Jerzy Żołnierzak „Jean”

Archiwum Historii Mówionej

Jerzy Żołnierzak. Do Powstania i przed Powstaniem miałem pseudonim „Żan”.

  • Co pan robił przed 1 września 1939 roku?

Chodziłem do szkoły.

  • Jakie było pana miejsce zamieszkania?

Nowolipie 57 mieszkania 32, w suterenie. Dość liczna rodzina robotnicza. Urodziłem się w [szpitalu] Świętej Zofii, bo niedaleko był ten szpital położniczy. Stoi do dzisiejszego dnia. Poszedłem do szkoły powszechnej, wtedy na rogu Leszna, dzisiaj to jest aleja Solidarności. Później, w czasie okupacji był tam posterunek i zajęli to Niemcy. Teraz jest to Urząd Dzielnicy Wola. Wcześnie się zetknąłem z działalnością konspiracyjną, jako dzieciak, bo już w 1941 roku, z tych przyczyn, że podpadli mi Niemcy. Mianowicie z przyjacielem, moim bratem mlecznym Antonim Dąbrowskim pseudonim „Leon”, budowaliśmy kajak. Jakimś trafem na Skierniewickiej Niemcy zrzucali bomby i się spalił, więc musiałem im wypowiedzieć wojnę. Nie było przeproś.

  • Pamięta pan wybuch II wojny światowej?

Tak, ale to wszystko jak przez mgłę, bo przecież wtedy dwanaście [lat], trzynasty rok [miałem]… Społeczeństwo było niezbyt zdenerwowane tym wszystkim, a raczej zaskoczone. Spodziewali się wszyscy, tak jak starsi mówili, że zgodnie z uchwałami międzypaństwowymi przyjdą nam sojusznicy z pomocą. Jak było, to wszyscy wiemy. Wypięli się na nas i Polska została sama. Tragiczny był poza tym moment, że 17 września jeszcze weszli ruscy. A na tamtych terenach był z mojej rodziny wujek Czesław Żołnierzak. Był w kompanii, którą prowadził aktor, był wtedy porucznikiem, Aleksander Żabczyński. Zwiewali i udało im się przemycić, szli przez Rumunię na Francję, ale wujek cofnął się i wrócił do Warszawy. Mój ojczym Józef Kurasiński dotarł do Modlina. Był to bardzo zdyscyplinowany, wspaniały człowiek. Musieli zdawać broń, z tym że jemu się udało nie pójść w niewolę, tak samo jak i wujkowi. Rodzina została wpędzona w koszmar okupacyjny.

  • Pamięta pan czasy wojny? Co się wówczas, przed Powstaniem, działo?

Przed Powstaniem – ohyda. Pamiętam wiszące ciała naszych rodaków na ulicy Leszno. Niemcy byli bezwzględni. Poza tym oddzielenie – mówię o [naszym] terenie, bo nas wyrzucili z Nowolipia, bo to był teren, który obejmował getto. Było małe getto, oddzielała je Żelazna, i duże getto, tam gdzie było Nowolipie. Z początku trudno było o mieszkania, bo cała ludność pochodzenia polskiego, to znaczy nie żydowskiego, Polacy musieli opuścić ten teren i to w dość rygorystycznym terminie. Tak że najpierw byliśmy koło Górczewskiej. Nie wiem dlaczego. Na rogu Płockiej i Górczewskiej była malutka ulica. Nazywała się Radziecka. Pod trójką mieszkaliśmy. To był niewykończony dom. Później rodzice znaleźli mieszkanie na ulicy Dolnej, na Mokotowie. Tam mieszkaliśmy do Powstania. Dolna 15 mieszkania 5.

  • Z czego się pan utrzymywał w czasach wojny?

Byłem przy rodzicach, byłem dzieciak. Poza tym to dobre pytanie, bo należało trochę uzupełniać zasoby i możliwości rodzinne, tak że mówiąc uczciwie, trochę się handlowało papierosami, jak los pozwolił i czas. Młodzi jeszcze [handlowali] gazetami. Ciotka mieszkała na Ogrodowej, to na placu Kercelego troszkę [handlowaliśmy] porcelaną i sztućcami „Norblina”. Tak że parę złotych trzeba było zarobić, żeby uzupełnić skromny wysiłek rodziców.

  • Pan powiedział, że w 1941 roku przystąpił do konspiracji. Na czym to polegało?

