Jerzy Zwierzchowski „Wilk”

Archiwum Historii Mówionej
Jerzy Zwierzchowski, pseudonim „Wilk”, urodzony 7 lutego 1928 roku w Warszawie, strzelec. Obwód „Żywiciel”, Zgrupowanie „Żbik”, pluton 233.

Co robił pan przed 1 września 1939 roku?

Przed 1 września miałem jedenaście lat i właściwie niewiele robiłem. Przeżyłem bombardowanie Warszawy i te wszystkie okropności.

Jak zapamiętał pan 1 września?

Okropnie, z lękiem i ze strachem. Mieszkałem na Żoliborzu i tam były straszne bombardowania akurat w okolicy tych domów. Klasztor sióstr Zmartwychwstanek był ostrzeliwany przez działa, bo zaraz koło naszego domu stała polska artyleria. Wszystko to razem robiło rozpaczliwe wrażenie. Poza tym bez przerwy spadały bomby zapalające, bez przerwy domy zaczynały się palić, trzeba było je gasić, ale to był fosfor, czy coś, nie bardzo się dawało. Okropne to było. Nie było co jeść. Akurat tak się złożyło, że moja mama nie była zupełnie przygotowana i miała tylko wiśniowe nalewki i suchary. Był głód.

Miał pan rodzeństwo?

Miałem siostrę, ale młodszą od siebie o siedem lat, ona miała cztery lata, tak że trudno powiedzieć, żeby coś świadomie przeżywała. Ale też [była] wylękniona, wystraszona.

Proszę powiedzieć, jak wyglądało życie przed wojną? Na pewno duży wpływ wywarła na pana rodzina.

Tak. Mieszkałem na Zdobyczy Robotniczej, to jest na Bielanach, a chyba w 1935 roku przeprowadziłem się na Żoliborz na ulicę Krasińskiego. Pamiętam pociąg, który jeździł wzdłuż ulicy Krasińskiego w kierunku Wisły, tory kolejowe, ich budowę, potem ulice od Placu Henkla do Krasińskiego, które miały nawierzchnię z bali drewnianych. Takie dziwadełka. Poza tym pamiętam swoją rodzinę, ojca, mamę, którzy dobrze opiekowali się nami. Chodziłem do szkoły powszechnej.

Jaka atmosfera panowała w pana szkole?

Powiedziałbym, że dosyć patriotyczna. Przypominam sobie przed 1939 rokiem, już prawdopodobnie były jakieś symptomy wojny, która może się ewentualnie rozpocząć i dzieci były chowane w patriotycznej postawie, pomoc starszym, pomoc rodzicom, pomoc gdzieś w razie czego, pozaklejać okna na wypadek wojny, a to to, a to tamto...

Należał pan do harcerstwa?

Należałem do zuchów.

Może pan o tym opowiedzieć, jak wyglądały zbiórki?

Ponieważ byłem bardzo młody nie byłem harcerzem, tylko zuchem. To wyglądało bardzo sympatycznie. Pamiętam obóz, chyba w 1938 roku, gdzieś nad Wartą, już nie pamiętam. Miałem wuja, czyli brata matki, który był zawodowym oficerem i który tuż przed wojną zabrał mnie kiedyś na ćwiczenia wojskowe gdzieś w Sieradzu. Pamiętam ćwiczenia, pamiętam żołnierzy, byłem tym zachwycony, oczarowany, mundury, wszystko eleganckie. Ale już się szykowała wojna, już było wiadomo. Nie wiem, może wuj był bliższy, przecież był kapitanem Wojska Polskiego, przypuszczam, że orientował się, że coś się szykuje, bo był niespokojny.

Czy we wrześniu 1939 roku ojciec był w domu?

Tak, był w domu. Ponieważ był inżynierem budownictwa, więc zajmował się obroną przeciwlotniczą, organizował dyżury, piasek na dachach. [Jak spadły] bomby kruszące, to już nie było ratunku, ale bardzo dużo spadało małych bomb zapalających, które paliły dachy, bo tam zdaje się była papa i pewnie drewniana konstrukcja dachu. Pracował jako, nazwijmy to, saper, pilnował, żeby wszystko było technicznie [w porządku]. Jak gdzieś dom trafiła bomba, osunęło się, trzeba było ludzi ratować, coś zabezpieczyć. Orientował się, co może komuś spaść na głowę, gdzie trzeba być, gdzie można wejść, gdzie nie można wejść. Mama była w domu przy nas.

Jak wyglądało pana życie w czasie okupacji przed Powstaniem?

Po pierwsze zaraz po wybuchu wojny kończyłem szkołę powszechną. Moja szkoła była na Żoliborzu, ale zdaje się, że był tyfus i rodzice mnie przenieśli, musiałem jeździć aż na Młynarską do szkoły tramwajarskiej. Kończyłem szóstą klasę, czyli ostatnią. Zaraz po skończeniu we wrześniu 1940 roku, rozpocząłem naukę na tajnych konspiracyjnych kompletach. To była szkoła Poniatowskiego. Na kompletach uczyli profesorowie z „poniatówki”, też żoliborskiej szkoły. Miałem tam mnóstwo kolegów, z niektórymi spotkałem się w Powstaniu, część z nich była w konspiracji. Część była starszych ode mnie, bo jakoś dziwnie się poukładało, że ludzie mieli przerwy w nauce, [byli] po kilka lat starsi i oni już chyba byli w konspiracji, tak myślę.

Gdzie odbywały się zajęcia?

W prywatnych mieszkaniach, na przykład między innymi w naszym mieszkaniu i w mieszkaniach kolegów. Tak jak tutaj, powiedzmy, spotykały się komplety. W naszej klasie było dwanaście osób, te dwanaście osób gdzieś tam siadało, profesorowie przychodzili elegancko, punktualnie wszystko się odbywało. Pojedynczo żeśmy wchodzili, pojedynczo żeśmy wychodzili. Tak uczyłem się na kompletach właściwie aż do Powstania, do czwartej gimnazjalnej. Skończyłem czwartą gimnazjalną, bo wtedy były cztery klasy gimnazjum i dwa lata liceum.

Był pan w konspiracji?

Nie.

Czym zajmowała się rodzina w czasie okupacji? Z czego państwo żyli?

Ojciec pracował przy jakichś budowach, miał zajęcie budowlane. Marnie było, ale coś tam miał, jakieś kartki w związku z tym, że gdzieś pracował, coś tam się otrzymywało. Jakoś to szło, marnie bardzo, ale było.

Gdzie zastał pana wybuch Powstania?

Wybuch Powstania zastał mnie właściwie u ciotki na Placu Wilsona, w domu, który się nazywa „Feniks”. Jest centralnie umieszczony, z niego promieniście widać ulice Słowackiego, Mickiewicza, Krasińskiego. Tam siedziałem na balkonie i o pierwszej trzydzieści usłyszałem strzały, potem, jak się okazało, to były najwcześniejsze strzały w Warszawie. Oddał je mój późniejszy kolega Zdzisław Sierpiński. On jak gdyby rozpoczął Powstanie. Na ulicy Krasińskiego przy Suzina, przechodząc z dwoma kolegami, próbowali go zatrzymać lotnicy przejeżdżający samochodem i rozpoczęła się strzelanina. Nic się tam nie stało, im się zaciął karabin maszynowy erkaem, który nieśli, tak że niewiele tym Niemcom mogli zrobić, ale Niemcy odjechali, uciekli. Za jakieś pół godziny zauważyłem na ulicy Mickiewicza od strony Dworca Gdańskiego duże oddziały żandarmerii z takimi półksiężycami. Oni ruszyli do Placu Wilsona i ulicą Krasińskiego w kierunku ulicy Suzina. Dotarli do Suzina, tego już nie widziałem, ale [była] straszna strzelanina, huki, strzały. Tam się bronili, bo, zdaje się, tam były składy amunicji PPS-owców. W każdym razie Niemcy wycofali się, bo ich było widocznie za mało. Cofnęli się i za chwilę otrzymali olbrzymie posiłki. Też z tamtej strony, od Dworca Gdańskiego w kierunku Placu Wilsona, przyjechały trzy czołgi, mnóstwo wojska, wszystko chyba z Cytadeli. Na Placu Wilsona były rowy przeciwlotnicze, które podczas okupacji Niemcy kazali kopać na placach. Te rowy od razu wojsko elegancko obsadziło, oni byli dosyć wytresowani, zręczni, przynajmniej na tle wojskowym. Powstawiali od razu karabiny maszynowe z wylotami na wszystkie ulice, na Krasińskiego, na Słowackiego, na Mickiewicza w jedną i w drugą stronę. Czołgi też zajęły takie stanowiska, jeden w kierunku Mickiewicza w dół, kierunek na Marymont, drugi pojechał ulicą Słowackiego do ulicy Suzina, jak gdyby od tyłu, gdzie była ta potyczka, a trzeci ryglował ulicę Krasińskiego. Wtedy właśnie zauważyłem, że oni nie szli w kierunku ulicy Suzina. Tam była ta pierwsza potyczka, która się skończyła, a oni tutaj tylko obsadzili, jak gdyby chcieli mieć wgląd. Wtedy na ulicy Mickiewicza z Żoliborza willowego od Bohomolca zauważyłem grupy młodych ludzi, którzy przebiegali przez ulicę Mickiewicza, chcieli się dostać na ulicę Krechowiecką, w kierunku ulicy Słowackiego, do góry. Tam pewnie były zgrupowania powstańców. Oczywiście trzymał ich w szachu ten czołg, który przecież strzelał bez przerwy z karabinu maszynowego i z dział. Ta strzelanina tak trwała, trwała, trwała, raz cichła, raz wzmacniała się. Tak właściwie trwało do godziny dwudziestej, a to wszystko się działo u moich stóp, bo byłem na pierwszym piętrze „Feniksa”, pode mną były czołgi, wyrzucały gilzy na chodniki. Widziałem to wszystko, oczywiście lekko ukryty. O godzinie dwudziestej załadowali się, usłyszałem tylko: Zurück, zurück!, poładowali się, część na czołgi, część przed czołgami i ruszyli do Cytadeli. Nastała właściwie kompletna cisza. Potem już oglądałem tylko Warszawę za Dworcem Gdańskim, łuny pożarów, wybuchy, więc widziałem, że tam też toczy się jakaś bitwa. Rano, właściwie jeszcze przed świtem z Marymontu, z tych [miejsc], do których strzelali na dole na Mickiewicza, ruszyły fury, które wiozły rannych. Była ich nieskończoność, wieźli rannych, wieźli i wieźli, a szpital na Żoliborzu był na Felińskiego. Wtedy gdzieś, o godzinie szóstej rano do „Feniksa” przyszedł mój ojciec ze Śródmieścia. Przechodziło się przez Dworzec Gdański z rękami podniesionymi do góry, strzelali albo nie strzelali, jak im przyszła ochota. Ojciec przedostał się i przyszedł do ciotki i zabrał mnie. Ruszyliśmy do domu, bo matka przecież nic o nas nie wiedziała. Nie wiem, jak to było z telefonami, już nie pamiętam, czy tam był telefon. Nie, nie można było dać znać matce, gdzie jestem i co ze mną jest. Jak żeśmy wyszli, to znalazłem trzonkowy granat niemiecki, który zgubił Niemiec. Z tym granatem dostałem się do domu. To był już 2 sierpnia. Jak żeśmy przyszli, mama się dowiedziała, co ze mną jest, to pomyślałem sobie, że przecież jest Powstanie, nie widziałem tylko powstańców, nigdzie nie mogłem spotkać, cisza, jakoś głucho i pusto. Pomyślałem sobie, że trzeba się jeszcze dozbroić. Przypomniałem sobie, że w naszym domu mieszkał policjant granatowy i że on pewnie będzie miał broń. Już w między czasie znalazłem opaskę biało-czerwoną, miałem już granat, to już było takie bardzo poważne uzbrojenie. Udałem się do niego. Miał tylko pistolet Vis, miał do niego, co prawda tylko trzy naboje. Tłumaczył, że więcej nie ma, bo Niemcy wydzielali, ale oddał mi ten pistolet. Z tym pistoletem ruszyłem w taką dzielnicę willową tuż przed naszym domem, żeby zobaczyć, co się dzieje i na placu Henkla spotkałem młodego człowieka, był jeszcze młodszy ode mnie, chyba miał czternaście lat, zapytałem, co on tu robi. On mówi, że powstańcy wszyscy wyszli do Kampinosu, a jemu kazali aż do powrotu tu zostać i pilnować, nie wiem, czego. Stał tam i pilnował, nie wiem, chyba pilnował Placu Henkla. Zabrałem go, nie bardzo chciał iść, bo powiedział, że kazali mu tu być i pilnować. Ale zabrałem go, ruszyliśmy w głąb tej dzielnicy. Miałem opaskę. Jemu dałem do trzymania granat, sam miałem w ręku pistolet Vis. Entuzjazm ludzi, którzy wybiegali, krzyczeli z radości, wiwatowali, częstowali papierosami, których oczywiście wcale nie paliłem. Gdzieś tam jakaś artyleria grzmiała od strony Pragi, a ze szczęścia wydawało im się, że to już koniec wojny i kompletne zwycięstwo. Od tych ludzi dowiedzieliśmy się, bo nie wiedzieliśmy, gdzie są Niemcy, bo powstańców nie widzieliśmy, chociaż, jak później się okazało, tu i ówdzie byli, bo nie wszyscy wyszli. W każdym razie nie mogliśmy ich napotkać. Rozpytaliśmy, gdzie są Niemcy. Jeszcze to jest śmieszne, że nam dwóm się wydawało, że nie ma nikogo, że właściwie w naszych rękach spoczywa Powstanie Żoliborza. Nie wydawało nam się to niemożliwe, żebyśmy w ogóle nie mogli tego zdobyć albo utrzymać. Inni pokazali, że Niemcy są w budynku PAST-y, róg ulicy Felińskiego i Niegolewskiego. Pobiegliśmy tam, ale Niemców już nie było. To był 2 sierpnia. Uciekli po prostu. I tak żeśmy sobie krążyli. Gdzieś był jakiś dom folksdojcza, żeśmy sobie tam weszli, bo myśleliśmy, że nam się coś jeszcze trafi, może znajdziemy jeszcze jakąś broń. I tak nam zbiegł ten dzień, właściwie na szukaniu czegokolwiek. W jakiejś willi żeśmy przespali [noc], chyba tego folksdojcza, który ją opuścił i następnego dnia rano powiedziano nam, że jest jeszcze gimnazjum Poniatowskiego, przy którym mieściła się szkoła powszechna, do której chodziłem i że tam pewnie są Niemcy. Żeśmy tam pobiegli we dwóch. Jak wpadliśmy od strony boiska po cichu, „Mały” rzucił granat, ale zapomniał, że trzeba odkręcić nakrętkę i z krzykiem: Hände hoch! – wpadliśmy, ale też pewnie Bóg czuwał nad nami, bo tam już Niemców nie było, uciekli w kierunku Dworca Gdańskiego. Jeszcze strzelali, ale nie wiem, czy to ci, którzy uciekli, czy ci, którzy ich osłaniali. To był 3 sierpnia. A z 3 na 4, w nocy, zaczęli wracać powstańcy z Kampinosu, bo, o ile pamiętam, „Żywiciel” otrzymał rozkaz powrotu i wracali. Wtedy nam się udało zdobyć karabin. Przed świtem, 4 sierpnia, natknęliśmy się na jakichś dwóch chłopaków, którzy na nasz widok przeskoczyli przez płot i uciekli, i zgubili karabin. To pewnie byli powstańcy, którzy myśleli, że może natknęli się na Niemców. Doszedł nam jeszcze karabin zdobyczny, co prawda miał tylko pięć ładunków amunicyjnych. Wtedy już po powrocie [powstańców] tu i ówdzie zaczęła się organizacja. Spotkali nas na ulicy Niegolewskiego, ściągnęli gdzieś do lokalu i powiedzieli, że teraz mamy być podporządkowani pod oddziały „Żywiciela”, bo nie bardzo wiedzieli, z kim mają do czynienia. Zakwaterowali nas przy ulicy Niegolewskiego, już się zaczęło normalne życie wojskowe, zdyscyplinowane, bo tej pory robiliśmy we dwóch cośmy chcieli i wydawało nam się, że świat należy do nas, a teraz już nie, bo zjawił się jakiś porucznik, już był jakiś podchorąży, już były rozkazy, rozpoczęły się ćwiczenia, musieliśmy ćwiczyć: „Padnij, powstań! Chód”. To tak trwało jeszcze chyba do 10 czy może nawet do 15 sierpnia. Wtedy został pan zaprzysiężony?

15 sierpnia z Powązek przyszedł kapitan „Sławomir” Plechawski ze swoim plutonem. Właśnie on był dowódcą kompanii „Żbik”. Właściwie plutony dołączone do tej kompanii powstały po jego powrocie z Powązek. Przyszedł z chłopakami uzbrojonymi po zęby. Na terenie Krasińskiego 18, w domu socjalistów, mieliśmy kwaterę i tam nastąpiło zaprzysiężenie, powstały plutony. Kompania „Żbik” miała trzy plutony, 215, to był ten, który wrócił ze „Sławomirem” z Powązek i doszły jeszcze 217 i 233. Wtedy już się zaczęła nasza normalna działalność i służba. Jako teren naszej działalności przeznaczono działki idące w kierunku Burakowa. Nie było ulicy Popiełuszki, która teraz jest, kończy się ostatni dom, po lewej stronie stały Siostry Zmartwychwstanki, a tutaj były ogródki działkowe, które kończyły się torami, prowadzącymi do Instytutu Chemicznego zajętego przez Niemców. Było ogrodzenie i za tymi torami już byli Niemcy. Tam były forty, tam mieli artylerię przeciwlotniczą, jeszcze jakieś inne umocnienia. Myśmy dostali do spenetrowania te działki. Od czasu do czasu, jeszcze na początku, po 15 sierpnia, Niemcy zjawiali się tu i ówdzie na tych działkach, ale po paru potyczkach z nami dali spokój i przestali w ogóle chodzić. W rezultacie my żeśmy pilnowali tego terenu, żeby oni nie przedostawali się na działki, które były pod naszą kontrolą. W tym okresie na Żoliborzu działo się więcej, ale nasza kompania nie brała w tym udziału. 1 września było zdobycie szkoły gazowej na Gdańskiej, olejarni na ulicy Gdańskiej, czyli nasze terytorium posiadania bardzo się rozszerzyło. Ale akurat nasze oddziały w tym nie brały udziału. 17 czy 18 sierpnia przyszły oddziały z Kampinosu, które miały przebijać się na Starówkę, aby połączyć się ze Starówką. One u nas właśnie rozpoczęły swoją akcję. To była zresztą straszna akcja, bo była w ogóle, myślę, nieudana i źle zorganizowana. Nie było ani właściwego wsparcia, ani jednoczesności działania miedzy Żoliborzem a [Starówką]. Jakieś oddziały nawet się przebiły, ale w ogóle donikąd, gdzieś dotarły w złe miejsce. Okropna ilość ludzi poginęła, akurat nasz pluton nie brał w tym udziału, ale na przykład kilka osób, z którymi uczyłem się w gimnazjum, zginęło, między innymi Andrzej Gronowski. W ogóle to był straszny pogrom, bo o ile dobrze pamiętam, to zginęło kilkaset osób, chyba do pięciuset nawet. Straszny pogrom... Potem oni powtarzali to, bo to było z 20 na 21, z 21 na 22, i kompletna klapa. Zadecydowali o powrocie do Kampinosu.

Co działo się później z pana plutonem, od momentu pobytu w ogródkach działkowych? Był pan tam przez całe Powstanie?

Nie. Do 15 września. 15 przesłali nas na teren w kierunku na Marymont. Tam były oddziały „Żmii”, które poniosły dosyć poważne, ciężkie straty i wycofały się na nasze kwatery, a my przeszliśmy właśnie tam do „Znicza” i szklanego domu. To było z 14 na 15 września. Niemcy 14 września zdobyli dolny Marymont, koło klubu RKS Marymont, który teraz tam jest, aż po ulicę Bohomolca i przepychali się dalej w kierunku Kniaźnina i Krasińskiego. Ale tu już nie dali rady i tu żeśmy ich powstrzymali. To znaczy my ze „Znicza”, a koledzy z plutonu 217 od frontu ze szklanego domu. Nie przedostali się i zrezygnowali z tego. Właściwie od 15 września trwało to tak, że myśmy byli w „Zniczu”, po drugiej stronie, na Mickiewicza, byli Niemcy ufortyfikowani i umocnieni, i teren posiadania nie zmieniał się. Oni już nawet właściwie przestali atakować. Tak to trwało, te strzelania i to wszystko było dosyć nieprzyjemne, bo dużo naszych kolegów zginęło, bo to jednak okna w okna na przestrzał. Wszystko było pod ostrzałem, jedni i drudzy mieli snajperów. My też mieliśmy dobrych strzelców. Ale to właśnie były polowania na tych, którzy ewentualnie byli nieostrożni, ukazywali się gdzieś w oknach.

Miał pan swoją broń przez całe Powstanie?

Właśnie chciałem powiedzieć, że chyba od 9 września rozpoczęły się radzieckie zrzuty z kukuruźników. Jak myśmy byli na działkach, to przyjmowaliśmy mnóstwo zrzutów. To były zrzuty z zasobników bez spadochronów, część tego ulegała zniszczeniu, zgnieceniu, ale gros było jednak dobre. Oni zrzucali na działki, bo było im bardzo wygodnie, jako na teren rozpoznany i zajęty przez nas. Tam żeśmy uzyskali dobre uzbrojenie. Miałem na przykład kbk, a mój kolega, starszy pan, który był razem ze mną, nie wiem, skąd się wziął, mówili, że przeszedł ze Starówki, miał pseudonim „Tygrys”, miał pepeszę. Zginął w „Zniczu” 17 czy 18. W rezultacie po nim odziedziczyłem tę pepeszę. Mieliśmy wtedy dużo amunicji. W tych zrzutach były jeszcze granatniki. Było dwóch podchorążych, którzy byli dobrze zorientowani w obsłudze granatników, świetnie tymi granatnikami operowali, potrafili z podwórka ostrzeliwać Niemców po drugiej stronie i to bardzo celnie. Były jeszcze zrzuty amerykańskie, 18 września chyba. Przyleciały samoloty, z takiej strasznej wysokości rzuciły spadochrony, żeśmy patrzyli z rozpaczą, że większość nas mija nad głowami, leci w kierunku Marymontu i Bielan, ale trochę nam spadło. Między innymi PIAT-a udało nam się z tego zmontować. To była frajda. Ale już wtedy uzbrojenie mieliśmy dobre, to znaczy od 15 września, kiedy objęliśmy „Znicz” i szklany dom. Mieliśmy dużo rusznic przeciwpancernych, które może nie były takie skuteczne, od frontu czołgi w ogóle nie reagowały na nie, ale jednak jakiś facet, który siedział w wieżyczce i wyglądał, to po takim strzale znikał od razu, czyli coś tam było. Lepsze były PIAT-y, tylko trzeba było dobrze umieć strzelać.

Proszę powiedzieć, jak pan sobie radził? Uczył się pan strzelania wcześniej?

