzieścia cztery. Trzy drużyny to był pluton. […]Krzyż Armii Krajowej dostałem przez koleżankę, która była w Londynie i przywiozła. W Krakowie mieszkała. Tak samo inne odznaczenia. Tam jest weryfikacja, ale byłem strzelcem, a tam – kapralem, bo po skończeniu szkoły młodszych dowódców tak było. Mam wyciąg od nich, z Londynu. Tak że przyjaźni bardzo dużo było, tylko poumierali, a został mi tylko ten jeden.

  • Co się działo z panem od momentu zakończenia Powstania?

Poszedłem od razu, wzięli mnie, do niewoli. W Pruszkowie, potem w Skierniewicach, ze Skierniewic do Sandbostel. Żołnierzy Powstania tam umieścili. Potem wywozili w różnych kierunkach do Niemiec. Trafiłem do Hamburga i mój brat też tak samo. Przede mną go zabrali. Tylko on był w innym oddziale, a ja byłem w innym. Ale korespondencja między nami była i mam list od brata. Brat przyjechał do Polski i napisał do mnie, że można przyjechać. Ja bym nie przyjechał do Polski – wiedziałem, co to znaczy komunizm. Dlaczego? Dlatego że mój ojciec ciągle był w otoczeniu prokuratorów, sędziów i tak dalej. Proszę sobie zdać sprawę, że nawet w 1935 roku tam była partyzantka ukraińska i wojsko sobie nie mogło dać z nią rady. To jest ciekawa rzecz.

  • Jeżeli chodzi o pana pobyt w obozie jenieckim, pamięta pan, jak przebiegało wyzwolenie?

Jak wojna się skończyła, to nas z Hamburga [zabrali] i po piętnastu, [we] dwóch, czterech, na piechotę żeśmy szli. Znaleźliśmy się w Schwesingu, pod Husum. To był obóz. Po jednej stronie byli Jugosłowianie, Włosi nawet byli i nas umieścili. A w momencie kiedy wojna już się kończyła, pracowałem – co było niezgodne z konwencją genewską – na lotnisku. Tam jest lotnisko. Przyszła wiadomość, że jest kapitulacja. Żeśmy wszystko rzucili. Było zorganizowane od razu zastąpienie władz obozowych przez naszych. Jak przyszedłem, to zarówno ja, jak i mój brat i sierżant z armii Berlinga, zorganizowaliśmy zebranie wszystkich. Byliśmy rusznikarzami i dowództwo powierzyło nam zarekwirowanie [broni]. Każdy miał, żeby nie wiem jak i co, lewe pistolety. Tak że nie było rady, ale myśmy ewidencjonowali, myśmy wydawali broń, bo były wyznaczone warty i odbieraliśmy broń. Mój brat – mechanik po Wawelbergu, ja – III Miejska Szkoła Mechaniczna – i ten z armii Berlinga, bardzo porządny facet, sierżant. Potem, jak nas ze Schwesingu wyrzucili, zresztą na apel władz miejscowych w Husum, na wyspę Sylt, to jak przyjechaliśmy, bali się nas jak nie wiem. Die polnische Banditen von Warschau [niezrozumiałe]! A potem, jak żeśmy odjeżdżali, to płakali za nami. Przekonali się. Myśmy tam w Rantum zostali zakwaterowani, tam była szkoła marynarki wojennej. Myśmy tam mieli zakwaterowanie i też, tak samo, pełniliśmy funkcję rusznikarzy. Byliśmy w kompanii gospodarczej. […] Proszę sobie wyobrazić, że się zaprzyjaźniłem z głuchoniemymi. Mam ich, sześciu czy siedmiu, na zdjęciu. Nauczyłem się języka migowego. […]

  • Nie wrócił pan od razu do Polski?

Nie, dlatego że miałem to szczęście, że miałem pieniądze, byłem młody. W oczko wygrałem siedem i pół tysiąca marek. Myślałem, że to bezwartościowe. Potem, jak już wojna się skończyła, okazało się, że wprowadzili markę okupacyjną, ale marka niemiecka miała taką sama wartość. A ja traktowałem to jako bezwartościowy papier. Proszę sobie wyobrazić, co to za pieniądze były! Majster u Kruppa miesięcznie zarabiał 200-250 marek, a ja miałem 7 500. Poszalałem sobie trochę, owszem.

  • Kiedy wrócił pan do Polski?

W czerwcu 1946 roku. Bawiłem się. Ile można się bawić, ile szaleć? Zameldowałem się do raportu i pozwolono mi pojechać z wyspy Sylt do Lubeki, do szkoły. Tam zrobiłem małą maturę, która umożliwiła mi po przyjeździe do Polski w ciągu jednego roku zrobić dużą maturę. Jak zrobiłem dużą maturę, zdałem egzamin do Wyższej Szkoły Dziennikarskiej.

  • Odnalazł pan rodzinę po wojnie?

Tak. Brat napisał, bo przyjechał wcześniej. Jak mówiłem, kuzynka mnie odnalazła przez Czerwony Krzyż szwajcarski, na wyspie Sylt. Dwa i pół roku w Oświęcimiu i ona nas odnalazła. Brat przyjechał wcześniej, a ja zameldowałem się i tam zrobiłem małą maturę ogólną, bo przecież w czasie okupacji ani geografii, ani historii, ani nic nie było. Dorobiłem i to mi pozwoliło po przyjeździe do Polski, w 1946 roku, zapisać się do liceum i w ciągu jednego roku zrobiłem dużą maturę, pracując ma się rozumieć. Na Mokotowskiej związałem się z redakcją. Tam, gdzie miałem biuro, obok była centrala i pomieszczenie. Wstawili mi tam do spania łóżko. Na Polnej – bo to Mokotowska 9, to było, jak to się mówi: OMTUR, organizacja socjalistyczna – a na Polnej była drukarnia. Tak że pracowałem, po południu szedłem, godzina piąta czy czwarta, wracałem o godzinie dziesiątej wieczorem, odrabiałem lekcje i tak naokoło.

  • Czy był pan w jakiś sposób represjonowany, ponieważ był pan uczestnikiem Powstania Warszawskiego?

Przypomnieli mi. Była prowokacja, jak byłem na Akademii Nauk Politycznych. Przypomnieli mi, odsiedziałem rok czasu. Ale miałem i tak szczęście, bo mój kolega, który był adiutantem NSZ, dostał pięć lat. Siedziałem na 11 Sierpnia i na Gęsiówce, nie darowali mi, o nie. Była prowokacja zupełnie innego typu, ale wiedziałem, o co chodzi.

  • Na czym poległa ta prowokacja?

Prowokacja polegała na tym, że robili antyreligijną hecę w akademiku, u mnie. Ale to już tyle lat! Potem już nie odczuwałem [represji], ale nie dali mi skończyć studiów. Powiedziano mi: „Nie masz co się chłopie starać, masz krechę u nas i koniec”. Ale może to i lepiej, dlatego że zacząłem pracować, praktykować jako dziennikarz i dobrze się stało, że zarzuciłem to. Natomiast zacząłem zajmować się sprawami ekonomicznymi. Ostatnio pracowałem trzydzieści parę lat w Elektroprojekcie jako kierownik działu ekonomicznego. Miałem szczęście, że trafiłem na wspaniałych dyrektorów. Był szef Sawicki, dziewięćdziesiąt dziewięć lat miał. Żeby go samochód nie zabił… Siedem języków znał biegle i jego projekt przedwojennego COP-u był realizowany. Wspaniały człowiek. Drugi – takich mógłbym kilku wymienić – Śledziewski, dyrektor banku. Wartościowi ludzie, naprawdę.

  • Czy na koniec tego wywiadu chciałby go pan jakoś podsumować? Czy chciałby pan dodać coś jeszcze o Powstaniu?

Wydaje mi się, że jeżeli chodzi o ocenę Powstania, to trzeba [oceniać] w kilku płaszczyznach. Jako ten, który ukrywałem się od marca – dla mnie Powstanie to było coś wspaniałego. To, że z punktu widzenia wojskowego nie mieliśmy szansy… Dlaczego? Dlatego że przecież nasi sąsiedzi nas załatwili za pozwoleniem amerykańskim i angielskim. Taka historia. Przecież z Włoch startowały samoloty, z Brindisi i nie mogły lądować na oswobodzonym lotnisku. Przecież wiadomo było, o co chodzi: że Stalin nie dał, jak to się mówi – poznać, bo on mścił się za 1920 rok. Od tego się zaczyna. Tak że z punktu widzenia politycznego też klapa. Taka jest ocena. Ale wydaje mi się, że myśmy spełnili to, co do nas należało, bo myśmy byli wychowani w ideach Piłsudskiego. Dla nas Piłsudski to był wspaniały wyzwoliciel po tylu latach, dowódca, wspaniały człowiek. Tak że zarówno ja, bo byłem harcerzem, mój brat tak samo. Proszę się nie dziwić, że to się przeniosło na wstąpienie do konspiracji i złożenie przysięgi. Taka jest prawda. A to, że myśmy się pięćdziesiąt, sześćdziesiąt lat za wcześnie urodzili, to już nie nasza sprawa. Mój syn ma pięćdziesiąt jeden lat. A mój wnuk – proszę bardzo – gdzie jest? W Nowej Zelandii. Myśmy nie mogli się ruszyć w ogóle, a teraz można jeździć po Europie jak się chce. Cały świat. Niestety to już nie od nas zależy. Myśmy się za wcześnie urodzili i praktycznie młodości nie mieliśmy. Trzynaście lat miałem, jak wybuchła wojna, pięć lat okupacji, po pięciu latach zrujnowana Warszawa. Odbudowa, warunki… Tak że państwo jesteście w szczęśliwej sytuacji. Taka jest prawda.
Warszawa, 10 czerwca 2008 roku
Rozmowę prowadził Dominik Cieszkowski
Janusz Pyrzewicz Pseudonim: „Maks” Stopień: strzelec Formacja: Pułk „Baszta”, kompania B-2 Dzielnica: Mokotów Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter