Jerzy Hańce „Skromny”
Hańce Jerzy, jestem urodzony w Warszawie 23 marca 1932 roku.
- Wybuchła wojna, pan był młodym chłopakiem, dzieckiem. Jak to się stało, że przystąpił pan do konspiracji?
Urodziłem się w Warszawie na Solcu. W czasie okupacji [w wieku] siedmiu lat normalnie poszedłem do szkoły. Gdy wybuchła wojna w 1939 roku, mieszkałem razem z rodziną na ulicy Solec 11 mieszkania 2. To jest w okolicy Przemysłowej, Fabrycznej, Łazienkowskiej (obecnie stadion Legia, Torwar). Do szkoły chodziłem niedaleko, Czerniakowska 128, to był duży budynek, [szkoła] imienia Piłsudskiego. Kiedy Niemcy weszli do Warszawy, cały budynek został zajęty przez Niemców. Cały dom. To był olbrzymi dom, łączący się z Wisłą, róg Solca, Czerniakowskiej i Łazienkowskiej, na krzyżówce. A naszą szkołę wyrzucili, kazali usunąć się na Cecylii Śniegockiej – to znów Rozbrat, Książęca, te tereny. Tu też nie pasowało coś, żeśmy zaczęli chodzić na ulicę Podchorążych. Na Podchorążych było siedem klas. Młodzież była mniejsza i większa. Natomiast byłem jak na tamte czasy wysoki i wszędzie zawsze się wkręciłem. Przyszedł kiedyś do mnie kolega – później się dowiedziałem, że miał pseudonim „Długi”, a nazywał się Zbyszek Maj – i mówi, czy bym nie mógł podać kartki, coś tam. Mówię: „Dlaczego nie?”. Tak się zaczęło pomału, pomału.
Miałem trzynaście, czternasty kręcił się niedaleko. Po półrocznym chodzeniu, nawet wcześniej, zaproponował mnie wstąpienie do harcerstwa – nie było mowy o „Szarych Szeregach”, tylko harcerstwo – ja się zgodziłem. Pamiętam, że pojechaliśmy do Kampinosu, wioska Wiersze – był grób powstańców z 1863 roku – i tam nas ośmiu składało przysięgę. Później zobaczyłem, że byli profesorowie z [naszej] szkoły. I cały czas po przysiędze żeśmy brali udział na Czerniakowie, do Wilanowa. To był odcinek Wilanów. Z tym że do Łazienkowskiej, Książęca, plac Trzech Krzyży, to było wszystko na terenie powstańców. Róg Czerniakowskiej, Solca i Łazienkowskiej była barykada. Na stadionie Legii, gdzie obecnie jest pływalnia, byli już Niemcy, karabin maszynowy był ustawiony. Tak się złożyło, że tego samego dnia rano miałem zebranie zgrupowania z harcerzami na Sadybie, na cmentarzu.
- Zanim przejdziemy do Powstania, to proszę opowiedzieć o pana działaniach przed wybuchem Powstania, jak kradliście broń Niemcom.
Po złożeniu przysięgi zaczęła się sprawa wypisywania na murach:
Hitler kaput, October. Przeróżne malowania były non stop, co dzień. Mieszkałem na Solec 11, to było dwieście metrów i Łazienkowska. Tam był mur, którego do dzisiaj spory kawałek został, był magistrat i za naszym domem była ulica Mączna, której dzisiaj nie ma w ogóle, naprzeciwko Fabryczna dochodziła do Czerniakowskiej. Przyjechał starszy kolega – bo byliśmy jednymi z młodszych, „Zawiszacy” nas nazywali – i mówi: „Będziecie mieli inną robotę, koniec z pisaniem na razie”.
- Jak to malowanie się odbywało? Sam pan szedł malować?
Nie, praktycznie biorąc znałem Sietluckiego, pseudonim „Butrym”, później jeszcze jednego. Trzy osoby znałem z widzenia. Przykładowo jakby mnie złapali, nie wiem co, żebym nawet chciał mówić, to bym nie powiedział, bo nic nie wiedziałem. Nieraz się dziwią, że był gdzieś i nic nie wie. Na tym polegała konspiracja, nie mogłem wszystkiego wiedzieć. Jeden z kubełkiem przyszedł, drugi miał pędzel, dwóch malowało, a jeden chodził w koło i patrzył, czy ktoś nie idzie. Wieczorem, jak się szarówka zrobiła, żeśmy malowali – to żółwie, to swastyki na szubienicy, to
October było pisane, przeróżne [napisy]. Na Czerniakowskiej sklep fotograficzny był, to mu „porządek” zrobiliśmy na wystawie.
- Co to znaczy zrobiliście porządek?
Wystawa była rozbita albo wymalowane, żeby szkopskich zdjęć nie robił.
To był Niemiec. Na Przemysłowej Niemka jedna... Mały sklepik był. W tym miejscu gdzie jest Czerniakowska 181, to był fotograf, a w Powstanie okazało się, że to jest „Foto-Sęp”, ten kapitan. Mieli do niego pretensje. W tej sprawie to wiem mało, mówili, że kapitan naszego zgrupowania. Przyszedł starszy kolega i mówi: „Pójdziecie do kina na Nowym Świecie”. Był Pasaż Simonsa, tam kino było. Mówi: „Macie dwie butelki, otworzycie tam”. Nie wiedziałem nawet dobrze, na czym to polega. W każdym razie butelki były małe, półlitrowe. Figiel na tym polegał, żeby tylko wejść na górę, jeden na balkonie, drugi na parterze, odkręcić butelki, w kącie ładnie postawić i grzecznie wyjść, ulotnić się.
Smród? To mało, że smród, od razu takie powietrze żeśmy zrobili, że ludzie, nic nie mówiąc, zrywali się i w nogi. To chemia, chemiczne [substancje] tam były. Była sprawa, tak jak mówili: „Tylko świnie siedzą w kinie”. Niemcy nagrywali [filmy]. Róg Pięknej i Alej Ujazdowskich (w parku obecnie), na samym rogu olbrzymi ekran był i kronika była ze wschodu, jak Niemcy wygrywają i naprzód. Tam też od nas pojechali i w czasie projekcji cały ekran został obrzucony smołą nie smołą i od tamtej pory [Niemcy] dali spokój. Tak było na skos, tam gdzie Kutscherę zabili w Alejach Ujazdowskich. Tych ekranów to było sporo. Później jeździli normalnie, a to podpiłowali, a to przegięli. Z bronią to znów było tak, że przyszedł jeden pan, umiał po niemiecku mówić, a my, niepozorne łebki, kręciliśmy się tam. Sprawa na tym polegała, że on go zagadywał, po niemiecku mówił, stanął na chwilę, a z tyłu jeden [przyłożył] rurkę nie rurkę – wcale nie musiała być broń – i:
Hände hoch! Niemiec sam odpinał, szybko oddawał [broń]. To było normalnie na ulicy, przy Mącznej. A później tego zakazali, bo Niemcy puścili [ludzi] widocznie na wywiad. Dwóch było u nas zastrzelonych na Solcu, z naszej grupy. Tramwaj jechał, przy Przemysłowej był przystanek. Kino „Raj”, Fabryczna i na tym odcinku krótki przystanek. Stopień był z tyłu, podskoczył, kabura wystawała za krzyżaki i to był jeden moment, że jak wsiadali, to on nawet nie poczuł nic. Stanął, jedna sekunda, dwie i już kabura była w naszych rękach. Jak tramwaj ruszał, to już nas nie było, nikogo nie było.
- Ilu was chodziło na taką akcje?
Dwie osoby. To była błyskawiczna [akcja]. Jeden ciął, od razu przekazywał i w nogi. Żeśmy parę ładnych sztuk załatwili, to wszędzie. W takich momentach jak [tramwaj] ruszał – teraz różne rzeczy się dzieją przy ruszaniu i przy stawaniu – to było najlepiej, bo były hamowania, rzucania.
- Ile pan pistoletów ukradł Niemcom?
Osobiście około jedenastu sztuk obciąłem, pamiętam, bo kabury to były Parabellum. Był podajnik, jak go odpiąłem, to ona wyskakiwała. To były przeważnie albo Parabellum albo P-38, ładna broń.
- Zwracaliście uwagę, żeby brać „dziewiątki”, a nie małe pistolety?
Nie, żadnego wyboru nie było. Braliśmy to, co Niemcy przeważnie nosili w kaburach, natomiast krótką [broń], to rzadko kto miał. Mieli Parabellum, trafił się i Vis w kaburze Parabellum, znaczy nasz pistolet. Niektórzy Niemcy nosili Visy dziewięć milimetrów, tak samo Parabellum i P-38 było dziewięć milimetrów.
- Czy pana rodzice wiedzieli, co pan robi?
Nie, nic nie wiedzieli.
- Czy dzieciak wtedy nie miał innych zajęć, nie mógł bawić się w berka, grać w piłkę, tylko musiał Niemcom pistolety kraść? Mogli pana zastrzelić.
By zastrzelili, tak. Cały czas była rozmowa. Siedziałem cicho, nic nie mówiłem, nie wolno było mówić, nie ma mowy nawet. Radio mieliśmy w domu. Solec 11, pamiętam, była duża brama – wracam się do 1939 roku – jak był nalot, to do bramy dwanaście koni wjechało. To była brama z półkolem i konie rzędem stał. Jak samoloty odleciały, to oni wyjechali. Zaraz za nami, za Łazienkowską, był kanałek, do dzisiaj jest woda, za kanałkiem jest ulica Szwoleżerów i naprzeciwko Szwoleżerów były wodociągi. Niemcy wybudowali [stanowisko do] obsługi karabinu maszynowego na górze, naprzeciwko Szwoleżerów. Ulica szła aż do obecnej alei Wojska Polskiego. Za tym właśnie była szkoła. Przy stadionie był długi, szeroki dom i „żółtki” byli, chodzili, stale grali marsza niemieckiego. Jako mały chłopczyk to żeśmy różne sztuki im też robili. Na ulicy Mącznej, na samym rogu, byli Niemcy, dwie, trzy rodziny mieszkały. Stale mieli
Hitlerjugend, jak żeśmy drapnęli którego, to było różnie i bagnecik od razu ginął. Polowaliśmy na bagneciki, mieli
Hitlerjugend z
Hakenkreuz na rączce.
To było do Powstania. Tak że był mały sabotaż, rysowanie na ścianach, z bronią i to było tak cały czas do Powstania. Z tym że w dzień Powstania mieliśmy zebranie na cmentarzu.
Na Sadybie to jest, jak się kończy Czerniakowska, przed Wilanowem, jest kościół bernardyński, a cmentarz za kościołem. Obecnie też jest mały cmentarz.
- 1 sierpnia tam się spotkaliście?
Tak, z samego rana. Później, jak żeśmy wracali, to była taka heca, że już były strzały, bo tak jakoś długo zeszło. Normalnie tu gdzie teraz jest ulica, żeśmy stamtąd szli, bo tramwaje nie chodziły, koniec z jazdami. A to był jednakże spory kawałek. Plac, kościół bernardyński i tu, gdzie mieszkałem, Łazienkowska, to było dosyć [daleko]. Cała Czerniakowska, Siekierki, Podchorążych, Nowosielecka, co jest kościół, a na Nowosieleckiej straszny obstrzał był i tam się wcześniej zaczęło. Wojsko było na Nowosieleckiej, Iwicka i na Hołówki, gdzie mieszkał nasz poeta, co go zabili, Kamil Baczyński. To przy Hołówki Niemcy byli, przejść nie było można. Byłem z jeszcze jednym kolegą. Kolega poszedł osobno, a ja z drugim, tuż za Nowosielecką, to teraz tam jest bar „Osiedlanka”, a kiedyś tylko był olbrzymi plac, targowisko było. Pamiętam, jak żeśmy szli, to obstrzał był od Niemców, stała bańka z mlekiem i koło bańki leżała zabita kobieta. Miałem znajomych przy olbrzymim placu, były dwa domy sześciopiętrowe, duże domy, tam mnie nie chcieli puścić. Mówię: „Muszę przejść”. Przecież optycznie niedaleko miałem. To było i daleko, i niedaleko. „Nie puszczę cię”. Ojciec mówi: „Jak chce, niech idzie, nie trzymaj go, później będziesz miała”. Z samego rano o szóstej wyszedłem.
To już było 2 sierpnia. Wyszedłem i trzy osoby szły, [dołączyłem] do nich. Jak jest Nowosielecka i Bartycka, co mówią Siekierki, był obstrzał taki, że pełno ciał leżało, bo strzelali z karabinu maszynowego, ale żeśmy przelecieli. Jak żeśmy przelecieli, to potem szliśmy prosto i doszliśmy do Szwoleżerów. Od Sobieskiego do Czerniakowskiej się dochodziło, drzwi się na wodociągach otworzyły i od razu nas [wciągnięto]. Były dwie kobiety, mężczyzna i ja i wciągnęli nas. To byli Bahnschutze czy coś, na brązowo ubrani. Karabin maszynowy był i na rogu, z prawej strony, jakby do Wilanowa jechała bania i koło bani ze dwadzieścia ciał leżało. To pamiętam jak dzisiaj. Tak trzymali i aluminiowe jajka były. To były granaty Millsy, później się dowiedziałem. Kobiety od razu wzięli dalej, faceta więcej nie widziałem, nie wiedzieli, co ze mną zrobić. Wziął mnie jeden za łeb, kopa, normalnie mnie wyrzucił, a drugi mówi: „Ręce do góry i prosto idź” – to było przy szkole 128, to tak: wodociągi, budynek, szkoła i później mur, kilometra nie miał, woda, kanałek i cały mur z tamtej strony, a za murem był płaski, żółty domek, co „żółtki” byli. To było z samego rana, 2 sierpnia. Szedłem po drugiej stronie. To wszystko widziałem, nawet policzyłem te ciała i przeszedłem. Jak doleciałem do domu, to już ręce opuściłem i normalnie pod oknami się schyliłem. Jak wyszedłem tylko za budynek, to już była krzyżówka – Czerniakowska, Solec, Łazienkowska – zaczęli strzelać z wieży, z trampoliny, i słyszę krzyki: „Na ziemię!”. A tam była barykada i nasi byli. Leżałem tam parę godzin. Później mówili: „Leż, aż ci powiemy jak i co!”. Były strzały, może i zajęli, mówi „Teraz!”. Zerwałem się i przyleciałem. Jak przyleciałem – komenda była Czerniakowska 150, naprzeciwko Przemysłowej – pytali się automatycznie: „Coś widział? – bo kawał ulicy Czerniakowskiej widziałem, gdzie Niemcy byli – A gdzie Niemcy?”. – „Więc do wodociągów od placu Bernardyńskiego i kościoła Niemców nigdzie nie było, wszystko w naszych rękach, natomiast naprzeciwko wodociągów, szkoła 128, byli Niemcy i to duża obstawa”. Niemcy do rogu, właśnie za „żółtkami”, a od rogu do Książęcej w kółko, do samej góry łącznie, już tutaj był „Krybar” i nasze Zgrupowanie „Kryska”. „Krybar” był zaraz za nami, na Wybrzeżu Kościuszkowskim. To wszystko się z Tamką łączyło. Tak że powiedziałem: „Tu Niemcy”. No i pytają się, mówię, że naprzeciwko wodociągów leży ze dwadzieścia ciał, nie pamiętam dokładnie, może i więcej, młode. A oni mówią: „Zgadza się. Ten nie wrócił, ten nie wrócił”. Teraz jak jestem w zgrupowaniu, mówię mu: „Słuchaj, tyś podobnież tam był?” – „Tak, byłem”. Mówię: „Widziałem te ciała. Widziałem”. Opowiadałem. Dużo wiedzieli, gdzie Niemcy, gdzie nie Niemcy. Później normalnie – poczta. Na Fabrycznej była stanica poczty, Harcerska Poczta Polowa, ale to już Powstanie wybuchło. Do miesiąca, może dłużej, może krócej, dokładnie nie pamiętam, to żeśmy listy roznosili. Jeszcze był taki przypadek, że z placu Trzech Krzyży harcerze przynieśli… Mojej mamy brat cioteczny, Stefan Nejman, brał udział w Powstaniu Warszawskim [...] na placu Trzech Krzyży. W tym miejscu, gdzie Witos, to stał dom Królowej Jadwigi. Olbrzymi dom, wejście było olbrzymie i schody były w dół. Stamtąd przyszedł list, stempel: Harcerska Poczta Polowa. My żeśmy urzędowali: Powiśle – Wilcza. Na Wilczej też była stanica. To było niebezpieczne, bo dużo od nas kolegów poginęło.
- Jak pan wrócił na obszar zajęty przez powstańców, to od razu wzięli pana do poczty polowej?
Tak.
- Pan pewnie chciał automat dostać i na barykady?
Nie tak szybko, ciężka sprawa z bronią była. Miałem pretensje, bo powiedziałem: „Mnie jedną sztukę dali, a gdzie to jest [co sam zdobyłem]?”. A on mówi: „Za mały jeszcze jesteś, zaczekaj”. Mówi: „Teraz masz zajęcie”. Tak że były listy, Harcerska Poczta Polowa. To były dwa–trzy tygodnie, ale później były walki takie…
- Jak wyglądało działanie poczty polowej?
Ludzie wiedzieli, było parę skrzynek: Harcerska Poczta Polowa, były gazetki rozwieszane, że jeżeli ktoś chce, to są harcerze, poczta polowa, HPP, że można nosić. W naszym obrębie było możliwe chodzenie na dół – plac Trzech Krzyży, Wilcza, a nawet jeszcze i dalej chodzili, ale raczej to kółko żeśmy obrabiali.
- Chodziliście pod adres czy zostawialiście?
Pod adres przynosiliśmy albo do stanicy, to zależy, jak było ustalone. Na samym początku to stanica była czynna, było biuro, siedzieli, biurka i jak ktoś przyszedł, od nas z dołu harcerz [przybiegał] to mu dawali pięć, dziesięć, piętnaście listów i on normalnie nosił. Później z każdym dniem [było trudniej], po miesiącu to już się to wszystko urwało, bo był silny obstrzał, nie było mowy, były straszne walki. Tam, gdzie jest Witos, YMCA obecnie, na Konopnickiej 6, to ten dom przechodził z rąk do rąk, bez przerwy było takie walenie że nie wiem. Ale jak żeśmy z pocztą szli, tu gdzie jest Park Kultury i schody są teraz do placu Trzech Krzyży – można wyjść z placu Trzech Krzyży po schodach do samej Wisły – to przedtem schodów nie było, tylko były góry, doły i przechodziło się. Ale to później się urwało, bo Niemcy obsadzili te [rejony], były „krowy” i puszczali „goliaty”. Tak że już roznoszenie listów się skończyło.
- Chodziliście pojedynczo czy grupami?
Nie, pojedynczo.
- Nie było strachu, jak trzeba było iść?
Trzeba było iść. O strachu nikt nie myślał, dostał i poleciał, i nie przyszedł więcej. Zginęło masę chłopców. Do dziś leżą przecież. Nikogo nikt [nie zmuszał]. Tak że to już jest twoja wola.
- Jak ludność cywilna traktowała listonoszy?
Bardzo dobrze, bo wiedzieli, co z ich rodziną się dzieje. Jeżeli to było w naszym zasięgu, bo dalej, przykładowo do Marszałkowskiej, to jeszcze przekazałem koledze, który mieszkał na tamtym odcinku. Bo plac Trzech Krzyży to był do Wilczej, ale Poznańska i to wszystko, to było w naszych rękach. PAST-a był wyjątkiem, co później zdobyli, ale to wszystko było w naszych rękach.
- Gdzie pan najdalej chodził?
Byłem najdalej na Marszałkowskiej przy placu Zbawiciela.
Kawał drogi, bo to jak się od razu jednego dnia [szło], to nie było załatwione. Dużo zginęło. Później jeszcze kanały ruszyły. Na Zagórnej kanał był, ale kanały były później. Roznoszenie to tak jak mówię, różnie było, ale było do miesiąca. To nie tylko listy żeśmy roznosili, były gazetki powstańcze. Pierwsze tygodnie jeszcze drukarnie były i chodziły, pisemka rozdawaliśmy, a później były ciężkie walki.
- W pierwszym miesiącu było widać entuzjazm na ulicach?
Jak najbardziej. Na przykład [ludzie] „Krybara” na Tamce czołg zdobyli, tam był park, to była radość. Pierwsze trzy tygodnie to normalnie Niemcy tak jakby przyhamowali, bo nie wiedzieli, co mają robić. Ale po miesiącu były ciężkie walki, normalnie samoloty zaczęły latać. Żeby nie samoloty to by Powstanie nie upadło. A samoloty dom za domem, dom za domem, dom za domem, to już była makabra. [...] Mój dom akurat, Solec 11, to wchodził w Przemysłową, były przebite mury, domy. To jak wyszedł ktoś Czerniakowska 150, po lewej stronie Towar teraz jest, a na Przemysłowej była Blaszanka, szpital i Zagórna, przed Książęcą, szkoła Wójcika była, też szpital – wszędzie były ciężkie walki. Fojczyk był od nas ze zgrupowania i podpułkownik Orleański, pseudonim „Turoń” (teraz umarł niedawno) – tak się złożyło, że na ulicy Szarej (Szara to jest przed Książęcą) była Komenda AK [...] i ja tam często chodziłem z listami, a on był w ochronie sztabu. […]
- Jak pan pracował w poczcie powstańczej, gdzie pan kwaterował? Czy mieszkał pan w domu?
Nie w domu. Wtedy jeden, dwóch, trzech żeśmy się zeszli i normalnie pokój w jakimś domu nam przydzielono. Była jedna nasza przyboczna i przekazywała, że tu będziecie albo tutaj.
- Miał pan wtedy kontakt z rodziną?
Ze dwa razy miałem kontakt, ale jeżeli akurat się przechodziło, to kontakt taki był, że wpadłem, ale to na bardzo krótko. Dlaczego się nie pokazywałem? Bo jakbym się pokazał, to by mnie zgarnęli, zamknęli w piwnicy. Ojca nie było, też brał udział w Powstaniu. I wujek u świętej Jadwigi, pseudonim „Niciarz”, też nie żyje. [...]Notorycznie zaczęli bombardować. Przyjęli, że po kolei, nie na wyrywki. Zaczęli bombardować dom Czerniakowska 128, który do dziś stoi cały dzięki temu, że Niemcy [w nim] byli cały czas. To było nie do zdobycia. Od tego domu zaczęli. Jak dom szeroki, miał sto metrów, to jedna chmura czarnego dymu leciała.
- Nie kombinował pan, żeby broń zdobyć?
Później miałem broń. À propos broni – naprzeciwko Solec 11 był urząd wodny. Mały domek i szło się po schodach – były małe schodki do Wisły – i tam był Port Czerniakowski, tak zwany Matraszek, który kajaki wypożyczał. Po lewej stronie, za urzędem, była „Wisła”, krzaki, LM-ka tak zwana, dochodziła do szkoły 128, a Niemcy stamtąd zaczęli chodzić i węszyć. My łebki wszędzie żeśmy wleźli i zobaczyliśmy tych Niemców. Żeśmy przylecieli do naszego dowódcy i mówimy: „Niemcy przychodzą!”. – „Ilu ich jest?”. – „Sześciu… trzech”. I heca była, bo jeden poszedł, a jabłka rosły, wszystko było, pomidory były. Łazienkowską to na pomidory chodzili. Mało tego, tam była wódka – bimbrownia. Nasz dowódca wziął i to wszystko podpalił. Tam i Niemcy po to chodzili, cuda się działy. [Jeden z kolegów] poszedł po jabłka, postawił Mausera pod drzewem i rwał. Patrzy, a trzech [Niemców] wyszło, to mało mu włosy dęba [nie stanęły], biały się zrobił, a oni go nie widzieli. Przyleciał, trzęsąc się. Jak rozmawiamy, to mówi: „Ja ci dam nikomu nie mów!”. Mówię: „To twoja wina żeś tam poszedł, każdego to mogło spotkać”. Miał szczęście, bo by go zastrzelili. Na początku, jak żeśmy poszli do urzędu wodnego, pięćdziesiąt osób zasypało. Samoloty podleciały, był schron pod schodami, w sam środek uderzyli. Po wyzwoleniu odkopali dopiero. Ludzie siedzieli po piwnicach, bo tam domy były i wszystko zginęło. Na zgrupowaniu [dowódca] mówi tak: „Wysłać tam trzech, przestać dzień i noc, to będziemy parę [sztuk] broni mieli”. I żeśmy poszli. Od nas trzech było, bo jako łącznicy żeśmy zaczęli pracować. Żeśmy pilnowali i przyszedł ósmy dzień, może dziewiąty, trzech przyszło z automatami, granaty w koło i weszli tam po cichu. Nasi ich podpuścili. Pamiętam, na nóżkach Spandau był taki. Spandau to ładna broń, to jest lkm, lekki karabin maszynowy. Z tym że po bokach kuferki miał dwa. Tośmy wykosili tych sześciu i żeśmy [zdobyli] sześć MPi, szmajsery, granatów cała masa. Już więcej Niemcy nie wychodzili. Niemcy się nie bali, nie zdawali sobie sprawy, golili się w oknie, bo to był dom czteropiętrowy, wysoki, tak że z portu to było kilometr. Miał karabin snajperski, jak przycelował, to tylko ręce poleciały – tak było do 23 września. Nasz dom później był całkowicie zbombardowany. Od Łazienkowskiej do Mącznej to wszystko w gruzach leżało.
- Jak wyglądała sytuacja we wrześniu? Po 10 września, jak „Radosław” przyszedł, Niemcy zaczęli atakować Czerniaków od sejmu, od Czerniakowskiej, od Solca, z każdej strony.
Jak przyszedł „Radosław”, to co się rzuciło w oczy? Padła Starówka. Jak padła Starówka, to od „Radosława” przyszło masę żołnierzy i byli po zęby uzbrojeni. Wtedy broni miałem [bardzo dużo]. Miałem P38, MPi. Mieli masę broni. Przyszli bardzo dobrze uzbrojeni.
Dali mnie, normalnie, bo były ciężkie walki i jak nie żył, to przekazywali. Niemcy z kolei wzięli się na sposób. Na placu Trzech Krzyży, na górach, ustawili „krowy” burzące, trzy zapalające, bez przerwy walili. Róg Wilanowskiej i Czerniakowskiej puścili „goliata”. Jeden – [powstańcy] przecięli [kabel], granatem rozerwało, bo one były na prąd, były kierowane. Drugi uderzył. To olbrzymie budynki były. Olbrzymi dom na samym rogu i w niego „goliat” uderzył. Teraz pomnik jest, bo nasz znajomy, „Olbrzym”, zginął i masę domów się zawaliło. Teraz jest Park Kultury, aleja Iringha. Iringh to Słowaków miał.
Miał oddział, dużo ich nie było.
Było tak albo i lepiej trochę, flagę mieli, wszystko. Iringh dużo zdjęć robił, nad Słowakami miał dowództwo. Na Wilanowskiej dom chcieli budować, podobno koło dwustu ciał znaleźli, bo tam Niemcy ostrzeliwali. To były ostrzeliwania jak ze Starówki przyszli i nasi z 1 Armii przepłynęli przez Wisłę, berlingowcy
- Widział pan berlingowców?
Widziałem berlingowców i to niejednego. Taka była sprawa – nie wiem, czy on jeszcze pracuje w „Żołnierzu Polskim”, w redakcji, Babicz się nazywał. Jest dziennikarzem. Jego brat, pseudonim „Baba”, róg Wilanowskiej i Solca spalił się. To było w czasie, jak berlingowcy przyszli, a nad Wisłą „Bajka” leżała, statek zatopiony. [Kilku] berlingowców odpłynęło, ale masa ich zginęła. Jeszcze po wyzwoleniu to można było znaleźć broń. Między innymi jak się zjawiłem tam… To też jest jeszcze duża historia zaczym byłem, bo myśleli, że zginąłem w Powstaniu. Ciała żeśmy tam przewracali i tetenki wyjmowaliśmy, to masa tego była.
- W której części Czerniakowa pan był, kiedy zaczęło się oblężenie Niemców na Czerniaków? Proszę powiedzieć, gdzie pan walczył, czy puszczali pana na barykadę, czy miał okazję postrzelać do Niemców? Jak wyglądały te najcięższe walki we wrześniu na Czerniakowie?
Jak berlingowcy już weszli, to było we wrześniu, koniec sierpnia, oni przepłynęli, ale straszny obstrzał był z karabinów maszynowych z mostu Poniatowskiego. Była zapora, że jak deszcz padał i ktoś przepłynął, to był duży sukces, bo amfibie, wszystko szło na dół. Berlingowcy karabiny maszynowe mieli z sobą, ale przeważnie dla nich skończyło się to śmiercią. Plac Trzech Krzyży był już zajęty, bo 23 września Czerniaków padł. Niemcy tak okrążyli – Ludna, mosty, po prostu zamknęli w pierścień i nie było wyjścia. Domy na Solcu, wszystkie budynki, ludność cywilna w piwnicach siedziała, nikogo nie było widać. Ale później ktoś wyszedł z domu, w którym mieszkałem, patrzy, a tu wszędzie Niemcy, było obstawione. Leżeli na gruzach i mówili: „Szybko niech ludzie wychodzą”, bo będą rzucać granaty. A nasze zgrupowanie, tak jak ja i inni, i komendant Fojczyk, i żołnierze, to po gruzach żeśmy się chowali. W międzyczasie ksiądz Stanek był wszędzie, gdzie najgorszy bój. Chodził tak, jakby kule nie trzymały się go w ogóle. Później, po 20 września, przyszedł Fojczyk z jeszcze jednym. Czerniakowska 150 była już cała zbombardowana. Nie było żadnego wyjścia, bo tak było obstawione, że kto się pokazał, to strzelali od razu. Broń Boże, żeby opaskę miał na ręku. Kto opaski nie zdjął, a wyszedł, to już leżał, nie było dyskusji.
- Gdzie pan był w tym czasie?
Byłem w jednym domu. My żeśmy wyszli. Byłem niedaleko naszego domu, więc patrzę, wychodzą – to było blisko, mały odcinek do Mącznej, mała ulica – i wskoczyłem tam, gdzie normalnie mieszkałem. To było parę kroków, była mama i siostra. Jak wskoczyłem, opaskę zdjąłem, wyrzuciłem od razu. Kto z opaską wyszedł, to go nie było. Niemcy od razu otoczyli i razem z mamą i siostrą do portu nas przeprowadzili, [potem] przez cały port, Czerniakowską. Z tym że podołączali ludzi, masę było powstańców, którzy się zmieszali z ludnością. Jak przykładowo była grupa, którą Niemcy otoczyli, a mieli jakąś okazję, żeby dołączyć do ludności cywilnej, to można powiedzieć, że się uratował. Była inna rozmowa, bo to byli żołnierze, a to była ludność cywilna. A ja, jako dzieciak, nie miałem żadnych podejrzeń. Z tym że Niemcy byli tacy mądrzy, że jak któryś się nie podobał z cywili, to kazali mu się rozbierać. Jak nosił karabin, przykładowo miesiąc, to podobnież na ramieniu znać było, patrzyli w ten sposób. Normalnie doprowadzili do Szwoleżerów, do szkoły i pod samą górę na Szucha. Tam gdzie jest teraz aleja Wojska Polskiego, po lewej stronie przed placem Unii Lubelskiej jest dom, do tego domu nas wprowadzili, to znaczy masę ludzi, ze dwieście–trzysta osób. Niemców pełno, prowadzili nas. Pamiętam, jak nas prowadzili Agrykolą pod górę. Teraz jest inaczej. Na rogu, jak trasa, na rogu jest kawiarnia, to tam kiedyś było spadzisto, jeździliśmy szybko na sankach. Pamiętam, na samej górze pod Alejami Ujazdowskimi na spadochronie wisiał spalony pilot, ale liny go trzymały i samolot leżał na dole. Nie wiem, czy to był samolot niemiecki, czy sowiecki. W każdym bądź razie taki widok był, on wisiał. Niemcy, jak nas prowadzili – po lewej stronie domu, przez bramę, olbrzymi plac był – powiedzieli: „Złoto ktoś ma?”. Kubły stały trzy, to pełne były, tak jakby kartofli nasypali. Mówi: „Kto zatrzyma, zobaczą, to z miejsca rozstrzelają!”. Później jakiś Niemiec przyszedł i wszystkich [zebrał], żeby wstali i do przodu. Wyszliśmy tak jak kino „Moskwa” było. Masę ludzi szło, bo z Mokotowa masa ludzi była. Prowadzili nas naprzeciwko Rakowiecką, jakoś skręciliśmy w Filtrową i na Woli jest kościół Świętego Wojciecha po prawej stronie, przed Bema. Zrobili postój w kościele, tu gdzie rozstrzeliwali. Słychać było strzały, nie wiem jak, coś się nie podobało. Na drugi dzień z kościoła wszystkich [popędzili] na Dworzec Zachodni i kazali wsiadać w pociąg. Żeśmy wsiedli. Pociąg dojechał do Pruszkowa, w Pruszkowie wszystkim kazali wysiadać. Był szlaban, mówili, że to obóz – Dulag 121. Ekipa, sześciu Niemców stało i ludzie przed nimi przechodzili, a oni sortowali – tych na lewo, tych na prawo, tych prosto. Pamiętam, że był jeden znajomy. A już po bokach druty były, pomieszczenia widoczne pozagradzane były. Jeden ze znajomych, patrzę, za drutami jest. Niemiec tak stał dziwnie, że nie widział, jak podleciałem i jeden drut nagiąłem, drugi i on spod drutów [wyczołgał się i] złączył z cywilami. Na drugi dzień znów nas w pociąg wsadzili. To mieliśmy szczęście, bo z tego wynika, że po Powstaniu ludność cywilną to i do obozu wysyłali, i do Niemiec, i wypuszczali w ogóle na wolność. Pamiętam – stacja Płomnice, pociąg przyjechał, otworzyli wagony i:
Weg. Jak
Weg, to na wolności wszyscy są. Na stacji były furmanki.
Powiat Radomsko, stacja Kłomnice, jak się jedzie na Częstochowę. Masę było fur, koni. Z tego wynika, że Niemcy dali rozkaz gospodarzom, żeby mieszkańców Warszawy zabierać do siebie na wieś. I nas wieźli, to tak: powiat Radomsko, stacja Kłomice, wieś Dąbek, gmina Garnek. W Garnku Niemiec stał z karabinem, z automatem, a koło niego partyzanci chodzili. On się bał, oni handlowali, amunicję im sprzedawał, wszystko. Naokoło lasy, do Częstochowy to było dwadzieścia kilometrów niecałe. Partyzantki było masę. Na tym terenie mieszkańcy dwa razy widzieli Niemców. Z mamą żeśmy wsiedliśmy na furę i żeśmy pojechali do gospodarza – wieś Dąbek, gmina Garnek, stacja Kłomnica. I jadę już tam pięćdziesiąt lat. Koledze mówiłem, a on: „Chyba nie pojedziesz do Garnka?”. A dlaczego mnie to gnębi? Na ulicy Ludnej była pani Wiśniewska, jak nas zawieźli, to był krótki czas, a mróz był wtedy niespotykany. Jak 1945 rok nadszedł, to już front szedł blisko, więc tam naokoło były lasy, partyzantki była masa. Jak już się zagospodarowałem u gospodarza, to oni brali gospodarzy do wyrębu lasu. Na swoje nieszczęście, bo później, jak uciekali, to zaczem dobiegł do lasu, już leżał. Tak było. Ale za to, że chodzili wyrąbywać las, to dawali kwitki:
Hakenkreuz i w gminie zawsze starsi podchodzili, dostawał
Brot, – chleba i kieliszek wódki. Partyzanci byli, a oni ich nie ruszali. Od czasu do czasu wpadli, zabrali karabin maszynowy, to za jakiś czas inni przyszli. Była też [z nami] sanitariuszka z ulicy Ludnej. Jak mrozy nastały, to pełno Niemców było w lasach. Oni się cofali, nie pamiętam dobrze którego to było, bo mówili, że w Częstochowie czy w Radomsku, jak z kina ludzie wychodzili, to pod kinem czołgi ruskie już stały. Na drugi dzień na swoje oczy widziałem – fura miała dwa metry, nie dłuższa. Koniki jak osiołki, szynele mieli po same kostki, karabiny na sznurkach. To była pierwsza fala [wojska]. Czubki mieli, czapki. Przyszedł do gospodarza i handlowali kożuszkami. A drugi przychodził i mówi:
Ty nie wojował, nie strielał i kożuszka chcesz kupić? Przyszedł, granaty postawił na stole, siekańce z łyżką, mnie oczy tylko zabłysły, od razu parę gwizdnąłem. Mówi tak: „Jak przyjdą Niemcy pukać, to otwórz okno i zrzucaj, tylko kółko zdejmij i rzucaj za okno”. Na szczęście nikt nie przyszedł. Na drugi dzień złapali Niemca, esesmana, który miał masę zdjęć, jak rozstrzeliwał i wieszał. Przyszli partyzanci. Żeby to nie był esesman, to by go nie zabili, ale widać było [na zdjęciach,] jak się śmiał, zadowolony pętle zakładał. Ta sanitariuszka, jej ojca na gestapo zabili – „Sarna” jeden miał pseudonim, drugi „Hyra” – mówi: „Zlikwidować!”. Widać było, że to esesman, zastrzelili go. Automat miał, ale jakiś połamany był i [do dziś] tam leży. Śmiałem się i mówię do Wojtka: „Pojadę tam i wiem, w którym to miejscu, ale to mało prawdopodobne, żeby teraz coś znaleźli”. Tam się zmieniło, krzaczki były, a teraz jest las. Pięćdziesiąt lat minęło.
- Kiedy pan wrócił do Warszawy?
Do Warszawy wróciliśmy w lutym, koniec marca. Oczywiście tam, gdzie mieszkaliśmy, Solec 11, dom był już zburzony, zrównany z ziemią. Szkoła Wójcika zrównana, tu gdzie hotel „Solec” był, to była kiedyś szkoła Wójcika, a w Powstanie szpital powstańczy.
Zamieszkaliśmy na Czerniakowskiej 178. […]
- Jak wyglądał wtedy Czerniaków?
Od Książęcej do Podchorążych, prawie do placu Bernardyńskiego, zabudowy takiej nie było. Zabudowa na Czerniakowskiej, od Książęcej, to były duże bloki pięcio-, sześciopiętrowe, olbrzymie budynki, ale w Powstanie wszystko było zrównane z ziemią. Jak żeśmy chodzili do domu, to co stało, to stało, więc zajęliśmy Czerniakowska 178. Te bloki stały. To były bloki czteropiętrowe. Ale przed nami, do Książęcej i za nami, do Łazienkowskiej to dom na domu był [zburzony]. Po gruzach normalnie się chodziło. […] Tak Czerniakowska wyglądała, żadnych domów, gdzieniegdzie wystawały ręce, nogi.
- Dużo było zwłok po wojnie?
Dużo było zwłok. Obecnie jeszcze znaleźli na ulicy Wilanowskiej około dwustu ciał (Skrzypczak mówił). Chcieli tablicę zrobić. To nieprzyjemna sprawa. Ciał było bardzo dużo, był wykopany po wojnie ksiądz Stanek.
- Niech pan opowie o księdzu Stanku.
To było we wrześniu i ksiądz Stanek był zawsze na pierwszej linii, wszędzie chodził. Ksiądz Stanek chciał wszystkich uratować, natomiast Niemcy jak złapali z opaską czy bez opaski, to [rozstrzeliwali]. Tam była armia Dirlewangera. To byli Ukraińcy, Mongoły, oni normalnie rozstrzeliwali ludzi. Ksiądz Stanek poszedł do nich i powiedział: „Powstańcy już się poddadzą”. Bo jeszcze nie było poddania, ale już akcji żadnej nie mogło być. Była sprawa Zabłockiego. Ksiądz Stanek był ciężko ranny, bo serię dostał. Co mógł zrobić? Ściągnął go z ulicy, postawił przed murem. Niemiec chodził i kradł, zobaczył, że Zabłocki ma obrączkę na palcu i zaczął mu zdejmować, a on otworzył oczy, zdjął i dał mu tą obrączkę. Niemiec raptem owinął mu ręce różańcem i poszedł. Później się okazało, co to jest. Jak ksiądz Stanek poszedł do Niemców, żeby nie zabijali, nie mordowali, żeby wzięli do niewoli – bo był taki okres, że wszystkich rozwalali normalnie, naszą grupę wzięli – to go nie usłuchali. Jak przyszli, to powiedzieli, że gorszego zbója jak on na tym terenie nie ma, to wszystko jest przez niego. Miał zdjęte buty i przyszedł Niemiec, puszkę przynieśli. Róg Wilanowskiej i Solca szyna wystawała i normalnie na szynie kazali stanąć. Z tym że były trzy sanitariuszki i był powstaniec. Nie wiadomo, z jakiej przyczyny do jednego strzelił, zastrzelił na miejscu. On padł, później sanitariuszki podobnież były powieszone i wykopał kuśkę księdzu Stankowi spod nóg i go powiesił. Jak po wyzwoleniu była ekshumacja przez Czerwony Krzyż, to księdza Stanka pomiędzy ludźmi odgrzebali. Przed powieszeniem błogosławił ludzi, pokazywał krzyż. Była jeszcze jedna sprawa, że przed jego aresztowaniem, jak były jeszcze walki, ale jeszcze nie było Niemców, jeszcze swobodnie chodziliśmy, to ksiądz Stanek miał szansę uratowania się, bo mu powiedzieli, żeby przyszedł nad Wisłę, bo pontony były, można było na Saską Kępę przejechać. Miał szansę, bo był nad wodą, ale powiedział, że żołnierzy nie opuści, dopóki są, to z nimi zostanie razem. Nie chciał się zgodzić i zginął. Powiesili go. Był naszym kapelan.
- Jak wyglądało życie codzienne na Czerniakowie we wrześniu, jak było z jedzeniem? Czy dostawaliście od Rosjan zrzuty?
To było wszystko po półtora miesiąca. Ruskie tak jakby czekali, niech się walą, niech się tłuką, a my zobaczymy, kto zwycięży. Ale nie mogli nasi zwyciężyć, jak puścili samoloty i normalnie „jechali” dom za domem. Na dwa tygodnie przed końcem Powstania, o dziwo, jak samoloty niemieckie, Junkersy, latały prawie nad dachami, jak zestrzelili dwa – możliwe, że ten [lotnik w Alejach], co mówiłem, gdzieś spadł – to ruskiej parkotki nie było ani samolotów. Jak pojechali, bomby zrzucili, przyjechała parkotka i zrzucili wory. Wory jak to worek, u góry ściągany na linkę i było tak: parę pepesz było, a z jedzenia, w długich workach, to była kasza jaglana. Kasza jaglana i jeszcze inna kasza, jakieś suchary parę razy zrzucili. Co to za pomoc była? Jeszcze śmiechu było warte, że byli pewni, że nikt ich nie strąci. Parkotka przyjechała, kukuruźnik PO-2, Polikarpow.
To było w dzień zrzucone. Parkotka przyjechała, bo Rosjanie byli na Saskiej Kępie. Z naszego domu, póki dom nie był zbombardowany, to normalnie berlingowców widzieli. Bo był taki okres, że byli na Saskiej Kępie. Widać ich było z okna. A później przyszedł taki okres, że całkowicie wycofali się i nikogo nie było. Parę ładnych kilometrów wycofali się, chyba za Otwock, tu nikogo nie było. Jeśli chodzi o pomoc, to co to za pomoc była?
- Jak było z wyżywieniem? Co pan gotował?
Było i gotowanie. Ludzie mieli w piwnicach swoje jedzenie. Zawsze każdy [ze sobą coś miał] i miesiąc, dwa to jeszcze jakoś ludzie się trzymali. Ale u Świętej Trójcy na Solcu – jakieś trzy tygodnie przed końcem Powstania, a może i cztery, dokładnie nie pamiętam – była kuchnia, gotowali obiady i to obiady duże, bo tam z garnkiem chodziłem po kluski dla nas. Pamiętam, jak przyszedłem, w kluskach pełno pyłu. Akurat tak trafiłem, że jak zupę w garnku wziąłem, kluchy były i przyszedłem na stanicę do nas, na Fabryczną, to z placu Trzech Krzyży „krowy” puścili. Była tak zwana farbkowa – fabryka farbki – i szkoła była. Za szkołą paliły się cztery domy. [Puścili] trzy [bomby] burzące, trzy zapalające, to w kluskach pełno było gruzu. Ale mimo wszystko długi czas ludzie gotowali obiady. Kuchnia była w kościele Świętej Trójcy. A później się skończyło, bo samoloty przyleciały, kościół był cały zbombardowany. Teraz jest odbudowana tylko połowa kościoła, można powiedzieć. Krzyż z Chrystusem wisiał na tej ścianie, co obecnie.
- W co pan był ubrany? Mundur pan miał czy to było prywatne ubranie?
Prywatne. Miałem bluzę harcerską, czapkę miałem, opaskę z lilijką. Ubiór był normalny.
- Jak wyszliście, to było zimno?
Nie, nie było tak zimno. Sierpień nie był zimny, pogoda była, na początku deszczyk lekki, ale później, można powiedzieć, że pogoda to była. Zimno nie było.
- Niech pan powie, jak doszło do tego, że pana aresztowano po wojnie, jak pan obalał Polskę Ludową? Skąd pomysł? Co pan narobił?
Co narobiłem? Pomysł był taki, że jak wróciłem do domu, to zacząłem się rozglądać za kolegami. Jak zacząłem się rozglądać, to jednego spotkałem, drugiego, trzeciego. Ten wyjmuje gnata z kieszeni, ładny, bo ładny, tamten jeszcze ładniejszy, to dobrze. Przyszedł jeden, Piotrek, były oficer przedwojenny i mówi: „Założymy organizację. Zgadzacie się?”. – „Tak”. To już. Najpierw w ruch poszedł Mały Drukarz, o Katyniu kartki poszły. Później mówi: „Broni trzeba skombinować, rozbroić paru. Tutaj chodzi jeden taki”. Rozbroili go, broń zabrali.
- Nie można było znaleźć broni na Czerniakowie?
Znaleźliśmy też. Nad Wisłę jak się chodziło, to jeszcze dopóki Czerwony Krzyż nie chodził, to berlingowcy leżeli i przeważnie mieli „tetetki” (pochwy były zielone, parciane) albo rosyjskie Makarowy i na okładkach gwiazda czerwona była. Na LM-ce były różne hece, pełno broni było, tak że żeśmy chodzili i były rozpisywane ulotki o Katyniu. Założyliśmy harcerstwo, a broń, którą zbieraliśmy, to przekazywaliśmy starszemu, Piotrowskiemu. Piotrowski to był wojskowy przedwojenny. Była organizacja WiN. Specjalnie nie wiedziałem, ale później to się wydało, bo mnie zaprosili na jedną uroczystość, legitymację WiN-u mi dali, stopień mi dali. Mówię: „Za co?”. – „A my wiemy za co. Był pan tam?”. – „Byłem”. – „A to dobrze”. Nasze zadanie, to co zbierali, to przekazali organizacji. Bo po wyzwoleniu masę organizacji było, a my jako harcerze żeśmy występowali i który chciał – ja czy kolega Stasiek Bajor – szukał i broń żeśmy mieli. Broni nie owało ostatecznie. Jeszcze wiedziałem, gdzie jest i się pozabierało. Żeśmy wykłady zaczęli robić o dobrych [rządach] komunistycznych, ulotki żeśmy zaczęli pisać, „wywrotową robotę” oni napisali. Do naszych szeregów dostał się jeden ubek.
- Podstawili wam jakiegoś konfidenta?
Tak. Przyleciał jeden znajomy, żeśmy zebrania robili w parku Ujazdowskim i to była duża organizacja OPAK, Odziały Pomocnicze Armii Krajowej. Figiel był taki, że przyszedł jeden, mówi, że ma nową czeską zbrojówkę. „No jak masz, to dobrze”. Było jakoś tak, że na ulicy Wilczej zatrzymała go milicja. Jak go zatrzymała milicja, to wzięli go na komisariat. Jak go wzięli na komisariat, to od Bajora i inni zadzwonili gdzieś i przyszedł oficer, pokazał [legitymację] z Urzędu Bezpieczeństwa: „Zabieram go”. A to lipa była. To nie był żaden [urzędnik,] tylko [chłopak] od nas i go wziął. Jak go wziął, to później przyjechali po niego, a jego nie było i to później się wydało. Żeśmy mieli znak umówiony, w Łazienkach pod ławką był przyklejony lepiec i jak coś było, żeby się porozumieć, to przyszedł, usiadł, wziął i poszedł. Ale była wtyczka z UB i przychodzi do nas, mówi, że krzyżówkę rozwiązywał i wygrał w „Sztandarze Młodych” aparat fotograficzny. Pamiętam jak dziś – aparat z jego zdjęciem. To był aparat niemiecki „Super Dolina”, małoobrazkowy, trzydzieści zdjęć, harmonijka się otwierała. Piękny aparat. Żeśmy poszli robić zdjęcia do Łazienek i tam babka nago była – figurka. Wygłupialiśmy się, a on wszystkim nam zdjęcia porobił. Mówi: „Miałem szczęście”. Wszystkim zrobił zdjęcia i przekazał to urzędowi. Jak braliśmy ślub, to też było, że ten znajomy to miał do czynienia z UB. Zrobił mi zdjęcia, później nam [nie oddał], powiedział: „Koledze dałem i klisze zgubił”. Mieli mnie na oku. Jak wtyczka była, to on wszystko wiedział, co i jak, a wydało się dopiero na sprawie.
W 1947 roku.
Ładnie się odbyło. Dom to wyglądał jakby brygada cała była. Dzwoni w nocy, była druga godzina, ojciec przyszedł, mama była. To na Czerniakowskiej 178 było. Dzwonek – „Kto to?”. – „Litbracki, dozorca”. No jak dozorca, to otworzył drzwi, a tam ze sześciu wpadło od razu. „Gdzie jest Jerzy?”. Od razu, patrzę, już mnie [trzymają], „Nie ruszać się”. Miałem broń i ją znaleźli. Chcieli kocioł zrobić, ale później jakiś przyjechał i mnie aresztowali. Dom, klatka cała obstawiona była. Stefana aresztowali, bo nas trzech mieszkało, w każdym domu jeden. O jednej godzinie jednego dnia [nas aresztowali] i na Cyryla wywieźli. Tam była pierwsza katorga, straszne rzeczy się działy.
- Jak wyglądały przesłuchania?
Przesłuchanie to od razu walenie było. Jak nie, to od razu albo w kark, albo w głowę. Mówi: „Z kim ty żeś chciał walczyć?”. A ja z nim walczyłem. Mówi: „Wszystko mów, podpisuj. Iluś zabił? My wszystko wiemy. Gdzie ta broń?”. U każdego broń znaleźli, u Stefana MPi było, szmajser. Ja miałem jeszcze, ale wszystkiego nie znaleźli. Jeszcze wyszedłem, to patrzyłem, [czy znaleźli]. To były hece. Śledztwo było ciężkie, trzymali mnie trzy miesiące, a później przewieźli do pałacu Mostowskich. W pałacu Mostowskich drugie trzy miesiące.
Tak. Tam było mniej, bo już właściwie, pamiętam, ci strażnicy byli, jeden półwariat, chodził mały i: „
Dwok, dwok, wychodzić”.
- Polacy pana przesłuchiwali czy Sowieci?
Na dole był Polak, a na górze byli z NKWD, dwóch było w mundurach, a tak to Polacy byli, tylko akcent mieli niepolski. Powiedziałbym na Cyryla raczej byli Rosjanie, bo zaczęli się śmiać z tego małego, że „
Dwok wychodzić”, a on na drugi dzień przychodzi, mówi: „Takie byki i nie umieją mówić. Nie mówi się
dwok, a dwóch!”. Przewieźli [nas] do Pałacu Mostowskich, jedno podwórze, drugie, trzecie. Od nas nie widać, a tam byłem trzy miesiące. Później wysłali Ratuszowa 21 – więzienie karne, śledcze. Tego więzienia teraz nie ma, pomnik stoi na Ratuszowej, za Namysłowską. Chcieli, żeby się do takich rzeczy przyznawać – do ulotek, do uczenia, to wszystko do przysięgi, organizacja. Broń znaleźli, to napisali, siłą i przemocą.
- Jaki był wyrok, jak wyglądał proces?
Proces to mieli z góry napisany. Mam zdjęcie sędziego. Mieliśmy teraz wystawę „Zbrodnie w imieniu prawa”. To my żeśmy zrobili wystawę, jest książka. Mój sędzia tam jest, Furtak się nazywał, nawet jest napisane: „Młodzieżowe sprawy prowadził”. […]
Dychę chciał na początek, ale później było osiem lat. Później znów była dycha i na wabia mnie wypuścili. Siedziałem dwa lata, wypuścili mnie na wabia. Im o jedną rzecz chodziło. Szukali, a ja schowałem się wtedy, wsiąkłem. Jak wsiąknąłem, to mnie drugi raz trafili, ale już gdzie indziej i wtedy dostałem znów, profilaktycznie, trzy i pół, pięć więcej.
- W jakim więzieniu pan siedział?
W Rawiczu byłem dwa i pół roku, tutaj byłem rok, to trzy i pół.
- W więzieniu sami polityczni siedzieli, czy również kryminalni i polityczni? Z kim pan siedział?
W Rawiczu w tym czasie siedziałem, jak była sprawa WRN-u i tam były nazwiska Szturm de Sztrem, Dzięgielewski. W tym czasie jak byłem w Rawiczu, Pużak umarł, ten z rządu, a ja wyszedłem [w ramach] amnestii.
- Ile w sumie pan przesiedział?
Prawie cztery lata.
- Jak pańskie życie potoczyło się dalej?
Od tego się zaczyna, że mnie na noszach wynieśli z więzienia. Prawie płuc nie miałem. W międzyczasie wozili mnie, władowali mnie do lochu i siedziałem. Mówią, że prawie pół roku tam byłem. Nie wiem, o co im chodziło. Zawieźli mnie do Jaworzna. Chyba w lochu w Jaworznie mnie trzymali, podobno w spisie było. A Jaworzno przez Katowice przechodziło i pierwszy list, co przyszedł, to musieli w Katowicach mieć coś zapisane. Bo jest pierwszy list z Katowic. Katowice do Warszawy to przysłały i Warszawa przysłała, widocznie mają kogoś. Później straciłem rachubę. […]
- Jak potem było z pracą? Czy to miało wpływ?
Miało wpływ. Chodziłem do szkoły, technikum nie dali mnie ukończyć. Wyrzucili mnie, bo powiedzieli, że takie zbóje to nie muszą szkoły kończyć, bo i tak będą żyli. Mimo wszystko skończyłem szkołę, [zdobyłem zawód] elektryka. Trzeba gdzieś [rozejrzeć się] za robotą, prywatnie robiłem, meldowałem się przez prawie trzy miesiące, raz w tygodniu, na policji. Tak że czepiali się. Jakieś było ich święto, to potrafili przyjść i jeden dzień siedziałem. Spotkałem się kiedyś z kolegą, to już wszystko było [obserwowane]. Cały czas mieli mnie na oku, ale w końcu żona zaczęła pracować w szpitalu na Szaserów, tam był major i żona mówi, że ma męża elektryka, może by go tak [zatrudnić]. A on mówi: „Dawaj go pani!”. Zacząłem pracować w szpitalu. Poszedłem na stołówkę, szedł facet i mówi: „Dzień dobry panie Jerzy”. Zatrzymałem się. „A to pan nie zna? To nasz pan pułkownik”. Z urzędu już mnie znał. Wszystko wiedzieli, a napisałem, że niekarany jestem, bo tak wyszło, że długi czas nie robiłem, chory byłem. Wypuścili mnie na noszach. Myśleli, że przejadę się, a ja oszukałem. Ich nie ma, a ja żyję i dobrze się czuję, w miarę możliwości. Prawie pulsu nie miałem. Jak byłem u doktora, to lekarz spojrzał się podejrzanie na mnie: „Jak pan się nazywa?”. Wiedziałem, o co mu chodzi. Podobnież różne sztuki ludzie robili, kombinowali i przychodził kto inny za kogoś. Pytali mnie: „A pan kiedyś na płuca chorował? A to zwapnienia”. A ja miałem dziury normalnie. Cud był. Nic nie mam na płucu. Później pułkownik Jakima mówi: „Wszystko o panu wiem. Do pana nic nie mam, tylko niech pan z nikim nie rozmawia, bo pan powie, a ja na drugi dzień będę miał tu napisane na biurku”. Tak było.
- Na koniec naszej rozmowy chciałbym, żeby pan ocenił Powstanie Warszawskie jako jego uczestnik?
Myślę, że jakby nie było Powstania, to i tak by wybuchło. Ludzie mieli już po uszy wszystkiego i tak było, że liczyli, że front się zbliża, chodziło o rządy. Rosjanie wejdą, rząd będzie rosyjski. Normalnie Warszawa była przygotowana, liczyła, że może będzie większa pomoc z Zachodu. Nie można mówić, że Powstanie było niepotrzebne, bo tylu ludzi zginęło. Jak mogło nie zginąć, jak z góry samoloty [bombardowały]. Żeby samolotów nie użyli, to by powstańcy wygrali, Powstanie [by się udało], nie ma mowy. A to była gra polityczna. Byli przyjaciele na Saskiej Kępie, a cofnęli się. Zaczęliście to i wygrajcie, skończcie. Wtedy weszli, jak Warszawa już upadła, 17 stycznia. Już nikt nie strzelał, bo nie było nikogo tutaj.
- Co kierowało młodym chłopakiem, że poszedł do Powstania, że brał pan udział w konspiracji, był w „Szarych Szeregach”?
Harcerstwo dużo dało, od małego chodziliśmy, uczyliśmy się. Niby to były małe sprawy, ale z małych spraw później, jak w 1939 wybuchła [wojna], to już były pewne sprawy ukształtowane. Obracałem się również osobiście w środowisku, w którym było dużo patriotów, na Hołówki. Nie znałem naszego [dowódcy], Baczyńskiego, który zginął, ale widziałem go. Nic o nim nie wiedziałem, ale na Hołówki chodziłem. Targowisko było to przychodziłem. Te sprawy widzieliśmy, tak jak „Zośka”, „Rudy” przykładowo. Dużo rzeczy wiedziałem z czasów okupacji. U nas w domu była rodzina, żyją jeszcze do tej pory, Niemen. [...] Najlepszy numer, co tam zrobili: Niemcy przyjeżdżali do magistratu, mieli austriackie samochody i jak Niemcy poszli na Stalingrad, to zrobili samochody nie na benzynę, a na tak zwany holzgaz. Na ciężarówce była dwa metry bania do góry i taka bania latała. To Zenek i Stasiek mieli kołki porobione, jak tylko przyjechali Niemcy i kierowca wsiadał, jak ruszał, to [Zenek lub Stasiek] wskakiwał na przyczepę, młotek i kołkiem mu to zabił. Jak [kierowca] dojechał za Łazienkowską, to poszła bania do góry razem z samochodem. Ile oni samochodów narobili, to później już nikt nie jeździł.
- Jako dzieciaki nie czuliście normalnego strachu przed Niemcami?
Nie, nie. Nie wiem, to było tak, że naprawdę nikt o tym w ogóle nie pomyślał. To była przygoda dla nas, ale dużo rzeczy wiedzieliśmy, bo jednakże starsi przychodzili. Jeden przychodził od „Parasola”. U nas w rodzinie był Raciborski, z akcji na Kutscherę. Broń wydawał, mieszkał na Asfaltowej. Do dzisiaj jego syn przyjeżdża. W organizacji na ulicy Dobrej był. Teraz, tak jak pomyślę, dużo rzeczy nie wiedziałem. Nikt o tym nie mówił, ale teraz to pamiętam, że pewne rzeczy powychodziły.
Warszawa, 15 listopada 2007 roku
Rozmowę prowadził Robert Markiewicz