Polegało na tym, że byłem w szkole, najpierw na Ceglanej, później na Bema. To był dość duży konglomerat szkół i dzieciaków. Tam jeden drugiego wciągał. Przełożeni zdecydowanie utwierdzali mnie w angażowaniu nowych, młodych ludzi, bo miałem dość dużo kolegów. Nawet mam komiczny dyplom za to, że ich zwerbowałem do Armii Krajowej, bo żyje ich jeszcze kilku. W tej chwili z naszej kompanii K-3 żyje nas tylko siedmiu. Żyje [jeden z dowództwa plutonu podchorąży] „Mazur” – Pogorzelski Jan. Mam go na zdjęciach. Tak życie szło. Jeszcze było po drodze ZWZ. Później widocznie zbliżał się okres poczucia odwetu czy możliwości odwetu. Nie znam układów, jakie były w dowództwach. W 1943 przysięgę odebrał od nas porucznik „Tosiek”, dowódca kompanii. Z tym że przysięga odbywała się w bardzo małych grupach. To było charakterystyczne. Ludzie, którzy nami dowodzili, byli chyba bardzo mądrzy, a na pewno byli dobrze wyszkoleni. Myśmy się znali w zasadzie w granicy sześciu ludzi. Konspiracja była pełna. Bali się tego, co się może zdarzyć wśród takich młodych ludzi, żeby nie było wsypy. Złożyliśmy przysięgę. Poza tym były jakieś polecenia, które myśmy wykonywali, nie pytając po co i na co. Przykładowo na Ceglanej była szkoła, wpół zrujnowany budynek. Tam robili jakieś skrytki. Musieliśmy wynosić rozebraną cegłę i mur, żeby nie było śladów, co tam to było robione. Powiedzieli nam, żeby więcej nie wracać w ten układ. Oprócz werbowania przenosiło się bibułę i [były] szkolenia. O dziwo, że tak jak nam zakazano [chodzić do kina], bo było hasło: „Tylko świnie siedzą w kinie”, to kiedy wyszedł na jaw mord w Katyniu, [mówiono]: „Pamiętaj zbrodnie w lasku pod Katyniem” i wtedy dostaliśmy polecenie, żeby na ten dodatek filmowy pójść i zobaczyć to.

  • Pamięta pan, co tam było?

Pamiętam, bo tam było pokazane, że nie tylko Niemcy się popisywali ujawnianiem, ale były delegacje chyba ze Szwajcarii, Szwecji, z neutralnych państw, nawet Polaków wzięli do sprawdzania tych spraw. Tak powoli doszliśmy. Mam legitymację, byłem na Chmielnej [numer 88]. To była już szkoła po powszechnej.

  • Jak było z dostępem do broni?

Tylko szkolili nas, przynosząc jeden egzemplarz, przykładowo MP, raz był bergmann. Mauzery znaliśmy, bo jak nasi żołnierze z 1939 roku gdzieś odpoczywali, to chłopaki tam podskakiwali i oni zgadzali się na to, żeby pokazać, jak się ładuje tę broń i rozładowuje. Z krótkiej broni najbardziej pokazywali nam walthera. Mniejsza z tym, w każdym razie krótką broń również. Był taki incydent. Kiedyś na Pawiej, u kolegi, którego zabili w pierwszy dzień Powstania – „Rubacha” jest na tablicy [w Muzeum Powstania Warszawskiego] kompani K-3 „Baszta” – u niego w domu pokazywał nam podchorąży Zieliński MP. Nie zwrócił uwagi i wypruł serię w tapczan. Była konsternacja, krzyk. Domy kiedyś były jak studnie, echo szło. Wyszliśmy obronna ręką, bo od razu każdy w inną stronę. Były trzy przejścia z tego mieszkania. Pomyśleli, że to w getcie strzelają, było niedaleko getto. Ale przy okazji żeśmy zobaczyli, co to jest wyprucie serii z takiego automatu. Często [byliśmy] też na wyjazdach. Były też spotkania na cmentarzu ewangelickim. Tam był jeden z kolegów, „Siwek” – Marian Dworecki. Rodziców miał bardzo nerwowych. Byli grabarzami na tym cmentarzu. Tam też żeśmy się spotykali. Nie każdy chętnie się na to zgadzał, należało mieć dużo odwagi, żeby na coś takiego wyrazić zgodę. Ludzie narażali się rodzinami w tym układzie.

  • A pan bał się konsekwencji?

Bo ja wiem, czy to by było dobre sformułowanie. Może w młodości człowiek w pełni nie zdaje sobie sprawy. Jak dziś na to patrzę z perspektywy lat, to rzeczywiście trzeba było mieć stracha i mieć uwagę skoncentrowaną, i być bardzo ostrożnym, żeby się nie wydało. Tym bardziej że młodzieży było dużo, bo chęć uczestnictwa i zemsty była ogólna. Poza tym Warszawa przyjęła na swój teren dużo uciekinierów ze wschodu. Była duża rotacja i miasto olbrzymie, które w porozumieniu mogło ukryć niektórych ludzi.

  • Przejdziemy już do Powstania. Pamięta pan sam wybuch Powstania?

Tak, bo mieliśmy koncentrację na cmentarzu służewieckim. Zdziwiony byłem, że nie było broni. Dostałem polecenie od podchorążego „Gryfa”, mojego dowódcy plutonu, że z kapralem „Tygrysem” i jeszcze z trzema kolegami idziemy vis-à-vis Wyścigów. Tam była osada, raczej wioskowa aglomeracja, bo nie było dużych domów. Tam będą czekały na nas furmanki z granatami, które mają być dowiezione. Jak żeśmy w tamtą stronę szli, to jakoś się przemknęliśmy. W powrotnej drodze nastąpił potworny ostrzał. Mnie ranili w nogę, kolegę w rękę, „Klawy II”, taki miał pseudonim, Wojciech Zygnierski. Przycupnęliśmy, bo tam na polach było zboże już zebrane w snopki. Co tu robić dalej, jak się przedzierać? Nie wiedzieliśmy, z których stron do nas strzelają. To dość otwarty teren. Kapral dał polecenie, żeby nie zwracać uwagi na siebie, bo grupa będzie bardzo widoczna, żeby wrócić do tej peryferyjnej – ja bym to nazwał wioski – a on będzie się sam przedzierał z bagażem do kompanii. Tak się stało, że my obaj lekko ranni poszliśmy i dla nas się Powstanie w tym momencie skończyło. Ale to było szczęście, bo granaty doszły, a tak nie wiadomo, jak by się sprawa zakończyła.
Zaczął się mój marsz do partyzantki z kolegą „Klawym”. Przekazywani byliśmy z punktu na punkt przez Pilicę, Nowe Miasto, w Kieleckie. Tam dotarliśmy do 25. pułku piechoty. Już była koncentracja, bo było polecenie – tak samo jak Kampinos, co później do nas dotarł oddział kawalerii [„Doliny”] ze wschodnich ziem – koncentracja miała nastąpić i z powrotem iść na pomoc Warszawie. Tak się stało. Po wojnie dowiedziałem się, że moja kompania wycofała się do Chojnowa. Poszli za nami, a później wrócili do Warszawy, dostali polecenie, bo byli w jednym zgrupowaniu. A ja dotarłem z kolegą do 25. pułku piechoty. Najpierw byłem w plutonie „Maja”. On jeszcze żyje. Tam się zaczęło ciężkie życie. Dostałem karabin i [były] walki. Z większych bojów pamiętam bój pod Stefanowem. Była długa, piękna wieś. Niemcy zrobili na nas obławę. Zawiedli się, bo dostali dobrego łupnia. Musieliśmy tę wieś chronić do momentu, aż się wycofa ludność. Później zrobiliśmy natarcie. Były takie walki, że po naszym ustąpieniu Niemcy spalili całą wieś. Były walki o Przysuchę, gestapo tam było rozbijane. Najwięcej się pamięta z tego okresu. Ciągłe odskoki, marsze nocne, dźwiganie. Całą broń musieliśmy dźwigać na plecach, a mieliśmy już wtedy nawet PIAT-y. To były granatniki bardzo zręczne, angielskie i była amunicja. Mnie przydzielono do kolegi, który był ze wschodu i miał tak zwany karabin maszynowy TPD: Tankietkowy Pulemiot Diegtarjewa. To broń, której Rosjanie używali na czołgach. Byłem amunicyjnym przy nim. Wspaniały chłopak z Wileńszczyzny [był strzelcem]. Dźwiganie tego wszystkiego to była trochę udręka, ale tak miało być. Najpiękniejsze z tamtych okresów to chyba to, że w Kieleckim mieszka cudowny, polski naród. Później człowiek dopiero wie, że historia ich tam najbardziej angażowała w walkę o naszą polskość.

  • Panu pomagała ludność cywilna? Na czym to polegało?

Pierwsza rzecz, że mądry chłop nie chlał wódki, którą mu Niemcy dawali za odstawienie kontyngentu, tylko oddawali to na punkty sanitarne. Poza tym dawali możność transportu, potrafili przyjmować rannych, ryzykując całe domostwa i rodziny. Tam rzeczywiście był dobry naród. Dużo kolegów było z terenu Łodzi. To byli miastowi chłopcy, starsi ode mnie, w zasadzie młodszych nie było. [Byliśmy] w ciągłych walkach, które są wymienione w książkach, też jestem wymieniony, że byłem w składzie i walczyłem. Jest [książka] „25. pułk piechoty Armii Krajowej”, jest „Przeciw dwóm wrogom” Aleksandra Arkuszyńskiego, mojego dowódcy, jest „Burza nad Czarną” Jedną rzecz, może to nie na temat, ale trzeba powiedzieć: z higieną było trochę kiepsko. Wszy nam bardzo dokuczały, ale dowiedziałem się, jak „Dolina” do nas dotarł i ten chłopak, o którym wspominam, Józek z Wileńszczyzny… Cwaniak był. Okazuje się, że jest wyjście: zawszone rzeczy położyć na spoconego konia. Wtedy to całe bractwo zaczyna wiać. Ponieważ on to wiedział, to się trochę broniłem. Wiadomo, że w tamtych okolicznościach o żadnych saunach i innych natryskach nie było mowy.

  • Ciężko było o ubranie?

Tak jest. Szczęście, że tam, tak jak wspomniałem, ludność była, powiedziałbym, bardzo dzielna. Byli przygotowani do istnienia w takich właśnie, skrajnych warunkach. Przykładowo: z Powstania wyszedłem w ubraniu jakby roboczym, tylko że to trochę się rzucało w oczy, było jakby z lnu. Jak się zima zbliżała, to jedna z gospodyń dała mi kurtkę, którą oni tkali na krosnach, domowej roboty. Potrafili przyciąć i tak dalej. Tylko futro było złe pod spodem, bo było z cielaka, ono nie jest ciepłe, no ale to było coś na grzbiecie. Natomiast buty zdobyłem, bo miałem pepegi, taki byłem wojak. Zdobyłem buty do chodzenia po lesie, z cholewami, po Rosjaninie. Bo my rozstrzelaliśmy… Złapaliśmy grupę, chyba osiemnastoosobową. Chcieli się podszyć, że walczą z Niemcami, ale wyszło, że to była [grupa] przez Niemców nasłana. Współpracowali z Niemcami i chcieli nawiązać łączność z partyzantką, żeby później dać znać, jak nas wykańczać. Nie zdążyli, był tak dobrze zorganizowany wywiad wewnętrzny. Ludzie w Kieleckim byli bardzo doświadczeni, tak jakby mieli we krwi partyzantkę. Bardzo dzielny naród. Wtedy zdobyłem buty. Już byłem bohater. Już nie miałem mokro. Mogłem chodzić, nie patrzyć, że patyk mi pod nogami nie trzaska.
  • Czy miał pan kontakt z najbliższymi?

Żadnego kontaktu. Skąd zachowała się u mnie ta kenkarta i dowód: okazuje się, że pomimo że dom był zrujnowany, to te rzeczy w piwnicy ocalały. Nie wiem, jakim cudem na Dolnej 15 bomba zerwała tylko trzecie piętro, ale do parteru były wyjęte wszystkie framugi z oknami i drzwi. Nawet podłogi pozdejmowane. Ludzie mówili, że podobno okoliczna ludność przyjeżdżała, dając Niemcom gorzałę, ci wyrażali zgodę i rozbierali te domy. Przypuszczali pewnie, że jak jest zrujnowany strych, to dom i tak będzie do rozbiórki. Ale w piwnicy ocalały te rzeczy i część fotografii. I to było wszystko po naszej chałupie.

  • Czy pamięta pan Niemców? Czy pan ich spotkał?

W drodze w Kieleckie, jak szedłem w rejon, [który] teraz nawiedziły powodzie – Przysucha, Białaczew, Opoczno – to bliżej Warszawy, koło Konstancina, koło Piaseczna, spotkaliśmy wojsko i myśleliśmy, że już będzie koniec naszej drogi. Ale okazało się, że to byli Węgrzy. Pokazali nam, jak uciekać, w którą stronę, żeby minąć Niemców. Niemców do niewoli nie braliśmy. Pod Stefanowem już była nawet walka na bagnety. Dziwię się, że człowiek miał wtedy odwagę biec, krzyczeć i strzelać. W każdym razie tam zdobyłem samozaradkę. To był ruski karabin dziesięciostrzałowy. Nie wiem, skąd Niemcy [go mieli], widocznie walcząc z Rosjanami, musieli zabić któregoś z wojaków rosyjskich i zdobyć. To był dziesięciostrzałowy karabin jak mauser, z tym że był dwusuwowy. Nie taki, żeby ładować go… Że zamek na cztery układy. A Niemcy? Nawet jak wpadli w [nasze] ręce, to tylko dowództwo mogło z nimi rozmawiać i wątpię, czy którykolwiek mógłby przeżyć. Ciężko mi na ten temat odpowiedzieć. Myśmy w zasadzie nie mieli czasu ani możliwości brać do niewoli, bo albo on, albo ja. Tragedia ze Stefanowem polegała na tym… Później, już po wojnie się dowiedziałem, jak już nawiązałem kontakt, jak koledzy powiedzieli, że można. Stefanów się odbudował [poważnie], bo major „Roman”, dowódca pułku był [pracownikiem] w tartaku i umożliwił ludziom kupno [drewna]. Oni się odbudowali, ale tam KBW poszło i spaliło z powrotem wieś. Nasze wojsko. Dziś, jak się tam spotykamy, to jest w puszczy, typowa puszczańska wieś partyzancka. Jest tam ołtarz, jest miejsce po tej wsi. To była bardzo tradycyjna, stara, zagospodarowana wieś. Nawet droga była kamienna, bo Kieleckie jest znane z tego, że chłop nim zaorze i zasieje, to musi dużo kamieni z pola zgarnąć.

  • Zapytam pana o życie religijne.

Był u nas kapelan. Z tym że jak przychodziła walka, to stułę chował, brał karabin. Nawet – tylko nie doszło to do skutku – powiedział: „Jak któryś z was się będzie żenił, będzie miał dzieci, to w klasztorze będę dawał mu ślub”. [Pseudonim] „Ksawery”.

  • Nie doszło to do skutku?

Nie doszło, bo on umarł, a ja byłem po wojnie już w Warszawie.

  • Czytał pan podziemną prasę? Może słuchał Pan radia?

Radia raczej mniej. Jeżeli, to prasa, a przede wszystkim na zbiórkach. A tak, komunikaty szły z ust do ust. Zresztą taki młody człowiek zbytnio się prasą nie interesuje. Interesowało go, żeby przeżyć, zarobić parę groszy, mieć na buty.

  • Czyli nie interesowało Pana na przykład, co się dzieje w sytuacji politycznej w Europie?

W zasadzie podawali nam na zbiórkach, że są walki na zachodzie, ale to nie było zbyt popularne, żebym z tamtego okresu mógł dziś powiedzieć, że pamiętam, jak się posuwała armia brytyjska czy później, jak się włączyli Amerykanie. Ciekawiło nas tylko to, co z naszymi. To, że piloci walczyli, to wiedzieliśmy, bo nam mówili (często wybierali [nas do odbioru], jak były zrzuty, w dwóch takich zrzutach uczestniczyłem, odbieraliśmy), że często mogli być polscy piloci.

  • W jakim rejonie pan odbierał zrzuty?

W Kieleckim, Przysucha, lasy przysuckie. Tam są piękne tereny. Najwięcej to chyba to, że człowiek był wyrwany ze środowiska, bo tu się wszystkich znało, a tam poszedłem… Niemniej ludzie, którzy nas tam przyjęli – i ci koledzy, co byli w partyzantce, i ten naród – to do dziś daje satysfakcję, że tacy ludzie byli i chyba są, bo tam do tej pory jest cudownie. Ostatnio umarł podniesiony do rangi generała porucznik „Bończa” – Kazimierz Załęski. Miał swój oddział, później był wcielony do 25. pułku [piechoty]. To wszystko miało iść na Warszawę.

  • Wrócę do Powstania. Zapytam pana o najmilsze wspomnienie z Powstania. Może to są jakieś przyjaźnie?

Przyjaźnie są do dzisiejszego dnia. Z tymi, co żyją, rozumiemy się bez słów. W dalszym ciągu leży nam na sercu, żeby w Polsce wszystko się dobrze układało, a niestety przeżywamy takie tragedie, że to dla takiego chłopaka, jak kiedyś byłem, w pale się nie mieści. Wychodzi na to, że niektórzy są bezkarni.

  • Muszę pana zapytać o najsmutniejsze wydarzenie z Powstania.

To, że kolegę w pierwszy dzień [zabili], uprzytomniło mi, że można stracić życie. Poza tym jak człowiek jest postrzelony, leje się trochę krwi i ma tylko chusteczkę, i urwał rękaw od koszuli… Później, jak już się doczołgałem z przyjacielem do partyzantki, to sanitariuszka „Wiktoria” mówi: „Bracie! Patrz, jakie ty masz robaki w tej ranie!”. Ja się wystraszyłem, a ona mówi: „Ty się ciesz, że to tak było, bo one ci oczyściły wszystko”. I rzeczywiście, jak się dziś w kąpieli przyglądam, to niewiele znać po tym wszystkim. A jeżeli chodziłoby o jakieś tragiczne momenty, to nie było, bo nie przeżyłem, żeby któryś z kolegów źle się zachował.

  • Widział pan jakieś zbrodnie wojenne, zbrodnie Niemców dokonywane na ludności cywilnej?

Zbrodnie Niemców – na każdym kroku, tak jest. Do dzisiejszego dnia, trzy razy będąc na walnych zebraniach w „Baszcie”, wspominałem, że nawet dam pieniądze, jak będzie trzeba, będę uczestniczył, żeby zmienili na napisach, że w tym miejscu hitlerowcy rozstrzelali. To nie jest prawda, Niemcy rozstrzelali, a my ich ciągle głaszczemy, tak jakby ten naród nie widział. Przecież pamięta się te rozkrzyczane mordy: Sieg hail! To nie był odruch nielicznych ludzi, to całe masy niemieckie krzyczały. A my dziś zakłamujemy historię, że to tylko hitlerowcy rozstrzeliwali. Wehrmacht też rozstrzeliwał.

  • Zapytam pana, czy można było się przyzwyczaić do śmierci? Przecież ludzie ginęli na ulicach. Jak pan do tego podchodził?

To jest pytanie bardzo mocne, bo rzeczywiście człowiek sobie w tym układzie nie zdaje sprawy, że żyje w takich okolicznościach, że za chwilę go już może nie być. Nie myśli nawet o tym. Może to jest jakiś odruch bezwarunkowy, samoobrona, że jak zacznie za dużo o tym myśleć, to można zwariować. Bo na każdym kroku mogli… Zresztą byłem złapany w 1943 roku. Złapali mnie na Puławskiej. Byłem na gestapo na Wiśniowej i przewieźli [mnie] później [na Pawiak]. Jak się nazywał koncentracyjny zbiór wszystkich ludzi z Warszawy?

  • Pruszków?

Nie, w Warszawie.

  • Część osób była na [Pawiaku].

Nie, to było po tej stronie. W każdym razie przesiedzieliśmy tam jedną noc. Wtedy chyba około tysiąca ludzi wypuścili. Niemiec wyszedł, bo na placu nas [zabrali]. Nawet ksiądz był i ludzie z jakiegoś cyrku, kupa ludzi. Na Pawiaku [to było]. Niemiec powiedział, że byliśmy zgarnięci z ulic, z miasta, jako zakładnicy. Spodziewali się, że będzie jakiś wyczyn podziemia i nas trzymali na ewentualną rozwałkę. Rano ulicą Karmelicką, wśród ruin wypuścili nas przez bramę, tak jak kiedyś był bazar. Szło nas bardzo dużo ludzi i prawdopodobnie tak by się skończyło… Może nie zrobiono żadnego napadu na stanowiska niemieckie, wiedząc o tym, że to zagraża taką likwidacją, bo bardzo dużo było ludzi wtedy ściągniętych z Warszawy.

  • Teraz zapytam pana o czasy powojenne. Co się z panem działo?

Jak już Rosjanie weszli na ten teren, to chyba 25 stycznia byłem już w Warszawie. Od Pruszkowa szło się na piechotę. Pod Żelazną Bramą leżał stos palących się jeszcze ciał. Pamiętam, bo był potworny smród.
Zaczęło się szukanie. Okazuje się, że mamę wywieźli do Niemiec, ojczyma – miał inne nazwisko, ale kochany człowiek – do Sachsenhausen z wujkiem Czesławem Żołnierzakiem. Wujek tam został spalony, a on wrócił jako mocarz, trzydzieści siedem kilo ważył. Jak go złapała duszność, to dźwigałem go na piechotę z ulicy Dolnej na Oczki. Wróciłem, później mama też wróciła z Niemiec, ciotka z dzieciakami. Ciotki były na Gorzkiewkach pod Warszawą. Na Dolnej, jak powiedziałem, wszystkie otwory były powyjmowane, nie można było nawet spać. Jak rodzice wrócili, to jednak postanowili, że tam zrobią drzwi wejściowe.
Zatrudniłem się na Wyścigach. Tam była jednostka wojskowa. Mówili popularnie na to: Przetok. Na tym to polegało, że Niemiec z terenów [wschodnich] wieźli krowy, bydło i różne szyny nie szyny kolejowe, przeładowywali to i szło do Rosji. Nazywało się, że to był dywizjon lotniczy. Byłem tam jako chłopak do roboty. Tam był porucznik Bekierow Edward i tenże po roku, jak pracowałem w tej jednostce, mówi: „Weź ode mnie zaświadczenie, bo ono ci się przyda”. Rzeczywiście przydało się, bo w 1946 albo 1947 Służba Bezpieczeństwa mnie zdjęła z ulicy Dolnej i byłem [przetrzymywany] na ulicy Grażyny na Mokotowie. Tam był [dom], duża willa, tam wojskowi oddawali krew do badania, a na dole był areszt. Ale tam mnie nie trzymali długo. Pytali przede wszystkim, czy ja z kimś się kontaktuję i czy ze mną się ktoś kontaktuje. Musiał mnie ktoś chyba [zadenuncjować], bo wiedzieli, że byłem w oddziałach Armii Krajowej. Powiedziałem, że z nikim się nie kontaktuję. Na końcu mówią, żeby podpisać, że się nie powtórzy, o co pytali. Po dwóch przeszło dobach wypuścili mnie. Mama zauważyła kilka siwych włosów na skroniach po tej krótkiej obecności, tak jak i po Pawiaku. Dziwna rzecz.
Wróciłem do szkoły. Mama z tatą [chcieli], żebym koniecznie się uczył. Zrobiłem [maturę], bo wtedy była popularna mała matura. W 1948 zabrali mnie do wojska. Byłem dość dobrej kondycji, to dostałem wcielenie do marynarki wojennej, do Ustki, Szkoła Specjalistów Morskich. Tam kończyłem specjalność radiotelegrafisty. W 1950 roku wróciłem do cywila. Chciałem pracować na lotnisku, bo byłem dość dobrym radiotelegrafistą, odbierałem sto osiemdziesiąt, dwieście znaków, ale powiedzieli mi, że z wiadomych przyczyn przyjęty być nie mogę. No to znów do szkoły. Ale przypomniałem sobie, że komandor [Krzycki] powiedział, jak nas rozpuszczali do cywila, że jak nie będziemy mogli znaleźć pracy, to żeby przyjść do Ligi Morskiej na ulicy Widok 10. [Powiedział] do warszawiaków oczywiście, bo przecież ktoś zza Warszawy [nie mógł], ale też, żeby się kontaktował, bo mieli swoje punkty na terenie Polski. Tam się [zgłosiłem] z kolegą, który też wyszedł z marynarki wojennej, Alfredem Kowalskim. Zaangażowali nas, mnie na kierownika ośrodka Ligi Morskiej na cyplu Czerniakowskim, a on za bosmana. On był mechanikiem, też po szkole morskiej. Tam z młodzieżą się zetknąłem z powrotem, co było dla mnie ważne, bo dawało szerszy oddech. Woda, kontakt z Wisłą, żeglarze, motorowodniacy. Piękni ludzie tam byli. A poza tym Liga później się przeistoczyła. Tam była Liga Morska, Liga Przyjaciół Żołnierza i Liga Lotnicza. Zrobiły fuzję na LPŻ. Z tym że myśmy chyba na tym najgorzej wyszli, ci ludzie, którzy myśleli o wodzie i morzu. A najfajniejsi byli piloci, bo od razu powołali aerokluby i istnieli w oderwaniu od karabinierów. Moim marzeniem było pływanie, tak jak powiedziałem na początku. Przecież z Niemcami wojna się zaczęła o kajak. Jak mi zniszczyli kajak, musiałem im wypowiedzieć wojnę. Później tam wybudowali ośrodek [na Wale Miedzeszyńskim 379].
Ożeniłem się, nie miałem mieszkania, była duża bieda, ale generał Turski po rozmowie z moją żoną Hanną zaproponował, że nie muszę być kierownikiem, a mogę być przykładowo bosmanem w ośrodku z mieszkaniem. Wybudowali i brałem udział w budowaniu tego ośrodka Ligi Morskiej na Wale Miedzeszyńskim 379. Tam poszedłem najpierw za bosmana, później za kierownika szkolenia.
Zaczęła się dość duża prosperita dla mnie. Jak już byłem żonaty i przyszło pierwsze dziecko na świat, Grażynka, [następnie Andrzej] to może wtedy mieli pewność, że nie zwieję jako milioner na zachód. Jak był wyjazd z ziemią polską do Ankenes, to jest Narvik w Norwegii, to mnie tam w ramach szkolenia żeglarsko-morskiego wysłano jako załoganta. Byłem w Norwegii, gdzie Polacy walczyli z Niemcami. Ciekawe, bo tam miejscowi ludzie zwrócili nam dziennik batalionowy. Bardzo sympatyczni. I cmentarz honorowy jest na Ankenes. Norwedzy uhonorowali Polaków. Nie wiem, czy to można nazwać uhonorowaniem. W każdym razie są na centralnym miejscu. Po prawej są chyba Francuzi, po lewej Anglicy. Mam zdjęcia. Tak się zaczął mój kontakt z morzem. Zdobyłem sportowy stopień sternika morskiego i przede wszystkim szkoliłem w czterech specjalnościach, które szły do wojska, do marynarki wojennej. Później tego zaniechano, bo powiedzieli, że za dobrzy ludzie trafiają do Szkoły Specjalistów Morskich. Nie mają ich czego uczyć, jak od nas wyszli, bo oparłem się na kolegach, których znałem z marynarki wojennej. Ale płynąc do Ankenes, do Narviku poznał mnie – nawet nie wiedziałem, że jest to dyrektor „Gryfa” – Juliusz Hebel, dyrektor Przedsiębiorstwa Połowów Dalekomorskich ze Szczecina. Mówi: „Chłopie, czyś ty się nie pomylił, że tu się tułasz na lądzie, a tam byś się przydał? Mówię: „Wiem, że bym się przydał”. Tylko że nie miałem zgody na pływanie. Nawet na to, żeby na lądzie być radzikiem nie było zgody. „Nie martw się – mówi. – Napisz do mnie podanie, tylko musisz z produkcji przyjść, a nie z organizacji sportowej”. No to poszedłem na miesiąc do Fabryki Tworzyw Sztucznych, bo tam był dyrektorem żeglarz. Wysłałem te papiery. Trochę długo się zastanawiałem.
Dopiero w 1960 roku mnie spotkał zaszczyt, zacząłem pracować na morzu. Brak było tam kadr, bo to wiąże się z oficerami, którzy mają pojęcie o rybołówstwie dalekomorskim, więc po dwóch czy trzech latach, jak już byłem starszym rybakiem, wysłano mnie do szkoły morskiej na siedmiomiesięczny kurs skoszarowany. Po tym kursie już byłem porucznikiem żeglugi małej. Tam istniała wtedy taka struktura, że jeżeli petent miał trzydzieści sześć miesięcy przepracowane na pokładzie, czyli na morzu, to mógł startować na wyższy stopień. Tak stopniowo doszedłem do stopnia kapitana. Pływania do Afryki, do Stanów Zjednoczonych na Sable – taka wyspa wędrująca po oceanie… Tam się łowiło. Później podwyższyli zakres wód terytorialnych i to się wszystko zaczęło sypać. Do Afryki poszliśmy. Pracowałem tam ponad rok, ale zacząłem rozłąki z domem przypłacać zdrowiem. Tak że po czternastu latach odszedłem z pływania. Znów mnie koledzy złapali i byłem kierownikiem pierwszego sklepu żeglarskiego na ulicy Mokotowskiej. To się „Ster” nazywało, a później „Interster”.

  • Będę miała do pana ostatnie pytanie. Patrząc z perspektywy czasu, co dało panu Powstanie?

To, że nie ma nic za darmo. Jak się coś chce mieć, to trzeba walczyć. Samo nie przyjdzie nic do rąk. I Powstanie dało mi to, że należy pamiętać, skąd się jest, kim się jest i kim się chce być. To tak w krótkich słowach.


Warszawa, 27 lipca 2011 roku
Rozmowę prowadziła Ludwika Borzymek
Jerzy Żołnierzak Pseudonim: „Jean” Stopień: strzelec Formacja: Pułk „Baszta”, kompania K-3 Dzielnica: Mokotów

Zobacz także

Nasz newsletter