Nie, wszystko podczas Powstania, ale, powiedziałbym, że z dobrym skutkiem. Sprawdzałem nawet po wojnie na strzelnicach, tak że ta edukacja wyszła mi na dobre, nauczyłem się posługiwać bronią, to znaczy rusznicą przeciwpancerną, pepeszą, która jedyne, co sprawiała kłopot, że ładowanie bębna było bardzo przykre, bo była taka spirala, trzeba układać kulki, a jak człowiek się zagadał i przekrzywił, to wszystko kładło się jak domino i trzeba było od początku zaczynać. Ale to już mi szło dobrze.

Z kim się pan przyjaźnił podczas Powstania?

Miałem takich najbliższych. Ten, który zginął. Był taki drugi, który został ranny Stefan Matejko – też [już] nie żyje. [Inni:] Leonard Jakubowski, Julian Wyszomirski pseudonim „Brzoza”. To był strażak, bardzo nam imponował, bo przyszedł do nas ze straży, czyli już był podchorążym i wiele wiedział na temat broni.

W jakim wieku byli pana koledzy z Powstania?

Na ogół starsi ode mnie, byłem właściwie najmłodszy. Żeby jeszcze opowiedzieć coś na wesoło, to mną opiekował się taki profesor biologii Włodzimierz Krauze, on był starszy, może miał gdzieś koło trzydziestki. Tak żartobliwie mówił, że dostał się do Powstania, bo powiedział, że nie będzie nigdy strzelał ani nosił broni, może na przykład nosić zupę, pomagać, ale strzelać nie. Był pacyfistą. Ale mówił, jak się dostał do Powstania. Przyszli po syna dozorcy do poboru, dozorca wskazał, że taki koń się byczy na górze, nic nie robi i jest sam. Mówił: „W ten sposób dostałem się do Powstania”. Był bardzo sympatyczny, opiekował się mną. Pamiętam, że kiedy żeśmy pełnili dyżury w „Zniczu”, to naprzeciwko byli Niemcy, zawsze zachodziła możliwość, że jednak zaatakują, tak że w nocy nasz dyżur musiał być poważnym dyżurem. Dla takich młodych ludzi jak my kiepsko było z iem snu. Baliśmy się wizytacji. Według dowództwa trzeba było schodzić na dyżury na parter, być na parterze, a myśmy zostawali na piętrze, żeby się zdrzemnąć, a on czuwał przy drzwiach korytarza obarykadowany krzesłami na wypadek, gdyby się zjawił oficer inspekcyjny, bo były takie inspekcje. Był takim kochanym człowiekiem, brał wszystko na siebie.

A ten chłopak, z którym zaczynał pan Powstanie, którego spotkał pan na ulicy 1 sierpnia?

Widywałem się z nim po wojnie, zapomniałem jego nazwiska, mówiłem na niego „Łapka”, bo troszeczkę kulał na którąś z nóg, miał chyba częściowo sparaliżowany któryś bok, chyba prawą nogę i prawą rękę. Umarł, też nie żyje. To młody chłopaczek, młodszy ode mnie, na pewno o co najmniej dwa lata.

Jak zapamiętał pan Niemców spotkanych w walce lub wziętych do niewoli?

Do niewoli to myśmy nie wzięli [żadnych]. A Niemców [pamiętam] bardzo przykro. Ci, którzy byli naprzeciwko nas na Mickiewicza, to byli głównie „ukraińcy”. Tam zostało trochę ludności. Jak się później okazało, bo myśmy robili parę wypadów dla rozeznania terenu, co tam się dzieje, oni na noc z tych pierwszych domów znikali i cofali się do drugiego rzędu domów, ale na dzień wracali z powrotem. Tam trochę ludzi pochowało się, ocalało, a „ukraińcy” po prostu ich mordowali. Pamiętam to z opowieści ludzi, którzy przeżyli. Na takiego jednego polowałem. Uciekał człowiek z tego domu i on się za nim wychylił, chciał do niego strzelić, ale ja akurat dobrze sobie to przypatrzyłem i strzeliłem. Pewnie go nie trafiłem, ale pewnie trafiłem w narożnik domu, z którego się wychylał, on się schował, jeszcze raz do niego strzeliłem, a kiedy trzeci raz próbowałem, to był już za drugim domem i zaczął śmiać się na cała ulicę, że tak mnie oszukał, że go nie trafiłem. Ale ten człowiek, który wyskoczył z tego domu ocalał. Krzyczałem do niego: „Prosto, tutaj do klatki schodowej na wprost”. I uratował się. A on go ścigał.

Spotkał pan inne narodowości biorące udział w Powstaniu?

U nas był jakiś Węgier, ale osobiście nie znałem go.

Czy spotkał pan Żydów?

U nas nie było Żydów. Gdzieś w Śródmieściu, to uratowali Żydów [na przykład] z Pawiaka, u nas nie. To znaczy mogli być, ale to nie byli Żydzi rozpoznawalni jako Żydzi, że się ich gdzieś uratowało.

Mówił pan o entuzjastycznych reakcjach ludności na początku Powstania. Jak później reagowała ludność cywilna na walkę pana oddziału?

Można powiedzieć, że do 30 września, tam, gdzie żeśmy byli, bo 29 rozpoczęło się natarcie Niemców na Żoliborz, ale znowu nie od naszej strony, tylko od Dworca Gdańskiego i od straży pożarnej na Słowackiego. Nasz teren, ponieważ stykał się z Niemcami przez ulicę, to właściwie nie był ani bombardowany przez samoloty, samoloty dalej trochę bombardowały, ani przez artylerię. Nawet ta straszna, okropna „Berta”, jak leciała, to człowiekowi skóra cierpła. 29 [sierpnia] o godzinie szóstej rano było pół godziny takiej strasznej kanonady, że właściwie wszyscy ogłuchli. Cisza i potem rozpoczął się atak niemiecki. Były czołgi, bo tam były chyba dywizje, które atakowały Żoliborz, „Hermann Goering”, które przedtem zlikwidowały Mokotów i przyjechały tutaj. Taka kompletna cisza, ale człowiek zupełnie ogłuszony. Tego dnia o świcie, ponieważ Niemcy atakowali, cześć naszej kompanii, mianowicie pluton 217 „Sławomir” wysłał na pomoc do Sióstr Zmartwychwstanek. To był pierwszy czołowy dom, który był od tamtej strony atakowany przez Niemców. Właściwie wszyscy ludzie, którzy tam poszli, zginęli albo dostali się do niewoli. Nikt nie powrócił do nas. A my 29 sierpnia dostaliśmy rozkaz, że 30 mamy przejść w kierunku Wisły na ulicę Dziennikarską, Promyka, Koźmiana i będziemy się przebijać przez Wisłę, że mamy otrzymać jakieś łodzie, przedtem będzie przygotowanie artyleryjskie. Jak żeśmy opuszczali „Znicz”, to ludzie już na nas patrzyli niechętnie, bo właściwie to żeśmy ich zostawiali bez żadnej opieki, bez oddziałów, bez wojska. Myśmy im nie mówili oczywiście, że próbujemy przedostać się przez Wisłę, ale widzieli, że wszyscy opuszczają już te domy. Wtedy już były jakieś niechętne spojrzenia, niechętne uwagi, bo przedtem jeszcze nie było tak strasznie. Może jeszcze źle powiedziałem, bo według mojego rozeznania, to Żoliborz do 1 września był enklawą spokoju i ciszy. Ludzie ginęli, bo spadały czasami pociski moździerzowe, inne, były jakieś strzały, ale nikt się tym Żoliborzem nie zajmował. Słyszeliśmy bez przerwy „szafy”, ale one były nakręcane na Stare Miasto. 1 września, pamiętam to jak dzisiaj, taka piękna panna sanitariuszka od nas, Hanna Wilczyńska, z sympatycznym kolegą poszła na plac Wilsona po zupę. On nie musiał, ale był w niej zakochany. Stali sobie na podwórku przed wejściem do piwnicy, w której gotowano i tuż przed tym spadły pierwsze pociski „krów” na Żoliborz. Nakręcone były ze zgrzytem jak zwykle, w ogóle nikt się tym nie interesował. Za parę sekund to wybuchło przed nimi ze strasznym skutkiem. Jak ich przyniesiono, wyglądali pięknie, bo właściwie nie byli ani rozszarpani ani nic, ktoś powiedział, że chyba rozerwało im płuca, że mieli jakieś obrażenia wewnętrzne, byli tylko czarni od dymu, ale wyglądali zupełnie normalnie. Czyli do 1 września to niewiele się działo. Zapomniałem powiedzieć, że jak myśmy byli na tych działkach, to przynosiliśmy mnóstwo owoców i rozdawaliśmy ludziom, a ludzie byli szczęśliwi. Tak że stosunki układały się bardzo dobrze. Myślę, że dopiero od 1 września, kiedy spadły pierwsze [bomby] zaczęło się trochę przewracać w tym stosunku, że już nie jest dobrze, że zaczyna się coś tragicznego i strasznego. Jak powiedziałem, dom [koło „Znicza”] był tak blisko Niemców, że nie był ani bombardowany ani ostrzeliwany. [Z wyjątkiem sąsiadujących] Niemców, którzy strzelali do okien, czasami dosyć celnie. 30 września myśmy opuścili ten dom i udaliśmy się na dolny Żoliborz celem przebicia się. Wtedy już ludzie bardzo margali, że zostawiamy ich na śmierć, że nie zabieramy, że nie mówimy, dokąd idziemy. Opuściliśmy „Znicz”, przeszliśmy, zajęliśmy stanowisko przy ulicy Promyka od strony Wisły. Część oddziałów chyba o godzinie czternastej miała zaatakować, wyrąbać drogę, a myśmy mieli ich osłaniać i potem, w razie czego, na rozkaz dołączyć i przepłynąć Wisłę. I poszli. Ale to była w ogóle tragedia. Ten teren był tak obsadzony przez karabiny maszynowe, przez wykopy, zaraz zresztą czołgi wjechały z Bielan, z „Blaszanki”, z CIWF-u i wtedy rozpoczęła się straszna masakra. Część z tych ludzi dotarła. Okazało się, że po pierwsze przygotowanie artyleryjskie było żadne. Puk, puk, puk, dwa, trzy razy strzeliło, to, co to mogło być za przygotowanie. Po drugie ci, którzy dotarli nad Wisłę i zeszli z wału na dół, nie znaleźli żadnych łodzi, mimo że tak miało być zorganizowane, że łodzie tam miały przybyć. Właściwie prawie wszystkich tam powybijali. Zbliżała się godzina osiemnasta, a myśmy tak czekali na jakiś sygnał, bo właściwie nie wiedzieliśmy, co się dzieje, czy oni tam dotarli, czy zdobyli jakiś przyczółek, czy mamy iść, czy nie. W tym momencie, pamiętam to jak dziś, nagle od strony, w którą poszli nasi koledzy w kierunku na Wisłę, idą Niemcy, tyralierą, normalnie, spokojnym krokiem, broń w ręku. Myśmy zupełnie zgłupieli, bo w tym miejscu nie powinno być Niemców. Byliśmy zbrojni po zęby, dwa granatniki na podwórku, trzy erkaemy, to rozpoczęliśmy koncert z tego domu w kierunku Niemców. Tylko słyszeliśmy Zurück! Zurück! Zurück!. Padło to wszystko na ziemię. Nie wiem, ilu było pozabijanych, ilu zdążyło się oddalić. W tym momencie, kiedy żeśmy tak strzelali jak najęci, wpada jakiś człowiek i mówi: „Ludzie, co wy robicie, od pół godziny jest podpisana kapitulacja. Nie wolno strzelać. Natychmiast na plac Wilsona, tam wszyscy zdają broń”. Śmieszne to było, bo myśmy do niewoli nie szli, a biegli, żeby zdążyć. Rzeczywiście, już nikogo nie było, bo przedtem widocznie była jakaś kolejka, bo trzeba było oddawać broń. Widzieliśmy masę ludzi, którzy tę broń oddali, tymczasem już nikogo nie było. Musieliśmy nawet przyhamować nasz bieg, bo byliśmy z bronią w ręku, a Niemcy chwycili za broń, że coś się dzieje. Myśmy chcieli trochę szybciej, bo ten facet nas postraszył, że jak oni nas dopadną, to nas już nie będzie, bo po kapitulacji strzelaliśmy. Proszę powiedzieć, jak wyglądało życie Codzienne podczas Powstania? Jak później radziliście sobie państwo z wyżywieniem?

Cały czas było przyzwoicie. Żoliborz był pod tym względem dzielnicą przyjazną, bo było sporo ogródków działkowych i gospodarstw rolnych, z których można było zdobywać rozmaite produkty. Na przykład, jak żeśmy byli w „Zniczu”, to upolowaliśmy trzy krowy, które weszły ni stąd ni zowąd na ulicę Mickiewicza i były takie niczyje, ani polskie, ani niemieckie, więc i mięso było. Myśmy nie narzekali na wyżywienie. Ludzie też jakoś sobie od biedy dawali radę, to znaczy nic nadzwyczajnego nie było. Wiem, że było chyba dużo kukurydzy, bo zawsze były zupy kukurydziane, placki kukurydziane.

Jak spędzał pan czas wolny, jeśli taki był?

Nie było czasu wolnego. Jeżeli to tylko na spanie, ale też owało snu. Gonili nas stale, tu trzeba było [pełnić] dyżur, gdzieś jakieś czołgi jechały, tu ktoś strzelał, tam ktoś strzelał. Na początku, jak byliśmy na ogródkach działkowych do 15 września, to tam rzeczywiście była służba i wolne. Pamiętam to jak dzisiaj, że to wolne nie było bardzo dobre. Na przykład była broń, która była bronią służbową. Tę broń zabierało się, idąc na służbę, to znaczy jak szliśmy na działki, to braliśmy broń. Ale na przykład sporo było młodych ludzi, którzy chcieli zaimponować. Jeden poznał gdzieś jakąś dziewczynę i zabrał jedyny pistolet maszynowy, szmajsera, który był na naszym składzie i poszedł sobie do tej panienki. A w tym czasie pod kościół Zmartwychwstanek podjechały dwa samochody niemieckie. Nie wiem, dlaczego, ale Niemcy bardzo często błądzili, wjeżdżali w jakieś ulice, które były nieprzejezdne i docierali do barykady. Tak dotarli do barykady, ktoś zaczął sam strzelać z karabinu, a oni wyskoczyli, uciekli, bo się przestraszyli. Ale właśnie nie było broni, żeby ustrzelić tych Niemców. Oni uciekli, ale z tego, że uciekli, to z Instytutu Chemicznego przyjechały dwa czołgi i zabrały te samochody. Myśmy część ich rozładowali, ale już właściwie pod ostrzałem czołgów. Tak że był wolny czas, ale mogło tak być, że broń znikała z tymi, który mieli wolny czas. Na ogół wtedy właściwie nic się nie robiło.

Czy Czytali państwo podziemną prasę?

Były wydawane biuletyny, które mieliśmy, czyli prasa była.

Czy dyskutowali państwo na temat zamieszczanych w prasie artykułów?

