Janusz Tyman „Dzigan”

Archiwum Historii Mówionej

Janusz Tyman. Rocznik 1926. Urodziłem się nie w Warszawie. Urodziłem się w najpiękniejszym mieście polskim, w Wilnie. W połowie lat trzydziestych rodzice przeprowadzili się do Warszawy. Mam zbitkę wspomnień. Wspomnień strasznego szczeniaka w Wilnie i później chłopaka i do tej pory już warszawiaka.

  • Gdzie państwo mieszkaliście?

Mieszkaliśmy wtedy na ulicy Wilanowskiej. Ulica Wilanowska z powrotem wróciła do tej samej nazwy, bo w czasie „chwalebnej” działalności PRL-u, to była ulica z partyzantką związana. Ale to jest pomiędzy Czerniakowską i Solcem. Tam gdzie jest park kultury. Na samym rogu, przy Solcu. Mój ojciec był pracownikiem ZUS-u, [tam] był dom dla pracowników ZUS-u. Tam spędziłem swoją najwcześniejszą młodość. Pamiętam ostatnie wakacje. W 1939 roku żeśmy byli u przyjaciół rodziców, w tym miejscu, gdzie jest teraz Zalew, koło Porąbki. Mogę powiedzieć śmiało, że był czas, że chodziłem na piechotę po dnie Zalewu. Ten moment przed powrotem (bo musieliśmy wrócić do szkoły przecież na 1 września, jak się zaczęło to zamieszanie) wtedy jeszcze nie bardzo kojarzyłem, co to jest. Bo to lasy, woda, szaleństwo młodego człowieka. I tu raptem ładują w jakieś poważne rzeczy. Tylko się irytowałem, że już muszę jechać z powrotem do Warszawy. Przed wojną chodziłem do gimnazjum imienia Zamojskiego, na Smolnej. Tam przeżyłem bardzo przykry moment. W 1939 roku, jak przyjechaliśmy poszedłem do szkoły, a tam Niemcy ewakuowali tę szkołę. To znaczy nie ewakuowali tylko dali rozkaz opuszczenia budynku. Myśmy, tam nas kilkunastu się zebrało, pomagali pakować się, wynosić się. To było przykre. Później przyszła okupacja. Okupacji długo nie spędziliśmy na Wilanowskiej, bo Wilanowska została przez Niemców włączona do dzielnicy niemieckiej. Musieliśmy stamtąd się usunąć. Jeszcze na początku czy w połowie 1940 roku, spotkała nas tragiczna historia. Ojciec został aresztowany. Wtedy był ostatni dzień jak go widziałem, jak wychodził. Ale ojciec miał dużo przyjaciół w ZUS-ie i znaleźli Niemkę, czy folksdojczkę, czy reichsdojczkę, nie wiem, w każdym razie Niemkę, która mieszkała na Żoliborzu, na Placu Inwalidów. Jej się marzyło... No, członek „panów”, więc marzyło się duże mieszkanie. A ona tutaj miała tylko małą kawalerkę. Ojca już nie było i myśmy z matką zamienili się z nią, dziękując jej serdecznie, że się zgodziła. Tak wypadało, tak było trzeba. Z dużego mieszkania trzypokojowego [przenieśliśmy się] na Żoliborz. Na Żoliborzu siedziałem. Na Żoliborzu w czasie okupacji miałem dwa razy wizytę na Pawiaku. Raz zostałem aresztowany, była blokada naszego domu, Mickiewicza 25. Niemcy sprawdzali, kto wchodził, kto wychodził. Znaleźli u mnie w portfelu zdjęcie. To było zdjęcie grobu, z tablicą nagrobną, na której było napisane „Przechodniu, powiedz Ojczyźnie, że wierni prawom jej tu spoczywają.” Wiadomo było, co to jest. To była partyzancka mogiła. Więc oni mnie profilaktycznie „zakiblowali”. Siedziałem wtedy parę miesięcy na Pawiaku, zanim się zorientowali, że im nic nie powiem. Chociaż miałem parę rzeczy na sumieniu, dlatego, żeśmy zakładali z kolegami... nawet nie wiem, co to była za organizacja, bo to krótko trwało, miesiąc czy dwa miesiące, do momentu aresztowania. Pamiętam jedną rzecz, że myśmy chodzili, mieliśmy ćwiczenia z bronią, wyjeżdżaliśmy pod Warszawę, do lasów. Puścili mnie. Później, w 1943 roku, drugi raz [mnie aresztowali]. Ale to już z honorami. Przyjechali do mnie specjalnie, pięknym samochodem osobowym, nie budą. Mieli wtedy za zadanie aresztować dwóch ludzi. Mnie i kogoś na Starym Mieście. Jakiegoś z kolegów naszych. Nie wiem, bo nie poznałem go nigdy, dlatego, bo on w sam raz tej nocy nie nocował w domu. Pomyślałem sobie: „Też mógłbym pójść gdzieś, przespać się.” Ale nic z tego. Zwolniony zostałem z Pawiaka przez Niemców dokładnie tydzień przed końcem...

  • A został pan aresztowany po raz drugi, pod jakim zarzutem?

Właśnie w tej grupie, o której mówiłem, było zaaresztowanych dwóch kolegów naszych. Nie wiem, co się działo, jak się działo, w każdym razie oni od nich dowiedzieli się. Dlaczego? Dlatego, że ja się zorientowałem od razu, w czasie badania. Jak mnie zaczęli od razu pytać. Przede wszystkim był ten kolega, który to wszystko prowadził. Zbyszek Ciężki się nazywał. Zaczęli się o niego pytać. Tu już wiadomo – źródło ich wiadomości. Zostałem, dosłownie tydzień przed wybuchem Powstania, zwolniony. Wtedy zaczął się niepokój wśród Niemców. To już sam spotkałem później wracające nawet całe furmanki z ludźmi, którzy wyjeżdżali stamtąd. Niemcy, z tamtej strony Wisły.

  • Ludzie mówią, że to był najlepszy moment na rozpoczęcie Powstania, gdyż właśnie mniej więcej tydzień przed wybuchem u Niemców rozpoczęła się taka ewakuacja. I wtedy był ten najlepszy moment, bo było bardzo mało wojska w mieście.

Nie mam wykształcenia wojskowego. Byłem biernym żołnierzem, bo nie miałem swojego zdania. Miałem jedno zdanie: iść do przodu i Niemców bić. Dlaczego to zostało nie wtedy, tylko dopiero tydzień potem? Tylko, że podobno - nie wiem, bo nie byłem wtedy, dopiero tydzień po tym pokazały się pierwsze czołgi na Pradze. Sowieckie. Jak one się pokazały, to dopiero zapadła decyzja. [...] Jak przyszedłem do domu, ukochane dziecko, matka zaczęła mnie karmić. (Zresztą, trudno jej [się dziwić], straciła męża, później chłopaka jej aresztowali raz, drugi raz). Dostałem niesamowitego rozstroju żołądka. Tak, że nie widziałem, przez okno nie wyglądałem. Jak trup leżałem na tapczanie i tylko biegałem do łazienki co chwilę. To było bodajże 2 [sierpnia], wpadł taki mały chłopaczek sąsiadów: „Panie Januszu, panie Januszu! Coś się dzieje na mieście!” Mówię: „Co się dzieje na mieście?” „A, niech pan zobaczy! Jeżdżą Niemcy i biegają chłopcy z biało-czerwonymi opaskami.” Wyglądam przez okno – rzeczywiście. To było 2 [sierpnia]. 3 wymaszerowałem dowiedzieć się, na miasto. Trafiłem na czwartą kolonię, gdzie był punkt mobilizacyjny. Zostałem już do samego końca. Więc mi trudno powiedzieć, jaka była atmosfera. To zamieszanie, ta ucieczka Niemców, wywołało na Pawiaku [to], że nie wiem czy mechanicznie, czy jakoś sprawdzali, podzielili na trzy grupy wszystkich więźniów. Część została wywieziona do getta i rozstrzelana. Część została wysłana do dalszych obozów, ale jeszcze na terenie Generalnej Guberni, gdzieś w Toruniu. Część została zwolniona. Szczęście miałem, że znalazłem się w tej [ostatniej] grupie. Zresztą miałem taką przygodę, bo siedział ze mną starszy pan, dyrektor banku, nazywał się Szatkowski bodajże, który był aresztowany w zimie i miał taką pelisę na futrze grubą. Wychodziłem, a on mówi: „Weź to, bo ja już stąd nie wyjdę, a tobie może się przydać.” Szedłem z Szucha na Plac Inwalidów, na piechotę, w tym futrze. Poszedłem, na czwartej kolonii zapisałem się. Zapisałem się, zaraz poszedłem do tego poboru. Od 4 zaczęła się służba. Pułkownik Niedzielski, jak się pierwszy dzień nie udał i CIWF i lotnisko na Bielanach, Instytut Chemiczny był przygotowany, chyba, do tej historii. Zresztą Powstanie na Żoliborzu zaczęło się nieszczęśliwie. Mniej więcej o godzinie pierwszej, na Suzina. Oni byli już przygotowani. Ten patrol niemiecki, który jechał, to nie wszyscy, ale wrócili i dali znać. Wtedy właśnie zaczęły te samochody pancerne wędrować przed moimi oknami, wzdłuż Mickiewicza i w stronę dworca. Z początku trafiłem do plutonu 222. Do „Żyrafy”. Zacząłem Powstanie niedaleko od nas, róg Krasińskiego i Powązkowskiej. Nie bardzo tam wyszło, dlatego, że tam nastąpiły pomyłki, orientacji w terenie. Mieliśmy atakować oddziały, które były na końcówce, tam gdzie w tej chwili jest Wojskowy Instytut Medyczny. Stamtąd wychodziliśmy i mieliśmy atakować Fort Bema. Nie wiem, czy nie było dobrej organizacji, czy nie było planów, ci ludzie zaatakowali niechcący bramę cmentarza wojskowego. No i skończyło się wszystko tam szybko. Myśmy zostali wycofani. Na czwartą kolonię z powrotem wróciłem. Później pułkownik Niedzielski zarządził reorganizację. Dlatego, że walczyło na Żoliborzu w czasie Powstania sześć zgrupowań. Ale te sześć zgrupowań miało swoje odpowiednie nazwy. Alfabetycznie mówiąc, to był: kapitan Marian Kamiński, pseudonim „Jur”, „Ster”, „Żaglowiec”, dowodził tym. Drugie zgrupowanie „Żbik”, dowódca: kapitan Witold Plechawski, „Sławomir”, trzecie: „Żmija”, dowódca: rotmistrz Adam Rzeszutowski, pseudonim „Jurand”, „Sum”, „Żmija”, Zgrupowanie „Żniwiarz”, dowódca: porucznik Mieczysław Morawski, pseudonim „Szeliga” i „Żniwiarz”, później, Zgrupowanie „Żubr”, dowódca: major Władysław Nowakowski, pseudonim „Serb” i „Żubr” i Zgrupowanie „Żyrafa”, dowódca: kapitan Kazimierz Nowacki, pseudonim „Szkodnik”, „Witold”, „Żyrafa”. To były oddziały bojowe. Poza tym była jeszcze cała infrastruktura wojskowa – sanitariat, saperzy. W kotłowni na Żoliborzu była zorganizowana rusznikarnia, która pracowała. W ogóle wszystkie służby. Żoliborz w późniejszym czasie był jedyną chyba dzielnicą, która miała pełną organizację łącznie z administracją państwową. Przecież tutaj był starosta, tu sądy były, wszystkie instytucje były zorganizowane. Nie mówiąc o tym, że prasa wychodziła. Do tego stopnia, że poza „Biuletynem Informacyjnym” nawet dla dzieci specjalna gazetka wychodziła „Jawnutka”. Znam koleżanki, które zajmowały się dziećmi, żeby te dzieciaki nie pętały się po mieście. Przedszkola były. Pełna organizacja. Nastąpiła zmiana, bo „Żywiciel” ze swoimi ludźmi wędrował już do Kampinosu. Tam dogoniła go łączniczka „Montera” nakazująca natychmiast wracać. Powrót nastąpił na Żoliborz. Wtedy zmobilizowane były oddziały, które zasadniczo nawet nie miały nazw. Były grupy ludzi, którzy się spotykali, ćwiczyli, bez nazw. Zapadła decyzja podzielenia tych ludzi na sześć zgrupowań. Żeby wiadomo było skąd, wszystkie musiały się zaczynać na „ż”. Tak jak mówiłem przed chwilą. Jeszcze nie powiedziałem jednej rzeczy. Tam była taka humorystyczna historia, że istniało jeszcze VII Zgrupowanie „Żaba”, ale trwało dwa czy trzy dni. Więc prawie nikt nie wspomina. Wtedy zostałem przeniesiony do Zgrupowania „Żbik”, u kapitana Plechawskiego i znalazłem się w 233. plutonie. Początkowo żeśmy na czwartej kolonii byli zakwaterowani. Tutaj w tej chwili jest osiedle, które nazywa się Sady Żoliborskie. Dlaczego? Bo tutaj była ogromna przestrzeń. Od Krasińskiego aż do samego końca, gdzie była hala targowa, a przedtem tam była zajezdnia autobusowa. Cała ta przestrzeń to był jeden wielki ogród, w którym rosły drzewa, jarzyny ludzie [uprawiali], bo to były dodatki w czasie okupacji. Jeszcze jedna uwaga. Nie było jeszcze przecież wtedy ulicy Broniewskiego. Mniej więcej w obrysie ulicy Broniewskiego był nasyp i tor kolejowy prowadzący do Instytutu Chemicznego. Od strony żoliborskiej, poniżej tego nasypu, była wykopana linia obronna. To „linia Korczaka” myśmy nazywali. Porucznik Korczak był adiutantem Niedzielskiego. Wtedy stosunkowo spokojnie było na Żoliborzu. Tam po prostu, była garnizonowa służba. Dwadzieścia cztery godziny na działkach, dwadzieścia cztery godziny służba wewnętrzna i dwadzieścia cztery godziny wolnego. Oczywiście, były rozmaite utarczki. Przecież cała, wielka wojna toczyła się o klasztor sióstr Zmartwychwstanek. Tu był zresztą pierwszy szpital polowy numer 100. Największy szpital na Żoliborzu, jaki był. Cały czas Niemcy go atakowali od strony Powązek. Budynek sióstr Zmartwychwstanek był dwa razy dłuższy niż teraz. Tam ani jedna bomba nie spadła. To było wszystko ogniem artyleryjskim zburzone. Oni walili tam cały czas. W pewnym momencie ten szpital musiał się ewakuować, a tam koledzy zostali. Potem odpuścili. Od tamtej strony, też ciekawostka, na obrzeżach Puszczy Kampinoskiej byli zlokalizowani Węgrzy. Oddziały węgierskie. Ale stare porzekadło: „Polak – Węgier dwa bratanki. I do bitki i do szklanki.” Mieliśmy połączenie z Kampinosem, bo stamtąd dochodziły uzupełnienia, stamtąd dochodziło trochę broni. W tej chwili to są nieoficjalne wiadomości, bo nikt nie potrafi określić tych ludzi, którzy się spotykali. Ale to było tak, że jak szedł jakiś nasz patrol, to Węgrzy udawali, że coś innego zobaczyli tak, że oni mogli przejść. A stąd kiedyś, z wielkim szumem zajechała wielka platforma dwukonna prowadzona przez Węgrów, w której było pełno żywności i amunicji. Uciekli oni, zdezerterowali formalnie rzecz biorąc, z wojska rumuńskiego. Ale później byli w naszych oddziałach. Początkowo siedziałem cały sierpień tutaj, a później zostaliśmy przeniesieni do „Znicza”. To jest budynek Spółdzielni Nauczycielstwa Polskiego, w pobliżu placu Wilsona, w dół. „Znicz”, „Szklany Dom” i ulica Bohomolca. W „Zniczu” był potem pluton 233. Już nie pamiętam, który, [ale] jeszcze następny był w „Szklanych Domach”. Tam się normalne, pozycyjne walki [odbywały]. Dlatego że oni nas mało atakowali z tego względu, że byliśmy dobrze wstrzeleni w tę drugą stronę. Tam do samego końca „Żbik” siedział. A ja tak jak wszyscy. Trudno powiedzieć o tym wszystkim, co się działo każdego dnia. W każdym razie cała przygoda skończyła się [tym], że 28 września zostałem ranny. Co później skończyło się wielką przyjemnością leżenia w szpitalu i zostania inwalidą wojennym pierwszej grupy. Ale to taka mocno wątpliwa przyjemność.

  • W jakich okolicznościach został pan ranny?

Normalnych. Siedzieliśmy w oknach, były stanowiska. Myśmy się starali, tam nawet był robiony przekop pod ulicą Mickiewicza, żeby przejść na Bohomolca i dalsze ulice. To się nie udało. Ale dowód jest, że myśmy próbowali się tam dostać. Oni dla odmiany próbowali się w tę stronę dostać. Prawdopodobnie to był ślepy strzał. Przechodziłem koło okna. Chyba on się zaczaił i zobaczył, że ktoś przeszedł. Dostałem w rękę. To nie było w bohaterskiej walce, ale w czasie normalnej służby. Mieliśmy dużo przygód na Żoliborzu, bo dajmy na to w sierpniu dwa razy był atak na Dworzec Gdański w celu połączenia się ze Starym Miastem. Niestety, nie udało się. Ale to znowuż sprawy organizacyjne łączności. Nie wiem, jak to się stało, że myśmy nie mogli łączyć się bezpośrednio ze Starym Miastem, tylko łączność była: Żoliborz – Londyn – Stare Miasto. Bo tam nie było...

  • Przekaźników?

Nie. To się nazywało kamienie czy... w każdym razie jakieś części. To się nie udało. W czasie jak myśmy zaczęli atakować, to jeszcze na Starym Mieście się nie ruszali. Oni szli od strony Wytwórni Papierów Wartościowych na boisko Polonii. A myśmy tutaj, troszkę wyżej brali. Więc już do spotkania by nie doszło, chyba, że byśmy tak przeszli. To była pierwsza noc z 20 na 21. Później druga noc powtórzona z 22 na 23. Wiem, że bardzo dużo ludzi w dowództwie uważało, że to jest nonsens. Bo przecież Dworzec Gdański był doskonale obsadzony. Na Dworcu Gdańskim jeździł pociąg pancerny. Tam wciąż przechodziły transporty zza Wisły czy za Wisłę. Zza Wisły jak przychodziły, to były o tyle bezpieczne, że to przeważnie rannych wieźli. Ale jak jednostki pancerne jechały na tamtą stronę Wisły, to one, jak się znalazły na dworcu, to potężną siłę ogniową mieli. W każdym razie tutaj u nas na Żoliborzu padło około pięciuset kolegów. W ciągu tych dwóch dni.

  • W pana plutonie pięćset osób?

Nie. Na Żoliborzu. W całej dzielnicy. Przede wszystkim nie można mówić, że to była dzielnica. Żoliborz. To był II Obwód Armii Krajowej. Na Żoliborzu, ponieważ dowódcą był „Żywiciel”, pułkownik Niedzielski, to dlatego zawsze mówiło się „Żywiciel”, myśląc o całej jednostce. Przecież później pod koniec września powołany [był] Warszawski Korpus Armii Krajowej, Żoliborz został zamieniony na VIII Dywizję Piechoty imienia Romualda Traugutta. W tej Dywizji Piechoty były trzy pułki. „Kampinos” został wcielony jako 13. Pułk Piechoty. Później 21. Pułk Piechoty, „Dzieci Warszawy”, Sosabowskiego, którzy byli przed wojną na Cytadeli, później w czasie wojny powstała konspiracja, to oni zostali przywróceni do swojej numeracji przedwojennej, 21. Pułk Piechoty. Później był jeszcze 32. Pułk Piechoty – to wszystkie pozostałe zgrupowania. „Żaglowiec” poszedł tam. A wszystkie pozostałe zgrupowania zostały określone jako 32. Pułk Piechoty. To jeszcze jako ciekawostka. W ogóle VIII Dywizja Piechoty została sformowana dokładnie 9 maja 1919 roku. Skład Dywizji Piechoty to był 13. Pułk Piechoty formowany w Krakowie, 21. Pułk Piechoty formowany w Warszawie, 36. Pułk Piechoty formowany w Warszawie, 33. Pułk formowany w Łomży i 8. Pułk Artylerii Polowej w Rembertowie. I teraz został powtórzony 13. Pułk Piechoty, 21. Pułk Piechoty, a później, zamiast 36. i 33. został powołany 32. Pułk Piechoty.

  • A jakie straty poniósł pana pluton w trakcie walk?

Trudno powiedzieć, ale jak pamiętam, nas było około pięćdziesięciu, sześćdziesięciu. W tej chwili u nas w stowarzyszeniu jest może pięciu, sześciu. Ale nie można powiedzieć, że reszta zginęła. Część kolegów zginęła, część kolegów, ci, co poszli do niewoli, to zostali już za granicą, część z nich wróciła. A poza tym, nie wszyscy garnęli się do tych wspomnień. Nas w tej chwili jest około pięciuset, bo jest Stowarzyszenie Żołnierzy Armii Krajowej „Żywiciel”. Trzeba powiedzieć, że to przeważnie są ludzie ci, którzy byli jeszcze w konspiracji. Dlatego, że w momencie rozpoczęcia walk na Żoliborzu i ustalenia nazw zgrupowań „Żbika” było około pięćdziesięciu, tak jak mówiłem. Później, jak żeśmy się zebrali, to było około dwudziestu nas. Bo myśmy zaczęli się organizować. Z początku siedzieliśmy w konspiracji. Na początku okupacji to była raczej nie konspiracja. To były spotkania koleżeńskie, przyjacielskie. Nie było żadnej organizacji, żadnych legitymacji.Był ZBOWiD. W ZBOWiDzie nie można było należeć do swojej organizacji, tylko dzielnicowe organizacje były. Dzielnicowe oddziały. Myśmy w końcu, w 1980 roku wywalczyli, że pozwolono nam zorganizować koło „Żywiciela”. Wtedy pamiętam było nas koło dziesięciu, piętnastu. Bo to myśmy zaczęli, „Żbikowcy”, robić. Później zaczęli schodzić się do nas z innych plutonów. Później jak myśmy się zarejestrowali w 1980 roku, to nas było około tysiąca ludzi. Do tej pory, przez te dwadzieścia sześć lat, to mniej więcej połowa ubyła.

  • Jak wyglądał moment kapitulacji? Pan wyszedł z Warszawy?

Prawie, że wynieśli mnie, bo byłem ciężko ranny. Byłem ranny w „Zniczu”. Później zostałem przeniesiony na kolonię oficerską, bo w wojsku „wujka Józia” przekazali nam komunikat, żeby rozpocząć uderzenie i przejść przez Wisłę. Że oni przyślą nawet pontony i osłonią nas ogniem. Myśmy wszyscy, z Żoliborza (wszyscy jak wszyscy, nie wszyscy tam doszli) na wał wiślany się wybrali. Okazało się, że ani jeden strzał nie padł zza strony Wisły, ani jeden ponton nie przypłynął, żeby nas zabrać. To jest przesada powiedzieć, że czołg stał na wale wiślanym, ale wał wiślany był mocno obsadzony przez Niemców i prawie, że jatka była. Trudno nawet określić ile, bo to już był ten ostatni dzień, była już taka dezorganizacja, nie wiadomo, czy on poszedł, czy on został. Niektórzy pouciekali do domów, do rodzin. A ja zostałem przeniesiony na kolonię oficerską. Pamiętam, miałem taką przygodę, którą usiłowałem rozwiązać po wojnie. Leżę w piwnicy poharatany i taka bardzo miła pani zwraca się do mnie: „Chłopcze, gdzie masz swoją legitymację i opaskę?” Mówię: „Mam. A co?” „Daj. Ja już wzięłam od córki, to wasze opaski i wasze legitymacje schowam.” Usiłowałem znaleźć ten dom. Usiłowałem odnaleźć tych ludzi, niestety nie udało mi się. Ale to też tak samo znaczy dużo, jaki był stosunek nasz wzajemny do siebie, ludzi na Żoliborzu. Inna rzecz, że byłem zaangażowany i jak wynika z tego, ona też była sanitariuszką. Ale myśl o sobie. Te przyjaźnie, które zawarliśmy w ciągu tych dwóch miesięcy, to były później trwalsze i lepsze od przyjaźni od dzieciństwa. Bo niektórzy znali się od dzieciństwa, już w tej chwili to będzie prawie osiemdziesiąt lat, ale większa przyjaźń i porozumienie zawarte zostały pomiędzy tymi ludźmi w ciągu tych dwóch miesięcy.

