Jędrzej Moraczewski „Dobek”

Archiwum Historii Mówionej

Nazywam się Jędrzej Moraczewski.

  • Nazwisko w czasie Powstania?


„Dobek”.

  • To jest pseudonim.


Tak.

  • W której dzielnicy był pan w czasie Powstania?


Mokotów.

  • A w jakim oddziale?


„Zawiszacy”.

  • Kiedy się pan urodził?


12 września 1929 roku.

  • Proszę opowiedzieć, gdzie się pan urodził i w jakiej rodzinie? Kim byli pana rodzice?


Mój ojciec był kapitanem lotnictwa w Poznaniu, w 3 Pułku Lotniczym. No a mama, nie wiem dokładnie, jakie miała wykształcenie, ale na pewno średnie.

  • Gdzie się pan urodził?


Na lotnisku w Ławicy.

  • Czyli w Poznaniu?


Tak.

  • Proszę opowiedzieć, co pan zapamiętał z tego pierwszego okresu, z domu rodzinnego? Jaki to był dom? Czy to był dom z tradycjami?


Oczywiście że tak. Tak. Ojciec był człowiekiem, który jako wojskowy miał trochę takie, bardzo serdeczne, ale staroświeckie podejście do wychowania.

  • Czyli rygorystyczne?


Rygorystyczne, ale nie takie przykre.

  • W jaki sposób zapamiętał pan to wychowanie, takie rygorystyczne, a nie przykre?


No takie, że: „Zawsze – mówi – musisz wiedzieć, kim jesteś. Jak będą wici, musisz się stawić”.

  • Gdzie pan zaczął chodzić do szkoły?


W Warszawie.

  • Kiedy państwo z Poznania przeprowadziliście się do Warszawy?


My jeszcze byliśmy jakiś czas na Pomorzu, ale przed wojną.

  • A kiedy pojechaliście do Warszawy?


Chyba w trzydziestym piątym roku.

  • Czy miał pan rodzeństwo?


Tak, siostrę.

  • Jak pan zapamiętał przyjazd do Warszawy? Czy to było dla pana miłe przeżycie?


No, trochę byłem zaskoczony, ale mile zaskoczony, bo Mokotów był piękną dzielnicą.

  • Gdzie państwo mieszkaliście?


Na Rakowieckiej, na rogu Opoczyńskiej. Wszystko było wytworne, eleganckie.

  • Warszawa się panu podobała?


Bardzo.

  • Do jakiej szkoły zaczął pan chodzić?


Sto dwudziestej pierwszej.

  • Jak pan zapamiętał 1 września 1939 roku? Czy był pan w Warszawie?


Tak.

  • Jak ten dzień pan zapamiętał? Miał pan dziesięć lat, czyli już taki chłopak bystry, który wie, co się wokół niego dzieje.


Tak.

  • Proszę opowiedzieć.

 

To śmieszne, ale wziąłem karton i do tego kartonu nasypałem grochu, różnych artykułów żywnościowych i schowałem go pod łóżko.

  • Czyli zrobił pan zapasy?


Takie zapasy. I miałem tampon taki, maskę przeciwgazową i to miałem zawsze przy sobie. Potem oklejaliśmy szyby w oknach, żeby nie wypadły. No i potem już się zaczęło, bo już pierwsze bomby zaczęły padać. Na Polu Mokotowskim już właściwie ze sobą walczyli nasi z Niemcami. No i w sytuacji, kiedy w nasz dom uderzyły dwa czy trzy pociski, to mama nas wzięła i zaczęliśmy, proszę pani, wyjazd z Warszawy. Pierwszym lepszym pociągiem się władowała i tak znaleźliśmy się w Kowlu, który był bardzo bombardowany.

  • Ojciec w tym czasie był w armii?


W armii, tak.

  • Jak pan zapamiętał tę podróż do Kowla?


Bardzo nieprzyjemna. Te bombardowania były bardzo takie nieprzyjemne. W tym Kowlu zauważyłem takie niezbyt życzliwe spojrzenia Ukraińców do nas, takie zimne. Od kogoś się ojciec dowiedział, że my tam jesteśmy, przyjechał i nas zabrał do innej wioski (zapomniałem, jak się nazywa). I tam 17 września zobaczyłem, jak wkraczali Rosjanie.

  • Jak oni wyglądali?


Ja byłem zszokowany. Ponieważ wychowałem się w koszarach i widziałem żołnierzy naszych, to jak zobaczyłem oberwańców z jakimiś mieszkami na plecach, w gumowych butach, to wyglądało strasznie. No nie wiem, czy akurat o tym mówić, ale najbardziej serdecznie ich witali Żydzi. Ta społeczność budowała bramę, tam serdecznie tak ich przyjęła bardzo. My byliśmy trochę zdetonowani. Jeżeli chodzi o Ukraińców, to mieszkaliśmy u Ukrainki, nauczycielki, która była tym zbulwersowana. Za Polską trzymała sztamę. Ale nie wszyscy. No i w pewnym momencie pojawił się u nas ojciec, ale powiedział nam, że nie jest ojcem, tylko wujkiem, bratem ojca. Przyjęliśmy to, podobny, może nawet, że wujek.

  • Czyli nawet zwątpiliście, że to jest ojciec?


W pewnym sensie tak. A ojciec już ze swoim oddziałem jechał do Kozielska. Ale ponieważ ojciec był takim trochę konspiratorem jeszcze z czasów POW, a poza tym był z zaboru rosyjskiego i znakomicie znał Rosjan, więc kolegom powiedział w pociągu: „Słuchajcie, oni nas wszystkich wystrzelają. Nie ma żadnych problemów. Ja ich znam”. Mówi: „Chcecie uciekać, to uciekajcie. Ja jestem dowódcą, nie chcę uciekać jako pierwszy”. „A, nie uciekacie?” – „Nie”. Tam paru uciekło młodszych. No to uciekł. Ponieważ wyjątkowo znał i rosyjski, i ukraiński, więc jakoś tam w przebraniu się przedostał.


Ksiądz, potem się po wojnie dowiedziałem, jakiegoś nieboszczyka „reanimował” i wystawił mu metrykę na to nazwisko, czyli Stanisław Wojciechowski. Ojciec mówi: „Tu nie możecie być, bo tu was zamordują”. Też znał te stosunki doskonale. I nas zabrał do Hrubieszowa. W tym Hrubieszowie mieszkaliśmy na przedmieściach i chodziliśmy… Dorośli się bali, [wiec] myśmy chodzili po zakupy. No to wiadomo, jak zakupy: złote nie szły, ruble nie szły, to nie szło… Po dwanaście godzin za bochenkiem chleba staliśmy.

  • Pan z siostrą?


Z siostrą. I pewnego dnia zobaczyłem pierwszy raz żołnierzy niemieckich. Ręce na temblakach, to byli lotnicy. Muszę powiedzieć, że się ucieszyłem, bo zobaczyłem normalnych żołnierzy. No i w tym Hrubieszowie poszedłem do sklepu, wszystko było, a obok wisiała kartka: „Kto nie otworzy sklepu, nie będzie handlował, zostanie rozstrzelany. Komendant miasta”. Niemiec. Niemcy porządek zaprowadzili w ciągu paru godzin. Załadowaliśmy się na pociąg. Bo każdy „bieżeń”, ten uciekinier, miał jechać do domu. Dali nam Niemcy jakieś zaświadczenia i zaczęliśmy jechać do Warszawy. Do Warszawy przyjechaliśmy w nocy.

  • Pamięta pan, jaki to był miesiąc? Kiedy to było?


No, 17 września, październik gdzieś. Aha, wiem, kiedy było. To był koniec października, bo świeciły się na grobach świece, oświetlona była Warszawa, czyli na Zaduszki, na Wszystkich Świętych.

  • Ale to był rok trzydziesty dziewiąty?


Trzydziesty dziewiąty. Czyli tak, Niemcy oczywiście byli porządni, dali nam jakiś glejt na jazdę do domu. My jakąś dorożką przyjechaliśmy, nie wiedzieliśmy – jechaliśmy przez Warszawę, która była zniszczona – czy dom stoi i właściwie gdzie dojedziemy. Patrzymy, stoi dom. Dobrze. Proszę sobie wyobrazić fenomen dozorców warszawskich: pan Stanisław otworzył i mówi: „Wszystko jest w porządku, zdaje się, w stołowym są wybite szyby”.

  • Czyli pilnowali mieszkań?


Pilnowali. Warszawski dozorca to była instytucja, zupełnie inni ludzie.

  • Jak tę Warszawę pan odebrał po powrocie?


Tak na oko to był grób. Potem gdzieś to przenieśli, ale leżały groby z hełmem, z saperką, z jakimś uzbrojeniem, resztkami uzbrojenia. Warszawa była cała pokryta [grobami]: każdy placyk, każdy skwerek, każde pole to były groby. Potem one chyba zniknęły, bo przenieśli na cmentarze po pewnym czasie. Ale w tym czasie wszędzie zapalone znicze, no to wyglądało okropnie. To znaczy w strachu człowiek był.

  • Pan jako dziecko bał się tego otoczenia?


Robiło to niesamowite wrażenie.

  • Proszę powiedzieć, co się działo z pana ojcem? Był razem z wami czy podjął jakąś pracę?


Razem z nami był jako wujek. Dozorca też to przyjął do wiadomości. Zmienił mieszkanie, bo mieliśmy duże mieszkanie, ale od Opoczyńskiej. Ojciec z kimś zamienił na mniejsze mieszkanie, żeby widzieć, co się będzie działo przed domem, gdyby przyszli po niego. I miał szczęście, bo sobie wyrobił dowód osobisty na tę metrykę kresową, czyli miał legalne dokumenty na inną osobę. Potem zaczęła się normalnie okupacja. Ja chodziłem do szkoły.

  • Gdzie pan chodził do szkoły?


Z tymi szkołami to było różnie. Najpierw chodziłem na Narbutta. Potem Niemcy zabrali ten budynek i przenieśli nas na Różaną. Potem nas wyrzucili z Różanej i byliśmy… Nie wiem, jak się ta ulica nazywała, bo to właściwie krótki taki odcinek. Koło Lardelliego. Lardelli był na rogu, a obok był duży budynek i tam byliśmy w szkole. To nie był budynek przystosowany, ale zupełnie przyzwoity. To chyba była Piłsudskiego czy chyba ulica…

  • Jak pan tę szkołę wspomina?


Szkołę znakomicie prowadziła wspaniała kierowniczka. Były wspaniałe kadry i to była rewelacyjna szkoła.

  • Czy pamięta pan jakieś nazwiska nauczycieli czy kierowniczki?


Chyba matematyk pan Adamski i [nauczycielka] przyrody pani Zychówna.

  • Mówi pan, że to była znakomita szkoła.


Rewelacyjna.

  • Proszę powiedzieć, dlaczego pan tak uważa?


Bo mnie dużo nauczyli.

  • Czyli był wysoki poziom nauczania?


Bardzo wysoki i wielki porządek. Tam nie mógł nikt nic zbroić, wszystko było pod kontrolą.

  • Do szkoły chodził pan sam?


Chodziłem przez Pole Mokotowskie, tam za Rakowiecką.

  • Siostra też chodziła do tej samej szkoły?


Tak, też chodziła do tej samej.

  • Chodził pan tam do końca?


Ja w zasadzie powinienem chodzić do szóstej klasy, ale kierowniczka prosiła, że ci, którzy idą do gimnazjum, żeby nie odchodzili po szóstej, bo Niemcy będą się interesowali, co się z nimi stało, więc zgodnie z jej wytycznymi chodziliśmy do siódmej klasy, chociaż takiej potrzeby nie było. I po tej siódmej klasie poszedłem na Śniadeckich 8. Do dziś nie wiem, co to było za gimnazjum warszawskie, czy to było takie ad hoc zorganizowane, czy to było któreś warszawskie konspiracyjne. No, dość duże gimnazjum. Tam wiele klas było.

  • Jak nazywało się oficjalnie to gimnazjum?


Oficjalnie nazywała się Szkoła Mechaniczna imienia Konarskiego. I myśmy dla draki jeździli na Konopczyńskiego, na warsztaty. Żeby jak nas złapią, żebyśmy tam niby byli na [warsztatach].

  • Proszę opowiedzieć, co pan widział w czasie okupacji, jak pan jeździł do szkoły. Czy był pan świadkiem jakichś wydarzeń bulwersujących?


Ja sam byłem uczestnikiem.

Któregoś razu wracałem w kierunku placu Zbawiciela i przed placem Zbawiciela po prawej stronie były takie cassata spumoni, rurki z kremem, takie historie, i ja się zagapiłem. No, gapiostwo jest ukarane z miejsca. W pewnym momencie ktoś mnie chwycił za rękę i mówi: „Ty też”. Wtedy się zorientowałem, że był tramwaj „zero”, do którego niby czepiających, pod pozorem, ładowali jacyś Niemcy. Ale to był cywil, taki duży drab. Ale w międzyczasie miałem szczęście, to „zero” odjechało na plac Zbawiciela, bo ono jeździło w kółko. Miało taką swoją trasę, no i on mnie tam prowadził. Początkowo trzymał się silnie, ale ja szedłem spokojnie, specjalnie. Jak ten ucisk zelżał, to się wyrwałem i zacząłem uciekać. Wierzyłem w swoje nogi, bo biegałem bardzo dobrze jako chłopiec. Ale on nie zostawał z tyłu. To znaczy ludzie się rozstępowali i mnie przepuszczali, a jego tam nie za bardzo przepuszczali, ale miałem kłopoty. Doleciałem w ten sposób do tego jedynego budynku, który dzisiaj jest na Marszałkowskiej, gdzie było kino Studio. To chyba na placu Konstytucji jest taki jeden budynek przedwojenny. Proszę pani, tam przed tym kinem stali „konikowie”, którzy sprzedawali bilety. Jeden mówi: „Mały, chodź tu!” i mnie przepuścił. Ja wtedy zdębiałem, bo widzę, to jest brama, z której nie ma ucieczki. No ale ten Niemiec za mną pędem wpadł. Zna pani warszawskich łobuzów. Jeden go brzuchem odepchnął i mówi: „Gdzie się pan spieszy?”. On: „Proszę nie przeszkadzać, funkcjonariusz…”. Mówi: „Czekaj, bo ci z d… zrobię sito”. I sięgnął ręką do kieszeni. Oni mieli broń. I on się przestraszył. Wtedy dali mi bilet, za który nie płaciłem, powiedzieli: „Idź do kina, bo on może cię jeszcze pilnować”. Poszedłem nawet na niezły film.

 

  • Pamięta pan, jaki?


Chyba „Doktor Crippen na pokładzie” czy coś takiego. Taki kryminalny, niemiecki jakiś film. Ja do kina nie chodziłem, ale wtedy byłem wyjątkowo. To było wielkie zmartwienie, bo wyszedłem, za piętnaście minut godzina policyjna.

  • Pamięta pan, kiedy to wydarzenie miało miejsce? Który to był rok?


To był rok czterdziesty trzeci albo czwarty.

  • Co było dalej?


Kawałek Marszałkowską przebiegłem, to jeszcze było w czasie [godziny] policyjnej. Potem przez Pole Mokotowskie, to nikt mnie tam specjalnie nie zatrzymywał. Podbiegłem do domu, miałem szczęście, zadzwoniłem, dozorca za chwilę musiał wyjść. Ale Niemiec stał naprzeciwko, wartownik, i mnie zawołał. Tam naprzeciwko nas, w tym bocznym skrzydle Szkoły Gospodarstwa Wiejskiego, były takie małe niemieckie koszary. To byli z łączności, mały oddział, chyba pluton i jakieś kobiety, „łącznościówki”. Zawołał mnie do siebie i mówi do mnie: „Czemu chodzisz po godzinie policyjnej?”. I wdał się niby w rozmowę. Ja obróciłem się, a tu Rakowiecką jechali esesmani z tych Stauferkaserne. No to by mnie załatwili. Jak przejechali, to mówi: „Do domu biegnij”.

  • Czyli właściwie uratował panu życie.


On mnie uratował, tak. Chcę powiedzieć jeszcze jedną ciekawostkę, która mnie spotkała w międzyczasie. Ponieważ chodziłem do szkoły, to pewnego dnia kierowniczka mówi: „Słuchaj, musisz przynieść metrykę”. No a skąd ja wezmę metrykę z Poznania? Napisaliśmy do tego Poznania. Niemcy byli bardzo tacy au courant. Przysłali zawiadomienie, że mam wpłacić markę, to oni mi tę metrykę przyślą. No ale teraz, jak wpłacić markę? Był taki urząd celny na Czackiego, gdzie można było wymienić dwa złote na markę, już z adresem do Poznania. Ja na tę Czackiego przyszedłem, tam gdzie jest teraz NOT, przed tym budynkiem stało dwóch takich esesmanów w czarnych mundurach, mówię: „Boże, gdzie ja się dostałem?”. Wszedłem do tego budynku i stanąłem w kolejce, nie wiedząc, co się będzie działo. Oczywiście Niemcy biegali wzdłuż poręczy, wszyscy byli przyklejeni do ściany, bo gdyby co, to by nas skopali czy zbili. Ja tak tam sobie stoję i przechodzi jakiś esaman, pyta się, co ja tu robię. Ja mówię: „Nic, ja jestem urodzony w Poznaniu, przyszedłem wymienić dwa złote na markę”. Komm mit. I wtedy byłem przerażony. Poszedłem tymi schodami na półpiętro, piętro, półpiętro, jeszcze wyżej. I wszędzie stali ludzie. Mówię: „Boże, jak ja bym to załatwił?”. A wystarczyło hasło, żeby wziąć wszystkich i wywieźć. Przecież byliśmy u nich. I zaprowadził mnie do okienka i mówi tak: „Ten Niemiec – mówi – tutaj z tymi Polakami stoi, bo chce metrykę. Niech mu pani to załatwi”. A to była Polka. Ja byłem blondynek, chyba Niemcy twierdzili, że „nordish” taki trochę. Niemcy taką urodę doceniali. Jakoś tak byłem ubrany, w krótkich spodniach, to nie bardzo się orientował. Może Hitlerjugend czy coś? No nie wiem, co to było. A ta pani mówi: „Czy ty jesteś Niemcem?”. Ja mówię: „Skąd”. [Ona] palec na ustach i mówi: „Masz tutaj, wpłać te dwa złote, nie będziesz dostawał żadnych marek, to już jest wszystko załatwione. Tylko musisz iść po podpis na ostatnie piętro do dowódcy”. Ja wszedłem na to ostatnie piętro. Olbrzymi gabinet, przepięknie umeblowany, za biurkiem siedzi kapitan lotnictwa. No to mnie zdumiało – wśród gestapowców lotnik? Pyta się, nazwisko, co robię, gdzie jest ojciec. Ja mówię, że „był takim samym lotnikiem jak pan i nie wrócił z wojny”. To on wtedy wstał, przedstawił mi się, jeszcze tam chwilę porozmawiał. Ja sądzę, że to był polski lotnik o niemieckich korzeniach, bo było kilku takich, którzy przeszli do niemieckiego wojska z polskiego wojska, i on ojca chyba znał i dlatego się tak dopytywał. Bo to mi się jakoś dziwnie kojarzyło. Podpisał mi to, oczywiście, bez problemu. Jak wychodziłem, to akurat wszedł chłopiec w moim wieku, zbliżył się do burka i podał mu dokumenty. [Takie moje] ostatnie spojrzenie, przy zamykaniu drzwi. I ten dżentelmen krzyknął: Du bist Jude! Jak go wyrżnął, to wpadł pod biurko. Ten dżentelmen, który mi się przedstawił, taki elegancki człowiek, okazuje się, wcale taki elegancki nie był. Więc wróciłem… Do rogu Świętokrzyskiej szedłem spokojnie, ale jak od rogu Świętokrzyskiej ruszyłem, to się dopiero w domu zatrzymałem. Tak się bałem.

  • Bardzo silne przeżycie emocjonalne.


Tak, tak. No, byłem w ich rękach.

  • Wracając jeszcze do szkoły. Był pan harcerzem?


Byłem.

  • Jak to harcerstwo w pana szkole wyglądało?

 

To nie było w szkole. Harcerstwo to byli chłopcy z naszej ulicy.

  • A kto wami się opiekował?


Drużynowy nasz, Andrzej Borowiec, był chyba w „Parasolu”, bo on był w kręgach starszoharcerskich, tak że w czasie Powstania nas opuścił, bo on poszedł gdzieś do jakiegoś oddziału. A reszta to byli zastępowi. Mój kolega Sypniewski Włodek, paru innych. I spotykaliśmy się, tylko on [Andrzej Borowiec] nam przynosił wytyczne: „Idźcie na Stare Miasto i spisujcie studnie”.

  • Czyli mieliście zadania do wykonania?


Zadania do wykonania, tak.

  • Jakie to były zadania?


To była duża robota. Tośmy spisywali z pół roku te studnie, żeby w każde miejsce wejść i ustalić, jaki to numer domu, w jakie podwórko, dosyć szczegółowo trzeba było to opisywać. Potem nam kazali malować kotwice, takie różne historie, coś przenosić, jakieś plecaki od kogoś do kogoś.

  • Nie wiedział pan, co jest w tych plecakach?


Nie, nie. W tych warunkach nikt nikomu nic nie mówił. Poza tym niezależnie od tego harcerstwa u nas w domu było zawsze kilku oficerów. Szczególnie jednego wspominam, wspaniałego człowieka, niezwykle dobrze wychowanego. Zginął na Długiej. Przechowywał się u nas skoczek z Londynu, Gilewski czy Gilewicz. Przez jakiś czas był, bo przy tym skoku dostał w nogę i tę nogę leczył u nas, był jakiś czas. Ojciec mnie ciągle gdzieś wysyłał z jakimiś plecakami. Ja właściwie u ojca pełniłem funkcję takiego gońca. Ciągle coś załatwiałem, ciągle gdzieś jeździłem.

 

  • Czy miał pan świadomość, że ojciec jest w konspiracji?


Po tych ludziach, którzy przychodzili, to przecież widziałem, kto to był. To przecież byli sami oficerowie.

  • Rozpoznawał pan chociażby po samym sposobie bycia.


Tak, a poza tym temat rozmów. Wypraszano mnie, ale tam zawsze coś usłyszałem, co się dzieje. Z tym Gilewskim długo rozmawiałem. On mi nie mówił żadnych szczegółów, mówi: „Jak będą cię bili, to powiedz to. Jak cię będą bardzo bili, to powiedz to. A jak cię okropnie będą bili, to powiedz to”. Tak że on mnie trenował, w jaki sposób się zachować.

  • Ale nie na jego temat, tylko w ogóle jak ma się pan bronić?


Nie, na jego temat. Skąd my się znamy, skąd on jest i tak dalej. Żeby po prostu nie trafić gdzieś w nieodpowiednie miejsce. Mieszkał obok nas pan Szymon Fiołek. To on nas z kolei wysyłał, jeździłem z nim. Bardzo przykre to były jazdy, bo on jako inwalida, niewidomy, mógł jeździć niemieckim tramwajem i on zawsze pchał się do tego niemieckiego. No bo ja miałem plecak, nie wiedziałem, co jest w tym plecaku. On coś przewoził. Ale on był lewicowiec, wydaje mi się. Nie wiem, w jakiej organizacji był. Nikt się nikogo nie pytał, z jakiej jest organizacji. Mój ojciec był w ogóle w Narodowych Siłach Zbrojnych, ale miał kolegów z AK i miał z AK kontakty. To było takie NSZ, takie właściwie prawie z AK związane. A ten oficer to był Nowosielski, rotmistrz Nowosielski, taki elegancki człowiek.

  • Czy ci oficerowie długo przebywali w państwa domu, czy oni przychodzili tylko z wizytami?


Przychodzili na karty, wypili sobie wódeczkę, a przy okazji omawiali sobie różne sprawy.

  • Czyli to były takie spotkania, powiedziałabym, służbowe.


Służbowe. Schodzili się z tego ojca oddziału ludzie. Chcę pani powiedzieć, że ten oddział… to była śmieszna sprawa, bo… Jaką on miał funkcję? Chyba szefa sztabu czy coś.

  • Ojciec pana?


Nie, nie, mój ojciec był dowódcą, to była Brygada Zmotoryzowana. Proszę pani, w ramach tego NSZ-tu się „zgruchnęli” lotnicy, czołgiści, artylerzyści i oni właściwie mieli zamiar opanować lotnisko i skorzystać z samolotów niemieckich. Czołgiści chcieli opanować czołgi i być… To były wojska techniczne. Oni mieli wytwórnię granatów, jakieś rusznikarstwo, które w Poznaniu się bardzo przydało. To nie byli ludzie z piechoty. Właściwie zajmowali się tylko sprawami poważnymi, technicznymi. Nie doszło do tych samolotów, nie doszło do tych czołgów, ale byli w tym kierunku [wykwalifikowani], to był ich zawód.

  • Czy do pańskiej szkoły chodziły też dzieci żydowskie? Czy coś pan wie na ten temat?


Na temat żydowskich dzieci… Nie mogło być, bo to były lata czterdzieści trzy, czterdzieści cztery, gdzie Żydów już nie było, bo ich przecież na początku…

  • A miał pan kolegów Żydów wcześniej?


Zaraz o tym opowiem. No nie bardzo, do tej naszej szkoły nie bardzo chodzili. Na Mokotowie było mało Żydów. Raczej Stare Miasto, Nalewki, te historie. Tu nie było specjalnie dużo.

Ale ja miałem babcię na Powązkach i na te Powązki jeździł tramwaj z gwiazdą Syjonu. Ten tramwaj jechał przez getto i gdzieś tu przy Złotej czy Pańskiej, nie wiem, wjeżdżał do getta, zamykano drzwi, na pomostach stawali policjanci granatowi, i nie zatrzymując się, czy ktoś się rzucił pod tramwaj, czy nie, przez getto przejeżdżał i wyjeżdżał drugą bramą. I w ten sposób dostawaliśmy się na Powązki. No i przy okazji, ponieważ tam kilka razy jechałem, no to musiał być rok czterdziesty pierwszy… No to, wie pani, to była apokalipsa. To, co widziałem, to było straszne.

  • Czy może pan bliżej opisać?


Proszę pani, pamiętam jak dziś, ja to widzę na filmie (ktoś musiał robić zdjęcia z tego tramwaju, którym ja jechałem), że taka Żydówka krzyczy i ma takie małe dziecko. Leżący ludzie, czołgający się… No to było wrażenie apokalipsy. […] No, wygląd był okropny. No po prostu niszczeni ludzie. Potem widziałem czasami, jak jechałem na Żoliborz, ich na tym przejściu, bo nad Bonifraterską było przejście górą do małego getta i tam ci ludzie przechodzili. Do nas do domu docierał taki chłopiec żydowski z getta. Spał u nas kilka dni. Bo on tylko przychodził po jedzenie i brał warzywa, różne historie, i zanosił do getta. A potem już nawet trochę się zatrzymywał, bo jeździł z nami na łyżwach po ulicy i się bawił, no, w tej okolicy. Jakaś folksdojczka powiedziała, że to jest [Żyd], i na miejscu go Niemiec zastrzelił.

 

  • Pamięta pan, jak on się nazywał?


Nie, skąd.

  • Na waszych oczach to się działo?


Ale jeżeli chodzi o Żydów, to… […] Po Powstaniu byliśmy w Michałowicach, to będę o tym jeszcze mówił. A potem byliśmy w Częstochowie. I w tej Częstochowie… Jeszcze jak ojciec był na Starówce z tą swoją brygadą, nie całą, bo właściwie NSZ nie wiedziało o Powstaniu, tak że pewne oddziały, plutony, były poza terenem, a tu właściwie tylko w jednym plutonie się znalazł, swoim. Tam nie było miejsca koncentracji. Jak tam był, to już był. Wszyscy sobie przypisują zwycięstwo w „Gęsiówce”. Ale ojciec mi opowiadał, co mogę mu wierzyć, że porucznik Maciejewski oswobodził Żydów w „Gęsiówce”. Czy był sam, czy był w towarzystwie innych oficerów, innych oddziałów – nie wiem. W każdym razie on przyprowadził grupę Żydów do ojca. Pani sobie wyobraża – teraz paradoks, co się dzisiaj te głupstwa opowiada – że ci Żydzi wstąpili do ojca oddziału, eneszetowskiego. Mieli broń, strzelali. Pamiętam dwóch: Holz i Wojciechowski, z którymi się potem spotkałem. Ojciec był z nich bardzo zadowolony, ponieważ byli dobrzy żołnierze, dobrze strzelali. A u ojca się liczyło tylko, czy jest dobry żołnierz. No i spotkaliśmy tych panów w Częstochowie. Ponieważ w Częstochowie takich jak ja, z Warszawy, z legitymacją warszawską z miejsca brali, to ojciec mi załatwił u swojego znajomego na [alei Najświętszej] Marii Panny, właściwie na rynku, od którego zaczyna się Marii Panny, pracę w sklepie elektrycznym. Ja chodziłem z taką bumagą i ten właściciel mi codziennie stawiał pieczątkę, że pracuję, no to był dla mnie jakiś dowód. Pewnego dnia zauważyłem, że ten plac (to był dosyć duży plac) otoczyli Niemcy wkoło. Stoi „buda” naprzeciwko naszego sklepu. Ciekawe, że ja na przykład mogłem stać w drzwiach jako subiekt. Ze sklepów nie brali. To są Niemcy, cali Niemcy. Kątem oka zauważyłem, że ojciec był i się schował w sklepie dalszym, u pana Siankowskiego czy jak się nazywał, gdzieś. Więc ja przez podwórka do ojca. Dlaczego poszedłem do ojca? Bo stało dwóch takich esesmanów i stał facet w skórzanym płaszczu. Jak się okazało, folksdojcz, jakiś taki pomocnik Niemców. Nie był z tej organizacji. I zobaczyłem, że do tej „budy” wsadzają pana Holza, tego Żyda jednego. I pobiegłem, żeby powiedzieć, czy ojciec wie, że tego Holza zamknęli. „Coś podobnego. Słuchaj, widzisz tego w tym płaszczu skórzanym?” – „Nie widzę”. – „Zawołaj go do bramy”. Tej naszej. Więc ja wyszedłem na ten rynek do tych Niemców i mówię: „Wie pan co? Tu jest taki pan, który chce z panem rozmawiać. Czy pan się zgodzi na taką rozmowę?”. A ten w skórzanym płaszczu po polsku do mnie mówi: „Tak”. Przyprowadziłem go do bramy, a ojciec do niego mówi: „Proszę pana, czy zamykacie z jakimś konkretnym celem, czy tak przypadkowo?”. – „No, tak przypadkowo”. – „Bo ja handluję tytoniem, a wyście zamknęli mojego współpracownika. Czy to jest do załatwienia?” – „Tak”. Więc ojciec od tych kupców wziął pieniądze na ratowanie człowieka z AK. Na takie hasło wszyscy dawali pieniądze. I w pewnym momencie jako subiekt patrzę, że ojciec bez papierów, Powstaniec, stoi przed tym samochodem, w otoczeniu tych dwóch gestapowców i tego cywila. I ten cywil krzyczy do wyjścia: „Holz, do wyjścia!”. Jak zobaczyłem… Holz zobaczył swojego dowódcę w otoczeniu Niemców, to się zrobił jak papier. Ale ojciec do niego puścił oko, „buda” odjechała, oni zostali i gdzieś poszli. Ja poszedłem do domu, bo tam koło tego w takim pożydowskim mieszkaniu mieszkaliśmy, właściwie takiej norce trochę, ale było gdzie mieszkać. Przyszedłem do domu i mówię: „Holender, ja chyba głupio zrobiłem, bo ojca tak wystawiłem na takie niebezpieczeństwo”. Godzina policyjna minęła, już byłem zmartwiony. Była godzina dwunasta, mówię: „To ojca straciłem. Taki głupek”. I nagle słyszę jakieś śpiewy. Poznałem głos ojca. W nocy, ze śpiewem, ojciec z panem Holzem…

  • Świętowali.


Tak. Przyszli do domu. Holz mu szalenie dziękował, bo go uratował. Co się okazuje? Ojciec był wesoły człowiek, z tymi Niemcami poszli do knajpy.

  • Z Niemcami?


Tak. Te pieniądze, co miał na łapówkę, to przepili. Ojciec opowiadał im kawały, ci się rechotali – byli koledzy. Holz jeszcze trzy razy mógł wpaść. Ale oni zawsze go odstawiali, „to kumpel”, to nie do brania. Ojciec kilka razy się uratował, powiedzieli: „Uciekaj”. No, już miał znajomych, przyjaciół, w cudzysłowie. I ten pan Wojciechowski miał z ojcem jakieś interesy. Wrócił po wojnie, dał mu pieniądze. I były znamienne słowa: „Panie pułkowniku, ja wiem, co pan zrobił dla Holza. Gmina tego panu nigdy nie zapomni”. Jak siedział na UB, to go wypuścili. Jak siedział tutaj… „Pan jest antysemita”. Jak on opowiedział o tym… „To dla pana pułkownika obiad z restauracji proszę”. I poszedł do więzienia. Powiedzieli: „Dwa lata pan posiedzi w naszym więzieniu i pana wypuścimy. Takie są koleje życia”. Ja tylko mówię à propos tej eneszetowskiej jakiejś zaciętości w stosunku do Żydów. Ojciec Żydów traktował normalnie. Chodził z nimi do gimnazjum, do szkoły, znał niektórych doskonale. To nie był problem.

  • Wróćmy teraz do czasów okupacji. Czy miał pan jeszcze jakieś przygody, takie osobiste, z tego okresu właśnie, z Niemcami?


Taki mały drobiazg. Jechałem, czepiałem się tramwaju, to mnie jakiś człowiek chciał zdjąć z tej ostrogi, a ja go kopnąłem. Jak się odwróciłem, to był esesman. Ja się trzymałem kurczowo i ten tramwaj odjechał. Oni samochodem pojechali chyba na następny przystanek, żeby mnie złapać. Ale ludzie mnie wypuścili drugą stroną i wyskoczyłem z tego tramwaju wcześniej, tak że żeśmy się nie spotkali.

  • Taka była solidarność?


Tak, wielka. No, już jak mnie gonił ten [esesman], to była solidarność, bo ludzie się rozstępowali. Tam widziałem takiego podejrzanego człowieka na Marszałkowskiej, podobno agenta, który został zastrzelony, który stale grał na skrzypcach. Taki odwrócony, w czapce studenckiej. No co się tam jeszcze działo? Na naszej ulicy, chcę powiedzieć, że zostało zastrzelonych pięć czy sześć osób.

  • Jak to się stało?


Nie byłem przy tym. Taka była pani doktor, dentystka, Kochanowska. Została zastrzelona, nie wiem za co. W bramie następnej był taki z Pomorza z rodziną człowiek. I widziałem tylko, że przyszło dwóch w płaszczach i powiedzieli: „Pan taki i taki?”. – „Tak”. Wyjęli broń, zastrzelili go i poszli. Tak że tam się ciągle coś działo. To nie były czasy spokojne. Człowiek wychodził z domu i nie wiedział, czy wróci.

  • Wracając do pana harcerstwa. Miał pan te różne zadania do wykonania. I zbliżamy się teraz do 1 sierpnia czterdziestego czwartego roku. Proszę powiedzieć, czy byliście do tego jakoś przygotowywani?


Nie, nie byliśmy przygotowani, bo nasz drużynowy poszedł do tych oddziałów „Parasola” i tak mówiąc nawiasem, trochę nas zostawił. Pokazały się oddziały powstańcze w naszym terenie, więc żeśmy się zaraz do nich przyłączyli. Ponieważ myśmy znali przejścia przez podwórka, przez bramy, oni obcy byli, nie znali tych terenów, to myśmy ich przeprowadzali.

  • Czy mieliście jakieś opaski? Czy było widać, że jesteście grupą zorganizowaną, jakimś oddziałem?


Nie, nie. Po prostu na zasadzie tej, że przyszliśmy, „jesteśmy harcerzami i będziemy wam pomagać”.

  • Wie pan, jakim oddziałom pan pomagał?


Nie wiem. Wiem tylko tyle, że po jakimś tygodniu czy dziesięciu dniach w nocy zniknęli. Byli i zniknęli. Rozpoczęło się od tego, że zastrzelili tego wartownika, co stał naprzeciwko naszego domu. Nie tego, który mnie tam wtedy wołał, tylko jakiegoś tam wartownika, i tam działali. Potem zaczęły się bardzo nieprzyjemne rzeczy, bo Niemcy zaczęli bardzo pacyfikować tę dzielnicę.

  • Kiedy dotarli do waszego domu?

 

Właściwie można powiedzieć, że to było takie pseudozawieszenie. Bo pewnego dnia zjawili się jacyś dwaj tacy, SD, czyli Sonderdienst, po polsku poprosili o coś do picia. I ten jeden z nich tę filiżankę stłukł i mówi: „Już niedługo wam to nie będzie potrzebne”. Po czym… Jak wyglądało niszczenie tych domów. Rozstawiali karabiny maszynowe wokół budynku, żeby ktoś z tego palącego budynku nie uciekł, nie ukrywał się, i miotaczami ognia czy innymi metodami podpalali budynek. I tak systematycznie szli, jeden po drugim.

  • No a pańska kamienica?


Zapaliła się. Widziałem, jak ogień szedł z okien.

  • A co zrobiła pana rodzina?


Ojca nie było, bo był na Starówce. My byliśmy tylko z matką. Siostry nie było, bo była na wakacjach. Byliśmy we dwójkę.

  • I co zrobiliście?


Wzięliśmy trochę żywności. Ponieważ Niemcy zaczęli rzucać bomby, to ludzie uciekli do tych koszar niemieckich naprzeciwko, licząc, że tam nie rzucą. To był błąd, bo tych ludzi wystrzelali, zły koniec ich spotkał. Bo to jak ich mieli, otoczyli i tego… A myśmy się tam pętali po tych budynkach jeszcze niespalonych, żeśmy się po prostu ukrywali. I pewnego dnia…

  • Czy to była większa grupa, czy tylko pan z mamą przechodził?


Z mamą… Parę osób było, parę osób. Trafiliśmy w ten sposób przez kolegę, który też był w harcerstwie, nasz zastępowy Włodek Sypniewski, że za ich bramą jest budynek, którego nie palą. Więc przez płot na podwórko dostaliśmy się do tego domu, ten Włodek też, tam parę osób i tak dalej. Co się okazało? Że to był budynek, który zajmowała pani Malicka, i Niemcy ten budynek omijali. To była artystka z tego teatru na Marszałkowskiej, to był Deutsche Kammerspiele, chyba tak się nazywał, o ile sobie przypominam. Marszałkowska 2 czy 4. I właściwie w końcu byliśmy już na pustyni. Wszystko wkoło spalone, wszędzie Niemcy grasują. Dochodziły nas tylko wiadomości, bo jacyś ludzie uciekli, że mordują więźniów w więzieniu mokotowskim, że zaczęli mordować więźniów. No i doszły do nas wiadomości, bo tam jakiś ksiądz uciekł, że ci esesmani przyjechali, zamordowali jezuitów u Boboli, na końcu Rakowieckiej w tym kościele. Tego przeora chyba zastrzelili na podwórku, a resztę gdzieś do pokoju wzięli, granatami obrzucili. Ale jakiś ksiądz się pod węglem schował i ten ksiądz chyba te wiadomości przyniósł. To na Fałata, to wszystko było blisko. Pewnego dnia pani Malicka nas wzięła…

  • Czy to był sierpień, wrzesień?


To był chyba koniec sierpnia albo już wrzesień. Pani Malicka wzięła nas na podwórko i mówi: „Już nie będę mogła państwu dłużej udzielać pomocy, bo ja się wyprowadzam”. Przyjechały dwa czy trzy ciężarowe samochody i powynosili meble, obrazy, wszystko, wobec tego trzeba było uciekać. Gdzie uciekać? Postanowiliśmy, że pójdziemy przez te ogrody miejskie na Rakowieckiej, tam z tyłu, w takich ogródkach jest bezpieczniej, przynajmniej nikogo tam nie ma. Tak się wydawało w pierwszej chwili. To jest właściwie dziwna historia, bo ja wyszedłem pierwszy na ulicę, to już na Kielecką. Na rogu była taka drogeria, pewnie jakieś zapasy były łatwopalne, bo paliła się niezwykłym ogniem. W tym momencie, kiedy ja wyszedłem i stanąłem, to zobaczyłem, że po drugiej stronie torów na Rakowieckiej stoi Niemiec, żołnierz, i celuje do mnie z karabinu. A ja mówię tak: „Jak będę uciekał, to strzeli. Będę stał, zobaczymy, czy mnie tak na zimno, stojącego chłopaka…”. No i rzeczywiście, tak staliśmy, na siebie żeśmy patrzyli i po pewnym czasie Niemiec opuścił karabin, a mi dał ręką znać, że mam się schować. Dojechali już ci esesmani ze Stauferkaserne, wymiatali jeszcze ludzi. Potem jak przejechali, z matką wyszliśmy i [jeszcze] parę osób, to kiwnął ręką, żebyśmy przebiegli. Różni Niemcy byli. Bo to chyba była artyleria przeciwlotnicza, czyli taki Wehrmacht. Nie wszyscy wermachtowcy byli ideałami, ale ten, okazuje się, mnie nie zastrzelił. Wyjątkowe szczęście.

Udaliśmy się w te ogródki i tymi ogródkami żeśmy „rzędowali”. I widzieliśmy z tych ogródków, że ci, którzy szli wzdłuż ogródków od Pola Mokotowskiego, to słychać było strzały… Ja tam się zbliżyłem, a takich dwóch wyskoczyło: A ty szto? – i przystawili mi karabin. Mówię: „Holender, kto to może być? Niemcy, bo w mundurach niemieckich, więc zacząłem do nich mówić po niemiecku i oni zdębieli. [Pewnie] mówią: „To może Niemiec albo ktoś. Cholera wie, kto to może być”. I się zajęli kimś innym. Zdążyłem uciec z tego miejsca. Przeszliśmy przez Żwirki i Wigury, chyba przez tą następną… Grójecką, tak, i dostaliśmy się na jakąś wioskę, gdzie jeszcze ludzie żyli i mieszkali. To tak wszystko było poniszczone. Na Rakowcu to osiedle oficerskie było wyniszczone, wymordowani częściowo ludzie, okropnie to wszystko wyglądało. A na tym Rakowcu ludzi nie pędzili – no niby to była wioska, coś à la wioska – tylko był rozkaz tego wójta, że warszawiacy nie mają się zatrzymywać. Jakiś gospodarz jechał na pole, tośmy się usmarowali błotem, wsiedli na tę furę i z nim jechali. Okazuje się, że był kordon wokół Warszawy i przez ten kordon żeśmy dość gładko przejechali.

No i co tu robić? W polu jesteśmy. Pójdziemy do cioci, do Michałowic.

  • Który to mógł być dzień września?


Gdzieś może dziesiąty czy któryś. Może nawet później, bo już było chłodno. [Trafiliśmy] do tych Michałowic i tam żeśmy siedzieli. Ale [ciocia] też nie miała specjalnie artykułów, w ogóle nie było za co żyć. Przykrą rzecz opowiem. Niestety brak solidarności. W tym okresie za pięćset złotych płacili czterysta, czyli była denominacja. W Częstochowie pięćset było pięćset, ale tu ci okoliczni cwaniacy o stówę nas zawsze tego. No i proszę pani, ta ludność miała chodzić na okopy, bo ich wyznaczał ten sołtys czy tam ktoś, nie wiem. W każdym bądź razie wyznaczała do roboty. Ludzie się bali, bo to trzeba było iść na Wolę, a tam już były prawie walki jakieś. Samoloty, naloty były, bitwy jakieś, artyleria strzelała. Jakieś samoloty, nie wiem, czy rosyjskie, czy niemieckie. Coś tam się działo, coś spadało, w każdym razie było niebezpiecznie. Ja wobec tego szedłem po takiego pana czy taką panią wyznaczoną na te [roboty] i mówiłem: „Ja za pana pójdę”. – „No to dostaniesz obiad czy coś z żywności”. No i ja właściwie bez przerwy chodziłem na te okopy.

  • Proszę powiedzieć, jak pan w tym wieku wyglądał? Czy pan był raczej takim drobnym dzieckiem, czy wysokim chłopcem?


Raczej takim wyrośniętym dzieckiem. Najlepszy dowód: ten, co mnie nie zastrzelił.

  • I chodził pan za tych ludzi.


Za tych ludzi chodziłem na okopy. Jak wróciłem z okopów, to dostałem czasem nawet kurę czy tam jakieś inne… A poza tym, co ważniejsze, dostawałem kartki dla ciężko pracujących. Więc mogłem sobie w spółdzielni wykupić jakąś żywność, chleb czy jakąś margarynę, jako ten, który ciężko pracował. W zasadzie nie pracowałem tam wcale, z uwagi na to, że tam ci Niemcy w cywilu dyrygowali tym i oni mieli kłopoty w porozumieniu się z ludźmi.

  • I pan był tłumaczem.


No, w jakimś sensie. Ja tak nie umiałem niemieckiego do tego stopnia, ale też ich rozumiałem, mówiłem: „Niech pan tam kopie, bo powiedział, że tam ma pan kopać”, czy tu robić, czy tamto robić i tak dalej. W zasięgu wzroku były już budynki mieszkaniowe. I tak mnie korciło, bo się zimno robiło (to chyba był koniec września, bo były już zimne ranki i wieczory, potem za parę dni już był szron), żeby tam skoczyć, coś do ubrania [zdobyć]. Przecież ja byłem w krótkich spodniach i w koszulce. Wychodziłem, jak był upał, a wracałem, to było okropnie. Ale się bałem tam podejść. Ktoś tam poszedł, to powiedział: „Są ludzie, ale wymordowani”.

  • Co robiła w tym czasie pana mama?


Mama w tym czasie powiedziała: „Słuchaj – mówi – z twoim ojcem się rozwodzę, bo to jest niepoprawny człowiek. Czy on się żenił ze mną, czy z wojskiem?”. Nie mogła znieść tego wszystkiego, tej jego konspiracji i ciągłych aresztowań. Aha, bo jeździł, lotniska spisywał gdzieś, wywiad robił, no i gdzieś go zamknęli, ale uciekł.

  • W czasie okupacji?


W czasie okupacji, Niemcom. Miał takie zadanie, że jeździł, spisywał wszystkie lotniska niemieckie. Ile jest samolotów, co się dzieje i tak dalej, czyli takie wywiadowcze rzeczy. Jako lotnik lotniska znał. No i proszę sobie wyobrazić, że w tych Michałowicach nagle spotkaliśmy się z ojcem. Ojciec był w Pruszkowie. Nie wyszedł z wojskiem, tylko poszedł do Pruszkowa i z tego Pruszkowa uciekł. I przyszedł do tej ciotki, to taka przyszywana ciotka, i mówi: „Ja się jakoś uratowałem, ale czy żona i syn żyją? Co się z nimi dzieje? Ja nie mam z nimi żadnego kontaktu”. – „Są w ogródku”. Coś podobnego. No i tak żeśmy się spotkali. Ale po paru dniach doszła nas wiadomość, że Niemcy się zaczynają ojcem interesować. Oni tę ludność, która była i nas z Powstania znali, z tego, a nagle zjawił się obcy człowiek, więc postanowili go aresztować. Zanim do tego doszło, to myśmy już wyjechali stamtąd do Częstochowy.

  • Czyli to był październik czy później?


Chyba tak, chyba tak.

  • Mówił pan, że gdzie siostra w tym czasie była na wakacjach?


W Radomiu, pod Radomiem, u znajomych.

  • Czym jechaliście do tej Częstochowy?


Pociągiem.

  • Całą już rodziną?


Nie, w trójkę.

  • Siostra dalej była pod Radomiem?


Tak, tak, w trójkę.

  • I tutaj ta Częstochowa, tak jak pan opowiadał… Nie, to Kraków był z tym rynkiem i te przygody?


Nie, to było w Częstochowie, wszystko w Częstochowie, na tym rynku, tym elektrycznym. I w tej Częstochowie jak zaczęły się walki… A najpierw było z tymi, co ojciec ich uratował. Ja, że Niemcy byli wariaci, nie aresztowali ludzi w pracy, to do domu chodziłem zawsze z przewodami, w kombinezonie miałem pęczek drutu. Gdyby mnie zatrzymali – jestem w pracy. No to w porządku, jak w pracy, nie jest aresztowany. Trochę fioł niemiecki, prawda?

  • Ale wszystko wskazuje na to, że pan jako bardzo młody człowiek był sprytny, umiał się w tej całej rzeczywistości jakoś tam odnaleźć.


Proszę sobie wyobrazić dziecko, które miało dziesięć lat, chodziło po chleb do Hrubieszowa. Widziało najazd Rosjan, mordowanie ludzi, inne rzeczy. To mnie to życie już przetrenowało dosyć. I wszędzie gadka: „Nie mów nic”, „Ostrożnie”, „Jak cię złapią, to mów cokolwiek innego” i tak dalej. No, byliśmy już przygotowani do tego. Życie nas przygotowało, że trzeba było wiedzieć, jak się zachować.

  • A poza tym pan jako syn wojskowego chyba intuicyjnie też wiedział, jak sobie radzić.


Oczywiście, tak, tak. Zresztą, jak mówiłem, ojciec miał specyficzne wychowanie i wychowywał nas już od początku w odpowiednim kierunku.
W tej Częstochowie to miałem jeszcze jedną przygodę. Kiedy zaczęły się walki, to ludzie stali w oknach i patrzyli. A myśmy powiedzieli: „Słuchajcie, nie stójcie w oknach, bo was odłamek zabije. W takich walkach trzeba iść do piwnicy”. No i zgromadziliśmy tych wszystkich ludzi, którzy tam mieszkali, do piwnicy. I nagle zobaczyłem… Taka była elegancka blondyna, mieszkała na pierwszym piętrze (nie wiem, kto to był), i z nią jakoś związany był jakiś człowiek, podejrzewałem, że Niemiec, bo fatalnie mówił po polsku z nią. Więc ja na ojca mrugnąłem, żebyśmy wyszli do innego pomieszczenia, i chciałem mu powiedzieć: „Uciekajmy stąd, bo ten nas zastrzeli, bo to jest jakiś gestapowiec”. Taki był cwaniak, momentalnie za nami wyszedł i łamaną polszczyzną mówi: „Wy jesteście z Powstania Warszawskiego, prawda?”. – „Tak”. – „Mam dla was propozycję. Chcecie się trochę ubrać i coś z żywności dostać? Ja potrzebuję kogoś, kto zna rosyjski”. Ojciec: „Ja znam rosyjski”. – „Macie po rewolwerze. Idziemy”. Ja mówię: „Gdzie?”. – „Idziemy”. Poszliśmy taką ulicą. Po drodze spotkaliśmy ludzi spłaszczonych czołgami, leżeli na ulicach. Bitwa, strzelanina na Jasnej Górze, na Barbary ciągle jakieś walki, a mu tą ulicą idziemy. Doszliśmy do takich wolnych torów w Częstochowie. Przed bramą leżał zastrzelony Niemiec, wartownik. On mówi: „Ja was tu zostawiam, tu są magazyny, a ja pójdę coś załatwić”. Widziałem tylko kątem oka, że wszedł do pokoju, gdzie był olbrzymi stół. Teraz już wiem, że to był stół operacyjny lotnictwa, i on coś tam robił. Powiedział: „W jednej walizce – mówi – są rzeczy takie dla ciebie”. Skąd on wiedział, jaki oficer niemiecki ma odpowiednie rzeczy? Więc ja zrzuciłem te rzeczy, które miałem na sobie – to była nędza – ubrałem się ciepło, pierwszy raz porządne buty. Wziąłem jakiś wózek, na ten wózek trochę żywności. Oni mieli tam wspaniałe rzeczy: koce, czekoladę, masło w puszkach. No, raj tam był w tych magazynach. Ja jeszcze – widzi pani, jaki bystry chłopiec – wziąłem skrzynkę wódki. Ojciec o tym nie pomyślał. Za chwilę wyszedł ten facet. Wyszedł z przepięknym rowerem, niklowanym. Ja takiego roweru jeszcze nigdy w życiu nie widziałem. Położył nam ten na ten wózek. Myśmy taki wózek wzięli kolejowy i z tym jedziemy do domu. Oczywiście po iluś metrach wyskoczyli Rosjanie: „A wy kuda? Co takiego? Złodzieje, bierzecie… Niet”. Pół litra. „Charoszo. Jedźcie dalej”. I tak po pół litrze żeśmy rozdawali i dojechaliśmy do domu. Pod domem nas złapał jakiś „gwardyjec”, pod samą bramą, i też się zaczął przychrzaniać. Ja mówię: „Towariszcz, samoj łutszyj koniak i tam jakiś sok owocowy”. Zdążyliśmy wjechać do bramy, to on się wściekł, bo pewnie wypił i zaczął strzelać po tej bramie. Ten nam odebrał rewolwery, powiedział: „Myśmy się nigdy nie widzieli w życiu. Wy mnie nie znacie, ja was też nie znam, jesteśmy całkowicie obcy ludzie”. Proszę pani, po paru dniach, kiedy uwalniali jeńców i szli w mundurach, chyba australijskich mundurach, to on jako oficer szedł między nimi, tylko mrugnął do mnie. Jak oficer australijski był wśród Niemców, wiedział, co mają w walizkach, tego nie mogę pojąć do dzisiaj. Ale zabrał jakieś dokumenty, to jeszcze był luty, to on pewnie przekazał jeszcze do Londynu, gdzieś tam przez Południe, bo oni jechali do Grecji czy gdzieś.

  • Stąd ta jego wizyta w tych magazynach. Jemu głównie chodziło o gabinet.


On nic nie brał, on tylko w tym gabinecie buszował i wyszedł z jakimiś dokumentami, z teczką. Czyli ciekawy człowiek. No, nam się to też udało, bo myśmy przez parę dni mieli dobre jedzenie.

  • Zanim przejdziemy dalej, to wróćmy jeszcze na krótko do Powstania. Bo pan właściwie powiedział tak: „No, pomagaliśmy Powstańcom, przeprowadzaliśmy ich, wskazywaliśmy im drogę”. A ja bym chciała, żeby pan troszeczkę szerzej opowiedział o tym swoim udziale w Powstaniu Warszawskim.


Na tym to tylko polegało, że myśmy się od razu zameldowali jako harcerze do nich i powiedzieliśmy, że będziemy mogli pełnić funkcje pomocnicze. O daniu nam broni nie było mowy, mogliśmy tylko coś przenosić, coś zawiadamiać. Oni nam dawali pewne materiały do przeniesienia, jakiś plecak, no to się przeniosło. Zawiadomili, [pytali], jak tu można przejść na tę ulicę. „No to was przeprowadzimy”. Myśmy z nimi po prostu współdziałali.

  • Czy zapamiętał pan któregoś z tych Powstańców?


Nie.

  • To byli młodzi ludzie?


Młodzi. I w nocy zniknęli. To było bardzo przykre, że nas opuścili.

  • To wracamy do Częstochowy. Długo byliście państwo w Częstochowie? Czy jeszcze jakieś przygody pan tam miał?


W tej Częstochowie były jeszcze przygody, bo ojciec założył Komitet Opieki nad Rannymi Żołnierzami Wojska Polskiego i społeczeństwo częstochowskie dawało łóżka, zupę i tak dalej… Tacy ludzie. Mamę wyznaczył jako prezesa tego towarzystwa. Tylko nie wiedział o jednej rzeczy, że również pod azylem znaleźli się oficerowie z jego oddziału. Różni ludzie znaleźli azyl tam w tym… Podejrzewam, że to był Światło, chociaż nie jestem pewien. Bardzo elegancki porucznik, robił dobre wrażenie na tych paniach. Przewąchał sprawę i pewnego dnia wszystkich zamknęli.

  • Ojca również?


Nie, ojca nie, bo pojechał do stryja. Miał szczęście w życiu. Pojechał do stryja w jakichś sprawach, do Łodzi.

  • A pana mamę?


Mamę przesłuchiwali i to bardzo nieprzyjemnie. To było chyba powodem zdecydowanego rozejścia się ich. Miała tego dosyć już. Bardzo nieprzyjemnie. A ja, jak wszedłem, to powiedzieli: „A ty co? Będziesz też przesłuchany, będziesz zaaresztowany”. To ja poszedłem do ustępu, w ustępie otworzyłem okno i po rynnie spuściłem się na dół.

  • Kto was przesłuchiwał?


UB.

  • Który to był rok?


Jak wkroczyli, to był rok czterdziesty piąty.

  • A miesiąc?


Nie, czterdziesty czwarty, przepraszam. Czterdziesty czwarty.

  • To była zima, jak to było?


Już była zima, no jak Rosjanie… Nie, nie, czterdziesty piąty, bo Rosjanie wkroczyli w lutym. To musiał być marzec, kwiecień czterdziestego piątego roku. Jak się po tej rynnie spuściłem, to udałem się na dworzec, żeby jechać, zawiadomić ojca, żeby nie wracał. Ale dworzec był otoczony, strzelali do ludzi, nikogo nie wpuszczali na perony. Ale ja właściwie ten pociąg mogłem „zaatakować” z drugiej strony, bo ja przecież jak ten budynek opuściłem i przeszedłem, to byłem stosunkowo blisko torów. Przeszedłem parę działek i byłem przy torach, ale z drugiej strony, nie ze stacji, bo tam było bardzo nieprzyjemnie. Nadjechał jakiś pociąg towarowy, wgramoliłem się na pierwszy lepszy pociąg i spadłem na dół. Jakbym nie miał dna, to bym wpadł pod pociąg, taki byłem osłabiony. Buty mi zamarzły w wodzie. To był mróz, nieprzyjemnie. Ja w tym mrozie stałem i czekałem na pociąg, to chyba kilka godzin ładnych. Nad ranem dopiero był ten pociąg. Ja uciekłem po obiedzie chyba, wszystko jedno. Tym pociągiem trochę się rozgrzałem, bo tam była słoma, to mnie obłożyli słomą.

  • Tam ktoś był w tym pociągu?


Tak, kupę ludzi było. I tylko: „Cicho, cicho, nic nie mów”.

  • Czyli oni się też, tak jak pan, tym samym sposobem dostali?


Tak się ludzie… Za dużo ich nie było. W każdym razie słoma jakaś była, żeśmy się tą słomą nakryli. Miałem szczęście, bo ten pociąg przyjechał do Koluszek. Tam już było spokojniej, bo to nie był przecież przyfrontowy teren, tak jak Częstochowa, tylko już daleko w Polsce. Wysiadłem z tego pociągu, wsiadłem na drugi pociąg i pojechałem do Łodzi. W Łodzi wszedłem do piekarza i kupiłem sobie dużą bułkę. Jeszcze takiego dobrego nigdy w życiu nie jadłem. Taka wspaniała bułka, do dziś pamiętam, jak to smakowało. No i teraz była kwestia, odnaleźć stryja. Wiedziałem, że ma szkółkarstwo pod Łodzią, był znany dosyć człowiek, więc tu się spytałem, tam się spytałem i wreszcie dojechałem. Trafiłem. A ojciec: „Jak to dobrze, żeś przyjechał”. Ja mówię: „Niech ojciec takich głupstw nie opowiada, bo wszyscy już siedzą”. – „Jak to, siedzą?” – „Ten komitet cały zamknęli – mówię. – Ja ledwo uciekłem”. – „Aha…” A siostra była w mieszkaniu już innym, poniemieckim.

  • Siostra była w Łodzi?


Nie, siostra była w Częstochowie, została. Matka zamknięta na przesłuchiwaniach, siostra w tym mieszkaniu sama, a ja z ojcem w Łodzi.

  • Ile lat miała wtedy pana siostra?


Jest o trzy lata młodsza, więc miała dwanaście. Bo ją z tych wakacji przywieźli. Teraz co robić? Stryj miał znajomości jakieś i w tej Łodzi wystawili nam dokumenty, że ojciec jest delegatem rządu na Gorzów, a ja jestem czymś tam w Dyrekcji Lasów Państwowych, gońcem czy czymś, z prawem noszenia broni. I żeśmy już nie wrócili do Częstochowy, chociaż były rzeczy… częściowo już żeśmy tam zorganizowali sobie życie. Ja tylko stanąłem na podwórku, zagwizdałem (mieliśmy gwizd umówiony z siostrą). Zeszła na podwórko, ja mówię: „Jesteś ubrana?”. – „Tak”. – „To już nie wchodź do domu. Uciekamy”. Ja wróciłem… No, uciekamy. Wszystkośmy zostawili, na pociąg, i pojechali do tego Gorzowa. I w tym Gorzowie żeśmy jakoś działali.

  • Mama do was dojechała?


Nie, nie dojechała. Nie, to już był koniec między nimi. Już w tej Częstochowie miała dosyć.

  • Ale po przesłuchiwaniu została wypuszczona?


Tak. Bo ona nie miała z tym wiele wspólnego. Ale tam pozamykali ludzi. Trzeba powiedzieć, że UB było bardzo sprawne. Jeżeli chodzi o prowokację, to mistrzowie. Wiedzieli, gdzie swoich ludzi postawić. W tym Gorzowie przeszedłem wysiedlanie Niemców. Całą ulicę wysiedlili. Ja byłem właścicielem ulicy w pewnym momencie. To były zdumiewające rzeczy.

  • To był już czterdziesty piąty, jaki miesiąc?


Lato. Miałem jedyną satysfakcję taką, że był piekarz, u tego piekarza Niemcy stali w kolejce. Ja podchodziłem, jako pierwszy wchodziłem do sklepu (tak jak to [w czasie okupacji] robili Niemcy) i kupowałem pięć bochenków chleba. Jęk w kolejce, bo wtedy chleba brakowało.

  • A z jakiej racji pan tak wchodził jako pierwszy?


No jak to? Polak.

  • Aha, a to byli Niemcy. Rozumiem.


Tak. Odreagowałem, odreagowałem. Tak nas robili w konia, a teraz ja przyszedłem i sobie wchodzę jak pan, a oni niech stoją. Ale tym, co stali z tyłu, takim sympatyczniejszym, rozdałem, bo co ja miałem z tym chlebem robić. I pewnego dnia, jak tam… Aha, zająłem mieszkanie, bo ojciec miał taką małą fabryczkę i tej fabryczce były maszyny, tylko wszystkie podstawowe części były zabrane.

  • Pan miał wtedy szesnaście lat.


Tak. A obok tej fabryczki stali jacyś ruscy. Ja tam podszedłem, a ten żołnierz: Udiraj, bo ubijem. Ale któregoś dnia zobaczyłem w mieście porucznika, tego lejtnanta, który był z tego domku tam. Podszedłem do niego, mówię: „Proszę pana – mówię – ja mam do pana sprawę”. – „Jaką?” – „Niech pan przyjdzie do mnie, ale koniecznie. Chcę się spotkać”. Nie podałem mu adresu, bo to były niemieckie ulice, tylko narysowałem mu na kartoniku, gdzie mieszkam, dokładnie gdzie jestem i gdzie ma przyjść. No i proszę pani, z tą siostrą, ponieważ byliśmy właścicielami ulicy, tośmy zajęli mieszkanie z pięknymi obrazami, skórzanymi meblami, obrusy, nie obrusy, talerze, i to samych dobrych marek… Jak nie było Rosenthal, to w ogóle nie brałem do ręki. Ten stół żeśmy obrusem zastawili, zrobili – pamiętam jak dzisiaj – na drożdżach piwnych placek. Gdzieś kupiliśmy trochę jakiejś kiełbasy, bo tam sprzedawali, jakieś inne historie, kawałek chleba, no i na wyjątkowo wytwornej zastawie żeśmy to wszystko postawili. Rzeczywiście, o rzeczonej godzinie pukanie, on wchodzi.

  • Ojciec panu pomagał przy przygotowaniu tego przyjęcia?


Nie, ojciec był w szpitalu w tym czasie, zachorował ciężko.

  • To tylko pan z siostrą?


Tylko z siostrą. No i ja go „zwerbowałem”. Wszedł. Jak wszedł, zaczął płakać i mówić po polsku. I mówi: „Wiecie co? Przy takim stole zabili moich rodziców”.

  • To rzeczywiście niezwykłe. Pamięta pan jego nazwisko?


Nie, skąd. On nawet by nie powiedział. Okazuje się, że to była brygada „trofiejna”. To byli ci, którzy mieli rabować i wysyłać do Rosji. I do mnie mówi: „Słuchaj, te części, co tam wam brakują, to ja mam w skrzynce. Myśmy wszystkiego nie brali, bo było bezcelowe. Jutro przyjdź, ale bardzo wcześnie rano, to za płotem będzie ta skrzynka”. I tę skrzynkę zaniosłem, wstawili części i fabryczka ruszyła. Robiła jakieś rowery czy coś, diabli wiedzą, w każdym razie była produkcja.

  • Powiedział pan, że ojciec się poważnie rozchorował w tym czasie. Co to było?


Nie wiem, na nerki czy coś. Leżał w Poznaniu, w szpitalu.

  • Ale wrócił do domu?


Wrócił. Już po tym incydencie. Miałem jeszcze jedną przygodę. Do dzisiaj zachodzę w głowę, kto to był. Proszę sobie wyobrazić, że… To było troszkę później, chyba taka pora jak teraz, bo zauważyłem, że na sąsiedniej działce były truskawki. A to była komenda ruska. Więc poszedłem sobie obrywać te truskawki i wyszedł jakiś połkownik pijany i mówi: Udiraj, bo ubiju. Cofnąłem się, „jakiś wariat”. Przecież oni truskawek nie jedzą. Ale za chwilę wyszedł schludnie ubrany człowiek od nich, żołnierz i czystą polszczyzną, tak jak my w tej chwili, mówi: „Nic się nie przejmuj, to jest pijak, rwij je dalej sobie. Ja tu stoję, to możesz se rwać. A gdzie mieszkasz?”. – „Tam”. – „To ja do was wpadnę”. Wpadał do nas, graliśmy w szachy, on mi pomagał w matematyce, bo się chciałem już uczyć trochę, rozwiązywaliśmy zadania matematyczne. Jak żeśmy się już dobrze znali, to znaczy [rozmawialiśmy] po polsku, to zaczęliśmy mówić o tej rewolucji, o Rosji, o wszystkim i tak dalej. Ja mówię: „Słuchaj, ja nie rozumiem jednej rzeczy. Że wyście tych arystokratów wymordowali, to rozumiem, ale po cholerę żeście inteligencję niszczyli: lekarzy, inżynierów. Przecież to był błąd”. – „No, to racja. Jestem tego przeciwnego zdania – mówi. – My mamy partię inną, naszym szefem jest Malenkow. Jak obejmiemy władzę, to wyprostujemy”. Ja mówię: „U was to możliwe? Partie, jeszcze podziemne?”. – „A są”. Okazuje się, że pewnego dnia wyjął małą legitymację malinową i mówi: „Major”. A chodził jak żołnierz, tylko miał przyzwoite, z dobrego materiału żołnierskie rzeczy. Mówi: „Ja tam przesłuchuję Niemców, bo jestem tłumaczem”. Cholernik znał francuski, niemiecki i tak dobrze polski. No chyba był Polak. Ja nie wiem, czy Rosjanin jest w stanie tak nauczyć się po polsku, młody człowiek. Do dziś nie wiem, z kim rozmawiałem.

  • Pan był niebywale przedsiębiorczym młodzieńcem, muszę przyznać.


Takie czasy były.

  • Jak długo byli państwo w Gorzowie?


Byłem do jesieni, bo ojciec wreszcie z tego szpitala…

  • Czterdziestego piątego roku?


Tak. Wreszcie ojciec wrócił z tego szpitala i mówi: „Słuchaj, ty zaczynasz już głupieć. Ty musisz chodzić do szkoły. Co ty wyprawiasz tutaj? Jakieś handle robisz, interesy, wódką handlujesz, czymś. To nie dla ciebie jest życie”. Ja mówię: „Musiałem tak robić, bo musiałem z czegoś żyć. Trzeba było kupić kawałek kiełbasy, kawałek chleba, mięsa i tak dalej. Żadnych pieniędzy przecież nie miałem”. – „Wobec tego masz tu gazetę i się zastanów, do jakiej szkoły chcesz iść”. Ja wziąłem tę gazetę, tak czytam. Mówię: „Gimnazjum i Liceum Elektryczne w Poznaniu – ja mówię – to by mi się podobało”. – „No to jedziesz”.

  • Miał już pan praktykę w sklepie elektrycznym, tak?


No, o tyle, o ile.

  • No właśnie. Stąd może temat był bliski.


No, w tym sklepie to była też uciecha, bo Rosjanie, ci czołgiści, potrzebowali latarki, więc ręce się wyciągały i [niezrozumiałe], lampuszku. Więc ja takie baterie wziąłem, latarki, od tego szefa, wyszedłem do tych żołnierzy, czy nie chcą. Tak, dawaj tuszonkę. Amerykańską, świńską tuszonkę za baterie, za latarkę. Więc można było… Handel wymienny. Tylko był wymienny, bo w ogóle kto miał mieć pieniądze. Trzeba przyznać, że znalazłem się w dość dziwnych warunkach.

  • Wybrał pan tę szkołę elektryczną. To było gimnazjum czy technikum?


Jeszcze technikum nie było. To było Gimnazjum i Liceum Elektryczne, to skończyłem.

  • Wyjechał pan sam do Poznania?


Tak.

  • Gdzie pan mieszkał?


Ojciec mi u jakichś znajomych jakiś kąt znalazł.

  • Czyli nie mieszkał pan sam, a przy jakiejś rodzinie?


Tak.

  • Skończył pan tę szkołę…


Wzięli mnie do wojska, bardzo dziwnego zresztą, które wspominam bardzo nieprzyjemnie.

  • Który to był rok?


Pięćdziesiąty pierwszy. W ramach tego wojska to była długa opowieść. Aha… Zabrali mnie do Modlina na tego mechanika lotniczego i dostałem się do pułku lotniczego. W tym pułku lotniczym nie podobało mi się. Raz, że wszyscy dowódcy byli Rosjanie, a rano było tak (muszę to zademonstrować): Szagom marsz, podruwnaj w liewo, w liewo smotrij. Zdrastwuj, towariszcze gienierały. Dwadcat szustyj istriebitelnyj połk na podgatowkie. Podstawlaju major Gołubicki. No to w takim wojsku byłem. Nagle się dowiedziałem, że są jakieś bataliony budowlane, więc napisałem raport, że jestem technikiem elektrykiem, właśnie bardziej mi to odpowiada i tak dalej, i przenieśli mnie. Bo mi koledzy powiedzieli: „Słuchaj, jak taki samolot się rozwali, to nie wyjdziesz z więzienia, ruskie cię oskarżą o sabotaż”. I w tym batalionie chodziłem często na wartę, ale było trochę swobody, bo byli przedwojenni wojskowi. Po pierwsze, oni dawali urlopy, ci ruscy w ogóle nie dawali żadnych urlopów. I było już przyjemniej. Tam przeżyłem takie przygody, że był taki duży samochód… autobus z elektrownią. Więc ten dowódca, kapitan, mówi: „Moraczewski, pojedziesz z tą elektrownią na poligon”. Ja mówię: „Panie kapitanie, ale ja nie umiem jeździć samochodem”. – „Nie? Dowódca kompanii, do mnie! Moraczewski za tydzień ma mieć prawo jazdy”. Więc oni mnie dzień i noc na zmianę szkolili i za tydzień miałem prawo jazdy, jechałem na poligon tym samochodem, tą ciężarówą, tym autobusem właściwie. Więc dosyć dziwne układy były. Aha, dzięki temu, że się tam przeniosłem, to doszły do mnie wiadomości, że kto jest w wojsku, to może się starać na studia. Ja napisałem w Poznaniu do politechniki i przysłali mi, że jest egzamin, dostałem od nich urlop. Ale chyba gdyby ten politruk wiedział, to by mi nie dał. Tylko tak jakoś się zdarzyło, ja tych oficerów niektórych znałem, byli sympatyczniejsi i mi dali. Przyjechałem na ten egzamin i ten egzamin zdałem. Potem był problem, jak się wydostać z wojska. Potem ten politruk mówi: „Wy pojedziecie na politechnikę i wiecie jak…”, brzydkie wyrazy. Ale był taki moment, że on był gdzieś na urlopie czy wyjechał, a zastępował go jakiś porucznik. Taki sympatyczny człowiek, ale małej klasy człowiek. Więc myśmy poszli do niego i powiedzieli: „Panie poruczniku, mamy takie dziewuchy – mówi – i co, wyjdziemy gdzieś…” I tak dalej. „No tak, tak, oczywiście, tak, tak”. – „Mamy pieniądze, wszystko mamy. Ale jest problem, bo Moraczewski nie ma jeszcze tych dokumentów”. – „Tak? To ja otworzę i ci wydam. Ale – mówi – to jest tajna kancelaria”. – „Nic, to Wacek otworzy”. Kumpel drugi otworzył, wszedł i mi wydał zwolnienie z wojska, które leżało tam już trzy tygodnie, [czekało] na mnie.

  • Pan o tym wiedział, że to zwolnienie tam leży?


Nie, nie wiedziałem. Tak mnie pilnowali. Niby poszedł na studia, ale „damy mu śrubę”. Ja jeszcze tego samego dnia wieczorem zdałem wszystkie sorty, rozliczyłem się i zostałem w pożyczonym kombinezonie i trampkach. Na nagusa. Nic nie miałem. Ale chodziło o to, żeby już nie być wojskowy. Więc rozliczyłem się z wszystkich spraw, miałem zwolnienie. Tam żeśmy poszli z nim, to żeśmy go trochę wzięli „w lewo”, bo tam żeśmy żadnych babek nie znali, tylko daliśmy mu trochę wódki, upił się i wszystko grało.

  • Który to był rok?


To był rok pięćdziesiąty czwarty. I w pięćdziesiątym czwartym roku siedzę sobie na ganku, bo czekałem na pociąg, i przyszedł ten politruk, mówi: „No, Moraczewski, co wy tak siedzicie, nie oddajecie honorów?”. – „Panie majorze, ja już jestem w cywilu”. – „Jak to w cywilu!?” – „No proszę bardzo, mam zwolnienie, zdałem wszystkie sorty mundurowe, i właśnie wychodzę. Do widzenia”. Żeby się nie rozmyślił. Takie oczy zrobił. Ja wyszedłem przez bramę, poszedłem sobie, w parku posiedziałem i był jakiś pociąg i pojechałem pociągiem do domu, do Poznania.

  • Wspominał pan, że ojciec pana był represjonowany.


Siedział.

  • No właśnie. Proszę opowiedzieć, jak to było? Kiedy został aresztowany?


Aha, został w ten sposób aresztowany, że pewnego dnia tę fabryczkę, o której wspominałem, upaństwowili.

  • To był pięćdziesiąty pierwszy rok?


Tak. No i automatycznie go wsadzili. Jak go wsadzili, to się wydało, kto to jest. Byłem na procesie, to [został oskarżony] jako szkodnik gospodarczy. Jeszcze nie wiedzieli, że jest oficerem, jeszcze Stanisław Wojciechowski był. Dali mu dziesięć lat czy ileś, w jakimś cywilnym sądzie, bardzo ostro to było. Szkodnik gospodarczy i tak dalej.

  • W którym więzieniu ojciec siedział?


Nie wiem gdzie, bo to było… Gorzów podlegał pod Zieloną Górę, [więc] chyba w tej Zielonej Górze. Ale tam się z miejsca UB doszukało, kto to jest, szybko go przewieźli do Poznania. I jak się zorientował, to w Poznaniu oficerami byli sami Żydzi. No i od razu go zaatakowali o antysemityzm. NSZ to przecież był straszak na wróble. NSZ to było straszne oskarżenie. Ale opowiedział to, co ja opowiedziałem o tym, tym [Holzu], no to ten powiedział: „To dla pana pułkownika obiad proszę przynieść”. Przynieśli mu obiad z restauracji. I potem mówi: „Panie pułkowniku – mówi – nie będzie źle, my pana nie możemy puścić. Pójdzie pan do naszego więzienia, posiedzi pan dwa lata i pana wypuścimy”. I poszedł do więzienia UB. Tu, w Poznaniu było, na 27 grudnia. Tam był bardzo nieprzyjemny komendant, który wszystkich kopał i bił. Ale jak ja przychodziłem, to do mnie z całym szacunkiem, z elegancką wytwornością. Ojca też traktował znakomicie. Oczywiście było polecenie odgórne. Jak go przysłali z odpowiednimi rekomendacjami, to ten go tam… Ojcu przynosiłem cebulę, takie wszystkie rzeczy, które były antyszkorbutowe. Przede wszystkim coś do zjedzenia. To było w tym czasie, kiedy ja studiowałem.

  • Rzeczywiście ojciec po dwóch latach wyszedł?


No, może trzech. Ale miał bardzo dobre znajomości potem tutaj, w Poznaniu. Znał różnych grafików, różnych ludzi.

  • Na tym się te represje ojca skończyły?


Na tym się skończyły. Nawet można powiedzieć, że jak na oficera NSZ to ulgowo z tego wyszedł. Bo ci, których zamknęli w Częstochowie, to brodzili w wodzie ze słomą, lodowatą. Tak dostali w ucho ci drudzy, ci, których złapali wtedy. Okropne śledztwo przeszli i tortury. Ten jeden, co mówiłem…
Aha, teraz muszę wrócić do tego, skąd oddział NSZ-u kupował broń. Na rogu, w restauracji, przychodził Niemiec i przynosił karabiny maszynowe, karabiny, rewolwery. I kupowali, płacili mu, tylko mówił: „Kiedy będą ruscy blisko, żebym zdążył wyjechać”. A skąd mieli pieniądze? Podrabiali dokumenty, ciężarówka zajeżdżała pod rzeźnię i brali pół świnki, cały samochód, że to niby przyjechali Niemcy. W mundurach, we wszystkim. Nie wyobrażam sobie tego ojca, oficera, majora, Władzia Kowalewskiego, bo on lekko się jąkał, ale on był z Poznańskiego i znał perfekt niemiecki. Więc dobrali takich z dobrym językiem. Nie wyobrażam sobie tego Władzia w mundurze, biorącego pół świnki. Ja różnych rzeczy sobie nie wyobrażam. Mógłbym film nakręcić, co to się działo. Mówię: „Holender, co to jest, co tu się dzieje?”. A poza tym mieli nielegalną olejarnię i z tego mieli dochody. W takich niewykończonych budynkach mieli olejarnię, ten olej sprzedawali i mieli pieniądze. Za te pieniądze oni się sami uzbroili. Mieli broń, wszystko i tak dalej.

  • Mama pana została w Częstochowie?


Nie, pojechała do Poznania, wyszła za mąż, nie chciała mieć z ojcem nic wspólnego. Uważała, że to jest tak trefny człowiek i… Po tych przejściach, które miała, to ją trochę rozumiem.

  • Skończył pan studia i bez problemów podjął pan pracę?


Jak skończyłem studia, to już były inne czasy, bo to był rok pięćdziesiąty dziewiąty, czyli już po odwilży, że tak powiem. Poza tym w tym okresie inżynierów dyplomowanych, magistrów, było bardzo mało, bo to była politechnika, tutaj w Poznaniu, pierwsza, tak że właściwie mogłem wybierać jak w ulęgałkach. Gdziekolwiek bym poszedł, to by mnie przyjęli, bo byłem cennym pracownikiem. Ale ja poszedłem do Elektromontażu i w tym Elektromontażu byłem chyba trzy lata i budowałem różne obiekty, pod kątem elektrycznym. Odlewnie, nie odlewnie, różne historie. Potem się zorientowałem, że to wykonawstwo słabo płaci, że właściwie elitą jest projektowanie. Więc się z tego Elektromontażu wycofałem, poszedłem do biura projektów. No, tam było dopiero przyjemnie. Kulturalna praca, zarobki odpowiednie i się właściwie zaczęło przyzwoicie. Na przykład to mieszkanie, w którym jesteśmy, to znałem dyrektora jako kierownik budowy, dyrektora technicznego u Cegielskiego. Jak go spotkałem, mówię: „Panie dyrektorze – a spotkaliśmy się na budowie za Poznaniem – wie pan, ja właściwie bym chętnie wrócił do Poznania, ale ja nie mam gdzie mieszkać”. – „Tak? Chce pan wrócić? Ja pana zatrudnię u siebie w dziale inwestycji”. Mówię: „Jak z mieszkaniem?”. – „Niech pan poczeka. Halo? Prezes?” – „Tak”. – „Przysłałbym tu inżyniera Moraczewskiego, proszę mu dać mieszkanie. Pan rozumie, że to jest polecenie”. Jak poszedłem do tej spółdzielni Cegielskiego, to ten prezes mówi: „Panie, kim pan jest?”. Ja mówię: „Nie jestem nikim, ale pan ma mieszkanie mi dać”. – „No to niech pan sobie weźmie, wybierze. Albo na czwartym piętrze, albo na parterze”. Ja mówię: „To już wolę parter”. Czyli właściwie były pewne osiągnięcia. Byłem cenionym pracownikiem. A potem i tak się stamtąd zwolniłem, poszedłem do biura projektów, gdzie było szalenie przyjemnie, i właśnie tak dotrwałem do emerytury.

  • W czasie Powstania miał pan już te piętnaście lat. Jak pan dzisiaj, z perspektywy czasu, patrzy na sprawy Powstania? Jak pan ocenia tę sytuację?


Ja wiem, że są różne oceny, ale powiem, na czym się opieram. Po pierwsze: wątpię, czy gdyby nie było Powstania, to Niemcy by nie zgruzowali Warszawy. To jest pytanie. Dwa: przecież o tym się w ogóle nie mówi, że ogłosili w gazecie, że ma przyjść sto tysięcy z łopatami do pracy, jutro. O tym się w ogóle nie mówi. No to w Warszawie, gdzie właściwie spod kurtki co drugiemu wystawał sten… Ta młodzież już była tak niecierpliwa i taka nerwowa wszystka, i tak dalej, i nagle on miał wziąć łopatę, iść na okopy, kopać? To właściwie moim zdaniem przeważyło w jakimś sensie. Czyli że taka sytuacja. Więc jedynie niepotrzebnie, że to się skończyło tak dużymi ofiarami, ale nikt nie mógł przypuszczać, że Hitler wyda polecenie zniszczenia miasta. Niemców, których znaliśmy z okupacji, znaliśmy jako nieprzyjemnych ludzi, morderców, bandytów i tak dalej, ale nie wyobrażaliśmy sobie, że Niemcy są skłonni tak jak na Woli wyprowadzać budynek na budynek i rozstrzeliwać. To się trochę nie mieściło w głowie, że będą tego takie skutki. Proszę pani, że mnie spalili mieszkanie – małe piwo, ja byłem przyzwyczajony. Ciągle gdzieś mieszkałem, ciągle gdzieś mnie spalili, ciągle byłem na wschodzie, ciągle jakieś bombardowania, tak że nie przywiązywałem uwagi. Najwięcej straty to wie pani, jaką poniosłem? Jako chłopiec byłem największym wojownikiem na ulicy, bo miałem armię żołnierzy ołowianych i armatek strzelających nabojami, więc strata tej armii była dla mnie bardzo bolesna, że to się spaliło i stopiło.

  • No właśnie, a jak pamięta pan z tego okresu Powstania ludność cywilną, jej reakcje?


Proszę pani, reakcje były takie, że zaraz pierwszego dnia dozorczyni kazała znieść wszystkie wiktuały do pralni i w kotle do prania gotowała zupę dla wszystkich.

  • Czyli ona była taką osobą przedsiębiorczą, jeśli chodzi o mieszkańców tej kamienicy?


Nie no, wie pani, ludzie sobie nadzwyczaj pomagali, ostrzegali się. Nie zawsze można było kogoś ostrzec, bo te represje, jak pani widzi, były bardzo silne ze strony Niemców.

  • A jak to wyglądało pod koniec Powstania?


To znam z relacji ojca. Ojciec z tymi swoimi z getta uratowanymi, no i innymi żołnierzami, był na Starym Mieście. Na Długiej go przysypało, jakoś go odkopali, był kontuzjowany, był parę dni w szpitalu. Walki były ciężkie. Ojciec mi tłumaczył to w ten sposób, mówi: „Słuchaj, takim najlepszym oddziałem, prawie jak wojsko niemieckie, a może lepszym, to był »Parasol«. Ale oni byli gdzieś – mówi – na Woli”. Ponieważ ci Niemcy to nie byli ci Niemcy z Warszawy, tylko Niemcy wzięli nowe oddziały, które uderzyły z zachodu na Warszawę. Normalne wojsko uderzyło, SS. Ponieważ [Powstańcy] byli w ilości brygady, nawet wątpię czy brygady, no może pułku, to jak na nich uderzyły dwie dywizje SS, to zaczęły ich spychać. I tak ich spychali przez Wolę, przez cmentarze, aż ich zepchnęli na Starówkę w tej walce. Czyli to był oddział, który właściwie się stawiał, ale nie był w stanie nawiązać ilościowo i uzbrojeniowo [równorzędnej walki]. No, potem te straszne bombardowania. Mówi: „Najgorsza to była inna rzecz – mówi – jak pewnego dnia wycofaliśmy się ze Starówki kanałami do Śródmieścia, to los tych rannych, którzy zostawali, to było straszne wrażenie. Niemcy ich zresztą zastrzelili. Oni wiedzieli, co ich czeka. Zostawienie szpitala, tych lekarzy też… Nie mówiąc już o ludności. Ludzie błagali, żeby ich wpuścić do kanału. Ci ranni nie byli w stanie przejść”. Ojciec mówi, że to właściwie były dramatyczne okoliczności na tej Starówce. W Śródmieściu już było wesoło. Była poczta, było to, było owo. Wykąpali się, umyli. „Właściwie były – mówi – wręcz luksusowe warunki”. Tam ich Niemcy zamknęli na bardzo małej przestrzeni, no i okropne ataki tam na nich były. I potem oni się częściowo przenieśli na Powiśle.

  • A ludność cywilna? Czy ojciec mówił, jak się odnosiła do Powstańców?

 

Ludność cywilna i u nich, i tam, była oszalała. To mało chyba kto wie, że myśmy chodzili w czasie Powstania i się śmiali, z głupkowatym uśmiechem. Widziała pani ludzi i spotykała, którzy niby z czegoś się śmiali, niby nie wiadomo co. To był właściwie szok dla człowieka. Ci ludzie nie byli całkowicie normalni. Byli tak zajęci ugotowaniem zupy, uratowaniem swoich bliskich, uratowaniem się przed bombami, że nawet chyba nie mieli czasu zastanawiania się, co się dzieje. To przerastało…

  • Aby przetrwać?


Przetrwać. To przerastało wyobrażenie ludzi. Dotrwać do jutra. I wszyscy mieliśmy takie głupkowate uśmiechy. Sam się na tym łapałem i mówię: „Co ty, głupku, się śmiejesz?”. Taki grymas właściwie. To nie był śmiech, tylko taki grymas. Właściwie ludzie z takim grymasem i w takiej sytuacji to nie bardzo wiedzieli, co się dzieje. Byli przerażeni, po prostu przerażeni byli. No i walczyli o przetrwanie.

 

  • Chciałabym teraz spytać o pańską rodzinę. Czy jest pan spokrewniony w jakiś sposób z premierem Moraczewskim z 1918 roku? Jakie jest pokrewieństwo pana z premierem Jędrzejem Moraczewskim?


[…] Był dalekim kuzynem mojego dziadka. Tak w drugim, trzecim pokoleniu.

  • Czy była ta legenda premiera w rodzinie, czy to było tylko na zasadzie informacji, że był taki premier?


Każda rodzina takimi ludźmi, którzy jakoś ekstra zaawansowali, się trochę chlubi i zawsze to było wiadomo, o co chodzi.

  • A drugi, pan mówi, też Jędrzej Moraczewski.


To był jego stryj, to jest stryj premiera.

  • I kim on był?


On był powstańcem, historykiem.

  • Powstańcem powstania wielkopolskiego?


Nie, on z Królestwa przyszedł ranny, on był z Wiosny Ludów. Bo on był [rok tysiąc] osiemset dwa – pięćdziesiąt trzy… parę.

  • Mówi pan o datach urodzenia i śmierci?


Tak.

  • Czy jeszcze chciałby pan coś na temat tej swojej rodziny powiedzieć? Myślę tutaj o premierze i o tym drugim Jędrzeju Moraczewskim?


Ten był historykiem, napisał „Historię Polski”. Napisał bardzo dużo książek historycznych. Wspomagał tutaj ludzi. Pod swoim nazwiskiem nie bardzo mógł, ale księgarnie, drukarnie, no, taką pracę literacko-patriotyczną, tu, w Wielkopolsce. A ten był urodzony w Trzemesznie, czyli też Wielkopolsce. Jego ojciec, Maciej, wywędrował stąd. Nie wiem, czy był prześladowany przez Prusy, czy też ze względu na wykształcenie, bo tu nie bardzo się można było kształcić. Poszedł do Krakowa, gdzie był architektem miasta Krakowa.

  • Jego ojciec, premiera?


Tak. Prawdopodobnie nawet Wisłę wyprostował. Jakieś duże osiągnięcia architektoniczne. A ponieważ to była Galicja, to przenieśli się do Lwowa i potem on już działał na terenie Lwowa, tam skończył politechnikę… O Jędrzeju mówię.

  • O Jędrzeju premierze czy historyku?


O Jędrzeju premierze. Tam skończył politechnikę, wydział chyba budowy dróg i mostów. I jak Piłsudski organizował swoje legiony, no to on w randze kapitana poszedł na dowódcę saperów. Chyba nie miał większego stopnia i większego oddziału, bo saperzy to był oddział ograniczony. To chyba był batalion saperów. I tam budował jakieś mosty, fortyfikacje, jako saper działał w czasie wojny. A niezależnie od tego był w PPS-ie i w PPS-ie był człowiekiem znaczącym. Kiedy Piłsudski konstruował rząd, a miał przed sobą nawałę bolszewicką, więc w zasadzie potrzebował człowieka, który był też trochę „czerwony”. Ja tu mam nawet w dokumentach napisane, przedwojenna gazeta: „Czerwony premier”. Ze względu na pochodzenie był strawny dla arystokracji, ze względu że był „czerwony”, to dla robotników, więc się idealnie nadawał na to stanowisko, więc go zgłosił jako premiera. Jego osiągnięcia… No, był parę miesięcy tym premierem, ale zdążył zrobić ośmiogodzinny dzień pracy. Tam szereg takich socjalnych postulatów zrealizował ustawami. Dzięki temu, jak chodzimy do pracy, mieliśmy osiem godzin przed wojną i po wojnie. I szereg innych takich socjalnych… Działał zawsze potem jeszcze w PPS-ie. Zawsze był ministrem robót publicznych. Od czasów premierostwa był stale ministrem w okresie międzywojennym, no i ciągle w tym PPS-ie działał. Przede wszystkim ich zasługa, a skandal dzisiejszy, to są ZOR-y. To przecież oni budowali cały Żoliborz. Nie można takich Żoliborzy budować więcej? To przecież piękne osiągnięcie było. […] Ponieważ w Warszawie były drogie mieszkania, no załóżmy, wahały się pomiędzy sto i więcej złotych. A urzędnicy zarabiali… nauczyciele, dwieście pięćdziesiąt, może dwieście dwadzieścia, może trzysta z dodatkiem stołecznym, to właściwie nie mieliby gdzie mieszkać. Więc wobec tego PPS i inne organizacje społeczne na Żoliborzu, gdzie były tanie tereny, wybudowali ZOR i coś na kształt dzisiejszej spółdzielni mieszkaniowej. Trochę bardziej ich łączyło, tych ludzi, bo oni pracowali, grządki tam mieli, ogródki, kwiaty i tak dalej. Dali tym ludziom tanie mieszkania.

  • I to jest rzeczywiście to osiągnięcie namacalne.


Namacalne, tak. Cały Żoliborz jest tak wybudowany. No i potem… Czy miał szacunek? Jako student politechniki pojechałem do Warszawy na praktykę do elektrowni, to spotkałem się z rzemieślnikami warszawskimi. Oni mnie zabrali do siebie, bo chodziliśmy oglądać stacje transformatorowe, w ogóle przegląd elektryczny. Jak się przedstawiłem, to nabrali wielkiego szacunku i byli niezwykle pod urokiem premiera, ci ludzie.

  • Bo to był „ich człowiek”.


Ich człowiek. Tak.

  • Czy chciałby pan coś jeszcze dodać do tej naszej rozmowy?


Właściwie żeśmy o wszystkim powiedzieli. Jest jeszcze szereg faktów innych, takich, których sobie w tej chwili naprędce nie przypominam. No chociażby mój ojciec. Przecież to był też nietuzinkowy człowiek. Na Wawrzyszewie leży. Na tym grobie w różne rocznice ciągle są kwiaty i kartki.

  • Czyli ludzie pamiętają?


Tak.

  • A kartki, pan myśli, że od Żydów?


Nie. Ojciec miał pseudonim „Król”. Kartki takie: „»Królu«, o tobie pamiętamy”.

  • No to piękne. To ma pan być z czego dumny.


W pewnym sensie.

Poznań, 16 czerwca 2015 roku

Rozmowę prowadziła Barbara Pieniężna

Jędrzej Moraczewski Pseudonim: „Dobek” Stopień: służby pomocnicze Formacja: Szare Szeregi; Zawiszacy Dzielnica: Mokotów

Zobacz także

Nasz newsletter