Tak, bo stale przecież był ten problem, czy oni nam pomogą, czy nie pomogą. Zapomniałem powiedzieć, że wszyscy już [twierdzili, że] jedyne, co może uratować i ludzi, i Warszawę, to tylko przyjście bolszewików. Jedyne, co zrobili nam dobrego, [to przegonili sztukasy], które do 15 września bez przerwy latały z lotniska chyba na Bemowie czy Bielanach i bombardowały. Co takiemu samolotowi można zrobić, jak nie ma się odpowiedniej broni? Od 15 września to się urwało, bo zjawiły się radzieckie myśliwce i przegoniły. Oni już z powrotem nie palili się specjalnie, zresztą artyleria z tamtej strony Wisły też mogła ich dosięgać na Żoliborzu. Były też kukuruźniki, które przylatywały do nas. Na działkach to była bardzo dobra zabawa. Kukuruźnik to bardzo dobry samolot do takich zrzutów, bo terkotał, terkotał, zrzucał jeden worek, drugi worek, potem znikał, wracał, znowu zrzucał. Ale bywało, że Niemcy z fortów za działkami nagle zapalali reflektor i zaczynali strzelać z artylerii przeciwlotniczej. Wtedy była fajna rzecz, że on gasił silnik i znikał. Nie mogli go znaleźć, ale on ich znajdował i karabinem maszynowym w reflektor. Musieli wszystko gasić i znikać. On był zawsze górą. Tak sobie terkotał, terkotał i zaopatrywał nas w broń i to było bardzo udane, bo myśmy broń mieli. Ale co taka broń, jak już w ostatecznym rozrachunku, 29, 30 września, to w ogóle beczka śmiechu była, dlatego, że tyle czołgów i tyle wojska… Przecież to w ogóle była masakra. 29 września wdarli się aż do Placu Wilsona, a 30 nie posuwali się dalej, może, dlatego, że były prowadzone pertraktacje pokojowe, a przecież mogli zmiażdżyć dolny Żoliborz. Jak myśmy próbowali przebijać się przez Wisłę, mogli nas przecież zniszczyć kompletnie od tyłu, tym bardziej, że 30 od rana znowu rozpoczęli ogromne przygotowania artyleryjskie. Ale potem wszystko ucichło, bo chyba rozpoczęły się rozmowy kapitulacyjne.

Czy uczestniczył pan w życiu religijnym w czasie Powstania?

Nie, nie miałem okazji. Jedyne to przy pogrzebach kolegów, kiedy ksiądz odprawiał, nie mszę, tylko pogrzebowe pożegnanie. Byłem świadkiem ślubu kolegi, panna młoda ubrana pięknie na biało, zupełnie jak dzisiaj. To była sanitariuszka lub łączniczka z plutonu 215 od „Sławomira” i podchorąży, elegancki chłopak, który zresztą zginął chyba gdzieś w szklanym domu czy w „Zniczu”, nie doczekał [wolności]. Ale to była piękna rzecz, bo ślub, że ktoś w ogóle wpadł na taki pomysł, a do tego znalazł się jakiś strój, był ksiądz.

Gdzie odbył się ślub?

Na Krasińskiego 18, w mieszkaniu na parterze, z wyjściem na podwórko, tak że to wszystko mogło być widoczne, świadkowie mogli być, dookoła stali i przyglądali się tej pięknej uroczystości.

Czy w czasie Powstania utrzymywał pan kontakt z rodziną?

Właściwie do 15 września rodzina mieszkała na Krasińskiego 20, a ja byłem na Krasińskiego 18, to miałem okazję przyjść do domu. Ojciec wtedy zajmował się saperską pomocą w Armii Krajowej, a matka była z siostrą. Potem, jak byłem w „Zniczu”, to nie. Mało tego, że nie, to jeszcze jak nastąpiła kapitulacja, to mamie powiedzieli, że powstańcy w „Zniczu” wysadzili się w powietrze i wszyscy zginęli. Mama była przekonana, że nie żyję. Krasińskiego 20, gdzie mieszkali rodzice, Niemcy zdobyli 29 września, po prostu zwalili frontową ścianę od ulicy Popiełuszki. Powstańcy się wycofali. Z opowieści mamy wiem, że ludziom kazali wychodzić z piwnic. Wyszedł najpierw jakiś człowiek, który pięknie mówił po niemiecku. To był profesor germanistyki i oni go od razu zastrzelili zanim jeszcze w ogóle im powiedział, że tu już nie ma powstańców. Mama jeszcze opowiadała taką smutną rzecz. Moja siostra miała wtedy dziewięć lat. Jak wychodzili z piwnicy, to wszyscy mieli ręce do góry. Jak wychodziła z piwnicy niosła jakąś walizeczkę i nie trzymała rąk do góry. Ojciec trzymał, Niemcy zdjęli mu zegarek. Kiedy siostra podeszła do Niemca, Niemiec otworzył tę walizeczkę, w której miała jakieś głupstwa i między innymi nożyczki. On wziął te nożyczki i wyrzucił, zamknął tę walizkę i Raus!. Siostra schyliła się i podniosła nożyczki, bo były jej. Mama mówi, że wtedy nastąpiła jakaś straszna chwila, bo Niemiec wyrwał z kabury pistolet i do tego dziecka: Raus!, wyrwał jej nożyczki i rzucił na ziemię z powrotem, ale nie strzelił. Siostra pochyliła się po raz trzeci, podniosła nożyczki. Niemiec popatrzył się, popatrzył, schował pistolet i dał spokój, nic już nie powiedział. Mama mówiła, że to był oficer niemiecki, miał jakieś dystynkcje.

Proszę powiedzieć, jakie jest pana najgorsze wspomnienie z czasów Powstania?

Chyba śmierć kolegi „Tygrysa”, po którym odziedziczyłem pepeszę. Odszedłem na chwilę, prosił mnie, żebym przyniósł coś z piwnicy, nie pamiętam, miał jakąś puszkę sardynek. Jak wróciłem, to wybiegał na klatkę schodową cały we krwi. To był dla mnie bardzo bliski człowiek. Razem ze mną pełnił dyżury. Nigdy żeśmy się nie dowiedzieli, nawet po wojnie, kim on był, jak się nazywał. Przyszedł kanałami ze Starego Miasta. Nigdzie nie odnotowano go. Drugie [wspomnienie] to 1 września, tragedia bliskiego kolegi i koleżanki, [których] zabiły pierwsze „szafy”, które spadły. To byli też bliscy nam ludzie, a poza tym nieoczekiwana wolta, że tyle czasu słyszało się to zgrzytanie i z tego zgrzytania nic nie wynikało, a tu nagle pierwsze zgrzytnięcie i przynoszą naszych sympatycznych kolegów.

Proszę powiedzieć, jakie jest pana najlepsze wspomnienie z Powstania?

Jak byłem w „Zniczu”, jakaś dziewczyna przyniosła mi utarte kartofle i postanowiłem usmażyć sobie na kuchni placki kartoflane. Miałem trochę oleju i pomyślałem sobie, że będzie fajno. Stałem sobie w kuchni, okna były od strony Mickiewicza, czyli wychodziły na Niemców. Nie zwróciłem uwagi, że to dymi przy smażeniu i nagle zawołał mnie kolega „Tygrys”: „Jurek, chodź”. Ruszyłem i w tym momencie taka seria straszna w okno. Mniej więcej na wysokości piersi po ścianie cała seria z karabinu maszynowego. Mnie już tam nie było, byłem już za drzwiami. Można powiedzieć, że trzeba Panu Bogu podziękować za takie szczęście, ale mnie szlag trafił, bo cały tynk wpadł na placki i w ogóle były nie do odratowania. Nie mogłem sobie darować.
3 sierpnia szedłem ulicą Słowackiego od placu Wilsona i nagle oniemiałem. W bramie „Feniksu” stał jak posąg polski oficer – oficerki, bryczesy, mundur, pas i czapka rogatywka. Ten obraz jako symbol odrodzonej Polski zachowałem do dziś i ten oficer to był Olgierd Budrewicz – podchorąży.

Co najbardziej utkwiło panu w pamięci?

Smutna rzecz… Jak byliśmy na działkach, to dwie dziewczyny z Krasińskiego poszły pozbierać sobie owoców. To był jeszcze początek sierpnia i wtedy chodziły tam niemieckie patrole. Złapał je patrol, jedną puścił, przyszła do domu i zawiadomiła. Myśmy pędem pobiegli na działki. Ostrożnie [idziemy] i nagle strzały, więc my też zaczęliśmy strzelać. Wszystko ucichło, Niemcy zniknęli pod osłoną krzaków. My do przodu za nimi i w altance znajdujemy zabitą koleżankę Marysię Zacharską. Nie było pewne, kto ją zabił, czy Niemcy ją zastrzelili, czy myśmy ją zastrzelili. To było okropne. To była taka dziewczyna, którą znałem, która wielu starszym chłopakom podobała się. Zapamiętałem to tak ponuro, bo zdawało mi się to bezsensowne. Kiedy giną w walce żołnierze, to jest trochę co innego.

Co działo się z panem od momentu kapitulacji?

Przewieźli nas do Pruszkowa, tam załadowali w wagony kolejowe i przyjechałem do obozu, do stalagu XI A, Altengrabow pod Magdeburgiem. Tam pobyliśmy chyba tylko kilka dni w takich oborach, były prycze czteropiętrowe. Miałem pryczę na czwartym piętrze, z zazdrością patrzyłem naprzeciwko na chłopaka, który przywiózł z Powstania pierzynę i jakieś jeszcze piernaty, poduchy. Spał jak król. Co prawda brudne to było, ale ja spałem na deskach, które były ażurowe, bo po prostu wykradano je, żeby palić i coś ugotować. Tu była jedna deska, tu druga deska, trzeba było się tak usadawiać, żeby nie spaść na dół. Pobyliśmy tam kilka dni i skierowano nas na roboty, bo żołnierze, w odróżnieniu od oficerów, mają obowiązek pracy. Pojechałem na komenderówkę do miejscowości Gröningen, też koło Magdeburga, do cukrowni. Tam był mały, dwubarakowy obóz. Było nas tam ze stu, jako obsługa tej cukrowni. Dostałem świetną robotę, bo na przykład byli koledzy, którzy pracowali dwanaście godzin na zewnątrz przy wożeniu wózkami kamieni wapiennych, ja miąłem pracę ośmiogodzinną przy cukrze. Tak dalece było to sympatyczne, że w ogóle przestałem słodzić. Cukier to był towar olbrzymiej wagi, więc można było trochę tego cukru wynieść i można było za to, nawet od Niemców, dostać chleb. Przez osiem godzin ładowałem cukier z maszyny do worka, przewoziłem na prowizoryczną wagę, gdzie dodano lub odjęto tego cukru, potem na gąsienicę, gdzie facet zaszywał ten worek. To było dokładnie zważone pięćdziesiąt kilo, i na wózek i do luku w dół. Tam pracowali Rosjanie. Pierwszy dzień był dla mnie bardzo smutny, dlatego że nie trafiałem w ten luk. Worek trzeba było tak wrzucić, żeby od razu zsunął się po pochylni, a ja rzuciłem albo za wcześnie, albo za późno. Przez jakąś godzinę nie trafiałem i to blokowało otwór zsypowy, a to ze wszystkich stron jechało. Klęli na mnie, że taka ofiara nie daje sobie rady. W tym obozie był mój kolega, do którego matka przyjechała w nocy. Jego matka przyjechała z Gröningen do cukrowni. Jezu, jakie to było święto gigantyczne! Zdzisław Niemirowicz, który tam pracował tak jak ja, też był z Powstania, tylko z innego oddziału, chyba ze „Żniwiarza”. Odwiedziła go matka i mogła z nim być przez dwie godziny. Jaka musiała być energiczna, że w ogóle do tego doszło. Jak żeśmy byli w tym obozie, to było bardzo źle, bo głodno. Tam dawali jeść tylko dwa razy dziennie, ale właściwie raz, bo był chleb na jedenastu. To była pajdka chleba, którą można było przekroić, jeśli się miało bardzo ostry nóż, a jeżeli nie, to nie warto było nawet próbować. Do tego była zupa w rozstawie półgodzinnym. Byli tacy, którzy kroili tę pajdkę, to miał jedną na śniadanie, drugą na kolację, a zupę na obiad. Byłem taki, że miałem wszystko z głowy o godzinie jedenastej trzydzieści, śniadanie, obiad i kolację. Potem dostałem zakażenia krwi. Po prostu ukłułem się agrafką. Dawali straszne kalesony niemieckie, zapomniałem jak się nazywały. Byłem chudy, a te kalesony były na dwa razy do owinięcia, więc musiałem spinać je agrafką. Dostałem zastrzału. Dzisiaj się mówi, że zastrzał to taka głupia rzecz, chirurg rozcina, zoperuje najwyżej ślad zostanie. Ale tutaj nie było żadnej możliwości, dlatego że trzeba było jechać do szpitala. Miejscowy lekarz niemiecki w obozie to był internista i w ogóle nic go nie obchodziło, powiedział, że to głupia sprawa, że trzeba do chirurga. Jak do chirurga, to do szpitala, a jak do szpitala, to musiał specjalny wachman mnie zawieźć. Czekałem dziesięć dni, to moja cała ręka wyglądała jak rakieta. Jak przyjechał tam do jeszcze taki życiowy pech, że raz w tygodniu chodził lekarz, który kwalifikował na operacje. Przyjechałem, we środę, a on chodził we wtorki, to musiałem, do wtorku czekać. Nie spałem dwa tygodnie w ogóle, po prostu traciłem przytomność. W końcu zawieźli mnie na operację do takiego obozowego rewiru, szpitalika francuskiego. Już nic nie pamiętam, dali mi zastrzyk, okno mi uciekło i do widzenia. Problem był ze mną, że próbowali mnie obudzić. Operacja była o godzinie dwunastej, a oni mnie sześć godzin bili po twarzy i próbowali obudzić, bez skutku. Byłem po operacji nie do obudzenia. Spałem jeszcze dwadzieścia cztery godziny. Musieli mnie załadować w wózek do wożenia ogródkowych jarzyn i przywieźć. Pamiętam, że porozbijałem sobie ręce. Trafiłem z powrotem do Altengrabowa, ale już do szpitala. To też były baraki, ale już nie stodoły, jednopiętrowe [prycze], dwadzieścia jeden osób w tym lokalu. Tam byli już Anglicy, Francuzi, różne nacje. Nawet Włosi byli w tym obozie. Przyszedł lekarz i proponował mi amputację ręki. Dzień przedtem kolega odmówił amputacji. Właśnie się obudziłem i słyszę plusk. Myślę sobie, co tak pluszcze, zapalam światło, a to krew, po prostu przeżarło mu tętnice. Lekarz powiedział: „Pan nie będzie żył”. Ale ja młody, głupi, nie zastanawiałem się i nie zgodziłem się. I dobrze, bo jakoś to stęchło, wróciło do normalności. Do obozu, to już był grudzień, styczeń, zaczęły przychodzić paczki, najpierw z kraju. Dwadzieścia jeden osób w izbie. W obozie był głód. Na komenderówce w Gröningen, gdzie pracowałem, dawano trzy razy dziennie, nawet względne, jedzenie. A tu był śmiertelny głód. Pierwsza paczka, która przyszła, to było tuż przed Bożym Narodzeniem, to była paczka Czerwonego Krzyża. To było kilko cukru i kilo smalcu. Facet, który to dostał, otworzył i na naszych oczach zjadł kilo cukru i kilo smalcu. Już go nie odratowali. To straszne, ale on po prostu umarł. W drugiej paczce było ciasto. To było Boże Narodzenie, pamiętam jak dzisiaj. Wszyscy się odwrócili, bo to smutna rzecz, człowiek nic nie ma, ale przecież nie będzie zaglądał komuś, co dostał. Tamten biedny zjadł i umarł, a ten człowiek wziął pół tego placka, rozkroił na dwadzieścia części i wszystkich poczęstował. Pamiętam to jako coś nieprawdopodobnego, jakie to trzeba mieć i serce, i rozwagę. Potem z tego obozu znowu do pracy chcieli wysyłać. Trzeba było po prostu uciekać. Przychodzili i kwalifikowali, kto już jest zdrów. Musiałem zwijać sobie pościel i wiać do latryny, że [niby] nikogo nie było. Ale w końcu polscy lekarze ustalili, że tu są bardziej zdrowi niż ja. Ja jeszcze byłem względnie na tę rękę chory, to mogę iść do obozu przejściowego, a ci bardziej zdrowi, lepiej, żeby się tu zachowali, mają szansę spokojnie przeżyć. Przesłali do obozu przejściowego Gross-Lübars. Tam były gorsze warunki, ale już przychodziły paczki amerykańskie, więc już było takie życie, jak człowiekowi się nawet nie śniło. Już była kawa, czekolada i Bóg wie co, i Niemcy, którzy chodzili gotowi chleba czy kartofli przynieść tyle, ile się chce, żeby tylko zdobyć kawę, papierosy amerykańskie. Wachman, który nas pilnował dostawał dziesięć papierosów jako przydział. Jeśli był palaczem, to w ogóle mu nie starczało. A poza tym, co to za papierosy były, takie siano. Bardzo dobrze nam się tam żyło. W obozie były rozmaite nacje. Nawet rozgrywano mecze piłkarskie Francja – Włochy, Anglia – Włochy. Już pomału zbliżaliśmy się do końca wojny. Przyleciały nawet samoloty amerykańskie, ostrzelały okolice. To był kwiecień, kanonady, samoloty, a potem wszystko nagle ucichło i diabli wzięli. Okazuje się, że Amerykanie zatrzymali się na Łabie w Magdeburgu. Do nas mieli trzydzieści kilometrów. Przysłali po prostu samochody i żołnierzy, którzy zażądali, żeby obsługa oficerska wyszła bez broni i pasów. tylko wachmani mieli prawo zostać w wieżach. Wjechali samochodami i wywozili swoje nacje, i oczywiście każdego, kto chciał, nie stawiali żadnych przeszkód. Wtedy wielu kolegów z obozu pojechało na zachód, a ja postanowiłem wrócić do domu, bo wiedziałem, że rodzina żyje. I tak czekałem. Pamiętam to jak dzisiaj, że nagle, ni stąd ni zowąd, słyszę jakąś strzelaninę i dwóch żołnierzy radzieckich, jeden biegnie, a drugi na nogach się nie trzyma. Pyta: Kuda germance?. Pokazali, że we wsi, to pognali tam i zniknęli. Za chwilę przyjechały czołgi, wojsko, jakiś generał do nas przyszedł. Postraszył nas, że nie ma czasu zająć się nami, ale w domu, to się nami zajmą. Trudno było to wtedy rozumieć. Teraz rozumiem, co miał na myśli. Mnie się zdawało, że on nie ma czasu po prostu nas nakarmić czy się nami zaopiekować. Chorych na samochody i do domu, a zdrowi, tak jak ja, do domu piechotą. Z Magdeburga do granicy jest trzysta kilometrów i potem też jeszcze kawał drogi. Myśmy sobie tak pruli piechotą i rowerami. Raz po drodze złapało nas NKWD. [Szedłem] z bratem ciotecznym i jeszcze z kolegą. Zaciągnęli nas do jakiegoś szefa, do jakiegoś pałacu. Przyjął nas bardzo groźnie, zapytał, skąd jesteśmy. Już byliśmy nauczeni, że z wojny 1939 roku. Popatrzył na nas z uśmiechem, miałem wtedy siedemnaście lat. Powtórzył to, co tamten generał: „Nie ma czasu, już się wami zajmą w kraju”. To wyglądało bardzo groźnie, ale człowiek był młody i jakoś nie kojarzył. Przyjął nas w sali balowej, gdzie były przepiękne stoły, mięsiwa, fortepiany, lustra. Poczęstowali nas wytwornie, elegancko i puścili. Czy to wydarzyło się już na terenie Polski?

Nie, to było koło Poczdamu, jakiś niemiecki pałac.

Kiedy wrócił pan do Warszawy?

Wróciłem prościutko stamtąd chyba jeszcze przed 9 maja, to znaczy przed oficjalnym zakończeniem wojny. Jeszcze po drodze spotkaliśmy dziewczyny, dwie mamy i dwie córki, które jechały z Berlina. Miały naładowane wózki jakimiś materiałami, futrami, towarami. Były przestraszone. Zabraliśmy Niemcom bryczkę, konia i to załadowaliśmy. Dojechaliśmy do Frankfurtu nad Odrą. Mówię: „Może by tak zatrzymać i jeszcze pójść zobaczyć, jak wygląda granica”. Z daleka widziałem, jak zjeżdżałem z góry, że po tamtej stronie stoją żołnierze z biało-czerwonymi opaskami, Polacy. „Czy puszczą was z tym?”. One mówią, że znają dobrze rosyjski, dadzą sobie radę. Nic sobie nie dały rady. Na granicy zabrali wszystko, i bryczkę, i rzeczy, i od razu na miasto, bo tam już czekali tacy, którzy te towary kupowali za butelkę wódki. Przeszliśmy most pieszo i wsiedliśmy do pociągu. W Poznaniu odwiedziliśmy rodzinę jednego z kolegów. Powiedzieli: „Chłopaki, na litość boską, przebierzcie się”. Myśmy byli w amerykańskich dresach. „Dlaczego się mamy przebrać?”. „W ogóle sobie nie zdajecie sprawy, co tu jest. Mogą was zatrzymać za sam mundur i świata bożego nie zobaczycie”. Ale dojechaliśmy do Warszawy. Przyszedłem na Żoliborz. Mieszkanie ocalało. Sąsiad był, ojca nie było, był w pracy, pracował w BOS-ie. Te panie miały jakiś dom na Chmielnej, więc powiedziałem sąsiadowi: „Przyjdę jutro, niech pan powtórzy ojcu”. I ten biedny ojciec wrócił z pracy biegał po całej Warszawie, żeby mnie znaleźć i nie mógł tego w ogóle przeżyć, jak mogło dziecko przyjść i powiedzieć, że przyjdzie jutro. Przyszedłem.

Kiedy wróciła mama z siostrą?

Mama z siostrą zostały w Radomsku u siostry mamy, wróciły dopiero w czerwcu.

Czy był pan represjonowany po wojnie?

Nie, osobiście nie. Może trochę w pracy, bo personalni, mieli w aktach na czerwono to AK, a człowiek a to jakąś premię mógł otrzymać, a to jakąś podwyżkę, to nie wchodziło w grę.

Czy na zakończenie chciałby pan dodać coś na temat Powstania?

Nie zgadzam się z tymi, którzy uważają, mimo bolesnych strat, tragedii, żeby ono było niepotrzebne. Sam po sobie widziałem, że entuzjazm i patriotyzm, straszna energia antyniemiecka, to było niemożliwe do opanowania, [ta] chęć uzyskania wolności, jeżeli nawet to się nie powiodło, nie udało. Przypuszczam, że w perspektywie czasu miało znaczenie dla uzyskania przez nas niepodległości, pozbycia się Związku Radzieckiego. Takie jest moje przeświadczenie, mimo strasznych strat, nieszczęść ludzkich. Wielu ludziom straty osobiste przesłaniają sens tego, ale ja uważam, że to musiało być. Może byłem młody, że mnie jakoś nie bardzo wzruszało ogólne nieszczęście, miałem na myśli tylko walkę, uzyskanie niepodległości, wolność. Ale takie jest moje przekonanie, że Powstanie było potrzebne. Myślę sobie nawet, że jak panowie są tutaj i słuchają tego, co mówię, może to miało nawet jakieś znaczenie, że ktoś chce to usłyszeć, że nie było to nieważne.

Bardzo dziękujemy panu za rozmowę.

Bardzo dziękuję.




Warszawa,1 października 2005 roku
Rozmowę prowadzi Tomek Żylski
Jerzy Zwierzchowski Pseudonim: „Wilk” Stopień: strzelec Formacja: Zgrupowanie „Żbik”, pluton 233 Dzielnica: Żoliborz Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter