Janusz Wawrykiewicz „Czarny”

Archiwum Historii Mówionej

Janusz Wawrykiewicz, urodzony 22 marca 1917 roku w Moskwie, a poza tym rodowity warszawiak. Zgrupowanie żoliborskie „Żywiciela”, Batalion „Żubr”, pluton 239. Mój pseudonim „Czarny”. W czasie Powstania byłem starszym strzelcem.

  • Proszę powiedzieć w paru zdaniach o latach przedwojennych. Pan się urodził w Moskwie, tak? Gdzie pan mieszkał i gdzie pan chodził do szkoły?

Po skończeniu wojny wróciłem do kraju przez Krym, 11 listopada 1918 roku. Rodzina uważała, że to mnie się przestraszyli i skończyli wojnę. Cały czas mieszkałem w Warszawie…

  • Jak to się stało, że pan się urodził w Moskwie?

Mój dziadek prowadził przedsiębiorstwo. Pracował najpierw u Gebethnera i Wolffa. Tam poznał moją babcię, która była korektorką. Pobrali się. Potem miał własne przedsiębiorstwo, wytwórnię przedmiotów papierowych, [reklamowych i biurowych]. W tym czasie Polski nie było, byliśmy małym prowincjonalnym miastem, ale te wyroby dziadka szły prawie na całą Rosję. Handlował [z moskiewskimi kupcami], kupcy przyjeżdżali z Moskwy i mówili: „Panie Zaborski, co pan będzie tutaj siedział, przecież w Moskwie rozkręci pan to wszystko”. I dziadek rzeczywiście pojechał [z całą rodziną]. Moja mama, jeszcze jako panna, też tam pojechała. Tam poznała mojego ojca [i] ja się [tam] urodziłem.
Z ojcem też jest ciekawostka. Mój ojciec pochodził z Kielc. Ze swoim ciotecznym bratem chodzili do gimnazjum. Wpadli na szatański pomysł. Gubernator rosyjski wychodził zawsze z ratusza punktualnie o którejś godzinie i jeździł linijką. To jest taki wąski [pojazd] (siedzenie, po obu stronach dwie deski na oparcie nóg), taki z jednym konikiem. Tam mogło kilka osób siedzieć. Okrakiem się na tym siedziało. On takim pojazdem sobie jeździł. [Mój ojciec] zaczaił się gdzieś obok i jak pan gubernator stanął na stopniu i przekładał nogę, żeby usiąść na tym [pojeździe], to strzelili z procy do konia. Ten koń poniósł, a pan gubernator usiadł [w kałuży]... Oczywiście wilcze bilety, mało co nie kryminał. Ponieważ to była trochę zamożna rodzina, to jakoś się wykupili od tego, chłopaków nie wsadzili, ale w Polsce nie mieli prawa chodzić do żadnej szkoły. Wobec tego obaj pojechali do Moskwy. Tam skończyli [gimnazjum i uniwersytet] chemię, Wydział Farmaceutyczny. [Ojciec] tam się poznał z mamą i tam się pobrali. Ja się urodziłem w 1917 roku. Potem udało się jakoś przedostać z tej zrewolucjonizowanej Moskwy na Krym i przesiedzieliśmy tam do końca wojny. 11 listopada 1918 roku przekroczyliśmy granicę Polski i wróciliśmy do Warszawy. Od tej pory byłem do Powstania bez przerwy w Warszawie.

  • Gdzie pan mieszkał, gdzie pan chodził do szkoły w Warszawie?

Do szkoły chodziłem na Młynarskiej. To było I Gimnazjum Miejskie imienia Sowińskiego. Mieszkałem na Powiślu, na Solcu. Solec 103. Tam w czasie okupacji Niemcy nakryli (że tak powiem gwarowo) jakąś fabryczkę. Był taki baraczek na zapleczu posesji. To była dosyć głośna sprawa. W tej chwili jest nawet tablica pamiątkowa, ale na [budynku] 105. To jest pomyłka, bo to było pod [numerem] 103.

  • Co to była za fabryczka?

Jakichś materiałów wybuchowych [a oficjalnie proszku do prania czy coś w tym rodzaju], nie wiem. Ona była tak zakonspirowana, że nikt z lokatorów nawet nie miał o tym pojęcia.

  • Jak pan zapamiętał Warszawę przedwojenną? Jakie to było miasto?

Zaraz po wojnie, jeszcze jako mały berbeć… To była bieda i nędza rzeczywiście. Było bardzo ciężko. Bandytyzm, mnóstwo wybryków... Ale to bardzo szybko zaczęło się poprawiać. Gdzieś od 1935 roku to miasto było po prostu wspaniałe. Policja jakoś potrafiła się pozbyć tych wszystkich mętów, bandytów i [tym podobnych]. Pamiętam, były tak zwane sądy doraźne. Jak złapali jakiegoś bandytę, to był przepis: w ciągu tygodnia [rozprawa sądowa i] wyrok musiał być wykonany. To nie to, że teraz się ciągnie latami i po dwóch latach się przypomina, [że] ktoś coś zrobił. [Wtedy] to bardzo szybko jakoś załatwili. Po Warszawie można było rzeczywiście [swobodnie chodzić]. Bo jeszcze gdzieś pod koniec lat dwudziestych i trzydziestych jak ktoś, na przykład, poszedł z koleżanką do kina, a ona była z innej dzielnicy i poszedł ją odprowadzić, to na ogół dostawał baty. Tak samo ci, którzy przychodzili na Powiśle. Tutaj obcy dostawali baty. Zawsze ktoś z bramy wychodził, patrzył [i mówił]: „To jest nasz”, [i człowiek] przechodził. Jakoś się wszyscy znali... A jak nie nasz, to [baty]… Ale to absolutnie ustało w 1935 roku. Można było całą noc spacerować, chodzić do teatru [i] nikt nikogo nie zaczepił. W ogóle ta atmosfera warszawska, niepowtarzalna... Jak człowiek jechał do pracy, to zawsze albo konduktor powiedział coś dowcipnego, albo ktoś z pasażerów. Zawsze był uśmiech na twarzy. To jest zupełnie nie do odtworzenia w tej chwili.

  • Pan już zaczął pracować przed wybuchem wojny?

Tak, zacząłem pracować w 1935 roku, właściwie dorywczo. Przez rok statystowałem w Teatrze Polskim na Karasia. Miałem zaszczyt [przebywać] z czołowymi aktorami [oczywiście bez poufałości]..., bo tam statysta nie [miał] nic do powiedzenia, ale zawsze miło być... Pan Stępowski, pan Samborski, Jan Kreczmar (którego teraz znamy jako starszego pana, a to był amant [w tamtym casie]), pani Przybyłko-Potocka, pani Eichlerówna we wspaniałych rolach, prześliczna pani Zosia Niwińska... To był bardzo miło spędzony rok. Ale potem zacząłem pracować w fabryce Szpotańskiego na Pradze. To było tak trochę z moim zawodem... Do 4 września 1939 roku… Po działaniach wojennych…

  • W jakich przedstawieniach pan statystował?

„Kościuszko pod Racławicami” z Warneckim w roli tytułowej, „Sen nocy letniej” we wspaniałej obsadzie. Tu rzemieślników grali: Dymsza, Kurnakowicz, Chmielewski, Kondrat... Coś wspaniałego! „Miarka za miarkę”, Shawa... I jeszcze kilka tytułów.

  • Jak pan wspomina tych aktorów? Jaka atmosfera wtedy tam panowała?

Bardzo miła, sympatyczna, prawie koleżeńska. Nikt się nie wywyższał, broń Boże. Co prawda, oczywiście statyści mieli tam swoje pomieszczenie, ale w [kontaktach] bezpośrednich bardzo miło.

  • Czy przed wojną był antysemityzm w Warszawie?

Nie… Był owszem... To się zaczęło gdzieś w 1938 roku na wyższych uczelniach, ale było pogardliwie odbierane przez całe społeczeństwo. Żydzi mieli swoją dzielnicę. Normalnie człowiek spotykał się przecież nie z tymi rekinami finansowymi, którzy rzeczywiście coś... tylko z tą biedotą. Oddawało [się na przykład] buty do reperacji, to [szewc Żyd] pytał się: „Gdzie pan mieszka?”, przynosił [buty] oczyszczone jak lakierki i mówił: „Proszę pana, pięć złotych, ale jak pan nie ma, to może być złotówka, to ja będę co tydzień przychodził po złotóweczkę”. Takie stosunki były... Chodziłem na przykład do szkoły, tam był tylko jeden Żydek. Nazywał się Minaker. Bardzo sympatyczny chłopak, pięknie grał na skrzypcach. Kiedyś czasami któregoś z nas zapraszał do siebie. Bardzo miły, sympatyczny dom, inteligencka rodzina. Ani ja, ani moi koledzy nie mieliśmy żadnych obsesji na ten temat.

  • Nie wie pan, czy on przeżył wojnę?

Nie. Zupełnie nie mam pojęcia.

  • Wrzesień 1939 rok, wybuch wojny. Jak pan to zapamiętał?

1 września rano [szedłem] do pracy. Syreny przez radio [obwieszczały] wybuch wojny. Pracowaliśmy do 4 września i był [taki] nastrój nieufności. Wszyscy uważali, że gdzieś są jacyś dywersanci. Gdzieś tam wybita szyba wisząca na paskach (szyby były oklejone [papierowymi paskami]) rzucała jakieś światło... Wszyscy lecieli, bo tam pewno dywersant daje jakieś znaki. Taki był nastrój: 4 września, jak wracałem do domu, trzeba się było zatrzymać przed mostem Poniatowskiego (fabryka jest na Grochowie, na Kałuszyńskiej), bo akurat było bombardowanie. Niemcy rzucili kilka bombek na most Poniatowskiego. Przedziurawili jezdnię, ale konstrukcja stała. Tylko dziura była. Normalnie można było przejść. 6 września przez radio podali komunikat, że na szosie wylotowej na Kraków (to się wtedy inaczej nazywało [niż teraz]) ochotnicy muszą [wybudować] barykady, bo stamtąd Niemcy zbliżali się do Warszawy.

  • Na Grójeckiej...

Na Grójeckiej. Zbudowaliśmy tam piękną barykadę. Wróciliśmy [rano] do domów. Tu już wszystkie nasze mamy czekają z bardzo smutnymi minami, z plecaczkami, tobołkami: „Słuchajcie, w nocy przemawiał pułkownik Umiastowski, że wszyscy mężczyźni zdolni do noszenia broni [muszą] wyjść na wschód. Tam będą wcieleni do wojska”. Po krótkich pożegnaniach plecaczki na siebie i wymaszerowaliśmy z Warszawy na taką tułaczkę, która niczego nie przyniosła, bo nigdzie nas nie chcieli przyjąć. Były nawet oddziały wycofujące się już do Rumunii po 17 września. Chcieliśmy do nich dołączyć, [ale] powiedzieli, że nie mają ani mundurów, ani broni. Więc wróciliśmy z powrotem do Warszawy.

  • W którym miejscu pan budował tę barykadę na Grójeckiej?

Był tam jakiś kościółek. Nie potrafię dokładnie określić...
Jak byliśmy na swojej wędrówce, to kiedyś zatrzymaliśmy się w jakiejś leśniczówce. Tam leśniczy miał radio i słuchaliśmy [audycji z Warszawy]. Podawali (jak już Niemcy podeszli pod Warszawę i atakowali), że atak czołgów zatrzymał się właśnie na tej naszej barykadzie. Mieliśmy naprawdę dużą satysfakcję.

  • Z czego była zbudowana ta barykada?

Przeważnie płyty chodnikowe, co się dało. Była potężna, rzeczywiście. Całą noc ją budowaliśmy. Rzeczywiście niełatwo ją było rozbić. Tak że pełna satysfakcja, chociaż na krótko.

  • I wrócił pan do Warszawy?

... i wróciłem do Warszawy.

  • Teraz lata okupacji...

Lata okupacji... Ponieważ Warszawa była trochę zniszczona, było trochę uszkodzeń, na Pradze przez dłuższy czas nie było prądu. Fabryka była zamknięta. Właściciel i dyrektor, pan Szpotański, powiedział, że on wszystkich nie jest w stanie [dalej] zatrudniać, więc kto może się gdziekolwiek zaczepić, to niech zacznie pracować, a fabryka w miarę rozwoju, w miarę zwiększania stanowisk pracy, będzie nas wszystkich przyjmowała. Zacząłem od pracy, którą prawie wszyscy w Warszawie robili, to jest od próby szklenia okien. Ale to nam się absolutnie nie udało. Po pierwsze, nie było szkła. Był tylko kit i diament. Mogliśmy szklić okna tym ludziom, którzy mieli szkło. A prawie nikt nie miał.
Potem zacząłem pracować w gazowni miejskiej, na Ludnej, niedaleko, przy naprawie wszystkich uszkodzeń [sieci gazowej]. Trzeba było wykopywać rury, wymieniać na nowe [albo łatać]. Akurat w czasie zimy (a to była bardzo ostra zima [z 1939 na 1940 rok]) pracowaliśmy nad reperacją rury, która biegła pod chodnikami Mostu Poniatowskiego na Pragę. Gruba rura, sześćdziesiątka. Mróz dwadzieścia parę stopni i przewiew nad Wisłą. Tak że to była rzeczywiście robota „londonowska”. Ale po roku przeniosłem się do fabryki [gazu] na Dworską, do produkcji gazu, bo tam były dwukrotnie wyższe stawki. Była bieda, rzeczywiście. Trzeba było jakoś się ratować.
Pracowałem tam na piecowni. To była taka życiowa lekcja [wytrwałości], bo w zimie przy szlakowaniu pieców upał, gorąco, [ja] tylko w drelichu, w otwartej bluzie, trepach i w spodniach. Szlakę trzeba było ładować na wózki i wywozić jakieś trzydzieści metrów. Mróz... Mróz piętnaście stopni. Z tą gołą piersią jak się przeleciało [tam i] z powrotem, to takie tafelki [lodu] były [na gołej piersi]... Jakoś się człowiek nawet nie przeziębił. Latem z kolei, jak się po takiej zmianie wychodziło z piecowni (w której było siedemdziesiąt, siedemdziesiąt pięć stopni, jak w łaźni) [to] w upalny dzień wychodziliśmy jak w majowy letni poranek. Ale dostawaliśmy [bardzo cenny] deputat w koksie. Tak że jakoś to było.
Ale z końcem [grudnia 1941 roku], dostałem zawiadomienie, że mogę się zgłosić do fabryki, [więc] przeniosłem się, co też nie było łatwe, ale ludzie sobie pomagali wtedy jakoś. Udało się załatwić sprawę powrotu do fabryki i pracowałem do Powstania. Fabryka Szpotańskiego to był azyl. To była duża fabryka, w której nie było ani jednego werkszuca, ani jednego folksdojcza.
Jakoś tak się szczęśliwie złożyło, że pan Szpotański, który kończył Politechnikę w Niemczech, miał kolegę, z którym się tam przyjaźnił (przed wojną jeszcze oczywiście). On został Treuhänderem tej fabryki. Tak że krył wszystkie sprawy. Przyjeżdżał tam raz czy dwa razy w miesiącu podpisywać [te] papiery, które musiał, a jego w ogóle w fabryce nie było widać.
Jak się wchodziło za bramę, to był azyl polskości. Nie było tam nikogo, kto mógłby zaszkodzić. Poza tym pan Szpotański zatrudniał wszystkich z Wybrzeża, z Gdyni, z Poznania, ze Śląska. Jakichś profesorów, wybitne osobistości, które były narażone na aresztowanie. Pracowali u nas często jako robotnicy, czasami jako technicy, gdzie się dało. Ale rzeczywiście przechowywał tych ludzi. Poza tym opłacał cały Arbeitsamt [niemiecki urząd pracy] na Pradze (ten główny, dokąd przywozili wszystkich złapanych na ulicach, przez ten na Skaryszewskiej; to była jakaś szkoła, po szkole budynek). Wszyscy byli opłacani. Jak kogokolwiek z [fabryki] Szpotańskiego złapali w łapankach ulicznych, to gdy pokazał legitymację ze Szpotańskiego, wychodził tylnymi drzwiami. To było coś wspaniałego! Zresztą aresztowali go. Siedział trzy miesiące, ale jakoś go wybronili. Potem wybuchło Powstanie.

  • Jak się nazywał ten Niemiec?

Nie wiem.

  • To znaczy, że ta przyjaźń przetrwała wybuch wojny i okupację.

Nie wiem, czy to była przyjaźń, ale w każdym razie [Niemiec] wierzył Szpotańskiemu, że tu się nic złego nie robi, że fabryka pracuje rzeczywiście dobrze. On na siebie brał te wszystkie rozmowy z Niemcami. Tak że mieliśmy naprawdę [spokój] Naprawdę wspaniała rzecz!
  • Za co aresztowali Szpotańskiego?

Chyba za pomoc więźniom. Na przykład w ten sposób robiliśmy: [można było przesyłać na Pawiak paczki]... W szkole… Nie wiem, czy były łyżki, które można było dostarczać więźniom… Ale nie można było [dostarczyć] noża ani widelca. Więc jeden brzeg łyżki był tak szlifowany, że to było jak nóż. Można było nawet chleb krajać.
Poza tym on był trochę wymagający od Niemców. Pamiętam taką historię. Myśmy robili między innymi (bo tam [był] bardzo szeroki asortyment) całą aparaturę elektryczną dla cukrowni. W cukrowni [przez] całe lato ustawia się produkcję. Jak produkcja ruszy, to nie [można jej zatrzymać]. I spalił im się jakiś ważny aparat. Wtedy przyjechali Niemcy, żeby to natychmiast zrobić. Każdy dzień przestoju to jest tragedia dla cukrowni. Szpotański powiedział: „Owszem, oczywiście, ale ludzie są głodni, to poproszę jakiś deputat”. – „A co pan chce?”. – „Cukier”. – „No dobrze, a ile tego cukru?”. – „Wagon”. – „Coś pan, zwariował?!”. – „Wie pan, ja ludzi nie zmuszę”. – „To wywieziemy”. – „Jak wywieziecie, to jeszcze mniej tych ludzi będzie”. I rzeczywiście wagonik cukru był. Myśmy przez długie miesiące dostawali z fabryki bezpłatny deputat cukru. Poza tym oni prowadzili jakąś podwójną księgowość, bo myśmy [czasem] dostawali koperty, w których były wszystkie wyliczenia, a pod spodem [była] druga koperta bez niczego, z podwójną [sumą]... Tak że coś fenomenalnego.

  • Zatrudniał Żydów, żeby im pomóc?

Nie, chyba raczej nie. To byłaby chyba za gruba rzecz. Nie potrafię powiedzieć. Właśnie tam, u Szpotańskiego powstał ten pluton. To był nasz pluton 239. To był prawie cały Szpotański i Szkoła Rybactwa na Marymoncie. To były te dwie jednostki, które właściwie składały się na prawie całą kompanię.

  • Ktoś to panu zaproponował?

Mój kierownik zapytał się, czy gdzieś już jestem. Ponieważ nie zdążyłem służyć jeszcze w wojsku przed wojną, to nie miałem żadnych kontaktów z wojskowymi. A za polityczne sprawy się nie chciałem brać. Mnie to w ogóle nie interesowało. Chciałem iść do wojska. Zapytał mnie, czy [gdzieś jestem]. Powiedziałem, że nie. Przedstawił – może Legia Akademicka, 36 Pułk Piechoty, wojskowa organizacja. Oczywiście. Gdzieś po trzech tygodniach zostałem zaprzysiężony w Pasażu Simonsa na Nowym Świecie. Pamiętam jeszcze dobrze. W 1943 roku na 3 maja oficjalnie dostałem awans na starszego strzelca. I tak dotrwałem do Powstania.

  • Jak się nazywał ten kierownik, który panu to zaproponował?

Inżynier Tadeusz Malinowski. Zginął pierwszego dnia Powstania przy wyjściu oddziałów do Kampinosu. Oni się trochę opóźnili. Już zaczęło świtać. Niemcy ich zauważyli i wytłukli prawie wszystkich. Ci, co służyli w wojsku, to jakoś się umieli zachować: skokami, skokami i przeszli. A cywile (niby wyszkoleni, ale cywile) zalegali i nie zdążyli. Na Żoliborzu to była zupełnie inna wojna. Tam są bardzo szerokie [ulice].

  • Pana rodzice w czasie okupacji jeszcze żyli?

Matka [żyła]. Ojciec umarł niestety na tak zwaną [grypę] hiszpankę w 1918 roku. Byłem półsierotą właściwie od powrotu do Polski.

  • Pan był jedynakiem?

Nie. Mam siostrę, młodszą. Siostra się urodziła miesiąc po śmierci ojca. Ojciec chorował raptem pięć dni. Tak że ciężko dosyć było, bo mama... Starała się, ale w tym czasie mało niewiast było wykształconych. Co prawda mama bardzo ładnie grała na pianinie, znała francuski i tak dalej, ale do pracy to... Pracowała w jakiejś gazecie. Poza tym była bardzo zdolna. Wiem, że przed okresem karnawału robiła kotyliony do „Oazy” [„Bristolu”], do wszystkich... Ale to była raczej dorywcza praca. Tak że było nam rzeczywiście ciężko, dlatego musiałem wcześnie zacząć pracować.

  • 1 sierpnia 1944 roku, wybuch Powstania. Jak pan zapamiętał ten dzień?

Przede wszystkim Powstanie wybuchło 1 sierpnia we wtorek. Ale w piątek byliśmy już zmobilizowani. Stawiliśmy się na punkcie na Żoliborzu, na ulicy Podleśnej. Zajęliśmy domek jednorodzinny. Bardzo nieładnie to wyglądało, bo niewiasta się przestraszyła. Mąż był w pracy, dziecko... [Kobieta] mówi: „To ja tylko pójdę do sąsiadki”. – „Nie, proszę pani, nie pójdzie pani do sąsiadki”. Jeden z nas stał z pistoletem przy wejściu i kto wchodził... Jakaś sąsiadka też weszła pożyczyć soli, czy czegoś... – „Ja tylko… muszę...”. – „Nie, proszę pani, już pani z nami tutaj zostanie”. Początkowo nas uważali prawie [za] bandytów. Potem mąż wrócił z pracy. Tak że wszystkich w jednym pokoju [trzymaliśmy] i pilnował ich ktoś, jeden z kolegów. Przy wejściu stał drugi, który wpuszczał, ale nie wypuszczał nikogo.
Tak się jakoś pechowo złożyło, że przy samym ogrodzeniu CIWF-u (Centralny Instytut Wychowania Fizycznego, obecna AWF) myśmy mieli atakować Waldlager. To były trzy baraki, gdzie mieszkała obsługa, ochrona wszystkich CIWF-owskich pomieszczeń. Uderzył piorun, przewróciło się drzewo. Oczywiście to była gratka dla okolicznych mieszkańców; [przybiegli] od razu z siekierami, z piłami, i ten pień po kawałku zaczęli nosić. Ktoś widocznie doniósł, bo rano przyjechała buda z żandarmami i stanęła u góry na Marymonckiej już właściwie. I tak dom po domku rewidowali. W międzyczasie przyniesiono worek, cztery zakonserwowane karabiny kb, gdzieś wykopane. Myśmy to rozkonserwowali, rozbieraliśmy na drobne części. Trzeba było to szykować. Jak zauważyliśmy, że Niemcy idą, to trzeba [było szybko] składać te karabiny. Ręce się trzęsą... Byłaby kiepska sprawa, ale jakoś Niemcy doszli nie do sąsiedniego, tylko do następnego domku ([to]było z pięć czy sześć [domków od nas]) i w końcu machnęli ręką. Wycofali się i pojechali. Tak że mieliśmy trochę szczęścia. Koło południa przyszła łączniczka [aby zawiadomić], że alarm jest odwołany i [można iść] do domu. Trzeba było znowuż te karabiny zakonserwować. Ktoś wziął [je] na działkę, żeby zakopać z powrotem. A myśmy się rozeszli do domów.
Natomiast na 1 sierpnia już w przeddzień dostaliśmy wezwanie i adres. To było gdzieś po drugiej stronie Marymonckiej. Tam normalnie w jakimś domu przenocowałem, poczęstowali mnie śniadaniem i rano trzeba było pójść... Właściwie nie tak zupełnie rano. Koło drugiej. Stamtąd tramwajem trzeba było się trochę wycofać. Jak przejeżdżałem przez ulice Mickiewicza i Słowackiego [w drodze] na zbiórkę (bo zbiórkę mieliśmy również na Podleśnej) – [miała miejsce] strzelanina na Suzina. Okazało się, że Powstanie na Żoliborzu nie o piątej, tylko już się zaczęło... Właściwie samo Powstanie nie… Ale ta pierwsza strzelanina już była, co nam zresztą wyszło bardzo nie na zdrowie, dlatego że nasz batalion atakował właśnie Centralny Instytut Wychowania Fizycznego; nasza kompania tutaj, od strony Waldlagru, a druga kompania normalnie od strony szosy. Oni się patrzyli, ci nasi chłopcy, z rozpaczą, jak Niemcy zatrzymywali wszystkie samochody niemieckie jadące z Modlina. Wszystkich żołnierzy, którzy tam byli, od razu na stanowiska – worki z piaskiem, karabiny maszynowe i tak dalej. Gdyby tego nie było, to prawdopodobnie może by nam się udało to zająć. Ale po trzech godzinach ich było już ponad czterystu uzbrojonych, okopanych (a normalna obsada to było kilkudziesięciu ludzi). Tak że niestety dostaliśmy tam straszne lanie. Trzeba się było wycofać. Zresztą w moim plutonie stawiło się nas na zbiórkę trzydziestu czterech. To był prawie cały pluton. Dwóch czy trzech tylko owało.

  • Jakie uzbrojenie pan posiadał?

Właśnie chciałem powiedzieć. Dowódca, porucznik „Zych”, Zdzisław Grunwald, miał Visa. (Jeszcze chyba sprzed wojny przechowywał tego swojego wojskowego.) Był podporucznikiem rezerwy. Nasz drużynowy to był przedwojenny podchorąży. Miał Stena. Poza tym, były te cztery kb, z których jeden dostałem ja. Było jakieś zaufanie po skończonej szkole podchorążych... Tak że mieliśmy na trzydziestu czterech cztery kb, jeden pistolet maszynowy, jeden pistolet dowódcy i trochę granatów do ataku przez rzadki las.
Tam zaś byli okopani Niemcy. Przy wycofywaniu się zostałem raniony z tej wieżyczki, która jest na CIWF-ie. Tam był karabin maszynowy i ostrzeliwali nas z daleka, miedzy parkanem a drogą. Miejscowi posadzili tutaj sobie kartofle. Musieliśmy [czołgać się między] kartoflami, bruzdami... Ja przepisowo za muszkę, za początek lufy i tak wzdłuż ciała karabin [trzymałem]. I dostałem przez karabin. Karabin rozwaliło, a mnie kulka weszła, ale nie bardzo głęboko. Spuchło mnie to jak pierś dorodnego dziewczęcia. I zostawili mnie, kolegę i jeszcze paru nas, rannych.
Nawet nie wiedzieliśmy, że oni wyszli, bo położyliśmy się spać, a rano nie było nikogo. Tylko zostawili, nawet nie sanitariuszkę, [ale] kolegę, który się nami opiekował. To była makabryczna historia, bo rano przyszli do nas mieszkańcy z sąsiednich domów, ci, którzy mieszkali w domku, który myśmy zajęli, kazali się nam wynosić. Mieliśmy dwóch śmiertelnie rannych, nieprzytomnych na noszach, trzech lżej rannych; [był także] ten nasz [zdrowy] kolega. Dwie pary noszy i nas czterech, trzech nie bardzo sprawnych. Nawet nam nie powiedzieli, gdzie jest jakiś szpital. Trzeba było wyjść. Powiedzieli: „My wam zaniesiemy nosze, tylko musicie stąd wyjść, bo mogą przyjść Niemcy i nas wystrzelają”. Rzeczywiście trochę racji w tym było, bo na pewno Niemcy by penetrowali ten [teren]. Wzięli nosze, wyszli z nami. Uszli ze sto kroków, postawili nosze i poszli sobie. Myśmy zostali z noszami. Dowiedzieliśmy się, że szpital powstańczy jest u sióstr na Krasińskiego. To był klasztor sióstr... Potem to była reduta Żoliborza. Tam mieliśmy się dostać. Ale nie było możliwości ani sensu iść prosto Słowackiego, tylko dołem, Marymontem szliśmy i to po kawałku. [Kilka metrów] jednego się przeniosło, potem po drugiego się wracało. I tak szliśmy...
Muszę przyznać, że nastrój ludności był nieciekawy. Nie dziwię się, bo ludzie wystraszeni, ale im bliżej Placu Wilsona, im bardziej ludzie na trochę wyższym poziomie, [tym] coraz milej, coraz serdeczniej. Już blisko Placu Wilsona rzeczywiście jakaś pani przyszła [zapytać], co tutaj robimy [i] w ogóle, co się dzieje. Powiedzieliśmy, co i zabrała nas do domu, nakarmiła, pozwoliła się umyć... Ale trzeba było się dostać do szpitala, trzeba było przejść ulicę Słowackiego. Ulica Słowackiego sama jest szeroka, jeszcze po obydwu stronach szerokie chodniki, klomby, trawniki – kilkadziesiąt metrów. Tam czołg jeździł, nie wiem czy jeden, ale w każdym razie przejeżdżał co chwilę tam i z powrotem. Trzeba było się jakoś dostać. Nie było żadnej możliwości, żeby w tym czasie zdążyć przenieść nosze. Ta pani powiedziała: „To jakiś wóz możemy wam [znaleźć]”. Rzeczywiście znalazła wóz z koniem, ale właściciel powiedział, że owszem, konia może dać, ale jak mu [go] ktoś [z powrotem] przyprowadzi. On za żadne skarby nie pojedzie. Ciekawa rzecz. Zgłosiła się jakaś dziewczyna, młoda. Jak się potem okazało (z tego co urwisy, które tam były, [mówiły]), że to taka panna była... Powiedziała: „Ja jestem ze wsi, umiem powozić, to was zawiozę”. Wspaniała dziewczyna. Załadowaliśmy nosze, poczekaliśmy, aż przejechał czołg. Ona zacięła konia. Przejechaliśmy pod szpital, wyładowaliśmy nosze. Ona pojechała z powrotem, życzyła nam szczęścia. [To] był bardzo sympatyczny, wspaniały moment.
Pukamy do szpitala, nikt nie chce otworzyć. Łomotaliśmy i w końcu otworzyli. Wyszedł doktor i mówi: „Co panowie chcecie?”. Mówię: „Do szpitala. Jesteśmy powstańcami, widzi pan”. „Nie, szpital jest zamknięty. Wszystkie oddziały wyszły. Mamy rozkaz zwijać szpital. Mamy nikogo nie przyjmować”. Mówię: „Pan chyba żartuje, panie doktorze. Sam jestem ranny, tylko dobrze, że mogę chodzić. A co z tymi chorymi zrobię? Pójdę na Słowackiego i poproszę, żeby Niemcy do lazaretu wzięli?!”. Jakoś go ruszyło i rzeczywiście przyjął nas i tam nas poopatrywali. Tych dwóch ciężko rannych zostało, a nas skierowali na kwatery, do jakiegoś prywatnego mieszkania. Przyjęła nas jakaś pani z córką, mnie i kolegę, i tak kilka dni przewegetowaliśmy do czasu powrotu naszych oddziałów.
Potem nasz batalion [po powrocie z Kampinosu] zajął stanowiska od Słowackiego, Potocką w dół, prawie aż do Wisły. Na rogu jest Szkoła Pożarnicza Oficerów Straży Pożarnej. To był nasz bastion. Ja byłem po drugiej stronie. Tam była Spółdzielnia „Zgoda”, długie dwupiętrowe domy wzdłuż ulicy. Oczywiście mieszkańców już nie było. Na pierwszym piętrze była moja kwatera ([stacjonowałem tam] z kilkoma chłopcami). Przedtem jest placyk. Na ten plac bardzo często wjeżdżali Niemcy, bo zamiast przed Potocką skręcić w prawo i jechać na Powązki Włościańską, to niektórzy się mylili i wjeżdżali prosto na nas. Wtedy była wojna. Poza tym atakowali nas kilka razy: czołg [a] z tyłu za nim kompania albo dwa samochody pancerne. Ale jakoś się zawsze wybroniliśmy.

  • Pamięta pan dokładnie miejsce, ulicę i numer domu, gdzie nie chcieli udzielić pomocy, skąd was wyrzucili?

Nie. Byłem kilka lat temu w Warszawie z córką i zięciem. Prosili, żeby ich oprowadzić po tym wszystkim. Byliśmy w szkole na Kolektorskiej, o której za chwilę opowiem. Tam [było] nasze wielkie zwycięstwo, [my powstańcy] zdobyliśmy szkołę. Poszedłem do tych domków. Tam się zupełnie inaczej zrobiło. Była bita droga wiejska, nawet bez kamieni. Teraz jest normalnie asfalt. Zupełnie inaczej to wygląda, niż wyglądało wtedy.

  • Jaka tam jest teraz ulica?

Też jest Podleśna, tylko teraz jest wcięcie na teren CIWF-u. Dawniej tam szedł parkan prosto do samej Wisły.

  • Proszę opowiedzieć o zdobyciu szkoły mieszczącej się przy ulicy Kolektorskiej.

31 sierpnia pułkownik „Żywiciel” zgodził się na nasz atak. Dwie wybrane kompanie. Nas po trzydziestu było: z naszej kompanii było trzydziestu i z sąsiedniej trzydziestu. Myśmy [atakowali] od strony ulicy Słowackiego, tamta kompania z drugiej strony. Nasz wywiad stwierdził, że szkoła jest otoczona parkanem, ale w parkanie jest furtka, otworzyli i przez furtkę możemy wszyscy przejść. Jak poszliśmy w nocy, to okazało się, że ani furtki nie było, ani nie otwarta, płot bardzo wysoki (na górze trzy czy cztery rzędy drutów kolczastych). Jakoś z takich nosiłek na wapno, jedno, drugie, trzecie – podest się zrobiło i po tym się trzeba było wdrapać. Miałem wtedy (jak wróciłem do oddziału) polską „Błyskawicę” i trzy magazynki w lnianym worku na boku. „Błyskawica” [pistolet maszynowy] – czyli miałem lekko. Kolega szedł z PIAT-em [broń przeciwpancerna]. Wziąłem od niego [pojemniki z pociskami] – to były takie tuby, w których były pociski (po trzy, sześć pocisków) – żeby mu pomóc, żeby [mu] lżej było. Jakoś się wdrapałem [na ten płot]. Trzeba było na tym parkanie stanąć, przełożyć nogę na drugą stronę. Oczywiście spodnie mi się zaczepiły o druty kolczaste, szamotałem się z tym. Przy tym [płocie] rosły jakieś drzewa, więc złapałem się za gałąź. Jakoś się wydostałem i po gałęzi zjechałem na dół. Powoli zaczęliśmy przechodzić. Oczywiście, jak przeszliśmy, jak tylko zaczęły się atak i strzelanina, to dwóch [chłopców] specjalnie zostało, żeby wybić dużą dziurę. [Aby] można było z powrotem ewentualnie przy wycofywaniu się [przejść], żebyśmy nie musieć przez ten parkan przechodzić.
Podeszliśmy blisko, pod sam budynek, może piętnaście metrów. Przed budynkiem, przed wejściem z lewej strony stał wojskowy, jakiś starszy facet. Był taki hałas, taki trzask gałęzi, że myśmy wszyscy byli przerażeni, że Niemcy muszą to przecież usłyszeć. On zaś tylko od czasu do czasu wychodził i pytał: Was is los? Was is los? Nikt się nie odzywał, to szedł z powrotem. Ale doczekaliśmy się w końcu. Znakiem [do ataku] był strzał z PIAT-a w wejście. Odwalił kolega z PIAT-a, dziura taka, że samochodem można było wjechać. Od razu szturm.
Miałem za zadanie z tą swoją piątką pilnować sali gimnastycznej (ona w tej chwili też tam jest, tylko trochę inaczej odbudowana). Chodziło o to, żeby Niemcy nie mogli tamtędy uciekać. Rozstawiliśmy się wszyscy po rogach. I rzeczywiście, jak to się zaczęło, to okna od sali gimnastycznej się otwierają, ktoś wychodzi. My strzelamy po oknach i facet spadł. Nie wiem, czy trafiłem, czy go zabiłem, czy tylko usłyszał, że mu kula przeleciała i zeskoczył sam. Wchodzili na górę. Z góry też: co wystawił łeb, to my strzelamy, on się wycofał. W pewnym momencie (nie wiem, czy to był granat, czy to był strzał) dostałem strzał w swoje magazynki. To wszystko mi wybuchło. Cały brzuch miałem naszpikowany, noga prawie bez czucia... Te magazynki wszyscy potem oglądali. Nawet podobno „Żubr” kazał „Żywicielowi” pokazać. Tak jakby ktoś je poszarpał. Cała amunicja wybuchła. Oczywiście sanitariuszka się mną zajęła. Wycofaliśmy się.
W Zakładach Opla, koło straży pożarnej był punkt opatrunkowy. Tam mnie opatrzyli. Potem na Krechowiecką do szpitala. Byłem tam cztery czy pięć dni. Śmiesznie było, bo już wtedy było bardzo ciężko z opatrunkami. Na przykład, jak nam zmieniali opatrunki i trzeba było to jakoś wyczyścić, zajodynować, brali zwykłą gazetę, prasowali żelazkiem i gazetką [owijali]. Prasowanie miało zabezpieczyć przed [zakażeniem]. Ciekawie było. Potem, ponieważ jeszcze nie mogłem specjalnie chodzić, to blisko Krechowieckiej w willi był [punkt rehabilitacyjny]. Było nas tam kilkunastu tak zwanych ozdrowieńców. Jeszcze się nie nadawaliśmy do oddziału i do walki, ale już nie nadawaliśmy się do szpitala. Był tam jakiś starszy pan. Wyglądał na wyższego rangą przedwojennego wojskowego, tak się zachowywał. Trochę nami dyrygował. Jak już było trochę lepiej, chodziliśmy pomagać do szpitala. Jak już prawie mieliśmy wracać, to już się Powstanie zaczęło kończyć.
  • Miał pan jakąś sympatię w okresie Powstania?

Byłem żonaty, miałem ośmiomiesięczną córeczkę. Miałem dwadzieścia siedem lat. Tak że już byłem poważnym [mężczyzną]... Nie byłem z tych chłopców, z tych harcerzyków. [...]

  • Niech pan powie coś o swojej żonie, o ślubie.

[W tym samym domu na ulicy Solec 103 mieszkał] mój bardzo daleki kuzyn... Jego żona była ciotką mojej przyszłej żony. Moja żona mieszkała u niej w tym samym domu [co ja]. Mieli psa wilczura. Chodziłem razem z nią na spacer pod Syrenkę na Wybrzeżu Kościuszkowskim. I pobraliśmy się.

  • Kiedy to było?

W 1942 roku.

  • Ile ona miała lat?

Dwadzieścia, a ja dwadzieścia pięć.

  • Była w konspiracji?

Nie.

  • Jak wyglądały ślub i wesele w czasie okupacji?

Chciałem, żeby to było zupełnie skromniutko. Jeśli chodzi o przyjęcie, to było nadzwyczaj skromniutko... Ale moja teściowa, mama mojej żony, uparła się, że ślub, to musi być ślub, to musi być w niedzielę po sumie. Wobec tego cały kościół ludzi i ja tak defiluję. Defilada do samego ołtarza, wszyscy oczywiście zaciekawieni, przy pełnym kościele... Normalny ślub, skromniutko. Żona oczywiście w kostiumiku tylko, ja w jakimś ubranku. Przyjęcie nader skromne dla najbliższych. I tak to się [odbyło]. Dlaczego się ożeniłem? W 1941 roku umarła mama i jakoś źle było [samemu].

  • Mama umarła z przyczyn naturalnych?

Tak. Ale chorowała ciężko. Miała coś z płucami, miała astmę, chorowała na serce. A pomocy w ogóle żadnej... Nie było żadnej możliwości.

  • W którym kościele pan brał ślub?

[W kościele] Świętej Teresy na Tamce. To już była wtedy nasza parafia. Jak [miałem] chrzest, to jeszcze tego kościółka nie było, tylko parafia była na Łazienkowskiej na przeciwko stadionu.

  • Kiedy się wam urodziła córeczka?

W grudniu w 1943 roku.

  • Jak miała na imię?

Joanna.

  • A żona?

Krystyna.

  • Jak szedł pan do Powstania, to pożegnał się pan ze swoja żoną?

Oczywiście. Tak jak mówiłem, gdy odbywały się jeszcze nasze zbiórki w sekcji, czy potem gdy ja prowadziłem zajęcia (bo miałem wykłady z inną sekcją, potem poszedłem do Szkoły Podchorążych), to [musiały] być gdzieś lokale [na zbiórki i wykłady], między innymi u mnie na Solcu. Wtedy żona (najpierw będąc jeszcze w ciąży, a potem prowadząc wózeczek z Joasią) musiała dwie godziny gdzieś sobie spacerować. Tak że brała bierny udział w konspiracji.

  • To jednak było bardzo ważne. Pan był na Żoliborzu, a żona gdzie została, jak wybuchło Powstanie?

Na Solcu została.

  • Miał pan z nią jakiś kontakt?

Nie. W ogóle żadnego, niestety. Ze Śródmieścia to jeszcze była poczta, ale między Żoliborzem a [Powiślem] prawie nie było. [...] W ogóle już nic nie wiedziałem.

  • Jakie były ich losy?

Jak Powiśle padło, to ich wyprowadzili. Znalazła się najpierw w Pruszkowie, a potem w Niepokalanowie [założonym przez] ojca Maksymiliana Kolbe. Ponieważ miała małe dziecko, to jej nie wywieźli na roboty, wypuścili ją. Dostała się do Piotrkowa. Tam mieszkała cały czas jej matka. Ale ja nie wiedziałem o tym w ogóle. Już w niewoli, gdzieś dopiero pod koniec listopada dali nam blankiety. Można było list napisać. Na drugiej stronie mogła rodzina odpisać. [Listów napisanych] na innych [kartkach] w ogóle nie przyjmowali. Napisałem na adres teściowej, bo [myślałem], że może coś będzie wiedziała. Dostałem list i fotografię córeczki, już przeszło rocznej, [żona napisała,] że żyją i są u mamy, więc o tyle było łatwiej. Poza tym, jak się wojna skończyła, to od razu nie można było niestety [wracać], ale trzeba było wracać do kraju. Mnóstwo było takich kolegów, którzy byli sami, to do Kanady, do Nowej Zelandii mogli było bardzo łatwo wyjechać. (Do Stanów trochę gorzej, ale też było można).

  • Wracając do Powstania i Żoliborza, przyszedł moment kapitulacji. Jak pan to wspomina?

Byłem właśnie koło szpitala. Przeszła fala Niemców. Tak że myśmy byli już po drugiej stronie. Za godzinę w końcu była kapitulacja. To było ostatniego dnia. Tamci wszyscy szykowali się do kapitulacji, a nas – tę grupę, w której ja byłem – zawołali: „Zbiórka! Zdjąć opaski, wyrzucić! Ręce do góry!”. Podniosłem ręce do góry. Miałem zegarek, jeszcze pamiątka po ojcu. Oczywiście kałmuk mi zdjął (bo to nie byli Niemcy, tylko ukraińcy w niemieckich, esesmańskich mundurach i w papachach na głowie, nie w czapkach, tylko w papachach). Poprowadzili nas na Powązki do jakiegoś zakładu. Już tam była kupa ludzi. Oczywiście rewizja. Miałem jeszcze dodatkową przyjemność: jak nas zaczęli rewidować, to znaleźli i wyciągnęli [mi] z kieszeni taki duży notes w aluminiowych okładkach.
W czasie Powstania zgłosiło się do nas dwóch Rosjan, którzy uciekli od Niemców. To byli oficerowie. Nie chcieli powiedzieć [swoich stopni]. Dosyć młodzi chłopcy. Mówili o sobie: „Taki maleńki kamandir”. Najpierw robili prace porządkowe, pomagali, chodzili i nosili kawę, wyżywienie. Ale potem, jak po 11 września Rosjanie zaczęli zrzucać nam broń, pepesze i tak dalej (tego rzeczywiście było dużo), to poprosili, że chcą walczyć. I major się zdecydował, dali im [broń]. To byli naprawdę świetni żołnierze, naprawdę świetni! Krótko przed końcem Powstania były u nas wiadomości, że na wysokości Warki i koło Modlina przeszli Rosjanie, i otaczają Warszawę. [Jeden z nich] mówi: „Gdzie my jesteśmy? Gdzie ci nasi są?”. Zrobiłem mu szkic: Wisła, Warszawa, strzałkami i tak dalej.
[Ukrainiec] zobaczył tą kartkę i mówi: To ty szpion. O! Jeszcze mi tylko tego było potrzeba! Potem [złapali] kolegę, który zajmował się handlem pończochami i miał w notesie zapisanych mnóstwo telefonów. Też myśleli, że to jakiś jego szyfr. I [wzięli jeszcze] trzeciego, jakiegoś nieznajomego. Siedzieliśmy tam jakiś czas. Przyjechała kołyska gestapowska, taki duży zielony samochód na dziewięć osób i nas tam zaprowadzili. Po wylegitymowaniu wzięli nasze papiery i zawieźli [nas] do kościoła na Woli, chyba [był to kościół pod wezwaniem] Świętego Stanisława. To był taki przejściowy kościół, gdzie wszyscy ci, którzy wychodzili, się zatrzymywali.

  • Kościół Świętego Wojciecha.

Tak, możliwe. Kościół był od frontu, za kościołem parkan, furtka, za furtką coś w rodzaju ogródka i mała plebania. Plebania – mały domek, dwa okienka, w środku wejście i kilka schodków. Wprowadzili nas tam i postawili na końcu [przy parkanie], a tam stało chyba ośmiu czy dziewięciu nosem przy ścianie, ręce do góry... Przesłuchanie. Gorąco, okno otwarte, widać że leją człowieka, człowiek ryczy. W końcu go wypychają stamtąd. Człowiek pokrwawiony cały. Gdzieś go za róg i tylko „pa, pa, pa, pa!” – nie ma człowieka. Next, następny z kolejki. Znowuż go tam przesłuchują, znowuż lanie i do piwnicy. Widocznie mniej im jakoś podpadł. Potem trzeci, czwarty i tak się to zbliża... Jak już zostało od nas ze trzech tylko, to esesman, gestapowiec, który ich przesłuchiwał, stanął w oknie, przeciągnął się i mówi: „Fajrant”. Nas wszystkich do dolnego kościoła. W dolnym kościele było chyba ze trzydziestu autentycznych bandziorów, nie powstańców... Ponieważ zaczęło się robić zimno, to oni z ksiąg metrycznych wyrywali kartki, zaczęli palić. Mówię: „Ludzie, co wy robicie?! Przecież ludzie będą potrzebowali tych dokumentów”. To nas trzech o mało co nie zatłukli. Ale po południu przyszły nasze normalne oddziały, [czyli powstańcza załoga Żoliborza], stanęli naokoło kościoła i do rana czekali. Rano Niemcy przywieźli im jakieś sucharki do jedzenia, każdy dostał paczkę. Nasi z dolnego kościoła przez okienko, przez kratki: „A my? A my?”. – „Wy jesteście bandyci”. Nic [nie dali], więc ładna historia na zakończenie.
W końcu zaczęli robić zbiórkę i nas też [wzięli]. Wszyscy kompaniami mieli się ustawić. Ustawili cały nasz Żoliborz, a nas trochę z boku, osobno tych trzydzieści parę osób. Przyjechał jakiś Niemiec, oficer, esesman. Dali mu skrzynkę, stanął na [niej] i zaczął przemawiać do nas mniej więcej w tym sensie, że myśmy bardzo zgrzeszyli, występując [przeciw Niemcom], że powinno się nas wszystkich bardzo surowo ukarać, ale łaska Fürera jest wielka. „Będziecie wywiezieni do obozów jenieckich. Tam będziecie ciężko pracować i pracą odkupicie swoje winy”. Tak mowa trawa. W końcu pokazuje na naszą grupę i mówi: „Nawet ci bandyci, których powinniśmy od razu powiesić, też będą ułaskawieni”. Podjechały samochody ciężarowe i całe nasze wojsko się załadowało. My na ostatnią [ciężarówkę]. Na tych wszystkich samochodach było po jednym wachmanie, a u nas [siedziało] czterech na rogach samochodu z pistoletami maszynowymi. Cała kolumna [samochodów] ruszyła w kierunku Pruszkowa, jeden za drugim, a my za nimi ze trzysta, czterysta metrów. Coś niedobrze jest. Dlaczego my razem nie jedziemy? Myśleliśmy, że może gdzieś skręcą w bok do lasku, czy coś w tym rodzaju, tak że było dosyć nerwowo. Ale jednak pojechaliśmy do Pruszkowa. Jak już weszliśmy razem [do obozu], to się zameldowałem u swojego dowódcy.

  • Z jakiej armii uciekli ci Rosjanie?

Nie wiem, z jakiej armii, dlatego że to byli jeńcy. Nie [zostali pojmani] w czasie Powstania, tylko byli jeńcami u Niemców dłuższy czas. Też jakieś pomocnicze roboty im robili.

  • Pamięta pan, jak się nazywali?

Nie.

  • Przeżyli Powstanie?

Do końca jak byłem, to oni [też] byli, ale co z nimi [dalej] działo, to nie wiem.

  • Nie wie pan, czy wychodzili razem z powstańcami?

Trudno powiedzieć, ale jeden „berlingowiec”, [z tych] którzy przedostali się do nas na Żoliborz (bo ich tylko garstka [była], wycofali się, doszli do pierwszej mielizny, ale paru się dostało), to był i siedział razem z nami w obozie jenieckim. Altengrabow Stalag XI-A koło Magdeburga.

  • Jak się nazywał ten „berlingowiec”?

Wiedziałem, ale w tej chwili nie potrafię sobie przypomnieć...

  • Armia Krajowa bardzo dużo wyrabiała legitymacji na Żoliborzu.

Ale nie tylko „berlingowcom”! AL-owcom! Wszyscy z AL, którzy się zgłosili, którzy się nie przeprawili z Kliszką na druga stronę, jak przychodzili do nas ostatniego dnia, wszyscy dostawali legitymacje Armii Krajowej (bo ich wszystkich [Niemcy] rozstrzeliwali od razu). Nie było w ogóle żadnego gadania! Autentyczne!

  • Pamięta pan, jak przychodzili AL-owcy?

Ja z jednym z nich siedziałem w razem niewoli, potem na komenderówce. Porucznik.

  • Jakie nosił nazwisko?

Nie wiem, czy w mojej książeczce jest jego nazwisko. Był taki incydent. Pojechaliśmy na komenderówkę. W czterdziestu nas tam wysłali. Ponieważ on był najstarszy szarżą, bo był porucznikiem, to wybraliśmy go tak zwanym mężem zaufania. Po jakimś czasie okazało się, [że chociaż] i tak głodowe te porcje [były], trochę dla siebie odstawiał. Zrobiliśmy sąd. Został skazany na dwadzieścia pięć lasek na tyłek. Trzeba przyznać, że wytrzymał po bohatersku, ale za siedemnastym uderzeniem laska trzcinowa pękła, a więc było dalej [rozważane], czy szukać drugiej laski, czy mu darować. Ale ponieważ rzeczywiście nie skamlał, to mu darowaliśmy. Ale przestał być mężem zaufania. Chlubnie to nie było.

  • Ten porucznik z AL zgłosił się ostatniego dnia i poprosił o legitymację?

Tak. Ich tam sporo było. Był ich właściwie tylko jeden pluton. Część z nich przeszła, ale kilku, kilkunastu dostało legitymacje z całą pewnością. Jak powiedziałem, w chwili zakończenia [Powstania] byłem po drugiej stronie frontu. Tak że nie byłem ze swoim oddziałem, tylko przy szpitalu.

  • Jakichś Żydów z Powstania pan pamięta?

Nie.

  • Jak pan zapamiętał „Żubra”? Jaki to był dowódca?

Odważny, bojowy człowiek. Pamiętam taką rzecz z czasów szkoły podchorążych. To już było u mnie w mieszkaniu. Przyszedł akurat z wizytacją, odpytywał. W końcu powiedział tak: „Pamiętajcie o jednym, jeżeli coś wybuchnie i pójdziemy walczyć z Niemcami, to macie strzelać w brzuch, bo jest łatwiej trafić, jak w głowę. Po drugie, jak myśmy się z nimi pięć lat męczyli, to niech oni się chociaż pięć godzin pomęczą”. Taki twardy człowiek, męski. Ja tego nie wiedziałem, ale podobno lubił sobie trochę dla animuszu wypić. Takie chodziły [pogłoski], ale nie znałem go z tej strony. Tak jak powiedziałem, on był w głównym gmachu straży pożarnej, a ja byłem po drugiej stronie ulicy w Spółdzielni „Zgoda”.
  • Później nadszedł czas niewoli. Był pan w obozie z ciekawymi osobami. Mógłby pan o tym opowiedzieć?

Nas zakwaterowali... To były eks-esesmańskie koszary kawaleryjskie, murowana olbrzymia stajnia przedzielona w środku. Na szczytowej ścianie wielka rozsuwana brama i z drugiej strony, tak jak w stajni, było przepierzenie i trzecia ściana. W mniejszej części siedzieli wszyscy oficerowie, podchorążowie, w drugiej reszta. Na dworze był kran, gdzie można się było w lodowatej wodzie, bez mydła oczywiście, czasami wychlapać. W listopadzie i w grudniu nie było tak przyjemnie. Poza tym [stajnia była] nieopalana. Prycze mieliśmy takie, że wzdłuż długich boków były trzy piętra [ustawione] bez przerwy, jak podłoga. Tak [leżeliśmy] jeden obok drugiego, jak śledzie. Nauczyliśmy się, że jak jeden się przewracał na drugi bok, to wszyscy [też] się automatycznie przewracali na drugi bok. Mielimy odciski na bokach, bo dali nam jeden kocyk i nie wiadomo było, czy leżeć na gołych deskach i się przykryć kocem, czy [położyć się] na kocu. Jakoś [przykryć się] skrawkiem tego koca... Zresztą koce były wilgotne, było fatalnie.
Spotkała nas tam taka trochę zaskakująca [sytuacja]. Opowiem, bo animozje animozjami, ale co było dobrego i miłego, to też trzeba powiedzieć. Myśmy graniczyli w tym obozie [z Rosjanami]... To wszystko było otoczone [podwójnym drutem kolczastym]. Nie mieliśmy możliwości wyjścia na cały obóz. Otoczyli nas i żadnego wyjścia nie było. Tylko służbowo mogli kogoś zabrać. Obok nas byli Rosjanie. Oni autentycznie umierali z głodu. Wszyscy jeńcy dostawali paczki amerykańskie z Czerwonego Krzyża. To było pięć kilogramów dobrego jedzenia plus pięć albo sześć paczek papierosów, [które] były wtedy bardzo wartościowym pieniądzem. Co prawda myśmy dostali dopiero jedną paczkę na dziesięciu, taką do spróbowania przed samym Bożym Narodzeniem. Myśmy tak samo prawie głodowali, jak oni. Ale oni w ogóle nie dostawali znikąd żadnej pomocy, bo nie należeli do Międzynarodowego Czerwonego Krzyża. Nic. Do nas czasami [coś przyszło]... Ja dostałem paczkę ze Szwecji. Były tam dwie puszki mleka [w proszku] i puszka smalcu. To też było bardzo dużo. Ale jak ja dostałem, a było dwudziestu kolegów obok, to oczywiście paczka szła na wszystkich. Tak było. Jak inni koledzy dostawali, tak samo.
Po capstrzyku, jak nas Niemcy wieczorem liczyli, przychodził pan kapitan. Liczyli nas wszystkich. Naszym opiekunem był połamany na wojnie kapral. Chodził rachitycznie z dwoma laskami. Wyjątkowo dokuczliwe bydlę. Meldował kapitanowi, jaki stan. Kapitan wychodził. Od nas szedł do Rosjan i u Rosjan robili apel. Myśmy wtedy po apelu wprowadzili taki zwyczaj: baczność i śpiewaliśmy „Polonię”. „Jeszcze Polska nie zginęła” nie wolno było [śpiewać], bo to hymn narodowy, ale codziennie śpiewaliśmy „Polonię”. U Rosjan szefem był starszy pułkownik, tylko u nich wszyscy do pułkownika włącznie siedzieli w Stalagach. Niemcy nie [uznawali] tych szarż, [poniżej] generałów. Wszyscy chodzili codziennie do roboty. Zostawało tylko kilku, którzy sprzątali, zamiatali i ten starszy, ich dowódca. Jak myśmy śpiewali swoją „Polonię”, to on stale podchodził i się przysłuchiwał. Tak mu się to widać podobało. Któregoś dnia, jeszcze przed apelem, woła któregoś z naszych i mówi: „Jak zaśpiewacie, to się nie rozchodźcie. Poczekajcie, jak on nas sprawdzi”. Niektórzy się rozeszli, a niektórzy czekali, co takiego chce pokazać. Jak Niemcy już odeszli od nich, [pozostali] w szeregach. Dał znak i zaśpiewali: Maskwa maja. Od tej pory myśmy śpiewali „Polonię”, a oni Maskwa maja.
Poza tym myśmy nie mieli żadnych naczyń. Ktoś miał, ale przecież nas tam była gromada. Jak przywieźli beczkę z tą obrzydliwą lurą, to dziesięciu było w kolejce do jednej miski albo do jednej łyżki, albo pili tak, jak ktoś miał. Trzeba było to jakoś zjeść. On [ten rosyjski pułkownik] zobaczył, że tego nie mamy i zarządził sam, bez żadnej sugestii z naszej strony... kazał swoim żołnierzom zabrać wszystkie [naczynia]... Każdy miał zabrać miskę i łyżkę ze sobą, [a on] sprawdzał, czy każdy ma. Pytali się po co, a on mówi: „Pewno tam zupę dostaniecie”. Jak wyszli, to zrobił rewizję, bo niektórzy mieli po dwie, po trzy miski, różnie. Wszystkie te miski i łyżki, jakie były, przerzucił na nasza stronę w prezencie. Piękny gest! Pomimo, że kacapy...

  • Pan był w niewoli razem z Gałczyńskim…

Nie, Gałczyński był w głównym obozie i miał tam przyjaciela Anglika, a ja byłem w tym odgrodzonym. Wyznaczyli grupę czterdziestu na tak zwane Arbeitskommando. Ja z paroma serdecznymi kolegami też się zgłosiłem, bo tam nie można było wytrzymać. Wszy nas jadły żywcem! To się nie da opowiedzieć. Głód, nędza, zimno! Trzęśli się wszyscy pod tym jednym kocykiem! Nie można było wytrzymać... A tam była jakaś możliwość ucieczki. Ale trzeba było się stamtąd po prostu wyrwać. Podjechał samochód. Myśmy już byli gotowi. Wyszliśmy wszyscy, cała nasza czterdziestka i [samochód] już miał [jechać], ale jeszcze go zatrzymali na chwilkę. Przychodzi czterdziesty pierwszy z głównego obozu. To był jeden jedyny Polak ([bo] tam byli Amerykanie, Francuzi, Serbowie, wszystkie nacje, które walczyły w czasie wojny z Niemcami). To był właśnie Gałczyński. Przyjechaliśmy na Arbeitskommando i tam już byłem razem z nim cały czas, tylko [mieszkałem] w sąsiednim baraczku. Były dwa baraczki: w jednym baraczku przygotowali dla nas miejsce, a w drugim byli żołnierze, tak zwani wrześniowcy, czyli wzięci do niewoli w 1939 roku. To też jest pewien ewenement, dlatego że Niemcy [ich] zmuszali biciem i różnymi szykanami, by wszyscy się przepisywali na cywila. Wtedy jako cywilów odsyłali [ich] do rolników, jako robotników. Ale ci twardo – kilka razy dostawali, byli kopani, bici i powiedzieli, że nie, przyszli w mundurze do wojska i jak się wojna skończy, to w mundurze chcą wracać. Wspaniała postawa!

  • Jakieś wspomnienia związane z Gałczyńskim?

Na Wielkanoc Niemcy zgodzili się, żeby nas odwiedził ksiądz, do spowiedzi [mogliśmy iść] ewentualnie i mszę miał odprawić. Przygotowaliśmy ołtarzyk i [wszystko co potrzeba]. Ale przyjechał ksiądz Flamand. Mówił po flamandzku tylko. To przed kim się spowiadać? Mszę odprawił po łacinie, po swojemu, ale trzeba było [powiedzieć] kazanie. Porozmawiał z nim Gałczyński, [który] znał chyba z sześć języków. Dogadał się z nim, że on to powie w jego imieniu. Powiedział nam wspaniałe kazanie, tak że wszyscy chłopcy… niby zahartowani, a większość beczała jak... [Było] o naszym losie, o wszystkim. Zresztą był bardzo zainteresowany Powstaniem. Wypytywał się nas wszystkich. Długo, długo [i wielokrotnie] ze mną rozmawiał, pasowałem mu do rozmowy widocznie.

  • O czym z panem rozmawiał?

O Powstaniu. O wszystkim, co było, jak to było w czasie okupacji w Warszawie, bo on siedział od 1939 roku. Był wzięty do niewoli w czasie wojny.

  • O czym było kazanie? Pamięta pan?

O naszej doli, o doli żołnierza, o niewoli... Nie potrafię tego powtórzyć, ale to było naprawdę serdecznie wzruszające. Tak że z pewnością nie powstało w głowie księdza, tylko Gałczyński od siebie powiedział. I zadeklamował nam wiersz „Pieśń o fladze”. To było pierwsze publiczne [czytanie].

  • Jak to się odbyło? Organizował jakieś wieczory artystyczne?

To nie były specjalne wieczory artystyczne. Były dwa baraczki. W [jednym] baraczku mieszkała równo setka wrześniowców, a w drugim była kuchnia, potem magazyn kuchenny, a potem świetlica. Wrześniowcy mieli do nas pretensję, dlatego że jak myśmy przyjechali, to im zabrali świetlicę. Na świetlicy postawili dwadzieścia piętrowych łóżek (nas tam czterdziestu było). Tak że oni stracili świetlicę. Gałczyński mieszkał z tamtymi. Przychodził do nas i normalnie rozmawialiśmy o różnych rzeczach.

  • Jak doszło do tego, że on zadeklamował ten wiersz?

Myśmy wiedzieli, że to jest poeta. [Chcieliśmy], żeby coś powiedział. Mówi: „To przeczytam wam coś, czego jeszcze nikt nie słyszał”. On to napisał w Altengrabow, w obozie. Zatem to było pierwsze czytanie. Potem pomógł nam jeszcze, jak się wojna [skończyła]... Dla nas skończyła się 13 kwietnia, bo zagon Pattona, który był daleko, daleko na wschód, akurat nas ogarnął. Ale przelecieli... Myśmy doszli do miasteczka, zresztą też z przygodami, a tam nasz główny mąż zaufania i właśnie Gałczyński, poszedł do burmistrza [powiedzieć], że tutaj jest tylu i tylu jeńców i że chcemy zaprowiantowanie i jakieś kwatery. [Burmistrz] powiedział, że on kwater żadnych nie ma, na prowiant też nie bardzo mają [co dać], tak że on w ogóle tu nic nie może zrobić. Wtedy Gałczyński powiedział: „Słuchajcie, nie wiecie kogo wy tu macie. Macie tu ludzi między innymi z Powstania Warszawskiego. Oni sobie sami wezmą. Wiecie, jak są do was nastawieni. Jak chcecie”. Znalazło się miejsce. Była tam jakaś nieduża fabryczka, uprzątnęli halę. Na tej hali, na podłodze, bo na podłodze, ale mieliśmy gdzie spać i trzy razy dziennie dostawaliśmy jakieś jedzenie. Potem Gałczyński przeniósł się, wyjechał gdzieś dalej na zachód i od tej pory już straciliśmy z nim kontakt.

  • Pamięta pan pożegnanie z nim? Przyszedł, pożegnał się?

Tak, oczywiście. Serdecznie, z uściskiem...

  • I wrócił pan do Polski?

Tak, ale wróciłem dopiero w czerwcu 1946 roku. Sytuacja była taka, że Anglicy organizowali transporty do Polski. Można się było zapisywać. Zapisujemy się na transport, ale akurat ktoś uciekł z Polski. Pytamy się: „Jak jest w Polsce?”. – „A wy skąd?”. – „Z wojska”. – „Z jakiego wojska?”. – „Z Powstania”. – „Co wyście zwariowali?! Przecież na granicy was albo rozwalą, albo wywiozą! Gdzie wy chcecie jechać?!”. No, to nie jedziemy. I tak upłynął przeszło roczek. Ale w końcu już trzeba było się zdecydować i pojechaliśmy.

Pewnie gdyby nie żona i dziecko, to by pan nie wrócił.
Bardzo możliwe, że nie, chociaż ja się zawsze uważałem i uważam za Polaka. Ale do nas, na przykład, przyjeżdżali samochodami emisariusze z II Korpusu od Andersa i kto chciał jechać, to do Andersa, dlatego że [generał] miał takie duże straty, że już nie mógł utrzymać Korpusu. Chcieli go zmniejszyć tylko do dywizji, a Korpus miał swoje samoloty do przewozu i tak dalej... Miał zupełnie inne prawa. Oni chcieli uzupełnić te straty. I każdy kto tylko chciał, to mógł jechać. Umundurowanie, żołd, wszystko tak jak w II Korpusie. Tylko stawiali jeden warunek: trzeba było podpisać, że się do Polski wróci razem z Korpusem, samemu absolutnie nie wolno. Nie mogłem takiego cyrografu podpisać i ci, którzy byli jakoś z Polską związani, [też nie mogli]. Ale koledzy pojechali i potem, jak się z nimi spotykałem, to bardzo sobie [służbę tam] chwalili, bo już nic nie było do roboty, wojna się skończyła...
 

  • Pan dostał jeszcze awans na kaprala. Kiedy to było?

W Pruszkowie, ponieważ wiedzieli, że skończyłem szkołę (to się nazywało Szkoła Dowódców Mniejszych Jednostek i było równoznaczne z podchorążówką). Jak trafiliśmy do Pruszkowa, mój dowódca plutonu, porucznik „Zych”, mówi: „Chodź, wzywa cię major «Żubr»”. Rozmowa była krótka. Zameldowałem mu się, a on zwrócił się do [„Zycha”] i mówi: „Jaki był?” – „Dobry”. Powiedział: „sierżant podchorąży”, [bo] byłem w niewoli jako sierżant podchorąży, ale potem widocznie jakoś to zweryfikowali, bo jak byłem tutaj już po wojnie, to w moich papierach jest „kapral podchorąży”.

  • Mam jeszcze pytanie o okres okupacji. Czy spotkał się pan ze szmalcownikami w Warszawie?

Tam ich oczywiście było sporo... Wiedziałem, że są. Byli absolutnie ignorowani przez normalne społeczeństwo, ale swoje robili.

  • Widział ich pan, może kogoś znał?

Nie, tak bezpośrednio, to raczej nie. W czasie okupacji to było tak: człowiek jechał rano do pracy, z pracy do domu i praktycznie nie można było [wychodzić]. Gdzie można było wyjść? Na spacer na Wybrzeże Kościuszkowskie, bo tam miałem parę kroków. Nie do miasta. Do kina się nie chodziło, do teatru się nie chodziło... Żadnych towarzyskich spotkań nie było.

  • Dlaczego pan przyjął pseudonim „Czarny”?

Dlatego że jak byłem małym chłopcem, to w szkole wszyscy na mnie mówili „Czarny”, bo rzeczywiście byłem brunetem. Zawsze [tak] wołali, taki miałem przydomek. Jak byłem „Czarny”, to niech będzie „Czarny” tutaj.

  • Czy jakby pan miał znowu dwadzieścia siedem lat, poszedłby pan do Powstania Warszawskiego?

Oczywiście. Nie dlatego że uważam, że to było słuszne, tylko trzeba wziąć pod uwagę warunki, jakie tam panowały. Nagromadzona przez pięć lat nienawiść do Niemców, za wszystkie draństwa i zbrodnie, których dopuszczali się na naszych najbliższych, za pozbawienie nas człowieczeństwa. Poza tym słyszeliśmy już armaty koło Rembertowa. Podchodził tutaj front. Wiedzieliśmy już o tym, że jak we Francji ludzie powstali, to Amerykanie skierowali [na Paryż] dywizję, która wcale nie miała [tam iść]. Chcieli w ogóle Paryż zostawić. Od razu, w ciągu dwóch, trzech dni dywizja zmieniła kierunek, pomogli im i w ciągu paru dni [oswobodzono miasto]... Myśmy też myśleli... Co prawda Rosjanie to nie byli Amerykanie, ale myśleliśmy, że nam pomogą, dlatego że chociażby przez „Błyskawicę” nadawali, żeby wszędzie tam, gdzie podchodzą wojska radzieckie, przy większych miejscowościach robić [należy] ruch, bo to przeszkodzi Niemcom w obronie. Czytałem nawet ulotkę rzuconą z samolotu, właśnie o tym, żeby wywoływać jakieś zbrojne wystąpienia przeciwko Niemcom, bo to [Rosjanom] ułatwi zdobycie miasta.

  • Czyja to była ulotka? Rosjan?

Rosyjska oczywiście, pisana po polsku. Tak że te rzeczy wiedzieliśmy. Poza tym już tydzień przed Powstaniem widać było, jak się wycofuje niemiecka armia. Myśmy do tej pory widzieli dobrze odżywionych, wspaniale uzbrojonych, dziarskich żołnierzy niemieckich (bo oni się rzeczywiście wspaniale prezentowali, to trzeba przyznać). A tu jechała taka banda obszarpańców, a to szmatami ręce poowijane, a to bez butów... Obraz nędzy i rozpaczy! I to na furmankach, w jakichś starych samochodach, czym się dało, na piechotę, wszystko zza Wisły Alejami Jerozolimskimi [się przemieszczało]. Wszyscy ludzie wychodzili z okolicznych dzielnic i przyglądali się tej nędzy, która się wycofuje. Wyglądało na to, że oni są w ogóle rozbici. Poza tym w połowie tygodnia Niemcy wywozili wszystkie niemieckie urzędy, urzędniczki, ewakuowali całą Warszawę.
Następna rzecz: chyba cztery czy pięć dni przed Powstaniem ukazało się ogłoszenie, że ma się zgłosić sto tysięcy osób z łopatami. O co chodziło? Chodziło o rozładowywanie. Przecież Niemcy doskonale wiedzieli o tym, że jest tu jakaś armia, że się ludzie się szykują. Byli doskonale zorientowani. Jeżeli nas po likwidacji getta w Warszawie zostało koło ośmiuset tysięcy, to połowa to byli mężczyźni, [czterysta] tysięcy. Ale z tego następna połowa to były dzieci i ludzie już nie nadający się. Czyli mężczyzn do pięćdziesiątego któregoś roku życia było koło dwustu tysięcy. Sto tysięcy to jest połowa. Za następny tydzień zrobiliby następną setkę i Warszawa byłaby w ogóle bezbronna.
  • Tak że były powody, żeby pan poszedł do Powstania. Proszę powiedzieć, co pan teraz przeczyta.

Przeczytam teraz trzy moje wierszyki napisane w książeczce pod tytułem „Wspomnienia”. Jeden z nich jest napisany po Powstaniu, drugi po niewoli, trzeci po powrocie do kraju. Pierwszy jest pod tytułem „A oni giną”, napisany po Powstaniu:
„Wydano rozkaz: Dziś zaczynamy!
O swoich bliskich zapomnieć trzeba.
Idziemy spięci, losu nie znamy.
Przez piekło droga prosto do nieba.
Już się zaczęło! Jest popołudnie.
Że mało broni, czyją to winą?
Grzechot wystrzałów brzmi w uszach cudnie,
A obok pierwsi powstańcy giną.
Walczą żołnierze na barykadzie,
Kogo strach łapie, nadrabia miną.
Już którąś dobę nikt się nie kładzie,
Wkoło dziewczęta i chłopcy giną.
Nad głową bomby, przed nami czołgi.
Niezrozumiałą dla nas przyczyną
Na wschód się cofnął bojec znad Wołgi,
A tu co chwila żołnierze giną.
Czekamy zrzutów niby zbawienia,
Nim coś tam zrzucą, długie dni miną.
Warszawa z wolna w piekło się zmienia,
A w niej kobiety i dzieci giną.
Brakuje wody, nie ma żywności,
Naród jęczmieniem żyje, padliną.
Straszny cywilnej los jest ludności,
Bo od pocisków i z głodu giną.
Po dwóch miesiącach zdani na siebie
Już sił nie mamy, miasto ruiną.
Chyba nikogo nie ma tam w niebie,
Bo tutaj setki tysięcy giną.
Żołnierze idą w obozów lochy,
Hańby niewoli nie uniknęli.
Nad miastem słychać jęki i szlochy
Po tych nieszczęsnych co tu zginęli”.
To jest pierwszy wierszyk.



„Jeniecki Song” ([napisany] po niewoli):
„Załadowali w wagony,
drutami drzwi zakręcili.
Wywieźli w obce nam strony.
Jak my będziemy tam żyli?
Śpiewaj, nie załamuj rąk!
Kriegsgefangenerów Song!
Z pociągu długa kolumna,
wokoło bagnetów roje,
To nienawiść bezrozumna
święci tu triumfy swoje.
Nie lękaj się żadnych mąk!
Kriegsgefangenerów Song!
Widać druty, w środku brama,
numer Stalagu brzmi «Elf A».
Ponura jest nazwa sama.
Stalag dwanaście wieży ma.
Opasują obóz w krąg.
Kriegsgefangenerów Song!
Na plecach farbą pisane
dwie duże litery KG,
Abyś nie uciekł w nieznane,
bo kto cię zobaczy, już wie
I złapie cię tysiąc rąk.
Kriegsgefangenerów Song!
Człowiekiem już być przestałeś,
gdy ci nazwisko zabrali.
Odkąd swój numer dostałeś,
ten numer będą wołali.
Ustawcie numery w rząd!
Kriegsgefangenerów Song!
Trzypiętrowe, twarde prycze,
ciasno, ponuro, dręczy smród.
Pokazał nam swe oblicze mdły,
bezlitosny ssący głód.
Z głodu wbij swe zęby w drąg!
Kriegsgefangenerów Song!
Męczą na deszczu apele,
mokry koc ciepła nie daje,
Wszy roje na całym ciele gryzie,
jak rzemień nahajek.
Rozsyp Loiseepulver [Loise– wesz] w krąg!
Kriegsgefangenerów Song!
Gdy ogarnia nas zwątpienie, czy tu przeżyć można wojnę,
Jak na zadośćuczynienie niebo bardzo niespokojne.
Samolotów roje w krąg.
Kriegsgefangenerów Song!
Wiosna wkoło, w sercach wiosna,
bo już słychać frontu grzmoty,
Chwila wrogów nie radosna,
straż trzymają bez ochoty.
Karabin wypada z rąk.
Kriegsgefangenerów Song!
Z białą gwiazdą czołg nam mignął.
Wyjrzał z czołgu żołnierz obcy,
Spojrzał na orzełki, krzyknął:
«Co wy tu robicie chłopcy?»
Śmiech i łzy, ściskanie rąk.
Kriegsgefangenerów Song!
Na ziemi podbitych Niemiec,
choć pod białej gwiazdy znakiem
Spotkał się tu polski jeniec z czołgistą,
także Polakiem.
Skończył się czas naszych mąk.
Kriegsgefangenerów Song!
Wolność! Zostać to łatwizna,
trzeba siąść na własnej grzędzie,
Chleba przecież da ojczyzna.
Tylko jaka ona będzie?
My do kraju polskich łąk.
Eks-gefangenerów Song!



Ostatni już króciutki.
„Powrót z niewoli”
„Wciąż żyjąc w gorzkiej rozterce
Wracamy wreszcie do kraju
Wbrew groźbom po poniewierce,
Choć wiemy, że nie do raju.
Nie szukaliśmy łatwizny
Wśród zagranicznych gdzieś szlaków.
My chcemy tu, do ojczyzny,
Do matki wszystkich Polaków.
Po przejechaniu granicy
Wzruszenie serdeczne wzrasta.
Zbliżamy się do Legnicy,
Starego polskiego miasta.
A tutaj wita Polaka
Na wprost na budynku stacji
Chamski, podły plakat:
«AK zapluty karzeł reakcji».
W kraju szukanie znajomych,
Tamten nie wrócił, ten zginął.
A inni wśród uwięzionych
Z wymyśloną dla nich winą.
Nie chcieliśmy przecież wiele:
Spokoju, pracy dla kraju,
Spełnić życiowe swe cele,
A byliśmy na rozstaju.
Traktowano nas wciąż wrogo
Za dawne powstańcze czyny.
Za co płacimy tak drogo
I za jakie w końcu winy?”



Sopot, 24 czerwca 2007 roku
Rozmowę prowadziła Małgorzata Brama

Janusz Wawrykiewicz Pseudonim: „Czarny” Stopień: sekcyjny, starszy strzelec Formacja: Batalion „Żubr” Dzielnica: Żoliborz

Zobacz także

Nasz newsletter