  • Dokąd pana wywieziono z Warszawy?

Przede wszystkim przeprowadzono nas, tutaj były ogródki działkowe, był płot, wzdłuż tego płotu poszliśmy na ulicę Powązkowską. Tam były dawne magazyny wojskowe. Tam ładowali nas, rannych oczywiście (bo szedłem z grupą rannych), do samochodów wojskowych, żeby wywieźć. Przeszedłem moment grozy, dlatego, bo w pewnej chwili nie mogłem się dostać na pakę tego [samochodu]. Raptem czuję, że biorą mnie z dwóch stron i podsadzają. Spojrzałem tu i tu. Tutaj jeden, tutaj drugi Niemiec w mundurze. Lotnicy. Później jedziemy. Pojechaliśmy do Pruszkowa, do Durchlageru, przejściowego. A później znowu humorystyczna rzecz. Tam lekarzom niemieckim i naszym lekarzom pomagały nasze dziewczyny. Któregoś dnia jedna z nich przychodzi, ja tam niedługo byłem jakieś dwa dni, mówi: „Pamiętaj, ty będziesz wywieziony z obozu do szpitala. Ale pamiętaj. Niemiec na bramie będzie miał listę i będzie czytał nazwiska. Jak swoje usłyszysz nazwisko, nie wolno ci się odezwać. Dopiero w tym wypadku, jak ciebie spyta, który to jest.” Zdziwiłem się, co to jest. Załadowali taką, jak to mówili w Warszawie, „placformę”, pełno ludzi z zabandażowanymi głowami, rękoma, nogami. Taka gromada. Myślę: „Z dobrej jatki mnie wiozą.” Wyjeżdżamy. Oczywiście Niemiec czytał i zrozumiałem, dlaczego mówiła, żebym się nie odzywał. Bo pierwsze nazwisko było Tyman, w środku było Tyman, ostatnie nazwisko było Tyman. Dlatego, że tam byli poprzeplatani w ten sposób ludzie, żeby w momencie, jak bym się odezwał, to by się zorientował, że jestem ranny. Później jak wyjechaliśmy za obóz, w pewnym momencie przyhamował, ludzie zrywają bandaże z głowy, z ręki i brykają na wszystkie strony. Tego dużo nie było, bo jechało nas chyba około dwudziestu, ale z połowa, przynajmniej, okazało się, że tylko był pretekst, żeby ich wywieźć z obozu. Aż wstyd powiedzieć, później leżałem w Tworkach, bo w Tworkach urządzili jeden oddział dla rannych z Warszawy. Później matka jakoś mnie znalazła, wyciągnęła i wędrówkę zacząłem po szpitalach. Później pojechałem do Piotrkowa Trybunalskiego, później z Piotrkowa Trybunalskiego pod Szydłów, gdzie był ewakuowany szpital Karola i Marii. Tam operację miałem robioną.

  • Kiedy pan wrócił do Warszawy?

Już chyba w 1947 dopiero. A jeszcze po wojnie jakąś szkołę trzeba było skończyć.

  • Ale nie miał pan problemów z Urzędem Bezpieczeństwa?

Z Urzędem Bezpieczeństwa nie miałem. Jeszcze nie miałem wtedy matury zdanej. Powstał taki kurs OMTUR-u, maturalny, który skończyłem. Później odbywaliśmy egzaminy na warunkach eksternów. Udało mi się to zrobić. Poszedłem później do Wawelberga, skończyłem Wawelberga. Później normalnie się wziąłem do pracy, do życia. Ożeniłem się, mam żonę, córkę i wnuki. Już normalna kolej rzeczy.
Warszawa, 10 stycznia 2007 roku
Rozmowę prowadził Mateusz Neber
Janusz Tyman Pseudonim: „Dzigan” Stopień: strzelec Formacja: Zgrupowanie ”Żbik” Dzielnica: Żoliborz Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter