Jerzy Henryk Czerski „Szczupak”

Archiwum Historii Mówionej

Nazywam się Jerzy Henryk Czerski, urodziłem się w Zakopanem, 19 stycznia 1928 roku.

  • Gdzie pan był w czasie Powstania?


W czasie Powstania brałem udział [w walkach] na Żoliborzu, w plutonie… zgrupowanie 257.

  • Pluton 257, Zgrupowanie „Żmija”, tak?


Tak, Zgrupowanie „Żmija”.

  • Proszę powiedzieć, w jakiej rodzinie się pan wychowywał, czym się zajmowali rodzice, czy miał pan rodzeństwo, do jakiej szkoły pan uczęszczał?


Miałem dosyć liczne rodzeństwo, bo dwie starsze siostry, Marię i Irenę. Siostra moja, Maria, brała udział w Powstaniu na Starym Mieście. Mój brat był młodszy ode mnie o dwa lata. Mieszkaliśmy w Zamościu, następnie we Lwowie i kilka lat, od piątego do ósmego roku mojego życia, mieszkaliśmy we Francji, w Nicei. Dlaczego? Moja matka była chora na gruźlicę i w związku z tym innego leczenia nie było, tylko leczenie klimatyczne. I w związku z tym ja na przykład urodziłem się dlatego w Zakopanem, bo tam jakiś czas matka się leczyła. Później lekarze radzili, żeby wyjechała do Nicei, i dlatego myśmy wszyscy wyjechali. To znaczy nasza czwórka dzieci, ojciec tylko do czasu do czasu dojeżdżał. Matka mieszkała w innej willi, my w innej, tak że ja matki w zasadzie w ogóle nie pamiętam, bo miałem siedem lat, jak zmarła. A tak to rzadko się widywałem, ze względu na to, że była chora na gruźlicę.

  • Czym zajmował się ojciec?


Zaraz powiem. Ojciec mój był zamożnym człowiekiem. Miał fabryki mebli w Bondyrzu, koło Zamościa, we Lwowie, tartaki w Zamościu. Z ojcem miałem niezbyt częsty kontakt ze względu na to, że zajęty był tymi przedsiębiorstwami, zatrudniał bardzo wielu ludzi. Wychowani byliśmy przez różne panie. Po powrocie z Francji – miałem wówczas osiem lat – zamieszkaliśmy we Lwowie. Nie znałem języka polskiego, musiałem się dopiero uczyć, ale do szkoły zacząłem chodzić z bratem we Lwowie, do szkoły Marii Magdaleny. Do trzydziestego dziewiątego roku tam mieszkaliśmy. Do ojca bardzo często (tylko ze wspomnień wiem, bo przecież nie brałem udziału w rozmowach ojca) przyjeżdżali wojskowi. Sam ojciec był legionistą, miał różne odznaczenia legionistów, Piłsudskiego. Przychodzili bardzo często różni pułkownicy, między innymi był Żymierski. Ojciec miał krytyczny stosunek, jak się dowiedziałem, oczywiście po wojnie, do stanu Wojska Polskiego przed wojną. Uważał, że jesteśmy zbyt słabo uzbrojeni w sprzęt mechaniczny, przede wszystkim brak lotnictwa, odpowiednich czołgów i tak dalej – był krytycznie nastawiony. Sam opowiadał mi, że często w rozmowach z wojskowymi musiał się z nimi nie zgadzać, ponieważ twierdzili, że ewentualna wojna, która czeka Polskę, będzie prowadzona przez Polskę głównie siłami kawalerii i twierdzili, że te czołgi, samochody, którymi dysponują Niemcy, po drogach i polach Polski nie będą się mogli swobodnie poruszać.

  • Gdzie zastał państwa wybuch wojny, gdzie rodzina była we wrześniu trzydziestego dziewiątego roku?

 

W trzydziestym dziewiątym roku, w sierpniu, byliśmy wszyscy razem z ojcem w Suścu na wakacjach. Stamtąd pojechaliśmy już przy końcu sierpnia do Bondyrzu. To jest osada fabryczna oddalona jakieś dwadzieścia kilometrów od Zamościa. Tam zaskoczyła nas wojna w trzydziestym dziewiątym roku. Gdzieś w połowie września po raz pierwszy zobaczyłem ludzi, którzy przyjechali, to znaczy było ich pięciu czy sześciu, może siedmiu, na małych konikach, dziwnie bardzo ubranych, w długie szynele postrzępione, z karabinami na sznurkach i takimi woreczkami na plecach. Dowiedziałem się dopiero od ojca, bo nie sądziłem, że jest to wojsko, że jest to oddział radziecki. Co pamiętam? Pamiętam, między innymi, że pokazywali na obu rękach powieszone po kilkanaście zegarków i pytali się… Bo ja i wielu młodych ludzi w moim wieku, ze wsi czy synów pracowników fabryki, byli ciekawi tych ludzi. Oni chcieli po prostu kupować, jeszcze więcej mieć zegarków, na wymianę dawali tytoń z worków, które nosili. To było moje pierwsze spotkanie z tymi ludźmi. Nie sądziłem, że to jest w ogóle wojsko. Dopiero od ojca dowiedziałem się, że to są żołnierze radzieccy.

Niemców zobaczyłem po raz pierwszy przy końcu września, wyjeżdżali ze stacji kolejowej Zwierzyniec w kierunku na Zamość. To było jakieś zgrupowanie lotników austriackich, którzy częściowo zatrzymali się na kilka dni w domu ojca, na wsi. Zachowywali się wyjątkowo przyzwoicie. Do tego stopnia, że jak w nocy wracali do domu, to zdejmowali buty, żeby nie budzić ludzi. Ale pamiętam, jak ojciec mi mówił, że w rozmowie z nimi powiedzieli mu: „No, to zobaczycie, jak przyjedzie gestapo”. Wtedy nie wiedzieliśmy w ogóle, co to za formacje.
Szkoły oczywiście żadnej nie było. Jak wybuchła w ogóle wojna, to brat i ja bardzośmy się z tego powodu ucieszyli, bo liczyliśmy na to, że wakacje się po prostu przedłużą, że to przedłużenie może trwać siedem do dziesięciu dni, bo wojna przecież na pewno się w tym czasie skończy, Polacy będą już w Berlinie. Takie były brata i moje poglądy na wojnę. Niestety, to wszystko wyglądało zupełnie inaczej, no ale mieliśmy dużo czasu. Ja ze starszymi kolegami często chodziliśmy po bardzo dużych, pięknych lasach i tam szukaliśmy przede wszystkim jakichś pozostałości sprzętu wojskowego. Niektórzy znajdowali pociski artyleryjskie. Starsi koledzy potrafili wykręcać zapalniki, wysypywaliśmy proch, zapalaliśmy małe ogniska i każdy wrzucał garstkę tego prochu do ogniska. Było to bardzo ładne, bo ten proch palił się, prawda. Bardzo ciekawie to wyglądało, jak wybuchy tego prochu były, jak się palił w powietrzu. Któregoś razu znaleźliśmy dwa czy trzy karabiny i wtedy po raz pierwszy, po pomocy kolegów starszych ode mnie, pozwolili mi wystrzelić.

  • Pan miał wówczas jedenaście lat, prawda?


Wtedy miałem jedenaście lat. Mój brat miał dziewięć i nigdzie ze mną nie chodził.

  • Czy ojciec wiedział o tych wyprawach?


Nie, niech Bóg broni! Robiliśmy wszystko, żeby nie wiedział. Już w późnym październiku zaczęły kursować po wsiach różne bandy, które udawały polskie wojsko. To były zwykłe bandy, które napadały chłopów, nie chłopów, rabując. Przenieśliśmy się do Zamościa. Ojciec miał duży, piękny dom koło kolegiaty. Tam zamieszkaliśmy i brat i ja chodziliśmy do prywatnej szkoły pana Stolnika. Długo to nie trwało, bo jak tylko przyjechało gestapo, to wszystkich z tego domu wypędzili. W tym domu na parterze była kawiarnia i restauracja pana Freiberga, który miał w Warszawie dom na ulicy Mierosławskiego 4 i tam myśmy zamieszkali. Ojciec i Zamojski zostali aresztowali i wywiezieni do zamku lubelskiego. Już [więcej] o tych sprawach nie będę opowiadał, bo to nie ma związku z dalszymi [losami]. W Warszawie mieszkaliśmy do czterdziestego bodajże pierwszego roku. W czterdziestym pierwszym roku ojciec nie mógł się nami zajmować, musiał być cały czas w fabryce.

  • Czyli te fabryki ojca cały czas pracowały podczas okupacji?


Podczas okupacji ojciec tym wszystkim nie kierował. Kierował tymi zakładami ojca były pracownik [Klokocki], reichsdeutsch, bardzo przyzwoity człowiek, który nie jeździł nawet, bo się bał partyzantki, ojciec tylko jeździł. W czasie okupacji produkowana tam była broń dla partyzantów i tak dalej. To między innymi jest opisane w książkach „Wojska okupacyjne zamojskie”.

  • Czyli oficjalnie fabryka produkowała meble i różne inne rzeczy?


Produkowała jakieś tam szafy dla Niemców, takie tam, a poza tym produkowała różne [rzeczy] potrzebne partyzantom, w kuźniach i tak dalej.

  • Czyli ojciec musiał należeć do konspiracji, wiedział o tym, prawda, i zgadzał się?


Nie wiem, jak to wyglądało. Tego pani nie powiem, bo nie wiem. Wiem, że o tym był powiadomiony, wiem, że to krył, ale jak to tam było – nie wiem. Ten były pracownik ojca, który formalnie prowadził wszystko i zdawał sprawozdanie, i kontakt miał z Niemcami, nazywał się Klokocki. On pracował przed wojną u ojca i dzięki niemu – bo potem chcieli wywieźć wszystkich pracowników do Niemiec – dzięki niemu to się uchowało. Po przeprowadzce do Warszawy ojciec brata i mnie umieścił w szkole i byłym gimnazjum księży marianów na Bielanach. Z kolei moje starsze siostry zostały umieszczone na Krasińskiego, na Żoliborzu, u sióstr zmartwychwstanek.

  • Czyli ojciec zabezpieczył dzieciom byt w Warszawie i wrócił do Zamościa?


Oczywiście, nawet tam opłacał i tak dalej.

  • Wrócił do Zamościa pilnować strat fabryki?


Proszę pani, przepraszam, tak się… U księży marianów ta szkoła nazywała się drogowa, szkoła drogowa, tak się nazywała w czasie okupacji, ale lekcje były programu przedwojennego.

  • Ale to już było gimnazjum, prawda? Już pan poszedł wtedy do gimnazjum?


Gimnazjum, tak, to było gimnazjum. No więc czynne tam było, zapisałem się do Związku Harcerstwa Polskiego, z tym że mnie to absolutnie nie odpowiadało, bo ja sądziłem, że to będzie związane z jakimś wojskiem, jakieś przeszkolenia. To było, nie było, a w czasie wakacji, jak się wszyscy rozjeżdżali, to w ogóle nie działało. Od czasu do czasu ja, jeżeli się udało namówić jakiegoś kolegę, to wybieraliśmy się do Warszawy zobaczyć, co się dzieje. Bo przecież wiedzieliśmy, że jest okupacja. Często przejeżdżaliśmy tramwajem koło budowanego, a później już koło getta, prawda. Ciekawiło nas, co tam się dzieje, co się w ogóle dzieje w Warszawie. Tak to mniej więcej trwało do czterdziestego czwartego roku.
W czerwcu czterdziestego czwartego z powrotem zamieszkaliśmy w mieszkaniu na Mierosławskiego 4. Moje siostry i ja z bratem. Tam poznałem starszego o kilka lat kolegę, mieszkającego na tej samej ulicy. On uczył się szewstwa u swojego ojca, który miał na tej ulicy warsztat. Często wybieraliśmy się do miasta. Kiedyś, to już było w lipcu, byliśmy na Królewskiej, przy Zachęcie, i tam wiedzieliśmy, jak Niemcy wywożą paki różnych przedmiotów, pakowali to. Któregoś dnia z kolei byliśmy razem przy moście drogowo-kolejowym, w trakcie kiedy rozbita armia niemiecka wycofywała się. I wtedy widzieliśmy, jak jechał – nie wiadomo, dlaczego tam się znalazł – dużym wozem konnym, takim jak kiedyś wożono węgiel, wprost jechał na te kolumny. Zobaczyła to żandarmeria niemiecka i zaczęli do niego strzelać. Jego nie trafili, natomiast zabili przejeżdżającego przez most wozem Niemca. Ten wóz się zatrzymał, Niemca wyciągnęli, a ten wóz z furmanem gdzieś zabrali. Umówiliśmy się, że za kilka dni znów się spotkamy.
To akurat było 1 sierpnia. Przychodzę do niego do mieszkania, do warsztatu i mówię: „No to, Jurek – on też miał na imię Jurek – idziemy do miasta”. Jego ojciec, który w czasie wojny, w trzydziestym dziewiątym roku był w wojsku, miał stopień plutonowego, mówi: „Nie, teraz to już nigdzie nie pójdziecie, ja was gdzie indziej zaprowadzę”. Zaprowadził nas na róg Mickiewicza i Mierosławskiego. Na rogu Mickiewicza 27 stał taki pojemnik blaszany na śmiecie. Kazał nam otworzyć, otworzyliśmy. W środku był jakiś duży pakunek, wyjęliśmy go, zanieśliśmy do warsztatu. W warsztacie rozwinęliśmy ten koc, rozsznurowaliśmy. Okazuje się, pierwszy raz zresztą wtedy widziałem, polski rkm, polski rkm z dwoma pełnymi magazynkami naboi. Dużo czasu nam zabrało czyszczenie tego rkm-u, bo był dobrze zabezpieczony, prawdopodobnie towotem. W czasie czyszczenia, w godzinach popołudniowych, usłyszeliśmy strzały dochodzące z kierunku placu Wilsona. Następnego dnia dowiedzieliśmy się, że tam właśnie Powstańcy wynoszący broń ulicą Suzina natknęli się na jadących Niemców i zaczęła się strzelanina. Stąd słyszeliśmy te strzały.

  • Czyli wtedy, 1 sierpnia, jeszcze nic pan nie wiedział o tym, że wybuchło Powstanie?


Już wiedzieliśmy. Już wiedzieliśmy, że Powstanie wybuchło. Tego dnia po oczyszczeniu rkm-u wyszliśmy na ulicę. Pusto było zupełnie. Nie spotykaliśmy ani Niemców, ani żadnych oddziałów. Od czasu do czasu przemykał jakiś człowiek, puste ulice. Z wiaduktu Dworca Gdańskiego zjeżdżał wóz na gąsienicach. Myśmy wtedy byli na placu Inwalidów, a na placu Inwalidów był betonowy zbiornik na wodę, pusty, ale betonowy zbiornik. Weszliśmy do tego zbiornika i jak Mickiewicza przejeżdżał ten wóz, plutonowy Majda zaczął strzelać. Niemcy ogniem nie odpowiadali, widzieliśmy tylko te iskry, które odbijane były z tego pancernego wozu. Drugiego dnia, od samego rana chodziliśmy po Żoliborzu różnymi ulicami – Śmiałą, Czarneckiego, placu Wilsona, Inwalidów i tak dalej. Nikogo nie widzieliśmy.

  • Czyli nie było ani Powstańców, ani ludności cywilnej?


Żadnych oddziałów nie było, ponieważ z 1 na 2 sierpnia „Żywiciel” wyprowadził wszystkie oddziały do Kampinosu. Myśmy we trójkę byli właściwie jedynym oddziałem. Właśnie 2 sierpnia, na rogu, chodząc po ulicach i będąc na rogu Mickiewicza i… Madalińskiego…

  • Mierosławskiego.


Mierosławskiego, tak, Mierosławskiego, jechało dwóch żołnierzy na motocyklu, w odległości trzech, czterech metrów od nas. Majda, mając ten rkm, chciał przestrzelić opony, rkm się zaciął. Oni nas wymijali. Z tyłu siedzący na siodełku Niemiec, bo było ich dwóch, zeskoczył z tego siodełka. Na rogu, przy parku Żeromskiego stała budka z papierosami, wskoczył na tę budkę, przeskoczył przez parkan do parku Żeromskiego i uciekł. Byliśmy tym trochę zaszokowani, że nie udało się nam. Gdybyśmy mieli butelki, jak zjeżdżał samochód na gąsienicach, to na pewno byśmy go mieli, ale nie mieliśmy.
Stamtąd poszliśmy na Felińskiego, do budynku, w którym była centrala telefoniczna, na ulicy Felińskiego. Weszliśmy do tego budynku, budynek był całkowicie pusty, nikogo tam nie było. Poszliśmy na taras, po chwili przyszły dwie kobiety i bodajże dwóch mężczyzn. Nieśli ze sobą sztandar, który przyczepiony został do ściany tego budynku. Chwilę tam staliśmy, ale od strony Dworca Gdańskiego zaczęto do nas strzelać, tośmy z tego budynku wyszli i poszliśmy do tak zwanej Poniatówki. To jest gimnazjum Poniatowskiego na ulicy Lisa-Kuli. Kilka osób tam było, mężczyzn, bez broni, tylko myśmy mieli ten jeden rkm. Szukaliśmy, czy nie zostały po Niemcach jakieś materiały wojskowe, nawet na strychu byliśmy, nic nie znaleźliśmy. Tak minął drugi dzień Powstania na Żoliborzu. 3 lub 4 [sierpnia], już z Kampinosu wróciły wojska powstańcze.

  • Wojska „Żywiciela” wróciły?


Tak. No więc jak „Żywiciel” wrócił, zaczęły się organizować nowe oddziały. Rotmistrz „Gryf” gromadził ludzi, między innymi myśmy się do tego zapisali, to znaczy plutonowy Majda, jego syn i ja. Tam złożyliśmy przysięgę. Majda, plutonowy, miał pseudonim Sikora, jego syn, Jurek, miał pseudonim Jurek, a ja „Szczupak”. Kwaterę mieliśmy w bloku WSM-u, na Mickiewicza 27. Stamtąd od czasu do czasu prowadziliśmy rozpoznanie w kierunku Marymontu i koło Wisły.

  • Czyli w wieku szesnastu lat został pan żołnierzem, złożył pan przysięgę wojskową. Jakie to wrażenie na panu zrobiło, jak pan to wspomina? […] Jak pan wspomina to złożenie przysięgi?


Nie wiem.

  • Jak pan przeżywał moment składania przysięgi?


Proszę pani, to był bardzo wzruszający moment, bardzo wzruszający moment. Było nas tylko trzech, którzy składali te przysięgi. Później, co prawda, dochodzili inni, nawet młodsi ode mnie. Jeden był taki u nas w tym zgrupowaniu, ale to rzeczywiście było takim dużym przeżyciem.

  • Jak liczny był to oddział?


Początkowo było nas około dwudziestu. Pod koniec gdzieś ponad trzydzieści osób było w tym oddziale. Nie wiem, czy powiedziałem o tym, jak pewnego dnia, gdzieś pod koniec chyba sierpnia, przyszła do nas kobieta, zawiadamiając, że koło wałów są Niemcy.

  • Wałów wiślanych?


Wałów wiślanych. Wówczas plutonowy Majda, jego syn i ja poszliśmy tam zobaczyć, co jest. Ulicą Krasińskiego szliśmy w kierunku wałów wiślanych. Będąc już w bliskiej odległości Wisły, zostaliśmy ostrzelani. Nie widzieliśmy Niemców. Oni gdzieś byli ukryci chyba za wałami. W każdym razie w czasie tego ostrzału został zabity plutonowy Majda. Dostał postrzał w podbródek, prosto w szyję, tak że na miejscu zginął. Z porucznikiem „Dębem” przyszliśmy go zabrać i pochowaliśmy go na podwórku bloku Mickiewicza 27, pod pomnikiem Matki Boskiej, tam żeśmy go pochowali. Z placu Wilsona, z tego budynku przy Mickiewicza 27, przeniesiono nas do tak zwanych Domów Szklanych, budowanych oczywiście przed wojną. Przed samą wojną ukończono budowę. To było Mickiewicza 34, o ile pamiętam. Tam, do naszego plutonu dołączył żołnierz radziecki, myśmy go nazywali Grisza. On stale pełnił funkcję strażacką, że się wyrażę. Zawsze zawiadamiał nas, czy nie dzieje się coś złego. Nie znał języka polskiego, ale jakoś żeśmy z nim porozmawiali. Z tego budynku często wychodziliśmy na Marymont. Stamtąd Niemcy wypędzali ludność cywilną, z tych pojedynczych domów. Po nalocie bombowców niemieckich na ten dom przeniesiono nas na Dolny Marymont, do pojedynczego budynku piętrowego, w którym wykopane były bardzo źle ustawione i niewzmocnione okopy, takie zwykłe rowy. Tam mieliśmy bardzo przykry przypadek. Mianowicie ja nie pamiętam, chyba 14 [września], to mam w domu gdzieś zapisane…

  • Tak, 14 września.


Tak? No właśnie. 14 września przyszedł do oddziału, do plutonu rotmistrz „Gryf”. Nie było wówczas w oddziale ani podporucznika „Selima”, ani podporucznika „Dęba”, sami byliśmy. Rotmistrz „Gryf” zarządził zbiórkę. Zebraliśmy się, ustawiliśmy się w dwuszeregu. Zaczął do nas przemawiać i w tym momencie wkroczył podporucznik „Selim” z dwoma żołnierzami, którzy za nim nieśli kosz z butelkami. Dopiero później dowiedziałem się, widziałem, że były tam butelki z alkoholem. Dowódca „Gryf”, przy którym stanął podporucznik „Selim”, kazał mu odnieść, zostawić broń i udać się na kwaterę. „Selim” w ogóle się nie odzywał. Rotmistrz „Gryf” powtórzył ten rozkaz. Ja dobrze słyszałem i widziałem, bo stałem w odległości dwóch, trzech kroków od nich. Za drugim razem porucznik „Selim” też w ogóle nie zareagował. Nie odzywał się, po prostu stał. No to rotmistrz „Gryf” wyjął taki damski pistolecik, zaczął strzelać do niego w głowę. Przy piątym strzale porucznik „Selim” upadł. Przenieśli go na kwaterę i tam na kwaterze widziałem, jak porucznik „Selim” konał, a rotmistrz „Gryf” rzucał butelki na ścianę, rozbijał wszystkie. Bardzo przykry [incydent]. Cały nasz oddział bardzo przeżył to zdarzenie.

  • W jaki sposób to sobie wówczas pan tłumaczył? Czy wiedział pan, o co chodziło, dlaczego zaistniała taka sytuacja, że został wydany wyrok na jednego z żołnierzy.


Wyrok został wydany ze względu na to, że porucznik „Selim” nie zastosował się do rozkazu wydanego przez przełożonego „Gryfa”, rotmistrza „Gryfa”.

  • Czy to miało związek z tym koszem wypełnionym butelkami?


Ten kosz z butelkami przyniósł porucznik, podporucznik „Selim” razem z tymi żołnierzami, co było chyba wykroczeniem poważnym, prawda. Stąd to się później… Wyszedł rozkaz od pułkownika „Żywiciela” w związku z tym incydentem zakazującym w ogóle picia wódki w oddziałach. W niektórych książkach jest to zdarzenie opisane.

Gdzieś koło 18 września nastąpił atak z Bielan i z Centralnego Instytutu Wychowania Fizycznego na dolny Marymont. Wtedy włożyłem hełm, wziąłem ten rkm i z dwoma kolegami skoczyliśmy do takiego przygotowanego okopu, sądząc, że może nastąpić atak. Rzeczywiście, po pewnym czasie pojawił się czołg, zatrzymał się w odległości jakichś trzystu metrów od nas. Teren był bezdrzewny, trochę traw rosło wysokich, trochę krzaków, tak że dokładnie było wszystko widać. Prawdopodobnie Niemcy z tego czołgu nie widzieli, nie sądzili, że w tym małym okopie ktoś może być, bo tak stali przez kilka minut, później zawrócili i pojechali w stronę Wisły. Jak tylko wyjechali, to dopiero zobaczyliśmy, że za nim stało kilku Niemców i ci Niemcy, chyba było ich pięciu czy sześciu, zaczęli iść w kierunku tego okopu. Zbliżyli się na jakieś około sto pięćdziesiąt metrów, oddałem kilka strzałów. Ci Niemcy się rozbiegli, niektórzy upadli i to trwało parę minut ciszy. Ci Niemcy leżą. Niektórzy uciekli, widocznie zauważyli nas, zauważyli, że w tym miejscu, w tym okopie są Powstańcy, bo zaczęli nas ostrzeliwać artylerią, takim działkiem (jednym czy dwoma, bo te pociski dosyć często padały), szybkostrzelnym działkiem. Pierwsze pociski padały przed okopem, w odległości jakichś dwudziestu, trzydziestu metrów, następne, na prawą i na lewą stronę okopu, w dosyć dużej odległości. Dopiero te pociski, które uderzały za okopem, to już były dosyć bliskie, bo około pięciu, sześciu metrów, więc prawie przy samym budynku, który za nami był, za okopem. W pewnym momencie pocisk trafił w róg, w sam róg okopu, powodując, że ten okop się zasypał, zupełnie nas zakopał po szyję. Udało mi się jakimś cudem – prawdopodobnie dlatego że trzymając rkm, miałem ręce podniesione i łatwiej mi było wydobyć się z tej ziemi – jakoś wyskoczyłem z tego okopu i schowałem się za róg blisko stojącego domu. Jak się odwróciłem, patrzę, moi koledzy, tylko głowy było widać. Kręcą tymi głowami, to ja wyskoczyłem i ciągnę siłą, z całej siły ciągnę za nogi, za głowy, za uszy. Jeden wyskoczył, wybiegł za ten róg domu, tam się schował. Podszedłem do drugiego, tak samo ciągnę go z całej siły, też wyskoczył. I wtedy myślę sobie: „No, to trzeba uciekać”, ale przypomniałem sobie, że został rkm, muszę go wyciągnąć. Ale nie. Pomyślałem sobie, że wydobędę, jak Niemcy ustąpią, jest dobrze schowany. Wtedy odwróciłem się i w chwili, kiedy się odwróciłem, żeby wyskoczyć z tego zasypanego okopu, uderzył pocisk. Uderzył pocisk i zostałem ranny w plecy i bok. Jak się ta strzelanina zakończyła, leżałem do momentu, kiedy przyszły sanitariuszki i mnie stamtąd zabrały na nosze. Zaniosły mnie do szpitala w Forcie Sokolnickim, mieszczącym się w parku Żeromskiego. Okazało się, że ten pas, który miałem na sobie, w znacznym stopniu mnie uratował, dlatego że był przez odłamki całkowicie przecięty i tylko dzięki temu ta rana, którą miałem, nie przerwała mi kręgosłupa.

A ten pas dostałem od jednej pani w pierwszych dniach Powstania, bardzo piękny pas oficerski, który na prośbę porucznika „Selima” dałem mu. On, o tym wspominam, to był jedyny wojskowy w naszym oddziale, który był ubrany w pełny, piękny mundur wojskowy, taki defiladowy. Jak zobaczył ten mój pas, a nie miał go, no to chciał go dostać, ja mu dałem. Niestety, jak zmarł, [to znaczy] jak rotmistrz „Gryf” go zastrzelił, to ten pas koledzy mi przynieśli z powrotem. I właśnie ten pas zobaczyłem w szpitalu już, w Tworkach, taki przecięty tym i w znacznym stopniu, [ponieważ] to jest gruby pas, nie dopuścił do pełnego przerwania kręgosłupa.

  • Ale i tak rana była poważna i został pan w szpitalu, w Forcie Sokolnickiego? Czyli właściwie zakończył pan swój czynny udział w walkach powstańczych.


Tak.

  • Zanim przejdziemy do dalszych pana losów, chciałabym jeszcze prosić o wspomnienia dotyczące właśnie tych czasów walki, czyli od początku sierpnia do 18 września, kiedy został pan ranny. Powiedział pan o tym, że tylko porucznik „Selim” był umundurowany, a w jakim ubraniu pan uczestniczył w Powstaniu, po prostu w swoim cywilnym, czy hełm był tylko czasowo wypożyczony, czy może miał pan hełm? Jak było z uzbrojeniem? Czy ten rkm był przypisany do pana, czy też do oddziału?


Z tym rkm-em, który wyciągnęliśmy ze śmietnika, jak wspominałem, to właściwie cały czas był przy mnie. Dlaczego? Jak ten oddział nasz się formował 3 czy 4 sierpnia, to rotmistrz „Gryf” zarządził takie ćwiczenia i tych kilkunastu początkowo ludzi, którzy byli w tym niepełnym jeszcze zgrupowaniu, strzelali z tego rkm-u w parku Żoliborskim. Tak się złożyło, że każdy wykonywał strzały, żeby sprawdzić, który lepiej strzela. Taką kartkę wywieszono na wale w parku Żeromskiego, no i podchodzili do tego strzelania. Dlaczego ten rkm przypisano mnie? Między innymi dlatego, że ja, jak tylko wyczyszczony został rkm, to razem z Majdą i z jego synem przestrzeliwaliśmy. I wtedy stwierdziłem, że należy przy strzałach do celu wprowadzać pewną poprawkę, to znaczy przesuwać lekko lufę poza muszkę, bo ona znosiła zbyt na prawo. To ja o tym wiedziałem. Tak że mnie się udało w samą tę tarczę zrobioną z papieru w środek strzelić. Tak że ten rkm właściwie cały czas był przy mnie.

  • Czy miał pan hełm swój, jakie ubranie?


Ubranie to było na pół wojskowe, na pół cywilne. Miałem wojskowe buty. Miałem kurtkę, taką przypominającą, powiedzmy, jakieś, bardziej strój wojskowy czy sportowy, no i ten wojskowy pas. W pierwszych dniach Powstania dostałem ten pas i między innymi dostałem bardzo piękną szablę ułańską. No, ale tej szabli przecież nie używałem, tylko w śmietniku przy domu, w ziemi zakopałem, licząc na to, że po Powstaniu będę miał na pamiątkę tę szablę. Ktoś ją ukradł, niestety.

  • Od kogo to był podarunek, ten pas i szabla?


Proszę pani, wspominałem, że w tym domu na Mierosławskiego 4, w którym zamieszkaliśmy, właścicielem był pan Freiberg, który miał restaurację i kawiarnię w domu ojca w Zamościu. Otóż, myśmy zajęli, jak mówiłem, parter, cała rodzina, a ten pan Freiberg z żoną i ze swoją kuzynką mieszkał na pierwszym piętrze. Ta kuzynka miała męża oficera, który zginął w trzydziestym dziewiątym roku i po nim została ta szabla, ten pas, jeszcze tam mundur, to od niej dostałem. Nazywała się Kotiuszko.

  • Kościuszko czy Kotiuszko?


Kotiuszko, „t”, Kotiuszko. Miała córkę, młodą dziewczynę. Potem, jak Niemcy ich wywieźli, straciłem kontakt.

  • Wracając do codziennego życia w Powstaniu, jakie były warunki w kwaterach, które pan zajmował razem z plutonem, jakie było wyżywienie? Czy były okresy głodu?


Jeżeli chodzi o wyżywienie, to w porównaniu do tego, co mi opowiadała moja siostra, walcząc na Starym Mieście, a wróciła na Żoliborz kanałami, to…

  • W jakim oddziale była siostra?


Państwo musicie to mieć. Maria Leśniewska, została odznaczona tutaj, na tym terenie, przez prezydenta Komorowskiego. Na pewno macie jej dokumenty, Maria Leśniewska. Ja nie pamiętam, w jakim oddziale ona była. Myśmy o tyle mieli dobrze, że tak ciężkich walk jak na Starym Mieście, nie było. Poza tym byliśmy znacznie lepiej odżywiani niż w Śródmieściu czy Starym Mieście, bo tu były działki, więc zawsze była jakaś zielenina. Poza tym pamiętam, znaleźli koledzy na działkach jakąś kozę i tę kozę później wiele dni żeśmy gotowali i jedli. Co prawda wyjątkowo było to twarde, niesmaczne mięso, ale zawsze było. Grupa, ten cały oddział nie był oddziałem zgranym, bo to przecież wszystko było przypadkowi ludzie, prawda.

  • Tacy, którzy nie trafili do swoich oddziałów macierzystych na godzinę „W”, albo tacy, którzy jeszcze wcześniej nigdzie nie przynależeli, tak jak pan?


Tak. Poza tym byliśmy, tak jak większość grup, była źle uzbrojona, bardzo słabo uzbrojona. Podstawową bronią, że tak powiem, to był ten rkm i piat, który ktoś zdobył, ten piat przeciwpancerny. Parę karabinów było, kilkanaście granatów, butelki… To było główne uzbrojenie. Fatalnym błędem było to, że pierwszego dnia, zaraz po tym spotkaniu Niemców na Suzina z Powstańcami, „Żywiciel” wyprowadził do Kampinosu swoje wojsko, licząc, nie wiadomo na jakiej podstawie, że tam się uzbroi, że zwiększy liczbę ludzi w oddziałach, tymczasem wracając, bardzo wielu zginęło. Większe straty były w osobowych ilościach ludzi i w broni. Bardzo dużo zginęło. Później te ataki na Dworzec Gdański to przecież to było nieporozumienie. Bo pamiętam, pierwszego i drugiego dnia sierpnia nasza trójka, plutonowy Majda, jego syn i ja, chodziliśmy po wiadukcie Dworca Gdańskiego, tę szopę Dworca Gdańskiego żeśmy oglądali i gdyby nam przyszło w ogóle do głowy, to mogliśmy to… Nie wiem, tam Niemców, nie wiedzieliśmy, może byli, na pewno było kilku Niemców, ale gdyby tam „Żywiciel” skierował silniejszy oddział, to by zajął cały Dworzec Gdański, który później był nie do zdobycia, i w ten sposób miałby łączność ze Starym Miastem.

  • Proszę powiedzieć, jak ludność cywilna przyjmowała obecność Powstańców w domu czy na kwaterach, gdzie państwo stacjonowali? Jakie były warunki życia ludności?


Proszę pani, nie wiem, czy o tym mówiłem. Jak stacjonowaliśmy na pierwszym naszym miejscu, na Mickiewicza 27, to tam gotowano nam obiady, bardzo życzliwie to wszystko wyglądało. Między innymi, pewnego dnia, w pierwszych dniach, chyba 3 czy 4 sierpnia, już oddział był uformowany, ugotowano w baniaku, w dużym baniaku zupę. Czy ja o tym mówiłem? No właśnie. Tę zupę nam serwowano. Zgrupowane było około dwudziestu ludzi czy nieco ponad dwudziestu ludzi. Podchodzili, tę zupę im wlewano. W pewnym momencie z Dworca Gdańskiego z pancerki wystrzelono półtonowy pocisk, który wpadł prosto w ten kocioł z zupą. Po drodze kilku żołnierzy zabił. Wpadł do tego kotła z zupą i na szczęście przebił się przez jezdnię, wpadł do pomieszczenia, w którym była kotłownia i tam się rozerwał. Gdyby się rozerwał na powierzchni, to już stamtąd prawdopodobnie nikt by się nie uratował. Półtonowy pocisk. I tak zabił, po drodze wpadając, bo tam ludzie przy tym kotle stali, ale gdyby się rozbił na powierzchni, to by nas wszystkich tam załatwił. Do tego stopnia, że myśmy ciała, części ciał kolegów zbierali przerzucone przez dom na placu Wilsona, po wybuchu tego.
Ludność była bardzo życzliwie nastawiona początkowo, nie wiem jak później, bo właściwie kiedy byliśmy już na Marymoncie, to Marymont był wysiedlony. Początkowo Niemcy z Centralnego Instytutu Wychowania Fizycznego (tam stali Niemcy i „ukraińcy”), wypędzali ludność z pojedynczych domów, prawda, tak że tam już ludzi nie było, tak że nie spotykaliśmy się z nimi. No a później to byłem w szpitalu.

  • Proszę powiedzieć, jakie były zajęcia czy rozrywki, jeśli tak można powiedzieć, w czasie wolnym? Czy tylko sen i odpoczynek, czy też może było radio, którego można było słuchać? Czy docierała jakaś prasa powstańcza, czy śpiewaliście piosenki powstańcze?


Tak, oczywiście. Przychodziły nawet dziewczyny jakieś, śpiewaliśmy, ale to były krótkie momenty. Przypadkowo się to zdarzało.

  • Czy uczestniczył pan w jakichś formach życia religijnego? Czy odbywały się msze, jakieś uroczyste pogrzeby wtedy, kiedy byli zabici…


Nie, ja tylko pamiętam, jak przed samymi atakami Niemców przychodził jakiś ksiądz i dawał rozgrzeszenia, prawda. A tak to nie pamiętam, żeby były jakieś msza czy tamte te.

  • Czy zetknął się pan z prasą, z radiem?


Nie, nie. Czy ja mówiłem o wywożeniu nas, Niemców ze szpitala?

  • Ale jeszcze nie doszliśmy do szpitala, jeszcze jesteśmy na razie przed tym, kiedy został pan ranny, więc jeszcze chwileczkę. Proszę powiedzieć, jaki nastrój był w oddziale. Mówił pan, że to nie był oddział zgrany, bo to byli przypadkowi ludzie, ale już po iluś tam dniach wspólnego przebywania i różnego rodzaju akcjach czy były dyskusje o sensie tego, co robicie?


Nie. Takich dyskusji o sensie Powstania to w ogóle nie było i sądzę, że takie dyskusje nie mogły się narodzić, to było za wcześnie.

  • Po prostu panował duch walki?


Każdy żył chęcią jakiegoś, no, odreagowania okupacji, tak bym powiedział. Cieszyli się, że mogli działać przeciwko Niemcom, takie było nastawienie. Ale rozmyślań nad sensem Powstania, celowością, zasadnością działań nie było.

  • Czy duże były straty w ludziach w pana oddziale, w pana kompanii?


Tak. W naszym oddziale z tych najbliższych kolegów, których miałem, to było około pięciu ludzi, ale przecież ja wszystkich bliżej nie znałem. Tych, których bliżej znałem, tak jak Majda czy innych, to około pięciu ludzi zginęło, z tych, co pamiętam. A z plutonu to trudno mi powiedzieć.

  • Czy cały czas był pan z tym kolegą, Jurkiem Majdą? Czy cały czas razem byliście?


Cały czas byłem razem z nim. On starszy ode mnie, trochę się tak mną, że tak powiem, opiekował.

  • Czy wiedział pan, co się dzieje z pana rodziną? Znaczy wiemy o siostrze, że wiedział pan, że jest na Starówce, ale brat, siostra?


Jak byłem w szpitalu, to przychodziła do mnie starsza siostra. Jak zdobyła trochę jedzenia, to przynosiła i przychodziła ta, która była na Starym Mieście.

  • Czyli Maria, tak?


Tak, Maria. I ona właśnie mi mówiła: „Jurek, słuchaj, wy tu macie luksusy”. No tak, bo jak ona wróciła kanałami w ostatnich dniach istnienia Starego Miasta, prawda, no to tam rzeczywiście… Nie miałem styczności ani z bratem, bo on siedział w domu, biedak, i z ojcem, który był też na Starym Mieście. I też kanałami się jakoś dostał, ale nie widziałem go.

  • A druga siostra?


Druga siostra przychodziła do mnie.

  • Czyli ona też w domu była w tym czasie, na Mierosławskiego?


Tak, była w domu, ta najstarsza moja siostra była w domu.

  • Czyli został pan ranny 18 września i przetransportowany do szpitala czy zaniesiony do szpitala w Forcie Sokolnickiego? Proszę o tym okresie opowiedzieć.


Więc po przeniesieniu do fortu, jak mnie tam tylko przynieśli, to dostałem kilka zastrzyków, nie wiem jakich, opatrzono mi tę ranę, wycinano mi strzępy tego ciała, które zostały. No, odłamki w prawym boku zostały. Najbardziej przeżyłem to, bardzo mocno… Bo w czasie, kiedy mnie opatrywano, obcinano i tam coś robiono, to ja nawet tego bólu nie tyle czułem… widząc, jak operowano młodą dziewczynę, której obcinano pierś. Okropnie to przeżyłem. To mnie więcej bolało niż… I byłem tym wstrząśnięty, patrząc na to. No więc w tym szpitalu…

  • W tym szpitalu spotkało też pana wyróżnienie czy zaszczyt bycia odznaczonym, prawda, za czyn uratowania kolegów?


Kilka dni po przeniesieniu mnie do szpitala przyszedł podporucznik „Dąb” i mówi: „Słuchaj, wysłaliśmy do dowództwa wniosek, żeby cię odznaczyli Krzyżem Walecznych, bo zostałeś ranny, ratując życie dwóm ludziom”. Później, w latach siedemdziesiątych spotkałem porucznika, podporucznika „Dęba” w górach. Pytałem go czy on mnie pytał: „Słuchaj, jak z twoim odznaczeniem?”. – „Nie wiem”. To były dni, w których o takich sprawach jak odznaczenia, jak wnioski i tak dalej… On mówi: „Wysłaliśmy, ale nie wiem, czy doszło”, no bo to już zbliżał się koniec września, już wtedy walki na Żoliborzu stały się bardzo ostre. Ze szpitala na Forcie Sokolnickiego, przed przyjściem Niemców, ale już po kapitulacji, po 3 października…

  • Ale Żoliborz wcześniej skapitulował, prawda?


Żoliborz? Żoliborz 30 września, o ile pamiętam, tak.

  • Czy w czasie pana pobytu w szpitalu docierały tam informacje? Czy pan wiedział o tym, co się dzieje na Żoliborzu, co się dzieje w Warszawie?


Bardzo mało było wiadomości. Ja te wiadomości, jakie miałem, to głównie od siostry, ale oni też niewiele wiedzieli. Więc przed przyjściem Niemców, ale już po kapitulacji, po 3 października, zdejmowali nam legitymacje, które wisiały na poręczach łózek. W tym szpitalu oczywiście było bardzo dużo cywilów, i wojskowi, i cywile. Te legitymacje pozdejmowano i gdzieś pochowano. Partiami szpital był opróżniany z wojsk, z wojskowych i cywili. Mnie już pod sam koniec, tam już było bardzo mało rannych, 10 października wywożono. Ja leżałem w tym łóżku, nie miałem w ogóle ubrania. Myślałem sobie, jak ja stamtąd wyjdę, w czym. Miałem koszulę bardzo dużą, w dodatku damską, z jakimiś falbanami. Nic więcej nie miałem. Przed samym zabraniem tych ludzi założono mi opatrunki, bo już opróżniali całkowicie szpital, kilkoma warstwami mnie okręcono, takimi bandażami z prześcieradeł robionych. W pewnym momencie do mojego łóżka, na którym leżałem, podeszło dwóch Niemców z noszami i mnie na te nosze wsadzili. Byłem bardzo zdziwiony. Wynieśli mnie z budynku tego fortu. Zobaczyłem ciężarowy wóz, nieprzykryty, duży, ciężarowy wóz, do którego ładowano i personel, i ludzi rannych. Byłem bardzo taki zszokowany, bo mnie tam nie wsadzali, tylko zanieśli do stojącej, wojskowej karetki. Wsadzili mnie tak i wyszli. Ja byłem wtedy okropnie zszokowany, bo myślę sobie, jak tu się do tych ludzi dołączyć. Nie chciałem być oddzielony od nich wszystkich. Bardzo wtedy byłem spięty, ale myślałem nawet o tym, żeby w tej koszuli wyskoczyć do tego wozu, gdzie ładowali. Po pewnym czasie ci sami Niemcy, którzy przynieśli mnie, przynieśli drugiego młodego człowieka i wsadzili go na górną półkę. Tych miejsc dla rannych… Tam dwie [półki] były po jednej stronie, dwie po drugiej, górna, dolna. Mnie na dole posadzili. Jak jego przywieźli, pytałem go, czy wie, dlaczego nas tu wsadzili, a on mi na to odpowiadał, że tyle wie, co ja. Niemcy przyszli, zamknęli drzwi i pojechaliśmy.
Bardzo mnie to peszyło, no bo oddzielony od wszystkich… Zawieźli nas przez plac Żeromskiego, przez park Żeromskiego na plac Wilsona. Na placu Wilsona zatrzymali się. Jak otworzyli drzwi, to ja w życiu czegoś podobnego nie widziałem. Sterty kufli, jakichś luster, futra, pianina, obrazy, kilkumetrowe, jedno na drugim – cały plac Wilsona tym zapchany. Obok stały ciężarowe wozy i sobie pomyślałem: „Na pewno ładują i wywożą na Dworzec Gdański, do pociągów”. Mieli ułatwioną sprawę, bo Niemcy zanim ludzi wypędzili, ludzie popakowali swój dobytek w walizki, kufry. Myśleli, czy wezmą to, czy jak. To wszystko musiało zostać, a oni tylko znosili na plac Wilsona, później ładowali na samochody i wywozili. Zanim wyjechaliśmy z placu Wilsona, to tych dwóch Niemców widziałem przez drzwi otwarte. Pootwierali jakieś walizki, kufry, brali oburącz tę zawartość jakichś ubrań, jakichś butów, wszystko zgarniali i wrzucali na podłogę do sanitarki. Myślę sobie, pewnie będą chcieli gdzieś tym handlować czy co. Tylko pomyślałem: „Dlaczego oni sobie nie wybiorą jakiejś walizki zapakowanej, tylko tak wrzucają?”. Między innymi wrzucili taką laskę. No i jak [skończyli], to zamknęli drzwi, ruszyliśmy. Te szybki w samochodzie były częściowo zamalowane, tak że z początku nie wiedziałem, w którą stronę jedziemy. Zorientowałem się dopiero, jak zauważyłem, kiedy mijaliśmy taki mały cmentarz żołnierzy lotnictwa włoskiego, ten cmentarz był koło drogi prowadzącej na Gdańsk, Gdynię, to wiedziałem, że jedziemy na północ. I jechaliśmy blisko godzinę, tak mi się wydaje, bo przecież zegarka nie miałem. Blisko godzinę jechaliśmy i w pewnym momencie usłyszałem nadjeżdżający motocykl. Ten motocykl nas minął, widocznie zatrzymali samochód. W tym motocyklu z koszem było dwóch Niemców. Zatrzymali wóz, tę sanitarkę. Kierowca wyszedł stamtąd, gadali, coś tam sobie pogadali, motocykliści pojechali, my też. Po chwili zawrócił, jedziemy z powrotem. No, już nic nie rozumiałem, nie tego. W tę stronę, w tę jechaliśmy.

  • I dokąd panów zawieziono?


Więc ja już byłem tak zmęczony tym wszystkim, że zasnąłem. Zasnąłem i zbudziłem się przed budynkiem, słysząc, jak otworzyli drzwi i ci Niemcy gadają ze sobą. Okazuje się, że przywieźli nas do szpitala w Tworkach. Tam stała bateria niemiecka i w tym parku tego szpitala w Tworkach strzelali na stronę praską. Przywieźli nas tam. Ktoś mnie zabrał, zaprowadzili mnie do gmachu szpitala w Tworkach.

  • Czy nie próbował sobie pan wytłumaczyć, dlaczego akurat dwóch rannych niemiecką sanitarką wożono w jedną stronę, drugą i wreszcie do szpitala?


Do tej pory nie mogę zrozumieć, co to było. Pytałem ludzi, każdy się zastanawiał. Niektórzy mówili, nie wiem, czy to jest prawdopodobne, czy możliwe, czy tak było, mówili mi, że prawdopodobnie wieźli nas do Gdańska, bo tam miała być jakaś międzynarodowa komisja i oni chcieli pokazać, jak się obchodzą z Powstańcami. Taką wersję słyszałem. Czy ona może być prawdziwa, czy nie, nie wiem. Jestem zdumiony do tej pory, że nas tak wieźli. To, co oni tam wrzucili, to było dla nas. Pewnie chcieli nas przebrać może, jak tam komuś mieli pokazać, czy co, nie wiem. W każdym razie dzięki temu, że powrzucali, to miałem w co się ubrać. No, jak przyjechałem do tego szpitala, wsadzili mnie do takiej… Niewielki pokoik, nazywana „dębówka”, bo to był jedyny pokój, w którym posadzka była dębowa. Sale przylegające do tego pokoju, wyłożone były takimi płytami kamiennymi, a te łóżka, na których leżeli ranni, niskie takie te łóżka, zbudowane były z belek, które uniemożliwiały podniesienie w ogóle przez leczonych chorych psychicznie. Tak się widocznie zabezpieczali. Mnie przewieźli, wsadzili do tego małego pokoiku na normalne łóżka, w których było czterech czy pięciu żołnierzy AL-u. Na drugi dzień, bo to już wieczór był, przenocowałem…

  • Czy to byli Powstańcy ze Starówki, czy z Żoliborza?


Powstańcy ze Starówki, tak, którzy mnie namawiali, nie wiem… Namawiali mnie, bo oni projektowali podleczyć się i w najbliższym czasie przejść Wisłą na stronę praską. No, ja im powiedziałem, że dopiero przyszedłem, do głowy nawet mi nie przyszło, żeby gdzieś z nimi wędrować. Na tym się ta rozmowa właściwie skończyła. Co się z nimi dalej działo, nie wiem. Na drugi dzień po tej rozmowie zaprowadzili mnie do sali opatrunkowej. Tam to rzeczywiście bardzo mnie… To zdejmowanie opatrunków ogromnie mnie bolało, bo to wszystko się jakoś zeskorupiał, lali wodą czy czymś, żeby to [oderwać] od [ciała]. No, bardzo mnie to bolało, pamiętam do tej pory. Zanim założyli z płótna jakiś opatrunek, to mi wycinali, smarowali jakimś tym, co mnie bardzo piekło, bo mówią, że się dzikie mięso robi. No nie wiem, nie rozumiałem tego. Założyli, jakąś zasypką mnie tam sypali, a później zakręcali to papierem toaletowym.

  • Nie było już bandaży?


Nie mieli bandaży. Bardzo źle to się sprawdzało, bo bandaż nasiąkał wydzieliną z rany, ten cały bandaż, to wszystko spadało. Bardzo to mnie przeszkadzało, bolało i w ogóle. Po wyjściu po tym opatrunku spotkałem Jurka Majdę i ogromnie się ucieszyłem. Jedyny człowiek, którego znałem.

  • Rozstaliście się panowie wtedy, kiedy pan został ranny?


Ja zostałem ranny i pytam Jurka, mówię: „Słuchaj, a jak tyś się wziął?”. On walczył, został ranny w budynku sióstr zmartwychwstanek na Krasińskiego (nie wiem, czy pani się orientuje). Tam walczył, leżąc, strzelając, z tyłu wybuchł pocisk i zranił go w stopę, on miał dwie stopy ranne. Bardzo się ucieszyłem, że go zobaczyłem, i on mi opowiedział, co się stało z naszym dowódcą „Gryfem”. On jak został ranny, to go przenieśli do szpitala na ulicy Krechowieckiej. Był szpital w piwnicach na Krechowieckiej, tam on leżał. I pewnego dnia przyszedł do niego rotmistrz „Gryf”, wyjął z kabury pistolet i prosił go, żeby go zastrzelić. Jurkowi wierzę. I Jurek powiedział: „Kategorycznie odmawiam, panie rotmistrzu, ja tego nie zrobię”. Rotmistrz „Gryf” zabrał ten pistolet i wychodził. Jak słyszałem, popełnił samobójstwo, ale w innej wersji, od innych słyszałem, że Niemcy, którzy, wchodząc do szpitala, zobaczyli go w mundurze z tym rewolwerem, to go zastrzelili. W każdym razie tam zginął. No więc Jurek mi doradził, żeby przehandlować – widocznie słyszał o tym – tę moją laskę, którą wrzucili Niemcy. Bardzo piękna laska. Trzonek był wybijany pięknie wykonanymi, srebrnymi motywami roślinnymi, gałka okrągła, rzeźbiona, piękna. Jak ja przyszedłem z Jurkiem do tego opatrunku, to ci lekarze widzą, że ta rana się bardzo źle goi. Mówią: „Niech pan nam da tę laskę, my panu damy dobre bandaże”. I rzeczywiście, dali mi dobre bandaże i jakieś inne jeszcze lekarstwa tam posypali, jakieś maści. Po kilku dniach rzeczywiście zaczęło się to goić, no i tak dotrwałem. Jakiś czas później stamtąd, z tego szpitala, jak się już lepiej czułem, wędrowałem.

  • Jeszcze zapytam, czy docierały tam informacje o tym, co się dzieje w Warszawie, że ludność cywilna została cała wyrzucona?


Nic. Zostaliśmy zupełnie odcięci. Dlaczego? Szpital w Tworkach był obiektem, w którym była artyleria strzelająca na stronę praską i tam na ten teren nie wpuszczali nikogo, tam stali Niemcy. Tam tylko się zjawiały czasami jakieś siostry zakonne, ale tak to w ogóle nie było żadnej łączności z miastem. Tak że myśmy nic nie wiedzieli, co się gdzie dzieje.

  • Jak długo pan był w szpitalu?


Dokładnie nie pamiętam, ale jak już czułem, że mnie się to zaczyna dobrze goić, to stamtąd wyszedłem. Zrobiłem bardzo niemądrze, bo mogłem się trzymać Jurka. On tam jeszcze siedział, bo on bardzo źle chodził. Nie mógł chodzić, bo miał te stopy pokaleczone. Trzeba było się z nim trzymać, no ale wyszedłem, tułałem się, gdzie się nie dało.

  • Ale jaki to był czas, jaki to miesiąc? Czy jeszcze Niemcy byli, czy już Rosjanie?


Nie, Niemcy byli.

  • Jeszcze za Niemców?


Niemcy byli, tak. Niemcy byli.

W końcu listopada zacząłem myśleć… Ciągnęło mnie do Warszawy. Myślę sobie, co ja będę codziennie gdzie indziej nocować, po jakichś dziurach, czort wie potem. Gdzieś koło 10 grudnia (dziesiątego czy po dziesiątym, mam gdzieś w notatkach zapisane) postanowiłem do Warszawy się dostać. Nie wiem, co mnie tam kusiło. Nie wiedziałem, że tam są Niemcy. Do Warszawy podjechałem furmankami, nie furmankami. [Dotarłem] pod Warszawę. Ludzie mi mówili: „Nie chodź, bo tam są Niemcy, którzy szabrują, zastrzelą cię”. Ale ja już nie miałem co robić. Miałem plecak, w plecaku, opatrzyłem się, gdzieś zdobyłem czy ktoś mi dał, już nie pamiętam, pół bochenka chleba miałem (to dokładnie pamiętam), no i tak zacząłem wędrować. Wiem, że jak już byłem w obrębie Warszawy, to szedłem Wolską. Później jakimi szlakami się kręciłem, to nie potrafię powiedzieć.

  • Na szczęście nie spotkał pan żadnego patrolu niemieckiego?


Nie spotkałem żadnego ducha. Od czasu do czasu widziałem jakiegoś psa, [poza tym] ani żywej duszy. Początkowo idąc, to bardzo się bałem i oglądałem, ale już jak kawałek przeszedłem, to myślę sobie: nigdzie, cisza zupełna, tylko wiatr tymi blachami gdzieś, a tak cicho sza, nic. W jaki sposób ja się dostałem na Stare Miasto, nie wiem. W każdym razie dostałem się na Stare Miasto i zdębiałem, bo nie wiedziałem już, gdzie jestem – jeden wielki gruz i ja nie wiem, gdzie ja w ogóle jestem. Jak zobaczyłem katedrę, to dopiero zrozumiałem, gdzie jestem. Te mury katedry. Przyszedłem do katedry, naprzeciwko katedry stanąłem i się zastanowiłem, że jak tak stoję naprzeciwko niej, to po lewej stronie muszę mieć Żoliborz, po prawej stronie pewnie Zamek Królewski, a za kościołem, za katedrą musi być Wisła. To, myślę sobie, po lewej stronie Żoliborz, to idę w tym kierunku. I idąc tak ślepym trafem, doszedłem do rogu Długiej i Miodowej, i na samym rogu Długiej i Miodowej stał zestrzelony myśliwski samolot – angielski, bo były znaki. Podszedłem bliżej, siedział tam lotnik, martwy. Jeszcze sobie myślałem, jak podszedłem, tak przyglądałem się, myślę sobie: „Właściwie to powinienem wyjąć, jeżeli się da, jakąś jego legitymację”, a później pomyślałem: „No co ty, weźmiesz, przyjdzie wojsko, to oni lepiej się zorientują”, no to się tylko przeżegnałem i poszedłem. Doszedłem, już zaczęło być ciemnawo, doszedłem do Dworca Gdańskiego. W Dworcu Gdańskim ta drewniana buda Gdańskiego stała, koło tego budynku duża paka drewniana, obok porozrzucane książki. Zaglądam do środka, też pełne, wypełnione książkami. Jedną wziąłem, stemple Biblioteki Narodowej. A różne książki tam były, atlasy, nie atlasy, niemieckie, polskie. Początkowo myślę sobie: „Wezmę parę książek”, a później sobie myślę: „Co ja z tym będę robił, niech zostanie, to ktoś się tym zaopiekuje, Niemcy nie zdążyli zabrać”. Wszedłem do budynku, w budynku zobaczyłem, że jest stos takiej słomy, trocin. Myślę sobie: „Wyśpię się tam”, już ciemnawo się robiło. Zastałem tam dwie kobiety, jedną taką starszą, drugą młodszą. Mówię: „To będę spał tutaj”. One początkowo się nie bardzo zgadzały, ale ja nie pytałem ich, czy [się] zgadzają, czy nie. Zakopałem się w to wszystko, byłem ogromnie zmęczony i zasnąłem.

  • Jak długo trwała wędrówka z Tworek do Warszawy.


Chyba dwa czy trzy dni. Dojeżdżałem różnie, a już jak blisko Warszawy, na piechotę jak już szedłem, to zajęło mnie chyba około ośmiu godzin, bo od świtu szedłem.

  • Ale już był pan blisko swojego domu?


No, już wiedziałem, gdzie jestem. Jak już doszedłem do Starego Miasta, to już się orientowałem, gdzie jestem. No więc jak tam przenocowałem, bardzo wcześnie wstałem, myślę sobie: „Zjem ten kawałek chleba”, bo jeszcze nie ruszałem, tak sobie postanowiłem, dopiero żeby na później. Pomyślałem sobie: „Nie, jak dojdę do domu, na Mierosławskiego, wtedy zjem”. I przyszedłem, dom stał, tylko były wszystkie okna powybijane. Rynny pospadały, żywej duszy nie było. Żywej duszy, nikogo. No, zjadłem trochę chleba i pomyślałem sobie: „Teraz trzeba by pójść, poszukać, może znajdę gdzieś coś do jedzenia, no bo ten chleb się kończy i nie mam co jeść”. Ja liczyłem na to, że lada dzień przyjdzie wojsko. Pustka, cisza. Który to był? Nie wiem. Poszedłem na kolonię…

  • W każdym razie był to początek stycznia czterdziestego piątego roku?


No, to był styczeń już, tak. To musiał być jakiś 5, 6 stycznia. Poszedłem na kolonię WSM. Tam znalazłem, połaziłem, wszędzie szukałem coś do jedzenia, znalazłem tylko takie pozbierane z działek grochowiny z fasolą. To wszystko zgarnąłem do plecaka i z tym poszedłem do domu z powrotem. Po drodze znalazłem taki piecyk żelazny, taką kozę, to przytachałem to, bo myślę sobie: „Coś ugotuję”. Przeszedłem do domu, w najmniejszym pokoiku ulokowałem się. Ściągnąłem rynnę, wsadziłem do tego piecyka, bo się dymiło strasznie. Co prawda, jak się stopiła cyna, to znów się rozlazł ten cały mój kominek, ale spiąłem to drutami, jakoś wytrzymałem. Zebrałem do garnka śniegu. Brudny ten śnieg, mało tego śniegu było. Zebrałem tego śniegu, wody gotowałem, tego grochu i fasoli tam powrzucałem i gotowałem ze dwie godziny. To się nie dogotowało, pół surowe zjadłem, ale się najadłem. Byłem tym tak szczęśliwy, że miałem. No i tak w tym pomieszczeniu żyłem. Zaplanowałem, bo wiadro było, podejść do Wisły, wodę przynieść. Myślę sobie: „Jutro pójdę”. Tymczasem przygotowałem, żeby wyjść, rano się zbudziłem wcześnie bardzo, czuję dym w pomieszczeniu. Otworzyłem okno na przedpokój, w przedpokoju pełno dymu. Podchodzę, patrzę, palą się schody drewniane. Myślę sobie: „Co to?”. Wyglądam przez te powybijane futryny okien, patrzę, a w ogrodzie kręcą się polscy żołnierze. Kręcą się ci żołnierze, tam kuchnię polową założyli. Oni w domu byli, musiał rzucić któryś niedopałek, tam gazety leżały, zapaliły się schody, a oni tego nie gasili, bo pewnie doszli do wniosku, że wszystko zgruzowane, spalone, to co tu gasić.

  • Czyli tak mocno pan spał po tym wysiłku, że nie słyszał pan nawet, że przyszli tam ci żołnierze?


Nie słyszałem nic.

  • Jaka była reakcja na ich widok i na to spotkanie?


Byłem zaskoczony, oni mi ugasili ten płomień i byłem bardzo zadowolony, szczęśliwy, że żywych ludzi zobaczyłem. Oni mnie nakarmili później tą zupą, bo gotowali. Kilka dni mnie karmili, póki gdzieś nie wyjechali.

Jak tylko przyjechali i jak tylko pokazało się wojsko, od razu znaleźli się szabrownicy. Proszę pani, takie obserwowałem…

  • Ale cywilni szabrownicy, tak?


Cywilni, tak. To ze wsi, z okolicznych wiosek przychodzili jacyś ludzie, wyjmowali drzwi z domów, wiązali to sznurkami, na te drzwi kładli jakieś fotele, jakieś tapczany i próbowali ciągnąć po ulicach, ale zwykle pociągnął dwadzieścia metrów i zostawiał, i to tak leżało. Po prostu chodzili po domach i [zabierali] to, co im odpowiadało. Któregoś dnia zastałem dwóch ludzi i żołnierza radzieckiego z bagnetem. I oni z tego mieszkania naszego wynosili meble, ładowali na wózek z koniem i zabrać chcieli. Jeden mówi: „A, to możecie brać, bo tu mieszkali burżuje”, co ja będę z nimi dyskutował. Jak załadowali, pojechali wybrzeżem, ja za nimi, z nimi szedłem. Jak zobaczyli most pontonowy zbudowany przez wojsko, obok tego zrujnowanego mostu Poniatowskiego, to ten rosyjski żołnierz, ja na to liczyłem, że spotkam Wojsko Polskie, zmył się, uciekł. Drugi jakiś człowiek, który tak właśnie namawiał, żeby brać, bo tu burżuje mieszkali, też gdzieś uciekł, został tylko ten furman. Ja mu kazałem jechać z powrotem, on nie chciał. To mówię: „To, bracie, ja zaraz zawołam wojsko”, więc to zawiózł i później ze mną musiał z powrotem to [wnosić]. W ten sposób uratowałem te meble.

  • Kiedy wróciła rodzina, czy pan wiedział wówczas, gdzie przebywa ojciec i rodzeństwo?


Domyślałem się, że byli w Radomsku. Tam nie wędrowałem.

  • Kiedy przyszli do Warszawy?


O, kiedy? Dosyć późno, nie potrafię powiedzieć dokładnie kiedy. W każdym razie już jak to się wszystko jako tako stabilizowało, to z powrotem zgłosiłem się do księży marianów, tam, gdzie maturę robił też generał Jaruzelski, jak wiadomo. Więc maturę zrobiłem w czterdziestym ósmym roku. Oczywiście cudem, cudem. Właściwie to nie cudem, tylko dzięki Matce Boskiej i kolegom. Przez całą okupację ja się w ogóle nie uczyłem. Uczył się mój brat. Ja się w ogóle nie uczyłem, w ogóle, całkowicie – mój brat się uczył.

  • Ale chodził pan do szkoły, tam do marianów, przez jakiś czas?


Proszę pani, mnie interesowała gra w piłkę, wyloty do Warszawy, bójki z kolegami, ale nie nauka. Księży to mało obchodziło i niezbyt nas pilnowali. Ojca nie było, matki nie było.

  • Ale maturę udało się zdać.


Tylko dzięki temu, że historyk, na przykład, powiedział: „Jurek, ty historii w ogóle nie znasz, ale ty masz historię zapisaną na plecach, to ja ci tę czwórkę dam”. Matematyki się uczyć w ogóle nie uczyłem, zero zupełne. Ani historii, ani niczego. Matematyki do mnie koledzy podali rozwiązania wszystkie i tego. No dobrze. Maturę dostałem, powiadam, cudem. To był czterdziesty ósmy rok. W czterdziestym dziewiątym chciałem zdawać na uczelnię. Cudem zdałem, cudem. Ja sam nie wiem jak, ale zdałem. Na Wydział Matematyczno-Przyrodniczy. Na dziedzińcu tablica ogłoszeń, czy przyjęty. No to lecę, żeby odebrać indeks. Przychodzę, no i przedstawiam się, a w papierach… On mówi: „Tak, jest pan przyjęty, ale indeksu nie mogę panu wydać”. – „A dlaczego?” – „Bo mam zanotowane, że musi pan przynieść świadectwo moralności”. – „A kto wydaje świadectwo moralności?” – „Ano, proszę pana, gdzie pan mieszka?” – „Na Żoliborzu”. – „To w starostwie”, wtedy były starostwa. No to jadę na Żoliborz, idę do starostwa, młoda jakaś pani mnie przyjęła, ja jej mówię, o co chodzi. Mówi: „To niech pan przyjdzie za tydzień, to będzie gotowe”. No dobrze. To ja przychodzę za tydzień. Przyszedłem, tam ludzie coś załatwiali, „niech pan zaczeka”. Jak ludzie powychodzili, to mi mówi, widocznie jakaś przyzwoita dziewczyna, mówi: „Proszę pana, nie mam świadectwa moralności, bo musi się pan udać do UB po świadectwo moralności”, a UB było na ulicy Felińskiego. Myślę sobie: „Jak trzeba, to pójdę, co oni chcą?”. No, przyszedłem. Przyszedłem tam, siedział za biurkiem młody człowiek. Mówię mu, o co chodzi, on sięgnął z tyłu, wyjął jakąś teczkę, wszystko miał dokładnie o mnie – z kim rozmawiałem, o czym rozmawiałem, kto ja jestem, wszystko miał. I mówi mi: „Owszem, wydamy panu świadectwo moralności, ale musi się pan do nas zapisać”. To ja myślę sobie: „No to teraz mam z głowy”. Dlaczego oni mnie chcieli? Dlatego że ja byłem taki trochę bojowy, mnie wszyscy tam znali, Kuroń mnie wsadził do więzienia, ha, ale to dawne czasy. [Ubek] mówi: „Jak pan do nas się zapisze, to mu panu wydamy”. To mówię: „Wie pan, taka ważna decyzja, to muszę się namyślić”. No i wyszedłem, i myślę sobie: „No, to co ja tu wymyślę?”. Pojechałem z powrotem na uniwersytet. Przyjechałem i mówię tej pani, że „proszę pani”, tak i tak, to i to. A ona mówi: „A ja nie mogę, bo mam zaznaczone”. Obok był pokój otwarty, wyszedł jakiś pan. Okazuje się, że to był dziekan Kemula. Dziekan Kemula. Przyszedł i mówi: „Proszę pana, niech pan idzie na Leszno do sądów. W sądzie niech pan poprosi o świadectwo niekaralności”. No to ja lecę. Przyszedłem, powiedzieli mi, opłaciłem tę ankietę, wypełniłem, powiedzieli mi, kiedy mam przyjść. Przyszedłem w terminie, dali mi, rzeczywiście dostałem – niekarany. No to ja to biorę, jadę z powrotem na uniwersytet. Przyszedłem do tej pani, mówię: „Proszę pani, przyniosłem świadectwo niekaralności”. Ona wzięła to świadectwo, mówi: „Proszę pana, ja panu mówiłam, nie mogę panu wydać, bo pan ma świadectwo niekaralności, a ja mam napisane, że pan ma przynieść świadectwo moralności”. Dziekan to słyszał, wyszedł już taki zdenerwowany i krzyknął: „Proszę pani, jak ma świadectwo niekaralności, to znaczy, że jest moralny, proszę wydać”. No i wydali mi to świadectwo. Jak mi wydali, to teraz sobie myślę, no, ładna historia. Ja jestem przecież… To, że ja się dostałem, że mam maturę, że dostałem ten [indeks], że zdałem egzamin, to jest cud, a ja mam w głowie pusto. Zacząłem się uczyć sam.

  • I nadrobił pan braki?


Zacząłem kupować podręczniki z podstawowych, zacząłem się uczyć. Między innymi nauczył mnie, jak się uczyć, taki kolega starszy ode mnie, który siedział w obozie niemieckim, w obozie rosyjskim parę lat. Był w AK, w 27 Wołyńskiej Dywizji Piechoty. On mnie nauczył, jak się mam uczyć. Człowiek, który po tych obozach, jak wrócił z Rosji po trzech czy czterech latach z obozu, mając trzy klasy podstawowe (mogę pani pokazać dowody), w ciągu czterech lat zrobił „internet”, zdając każdy szczebel jako internet [ekstern? – przyp. red.]. Wszystkie stopnie, został doktorem habilitowanym, najwyższe stopnie uzyskał w ciągu trzech lat, mieszkając na Dworcu Centralnym. Słyszała pani?

  • No nie.


Gdyby była pani u mnie w domu, pokazałbym pani jego życiorysy i wszystkie te nadzwyczajne sprawy. On mnie nauczył, jak się uczyć.

  • Na zakończenie chciałabym jeszcze pana zapytać, czy spotkały pana w późniejszym okresie jakieś represje z tego tytułu, że brał pan udział w Powstaniu Warszawskim.


Proszę pani, w zasadzie nie. W zasadzie ja jeżeli miałem kłopoty, to z ludźmi, którzy… […] Proszę pani, sprawa bardzo skomplikowana. Ja na uniwersytecie, po zrobieniu magisterium, po zrobieniu doktoratu, pracowałem czterdzieści lat. W ciągu tych czterdziestu lat byłem zawsze szczupakiem, zawsze gryzłem. Miałem bardzo wielu przyjaciół i bardzo wielu wrogów. Wrogowie rozpuścili famę, że po pierwsze, jestem na pewno w UB i na pewno jestem Żydem. No więc się zaczęły różne te. Z czego to się brało, jak się brało, to jest inna opowieść, dosyć ciekawa. To później bym mógł pani powiedzieć, opowiedzieć o tych wszystkich sprawach, skąd to się brało, kogo znałem.

  • Ale w każdym razie, wracając to tego wątku, chodziło mi o to, że mówił pan, że nie spotkały pana żadne represje?


Nie, mnie nie.

  • Poza tymi pomówieniami?


Mało, proszę pani, nie tylko mnie nie spotkało, nie tylko nie miałem represji, a na skutek osiągnięć naukowych – ja, który się dopiero zaczynałem uczyć – na skutek osiągnięć naukowych dostałem Złoty Krzyż Zasługi. Dostałem jeszcze inne krzyże, nie będąc w żadnej partii, w żadnej organizacji, działając naukowo i dydaktycznie.

  • Jak dzisiaj wspomina pan czas Powstania, swój udział w Powstaniu? Bo zostają wspomnienia jakieś najgorsze i te najlepsze, zaś pewne rzeczy czas wygładza.


Proszę pani, ja nie mam złych wspomnień. Mam wspomnienia, które wskazywałyby na ogromny szacunek dla tych młodych ludzi, którzy walczyli z całym oddaniem, z całym sercem, wierząc, że czynią to, co powinni, natomiast mam duże zastrzeżenia, duże zastrzeżenia i do obozu londyńskiego rządu, i zastrzeżenia do naszych dowódców. Proszę się nie gniewać, ale ja, wchodząc tutaj, może mam krzywe oko, nie wiem, jest taki ładny plakat z Powstańcami tutaj przy wejściu, zdjęcie chyba. I tak sobie pomyślałem: „Przecież myśmy wyglądali zupełnie inaczej, myśmy byli brudni, niewyspani, nieubrani tak pięknie” i tak powinniśmy być tutaj pokazani. Nie jak ci, którzy tylko mieli piękne nakrycia beretów z orzełkami i tak dalej. Mam wiele pretensji do tych, którzy decydowali i dlatego mówię. Tu przychodzi dużo ludzi, młodzieży oglądać. Ja myślę sobie: „Dobrze, że to widzą”, tylko nie wiem, co odbierają. Młodzież powinna znać wszystkie powstania polskie. Jest ich pięć. Dlaczego? Dlatego że one wszystkie są podobne. Wnioski po każdym, od pierwszego do ostatniego, były źle wyciągane, wnioski. Dlaczego tak się stało, a nie inaczej? I następne, i następne. Proszę pani, co roku na dwa, trzy miesiące ściąga mnie córka do Stanów, do rodziny, bo tam mam i siostry. Moja starsza siostra ma dziewięćdziesiąt trzy lata, ta, która walczyła na Starym Mieście, ma dziewięćdziesiąt lat. Przecież mam i ich dzieci, i tak dalej, moje wnuczki, mam do kogo jeździć. Rozmawiam z różnymi ludźmi, i z akowcami starymi już, i wie pani, dosyć często zgadzamy się, że nie wykorzystujemy tego, cośmy powinni. Tracimy… Teraz też, niech pani zobaczy, co się w Polsce dzieje.

  • No tak, ale to już są…


Ale to wszystko to są nauki, między innymi, brane z Powstania, z powstań.

  • Czy pan, wspominając swój udział, czuje się pan, czuł się pan bohaterem?


Tak. Uważam, że zrobiłem dobrze. Inaczej bym nie potrafił. Drugi raz bym zrobił to samo, mając te szesnaście lat. Ale zastanawiam się, czy bym zrobił to samo, mając lat osiemdziesiąt osiem, jak teraz. Teraz to bym się zastanawiał.

Warszawa, 15 kwietnia 2016 roku
Rozmowę prowadziła Hanna Dziarska

Jerzy Henryk Czerski Pseudonim: „Szczupak” Stopień: strzelec Formacja: Zgrupowanie „Żmija”, pluton 257 Dzielnica: Żoliborz

Zobacz także

Nasz newsletter