Juliusz Prandecki „Obuch”

Archiwum Historii Mówionej

Miałem szczęście urodzić się w cudownej rodzinie. Moja matka była legionistką, prawdziwą miłośniczką Józefa Piłsudskiego. Już mając osiemnaście lat, po gimnazjum, była w organizacji strzeleckiej i tam przeszła całe przeszkolenie wojskowe, czyli można powiedzieć, że była w „Strzelcu”, to były lata osiemnaste. Potem była w Legionach, w czasie wojny polsko-bolszewickiej była sanitariuszką i nie znam szczegółów, ale mam wrażenie, że z tej racji, że mój ojciec był oficerem, i z kolei był hallerczykiem, gdzieś się musieli spotkać i po zakończeniu wojny polsko-bolszewickiej założyli rodzinę. Mój ojciec był na placówce Korpusu Ochrony Pogranicza w Pińskim, gdzie mieszkali i gdzie nasza rodzina się powiększała. Pierwszą osobą, która się urodziła w tej rodzinie, była świętej pamięci moja siostra Barbara Karolina Prandecka. W międzyczasie rodzili się mniej więcej tak co roku moi bracia, w sumie nas było pięciu braci. Z tych pięciu braci został mój brat Jacek, starszy ode mnie o dwa lata i ja, Juliusz Remigiusz, młodszy od niego o dwa lata. Po mnie jeszcze był jeden potomek. Śmiertelność dzieci była w owym czasie nagminna, ale ta rodzina ukształtowała mnie mentalnie, psychicznie, każdy z nas zresztą był różny. Moja siostra była humanistką, była zajęta przede wszystkim nauką i harcerstwem, bo od wczesnych lat młodości była harcerką, była potem zastępową, była drużynową, organizowała wspaniałe, mądre obozy harcerskie, bo z tego była zrobiona dokumentacja Związku Harcerstwa Polskiego. Jeszcze jedna z ich druhen żyje w Szczecinie, Danusia Pałyzówna, chociaż z nazwiska może niekoniecznie, bo zgody nie wydała na piśmie, ale są osoby, które żyły i wiedzą o jej działaniach. Mój brat z kolei nie miał zainteresowań sportowych, ale też był humanistą i był przede wszystkim dzieckiem bardzo kochanym przez moją matkę, moich rodziców i przez całą moją rodzinę, w odróżnieniu ode mnie, bo byłem krnąbrny, byłem nieposłuszny, i chodziłem swoimi drogami. Już nie powiem, ile razy uciekałem z domu, ale zawsze jak był jakiś konflikt, to uciekałem z domu i po jakimś czasie potem wracałem, nie tylko w obawie o lanie, bo szkołę ojcowską mieliśmy bardzo twardą, ojciec nam wymierzał bardzo często kary cielesne, oj często, ale wymierzał, z tym że to były takie kary bardzo symboliczne, i takie bardzo, bym powiedział, przyjęte w takich rodzinach. Otrzymywaliśmy na przykład pochwą od szabli klapsa w siedzenie, jak było jakieś większe przekroczenie, to wyciorem od dubeltówki (taki kij, którym się czyści lufy dubeltówki) dostawaliśmy lania gorsze. Jako najmłodszy nie ustępowałem mojemu bratu – to już bardzo wielkie tajemnice rodzinne – toczyliśmy miedzy sobą różne wojny, które bardzo często kończyły się dopiero po powrocie z pracy mojego ojca. Ale z tej racji, że mój ojciec był oficerem, a w wojsku polskim był zwyczaj czy zasada, że oficerowie byli przenoszeni z pułku do pułku, to przez jakiś czas był w jednostce wojskowej, nie pamiętam już w tej chwili, jaka to była jednostka, w Szczelnie pod Inowrocławiem, natomiast w Inowrocławiu był 59. pułk piechoty i w Inowrocławiu mój ojciec służył w tymże pułku. Stamtąd przeniesiony został, oczywiście z całą rodziną, do Bydgoszczy i w Bydgoszczy był w podchorążówce instruktorem, wykładowcą, trudno mi powiedzieć, w każdym razie był w tejże podchorążówce już jako instruktor młodych adeptów podchorążych. Stamtąd w roku 1937 zostaliśmy przeniesieni do tychże Baranowicz na Kresy. Było to miasto, co prawda, nie bezpośrednio na granicy, ale miasto, które jak gdyby zastępowało rubież polską, gdzie była bardzo mocna radiostacja radiowa, gdzie było szkolnictwo polskie bardzo dobrze rozwinięte, były organizacje patriotyczne, gdzie jak gdyby miałem szansę kształtowania siebie od tej strony najmniej spodziewanej u chłopców, którzy nie skończyli dziesiątego roku życia. Jak mówiłem, miałem swój karabinek kalibrowy, konna jazda, przy tym wszystkie sporty, dokładnie: łyżwiarstwo, ponieważ tam był taki pofałdowany teren, to również narciarstwo, pływanie i byłem nie oczkiem w głowie, tylko byłem kłopotem rodziców, przysparzałem im mnóstwo kłopotów. I to byłoby tyle o mojej rodzinie do roku 1939, do wybuchu wojny. Wybuch wojny zastał nas również w Baranowiczach, oczywiście ojciec poszedł na front, pożegnał się z nami. Jak wsiadał do pociągu, to poprosiłem ojca, że jak będzie w Berlinie, to żeby mi koniecznie kupił w Niemczech czołg zabawkę i przywiózł do Polski. To pamiętam. Mój ojciec uśmiechnął się tak, bo był realistą, doskonale wiedział, jakie mamy małe szanse i nie wierzył ani Anglikom, ani Francuzom. Powiedział: „Jeśli tylko będę w Berlinie, to będę pamiętał”. Tam były, nie to, że opowiem, ale były takie dramatyczne momenty. Pamiętam moje reminiscencje tej wojny, nie wiem, czy wszystkie dzieci miały takie reminiscencje, ale ja miałem. Tata wyjechał i co się... Zaraz wrócę do tego. Ojca pożegnaliśmy na dworcu. Parę dni zresztą po wybuchu wojny nad Baranowicze nadleciały samoloty i rzuciły kilka bomb. To nie były jakieś wielkie bombardowania, ale bombardowania, jak zresztą przewidywali Niemcy i Hitler, bardzo chwiały nastrojami ludności, paraliżowały tą ludność, wywoływały panikę, ale nie do końca – była jakaś niezłomność. Niedaleko naszego domu był tak zwany rów strzelecki, a właściwie to były rowy obrony przeciwlotniczej, które były w takim zygzaku. Tez zygzak brał się stąd, bo już wtedy wiedziałem o tym, że gdyby bomba trafiła we fragment tego schronu otwartego, to nie zniszczyłaby całego schronu, tylko jego fragment, z tej racji, że był ten zygzak. Ale byliśmy tym nalotem niebywale przybici i nawet bym powiedział, mnie się to nie udzieliło, być może dlatego że ciągle we wszystkim widziałem nie tyle sensację, ale działanie, które jak gdyby podnosiły moją naturę. Byłem z natury wojowniczy, miałem wojownika w sobie i nie popadłem ani w żadną panikę, ani w żadną histerię, ale moja siostra, mimo że harcerka, a była najstarsza w rodzinie, uznała, że powinniśmy z tych Baranowicz wyemigrować, jeśli tak można powiedzieć. Rzeczywiście, pod wieczór załadowaliśmy dwa sztucery do wózka dziecięcego, na pewno niepotrzebne, ale jakieś rzeczy największej potrzeby, i wyjechaliśmy w kierunku wschodnim z tychże Baranowicz. Jak zbliżyliśmy się do lasu albo już byliśmy w lesie, to zauważyliśmy, że w tych przesiekach, tam była taka droga leśna, porusza się grupa różnych ludzi. Nie bez kozery domyśliliśmy się, że nie jest to wojsko polskie, tylko że jest to jakiś oddział piątej kolumny bolszewickiej. Z bratem wyjęliśmy te sztucery i ukląkłszy na kolanie, mierzyliśmy do nich. Na szczęście matka nam nie pozwoliła na oddanie strzałów, ponieważ wtedy całą rodziną byśmy zginęli. Zapakowaliśmy z powrotem po jakimś czasie wszystko na wózek i wróciliśmy do domu. Od tej pory moja rodzina, to znaczy moja matka, mój brat i ja, nie poddaliśmy się propagandzie wojny, uznaliśmy, że mamy obowiązek trwać. Do 17 września zostało jeszcze parę dni, nie wiedzieliśmy, że za parę dni wkroczą wojska sowieckie. Myśmy z bolszewikami mieli pakt o nieagresji, byliśmy przekonani, że wschodnią granicę mamy bezpieczną. Stąd w kierunku wschodniej granicy kierowały się nie tylko wojska, ale również uciekinierzy z całej Polski. A jak się to skończyło, to już nie będę opowiadał. Powiem tylko tyle, że doskonale pamiętam wkroczenie wojsk sowieckich do Baranowicz. Było to całkowicie groteskowe, ponieważ szedł oddział pieszych, bo trudno powiedzieć, że to była piechota, która była w takich szarych szynelach z postrzępionymi płaszczami, z karabinami zawieszonymi na sznurek i z papieru czy ze szmaty lufy były zakorkowane. Ten oddział przeszedł, prowadził go na koniu, jeśli się nie mylę, to na oklep, jakiś bolszewicki oficer, przejechał przez miasto. Za chwilę pojawił się bez armaty ciągnik, na którym ciągle się iskrzyła tablica rozdzielcza. On zdejmował swoją papachę takim opikiem i gasił ten ogień. To wojsko – nie wiedzieliśmy jeszcze, że okupacyjne – wkroczyło, przejechało. Za jakieś pół godziny dokładnie w tym samym szyku, ten sam oddział ponownie, taka improwizacja tej siły trwała, chyba to było rano czy przed południem, do godzin południowych. Zaczęło się to, czego żeśmy się w ogóle nie spodziewali, ponieważ myśmy mieszkali w budynkach wojskowych, to do koszar wkroczyło NKWD i natychmiast wszystkie domy były przewracane, pacyfikowane, i rewidowane przez tych enkawudzistów. Wszyscy oni zresztą byli wyzwolicielami, czego nie omieszkali nam tłumaczyć. W gabinecie mojego ojca, gdzie broni nie było, ale może były jakieś wojskowe elementy wiszące na ścianach, również myśliwskie trofea… Hol, który był bardzo wielki, był cały zawieszony różnymi rogami. Wśród nich było poroże, które zostało przez ojca kupione, ale według historyków był to róg jelenia, który na pewno z czasów, kiedy szedł Jagiełło na Grunwald, ten jeleń został uśmiercony, ponieważ tą drogą zbierało się zapasy na wojnę. Ale wracam do tego NKWD. Cały dom został przewrócony do góry nogami, w szufladach ojca, ponieważ jednocześnie parał się myślistwem, były nie naboje jeszcze, ale były tak zwane łuski, kapsle do napełnienia tych nabojów. W zależności od tego na co się polowało, taki był zakładany ten śrut do tych naboi, a patrony były tam ręcznie przez ojca nabijane. Z tych szuflad wyrzucając różne rzeczy, wysypali na podłogę śrut. Śrut to jest jak łożysko i pokarało któregoś z tych bolszewików, bo zawołał go tamten oficer, i on pędził, że mu coś chciał pokazać. Jak się poślizgnął na tym śrucie, to się sromotnie poturbował. Jak przeklinają Rosjanie, zaczyna się wszystko na – job twoju, zaczyna się od matki, oni własną matkę tak przeklinają, a potem jak leci. Takich wizyt mieliśmy bez końca, oni nie wiedzieli, że my tą broń schowaliśmy pod materace w domu, ale oni odeszli, powiedzieli, że tu jeszcze wrócą. Więc myśmy te dwa karabiny, to były dwa sztucery, wrzuciliśmy do zbiornika fekaliowego, bo nie było tam kanalizacji pełnej, wrzuciliśmy do tych fekaliów. Tak że oni tej broni nie dostali, to jest to, co takie było ważne dla każdego żołnierza, nie oddać broni przeciwnikowi.
Natomiast wiedzieliśmy, że nie ma to nic wspólnego z wyzwoleniem, że jest to okupacja, że jest to początek czegoś trudnego do przewidzenia, ale zdawaliśmy sobie sprawę, że lada dzień zostaniemy wywiezieni na Sybir, ale wyrzucili nas. Na nasze szczęście, nieszczęście, trudno powiedzieć, twierdzę, że na nasze szczęście z naszego domu nawet pozwolono zabrać niektóre rzeczy. Wśród nich między innymi zbiory myśliwskie mojego ojca, które zostały wywiezione furmanką poza obszar tego centrum Baranowicz do domku, w którym mieszkał Białorusin niebywale nam życzliwy. Tam na strychu zostały zresztą niektóre rzeczy, chyba żadne… bo ani biurka, ani sprzęt nie, ale właśnie te rogi tam zostały. A myśmy wzięli tobołki, bo tak to trzeba powiedzieć, podobno jakąś walizkę. Mama zapamiętała, że była również walizka, pewnie z najbardziej potrzebnymi rzeczami. Od tej pory mieliśmy wizyty w domu tego Białorusina. Te wizyty nie zawsze się kończyły tak, jak zresztą w roku 1945, jak wkroczyli na tereny polskie głębiej niż tylko do Bugu, że oni szukali Germańca. Tam nie szukali Germańca, ale szukali rużji, jest rużja czy nie ma, tam, broń. Wiadomo nie było, bo przecież tych rewizji było w ciągu dnia pełno, ale przede wszystkim potem było pokazywanie, czy są sapagi – buty. Oficerskie polskie buty nie były takie, jak były bolszewickie, takie germoszku, taka harmonia, bo się te cholewy zginały, tylko były to buty z cholewami sztywnymi, które każdy oficer po zdjęciu lub ordynans jego zakładał na prawidła. Oni tych butów nie chcieli, nie nada, tak jak nie chcieli część umundurowania, została ojcowa peleryna wojskowa. Przymierzali ją co prawda, ale ponieważ to było na oficera, który miał dwa metry wzrostu, to też jej nie chcieli. Właściwie z rzeczy to oni niewiele chcieli, czasami brali jakieś rzeczy takie damskie, mówił, że ma narzeczoną, to on by dla niej to wziął. Ale najchętniej brali, mówili, że kupują przedmioty złote. No i oczywiście wyczyści cały dom do cna i takich wizyt w ciągu dnia mieliśmy nie kilka, ale kilkanaście. Trudno mi powiedzieć, ile tych dni tam było, ale któregoś dnia te wizyty zaczęły się nasilać. Taki był rodowy klejnot, bo tak to trzeba powiedzieć, zegarek mniej więcej wielkości jajka, bym powiedział, co najmniej gęsiego, cały złoty, który miał kopertę otwieraną, bo to było takie otwieranie, ale był cały w drogich kamieniach. Pamiątka rodzinna, a pamiątka rodzinna pochodziła od rodziny mojego ojca, bo mój ojciec urodził się na Podolu w ziemiańskiej rodzinie. Trudno powiedzieć, czy bogatej, bo tam nie było biednych rodzin ziemiańskich, która zresztą miała kilkanaście futorów, kilkanaście majątków i do wybuchu rewolucji tam był. A rewolucja obróciła to wszystko w perzynę, przede wszystkim wymordowała większość tej rodziny. Z rodziny uratowała się moja ciotka, siostra mojego ojca, młodsza zresztą, i mój ojciec, który potem uciekał Dniestrem do Polski, chowając się przed bolszewikami, tak jak Skrzetuski w wodzie, z rurką trzciny z wody. To à propos właśnie tych precjozów, które zostały zabrane. Aż zapadł zmrok i ten gospodarz, Białorusin, który był nam bardzo życzliwy, wpadł do nas i mówi: „Na dworcu – tam dworzec był towarowy, dworzec miejski, chyba były dwa pasażerskie i ten właśnie towarowy – na dworcu towarowym podstawione są wagony bydlęce i ładują do tych wagonów ludzi”. Był to listopad 1939 roku, więc mówienie, że wywózki zaczęły się w roku 1940 jest nieprawdą, wywózki zaczęły się od razu, tak jak i morderstwa zaczęły się od razu. Jeśli mojej matki nie rozstrzelali, to i nas wszystkich, to dlatego że ci, którzy zdradzali rodziny polskie, nie powiem, że to byli Polacy innego wyznania, bo kiedyś nie mówiło się Żyd, tylko się mówiło obywatel z Polski mojżeszowego wyznania. Ale wśród tych młodych ludzi, przede wszystkim wstępowali do milicji, wspierali te ugrupowania bolszewickie, a przede wszystkim były źródłem donosów. Ten Białorusin mówi: „Jeśli macie te tobołki, to natychmiast uciekajcie, póki nie przyjdzie następna grupa, bo ta następna grupa już was zabierze do tych wagonów”. Była już ciemna noc, trudno mi powiedzieć, jaka to była godzina, ale sądzę, że było to już po dwudziestej. Myśmy wyszli z domów w czwórkę, była siostra, mój brat i ja, i moja matka kochana. Z tymi tobołkami poszliśmy w przeciwnym kierunku od tej stacji. Już nie pamiętam, a mam wrażenie, że ktoś nas tam podwiózł do najbliższej stacji poza Baranowiczami i tam doczekaliśmy się jakiegoś pociągu, który nas podwiózł może kilkanaście kilometrów, trudno powiedzieć, bo potem konduktor kazał natychmiast wychodzić, ponieważ twierdził, że na następnej stacji wygarniają wszystkich z pociągu, i zabierają na wywózkę już za Baranowiczami. Tak się zaczęła wędrówka tych 350 kilometrów do granicy na Bugu. To była gehenna, dlatego że myśmy mieli polskie pieniądze, które co prawda jeszcze były w jakimś obiegu i ci Białorusini czy to byli Polacy, trudno mi powiedzieć, ale ludność, która nie zawsze była nam sprzyjająca. Nie donosiła na nas do tych NKWD, ale na przykład oferowała nam całą możliwość przenocowania na klepisku między dwoma izbami, bo to były takie domy, gdzie była kuchnia z izbą po jednej stronie i po drugiej stronie była izba mieszkalna. Pośrodku był sąsiek i tam były schody na strych, i jakieś takie przedmioty, cepy, jakieś grabie, jakieś inne podręczne sprzęty. Tam nam zawsze rzucano jakąś wiązkę słomy i myśmy na tym spali. Trzeba pamiętać, że na Kresach o tej porze roku w listopadzie zaczynają się mrozy. Po paru dniach, gdzie ciągle wynajmowaliśmy nowych przewodników, którzy nas [prowadzili] gdzieś w niewiadome, bo przecież map żeśmy nie mieliśmy, kompasu żeśmy nie mieli, mogliśmy tylko wierzyć, że oni nas prowadzą w kierunku granicy na Bugu. Ciągle mieliśmy tych, którzy od nas wyciągali resztę pieniędzy i czasami też za różne rzeczy, które jeszcze zostały, potrafiliśmy dostać na przykład talerz podgrzanego soku z kapusty kiszonej. Nie pamiętam, żebyśmy jedli chleb, natomiast jeśli chodzi o jedzenie, niewiele pamiętam, ponieważ do dzisiejszego dnia dla mnie niejedzenie nie stanowi problemu, nie należę do ludzi, których chleba, jedzenia powoduje załamanie, powoduje osłabienie, bez mała zjawisko czy symbol śmierci. W końcu był śnieg, wędrowaliśmy do tej granicy bardzo długo, tak długo, że musiał już być grudzień, a dlaczego tak sądzę, że w momencie, w którym ostatnim na pewno, bo już potem nikt... Oni przekazywali jeden przewodnik przekazywał innego. Na początku to byli tacy przewodnicy, że nas podwozili furmankami, a inni nie i myśmy szli piechotą już w śniegu, w mrozie, bez ciepłej odzieży. Nie mieliśmy ani walonek, bo to nie było może w modzie, a poza tym może były ciepłe w domu okrycia, to myśmy ich z sobą nie wzięli, nie mieliśmy nawet takiego pomysłu, żeby to z sobą zabrać. W jakimś momencie zrobiła się przy poświacie księżyca ciemna noc, ten przewodnik nas zostawił i powiedział: „Idźcie przed siebie i dojdziecie do Bugu”. Myśmy tak szli w przerażeniu ciągłym, że zostaniemy złapani przez bolszewików. W jakimś momencie szliśmy po śniegu, bo nie pamiętam lodu, wtedy Bug musiał być zamarznięty, przeszliśmy na drugą stronę, było zagłębienie, więc prawdopodobnie było to koryto Bugu, usłyszeliśmy głos niemiecki – Wer da?, po niemiecku znaczy „kto tam”. Ponieważ moja matka pochodziła z Galicji, a znała doskonale język niemiecki, bo to były gimnazja, w których uczono łaciny, greki i co najmniej jednego języka, to natychmiast odezwała się po niemiecku, powiedziała, że jesteśmy uciekinierami ze strony wschodniej i od razu powiedziała, że nasz ojciec jest w oflagu, Niemcy to szanowali. On nas skierował do jakiegoś punktu, nie jestem w stanie bliżej tego powiedzieć, ale w pamiętnikach mojej siostry są rozbieżności, bo twierdzę, że myśmy doszli do Terespola, moja siostra twierdzi, że myśmy doszli do Białegostoku. Ale sądzę, że jednak prawda jest po mojej stronie, ponieważ myśmy na dworcu kolejowym w poczekalni dostali i ciepłą herbatę, i być może, że nawet posiłek. W każdym bądź razie doczekaliśmy się pociągu, który albo jeszcze tej nocy, albo następnego dnia, bo to była podróż nocna, więc chyba jeszcze tej nocy zabrał nas w kierunku Warszawy, ale w nocy. To musiała być godzina późna wieczorna, dlatego że do Warszawy, a to nie jest tak blisko, dojechaliśmy późnym wieczorem, 9 grudnia, bo tą datę pamiętam. Wysiedliśmy na Dworcu Głównym w Warszawie, częściowo wtedy spalonym, to inna lokalizacja tego dworca, jest tu, gdzie dzisiaj jest tak zwany Dworzec Śródmieście (państwo jesteście warszawiakami, to wiecie, gdzie to jest). Stamtąd, z tymi naszymi tobołkami, stanęliśmy na niezaśnieżonej, zamrożonej Warszawie, w Warszawie był mróz. Wyobrażam sobie moją matkę, która ma trójkę dzieci, co prawda byłem najmłodszy, ale już mężczyzna jedenastoletni jako żywo. Myśmy nie mieszkali w Warszawie, mieszkaliśmy w wielu miastach Polski, ale nie w Warszawie. Matka znała Warszawę, ale znała ją wtedy, kiedy jako sanitariuszka była w Warszawie w szpitalu na Szwoleżerów. Wiem z opowiadań, że tam również opiekowała się chorymi i zaprowadziła nas, też to pamiętam, na ulicę Chmielną do hotelu „Royal” chyba, to taki hotelik był, zachował się zresztą po wojnie, gdzie za nieduże pieniądze udało nam się uzyskać nocleg. To trudno opisać gdzie, zresztą na terenie okupowanym przez naszego największego wroga, bo dla nas bolszewicy byli znani z piosenek dziecięcych: „Nasze małe żołnierzyki na placówkach stoją i śpiewają bolszewikom, że się ich nie boją”, tą piosenkę znam. Ale tylko nie mieliśmy takie wyobrażenie, ponieważ ktoś, kto nie przeżył wojny bolszewickiej, to z relacji naszej nie mieściło się w głowach, to nawet nie było co pewnie młodzieży opowiadać, przerażającą przemoc, bandytyzm wojsk czerwonych, które dopuszczały się tak strasznych zbrodni na terenach Polski. Dzisiaj są jakieś filmy, dokumenty, dokumentacja filmowa zresztą jest, są przecież filmy, nagrania, są opowiadania, otwierane, są jeszcze ludzie, którzy nie sami osobiście, bo takich pewnie już nie ma, ale zasłyszanych rzeczy od rodziców. Ten spokój, jaki nas spotkał po stronie okupacji niemieckiej, ta Warszawa zaciemniona, bo to oczywiście była Warszawa, jak już weszli Niemcy, po obronie Warszawy. Warszawa broniła się króciutko, bo to był wrzesień, a to już był grudzień. Niedługo byliśmy w tym hotelu, bo przede wszystkim nie mieliśmy pieniędzy. Moja matka wpadła na pomysł, że pojedziemy do mojej ciotki, czyli siostry mojej matki, Genowefy Guzikównej, która we wsi Domaszewnica pod Łukowem była nauczycielką muzyki. Tak też żeśmy zrobili, przezimowaliśmy w jednym pokoju nieopalanym bardzo srogą zimę roku 1939 na 1940. Co robiło moje rodzeństwo? Ponieważ mówiłem, że moja siostra jest romanistką, to siedziała na łóżku, chyba to było łóżko, zawinięta w koce, w jakieś okrycia i czego się uczyła – słówek francuskich. Mój brat też coś tam robił, ale co ja robiłem, to mogę się z państwem założyć, że nie zgadniecie nigdy w życiu. Otóż ja, widząc biegające zające na bardzo rozległym polu zaśnieżonym, usiłowałem te zające złapać. Nieubrany, bez rękawiczek, pewnie w sweterku jakimś, nie wiem, czy miałem buty do kostek, biegałem i goniłem te zające. Oczywiście zająca żadnego nie złapałem, ale dosięgła mnie wiedza, jak zające się bronią przed pogonią. Otóż wcale nie uciekają na oślep przed siebie, tylko zające robią wielki krąg i praktycznie zawsze wracają do tego miejsca, widocznie tam mają swoje nory, z których zostały na przykład wygonione. Z tej Domaszewnicy tyle wspomnień, ale Domaszewnica powróciła po Powstaniu Warszawskim. Przepraszam za skok w czasie, bo to jest duży skok w czasie. Ile czasu byliście u ciotki? Zimę. Na wiosnę żeśmy pojechali do Warszawy, ale wrócę do tego. Przerwa, dlatego że nie chcę już potem wracać do Domaszewnicy. W Domaszewnicy był piec piekarniczy, stojący na środku wsi, w każdym razie na takim placyku. To był piec, który służył wszystkim gospodyniom, gdzie opalało się we własnym zakresie i wypiekało się chleb, ciasta. Wtedy nie zdawałem sobie sprawy, że do tej Domaszewnicy wrócę i że się zajmę tym piecem. Ponieważ po Powstaniu (do tego wrócę w szczegółach) razem z siostrą, która mnie odnalazła (właściwie ja ją odnalazłem, bo przyjechała z Makowa Podhalańskiego na Grochowską, a właściwie do piekarni, w której pracowałem), z nią razem pojechaliśmy znów do tej ciotki, ponieważ zbliżała się Wielkanoc, ale Wielkanoc była biedna i uboga, bo to był przecież pierwszy rok powojenny, jeśli tak można powiedzieć, mimo że okupacyjny ciągle. Postanowiłem upiec ciasto, mając wtedy lat niecałe siedemnaście, ale szesnaście skończone. Skąd zdobyłem wiedzę piekarniczą? Otóż po Powstaniu Warszawskim pracowałem w piekarni, o tym szczegółowo jeszcze opowiem. Nauczyłem się tam nie tylko piec chleb, nie tylko ożywiłem konia, który ochwacił, nie tylko jeździłem tym koniem po Pradze i rozwoziłem chleb, a z Warszawy, gdzie jeszcze byli Niemcy, strzelali do tego furgonu, furgon był cały postrzelany, ale znalazłem metodę, żeby mnie ani konia nie zabili. Wracam znów do Domaszewnicy. Postanowiłem jako doświadczony piekarz upiec pieczywo. Udało mi się to pieczywo przygotować, napalić w tym piecu drewnem. Jak się dowiedziały kobieciny na wsi, że młody człowiek coś robi w ich piecu piekarniczym, to się zleciały dookoła tego pieca, ciągle się żegnały, ten piec nagrzałem, wygarnąłem z tego pieca ten żar, który tam był, po czym do tego pieca włożyłem blachy z ciastami. W piec przed zamknięciem wlałem odrobinę wody, żeby tam było nie sucho, a parno, poczekałem tych czterdzieści minut, po czym wyjąłem z pieca wspaniałe, kolorowe ciasta. Te kobieciny były tak dalece zdziwione, że pewnie uznały, że to jakieś złe siły kierują tym człowiekiem. Ale pytanie było, co myśmy z tej Domaszewnicy… Myśmy z tej Domaszewnicy pojechali do Warszawy, oczywiście nie mając żadnych krewnych.
A pieniądze? Zaraz powiem, bez pieniędzy. Już się Warszawa zorganizowała i powstało RGO, Rada Główna Opiekuńcza, która organizowała internaty i organizowała pomoc dla osób, które albo przedostały się z Rosji bolszewickiej, albo przedostały się z terenów okupacji niemieckiej, to znaczy z Reichu, z Warthegau do Warszawy. Warszawa była takim miejscem przyjmowania uciekinierów różnego rodzaju. Wszyscy ci ludzie znaleźli jakąś opiekę. Młodzież trafiała do internatów, chłopcy w zależności od wieków do internatów od do, ja między innymi do tego internatu „czarniecczyków”, gdzie już jako młodzi chłopcy nastoletni działali konspiracyjnie (do tego za chwilę wrócę). Mój brat był na Królewskiej 23, dobrze ten numer pamiętam, ponieważ pod tą bramą w pierwszym dniu Powstania zginęła moja matka, której Niemcy, którzy mieli swój karabin maszynowy w Ogrodzie Saskim, odstrzelili nogi na wysokości kolan. Tak rozmieszczeni, moja matka była w internacie na Królewskiej 23, który to internat traktowaliśmy w szczególności właśnie tam, bo tam pracowała jako sanitariuszka ta legionistka z Krzyżem Niepodległości. Ja natomiast byłem u tych „czarniecczyków”, a mój brat, ponieważ wyrósł w międzyczasie, został przeniesiony do internatu na Idzikowskiego (to już jest Służewiec, który też był dramatyczny). W tym internacie na Królewskiej, który prowadziły harcerki, wspaniałe kobiety, wykształcone… Pamiętam nazwisko, była pani Ela Żak, ale ona nie była kierowniczką tego internatu. Kierowniczką internatu była bardzo energiczna pani, która miała wielki dar wychowawczy. Oczywiście ta cała młodzież była wychowana patriotycznie, wszystkie piosenki akowskie, powstańcze, w ogóle piosenki ze wszystkich powstań polskich, nie mówiąc o tym, że były pogadanki, które nas ciągle utrwalały w tej polskości i które pozwalały nam się rozwijać. Ponieważ chodziłem do szkoły, mimo że skończyłem szóstą klasę, to obowiązywała jeszcze wtedy klasa siódma i chodziłem tam do szkoły. Do kościoła chodziłem na Żoliborzu, teraz się mówi do Popiełuszki, a jak się ten kościół nazywa? Świętego Stanisława Kostki. Świętego Stanisława Kostki. Pamiętam na przykład, że była wiosna, że był śmigus, musiał to być drugi dzień świąt, a ja w krótkich spodniach szedłem do kościoła. Jak był mróz, czy mi było ciepło? Ale wtedy chłopcy nosili na podwiązkach takie tutaj albo na takich przypinanych podwiązkach – po prostu pończochy. Ale też w tej szkole odkryto na przykład moje umiejętności czy moje zainteresowania rysowniczo-malarskie. Pamiętam, że tam zrobiłem taki obrazek kwiatowy, który przyniosłem do tego internatu. Ten mój rysunek przeczekał aż po Powstaniu, ponieważ ten internat przetrwał to Powstanie, ale ja już w tym internacie nie byłem. Natomiast z tego internatu młodzi chłopcy byli delegowani do różnych funkcji albo do noszenia bibuły, bo to była organizacja harcerska, tylko ona się tak… W naszej świadomości nie było, chociaż piosenki harcerskie, przyrzeczenia harcerskie, ale byliśmy już kierowani, dlatego że może byliśmy jeszcze nie na tyle starsi, żeby być już harcerzami, a nie na tyle młodsi, żeby być zuchami, ale przydzielano nam różnego rodzaju funkcje. […] Natomiast byłem przydzielony z drugim kolegą, nie pamiętam jego imienia, do przetransportowania albo towarzyszenia dwóm mężczyznom, byli to na pewno oficerowie Wojska Polskiego, tak sądzę, lub głęboko zakonspirowani, może już „cichociemni”, których żeśmy odebrali na Dworcu Południowym na Służewcu, ale nie podróżowaliśmy pociągiem, tylko stamtąd piechotą ruszyliśmy do lasów chojeńskich. Nie wiem, czy one tak się nazywają dzisiaj też, i tam żeśmy przez całą noc szli do leśniczówki w tych lasach chojeńskich. Był taki moment, że było bombardowanie Warszawy, byliśmy już na tyle daleko od tej Warszawy, że widok zabudowy Warszawy, reflektory, które tam latały, czasami błyskał tam samolocik, artyleria, która tam strzelała, niemiecka naturalnie, były to samoloty angielskie albo samoloty rosyjskie, bo Rosjanie bombardowali Warszawę w czasie okupacji w miejscach, gdzie nie było wojska. Na przykład bomba spadła na Koszykowej bardzo ciężkiego kalibru, która wyrwała lej głębokości paru metrów. Bardzo ucierpiała Warszawa przez obstrzał i obronę Warszawy też, ale przez te bombardowania sowieckie jeszcze bardziej. Niemniej wracam do tej podróży nocnej, do tych lasów chojeńskich. Nad ranem doszliśmy, prawdopodobnie to była willa czyjaś, ja to zawsze mówiłem, że to była leśniczówka, a może to była leśniczówka, ale nie bardzo w to wierzę, ponieważ w tej willi leśniczówki były rzeźby Strojeńskiej. W okresie międzywojennym była artystka rzeźbiarka, która robiła wspaniałe rzeczy w drewnie i tam były właśnie jej rzeźby. Myśmy tam dostali jedzenie, nie pamiętam jakie, ale każde jedzenie, które jadłem od czasów, jak żeśmy wyjechaliśmy z tych Baranowic, straciłem dom rodzinny, to każde jedzenie dla mnie było czymś nadzwyczajnym. Nie jadałem przed wojną skwarków, jeśli znalazłem skwarek w zupie, to przepraszam, zbierało mi się niestety na ruch robaczkowy odwrotny. Natomiast w czasie okupacji jadałem w różnych miejscach, miedzy innymi na Królewskiej była taka stołówka, nie wiem zresztą, dlaczego tam jadałem. Być może między jednym a drugim internatem byłem bezdomny. Tam podano kiedyś zupę z brukwi, ale nie z brukwi spożywczej, tylko z brukwi pasterskiej. Nie chcę określać, bo jadłem to z tak wielkim smakiem, że nie chcę powiedzieć, że to były pomyje, ale dziś by się to tak nazwało. Tam znalazłem rozgotowany skwarek, kawałek słoniny. Zjadł pan? Jadłem. To trzymałem w ustach tak długo, aż to się całkowicie rozpuściło. Mówię to dlatego że jest to miarą warunków, w jakich żeśmy żyli. Ale były tajne komplety, nie mówiąc o tym, że w internatach prowadzono również naukę, nie tylko zresztą patriotyczną, ale właśnie taka naukę użytkową. Na Królewskiej był, nie mówiąc o „czarniecczykach”, czyli Czarneckiego, to była dla mnie lekcja patriotyzmu polskiego. Tego tak nie doceniałem wtedy, ale to był pobyt nadzwyczajny, nigdy nie zdawałem sobie zresztą [sprawy] z mojej roli, bo tam byłem już nie byle kim, bo miałem funkcję, byłem grupowym, właśnie te wspominki są przez moich grupowych, którzy byli ode mnie aż dwa lata młodsi. Ale widocznie potrafiłem stanąć na wysokości zadania i byłem bardziej poważny niż mój wiek na to wskazywał, ponieważ tak zachowałem się w ich pamięci, to nie są moje wspomnienia, tylko ich. Natomiast wszystkie te internaty męskie, które przebyłem od Królewskiej poprzez Idzikowskiego, zachowałem w pamięci też szczególnie. Na przykład mieliśmy bardzo uzdolnionego kolegę, Leśniewski albo Ślesiński się nazywał, Witek, czemu Witek, prawdopodobnie może był Witold. Był rysownikiem wspaniałym i na pergaminie robił takie komiksy. Zrobiliśmy własnym sumptem rodzaj takiego projektora, tam była żarówka, widocznie obiektyw, a może obiektywu nie było, ale przez ta tubę rzucany był obraz na ekran i to był komiks filmowy, jeśli można powiedzieć, który nam też zajmował czas. Natomiast kończąc tą siódmą klasę w szkole podstawowej, która była na Mazowieckiej, to na tą Mazowiecką chodziłem, nie wiem, czy to był numer przypadkiem dwanaście. Tam w każdym razie na parterze był Arbeitsamt, to był urząd pracy, a na piętrze była szkoła i przy tej szkole był po południu rodzaj takiej świetlicy, do której się chodziło. Tam była biblioteka, z tej biblioteki wypożyczałem książki, przynosiłem je do internatu, pod kocem zrobiłem sobie oświetlenie z takiej małej żaróweczki i z zapartym tchem czytałem książki, ale różne. Na przykład wiem, że czytałem książkę o rakietach, pamiętałem nazwisko na C. To jest znany dzisiaj zresztą Rosjanin, ale nie bolszewik, który taką książkę napisał, była przetłumaczona na polski. Wszystkie książki były wartościowe, nie czytałem brukowców, jakie się pokazywały w Warszawie, jak „Zorro, jeździec w masce”, który pokazywał się w zeszytach, jakieś inne kryminały, tylko czytałem samą dobrą literaturę. Po południu zabierałem to ze szkoły, a rano odnosiłem do biblioteki i brałem następne książki. Pani bibliotekarka powiedziała: „O nie, skarbie, nie będę ci dawała książek po to, że ty je będziesz nosił tam i z powrotem, ty je masz czytać”. – „Ja je wszystkie przeczytałem”. − „Tak, to napisz mi streszczenie z ostatnich dwóch książek”, napisałem je, ale nie chciała wierzyć. Byłem zawsze niedospany, a jeśli spałem, to krótko. Musiałem mieć sny, które były bardzo ciekawskie i które być może mnie jak gdyby w tym łóżku rzucały, bo z tego łóżka spadłem. To były łóżka piętrowe, wojskowe. (Jak wyglądają łóżka żelazne, piętrowe, wysokie?) Łóżka po drodze mają te poręcze czy te oparcia, na których się wkłada nogi. Jakoś tak niefortunnie leciałem z tego łóżka na podłogę, ale przedtem spadł mój koc, poduszka i potem ja. Uderzyłem w czoło, jestem tu łysy, dowód, że mówię prawdę. I tu powstała dziura głębokości dwóch chyba centymetrów, bo moja matka jako sanitariuszka mnie pierwsza opatrywała. Mam nawet takie zdjęcie, jak leżę w łóżku, mam bandaż na głowie i spod tego bandaża, widocznie ciągle jeszcze ciekła krew, jest taka plama. Obok stoi pani, która się nazywała Gomułka, też żona oficera. Wyzdrowiałem i musiałem niestety się... Albo zabraliby Niemcy na roboty do Niemiec, albo [musiałem] znaleźć szkołę, do której mógłbym chodzić. Mój brat chodził do gimnazjum handlowego i chyba też na Miodowej. Ja natomiast chodziłem do gimnazjum Wolframa na Miodowej 3. To było gimnazjum mechaniczne, o którym wspominałem, ale jeszcze nie do kamery i do mikrofonu. Chodziłem dwa razy w tygodniu albo może i trzy, w każdym razie na pewno chodziłem w tygodniu raz czy dwa na zajęcia na Pragę, a właściwie na Pelcowiznę do warsztatów, gdzie mieliśmy praktykę rzemieślniczą. Pierwszym zadaniem, jakie było, to było zrobienie młotka z kawałka żelaza. Tu dochodzimy chyba powoli do pana pseudonimu? Tak, ale nie chciałem być młot, już wiedziałem, co to jest sierp i młot, i dlatego wybrałem „Obuch”. Dlaczego pseudonimy, ponieważ tu się powoli stykamy z konspiracją w tej szkole. Oczywiście. Początek konspiracji. Początek konspiracji był bardzo prozaiczny, bo przede wszystkim myśmy się nie znali, musieliśmy się poznać. Większość uczniów tej szkoły to byli chłopcy ode mnie rok, dwa starsi czy więcej, niektórzy już musieli być w tej konspiracji poza szkołą, bo przynosili na przykład krótką broń z sobą. Pan też chciał mieć broń? Nie, miałem dość broni już jako młody chłopak, nie chciałem mieć broni specjalnie, a poza tym byłem przekonany, że jak będzie, bo o tym w Powstaniu się ciągle mówiło, to nie był przypadek, że nagle się w sierpniu czy od początku roku 1944 mówiło się o Powstaniu.
Od kiedy się mówiło o Powstaniu? Mówiło się właściwie przez cały czas Powstania, ale nie Powstania takiego zbrojnego, jakie potem było w Warszawie, bo trudno było przewidzieć, jakie będą losy Warszawy i jak to będzie, ponieważ Warszawa… Przecież jeszcze wtedy nie było nalotów, nie było zrzutów na Warszawę takich, jakie były potem. Rosjanie zrzucali na Warszawę kaszę w workach, worki były parciane chyba, które się rozsypywały w gruzach, ale ludziom to nie przeszkadzało, zbierali garściami razem z gruzem, co ziarno i kasza wypływała na wierzchu, a nasiąknięty gruz opadał na dół. Tak że... Wpierw o duchu Warszawy. Warszawa przez cały czas mojej pamięci była bohaterska, byli ludzie nastawieni kontra Niemcom, pokazywało się to na każdym kroku, na przykład taki sposób zastępowania drogi Niemcom, którzy szaleli, jak się nie ustępowało drogi, ponieważ żądali, żeby Polacy schodzili na jezdnię. W miastach takich jak Poznań czy Poznańskie było to w zwyczaju, w Warszawie – nie. Warszawiacy, jak były zjawiska na przykład w nocy bombardowania czy reflektory lub w ciągu dnia ktoś chciał nabrać warszawiaków, to wystarczyło, że stanął pod domem, pokazywał palcem, natychmiast robił się tłum ludzi, którzy byli zaciekawieni, co tam jest. Natomiast moje pragnienia nie były takie, żeby posiadać broń i na przykład z tą bronią chodzić, bo moi koledzy, którzy byli w partyzantce, między innymi w Kielecczyźnie, to przyjeżdżali na urlop z bronią tak jak od Hubala. Potrafili na przykład z tą bronią wchodzić do tramwaju do pierwszego wagonu, w którym pierwsze przedziały były Nur für Deutsche, stawać przed tymi Niemcami, niektórzy byli umundurowani, otwierać płaszcz w szczególny sposób w negliżu, pokazywali, że są uzbrojeni, bo mieli granaty. Niemcy – halt! Tramwaj stawał i uciekali, a tramwaj jechał dalej z młodzieńcem, który gdzieś chciał wysiąść dalej. Nie miałem takich chęci, natomiast nastąpił moment, już będąc w tym gimnazjum, że zabierał nas starszy kolega albo może to już nie był kolega, tylko to był instruktor. Ponieważ różnica wieku jak gdyby szesnastolatków, którym się zdaje, że są dorośli, a dwudziestoparolatków wydaje się niewielka, zabierał nas na Bielany, na których to Bielanach były jeszcze z obrony Warszawy chyba przede wszystkim, a może i z bombardowań, niewypały oraz pociski artyleryjskie. On na tych pociskach uczył nas rozbrajania tej broni. Można powiedzieć i spytać: „Czy pan się nie bał?”. Nie, to jest wiek, w którym się człowiek niczego nie boi. Może się bać w obliczu zagrożenia bezpośredniego, odczuć lęk, ale nie w sytuacji, w której na przykład jest instruowany, jak rozbrajać pociski. Sądzę, że to były pierwsze momenty mojej konspiracji bez mojej wiedzy, a to dlatego że ponieważ ta szkoła była konspiracyjna w pewnym sensie, nie było to upublicznione. Tak samo nie chodziliśmy na jakieś przeszkolenia tego typu, które przechodził mój brat, że jechali do lasu nie z łopatami, tylko z [trzonkiem]. To była musztra wojskowa. Zresztą wszyscy regulamin piechoty znaliśmy na pamięć. To jest taka nieduża książeczka, w której jest wszystko o porządku wojskowym, o odpowiedzialności wojskowej, o przysiędze, o stopniach, o odznaczeniach, ten regulamin wojskowy miałem wtedy już w głowie, czyli wtedy już byłem w tej konspiracji, ucząc się właściwie jeszcze innych rzeczy, bo łączności, pirotechniki, umiejętności zakładania ładunków, czym tłumaczę potem ten pluton, który został odkomenderowany do rozminowania mostu Poniatowskiego i oczywiście wszystko to, co o wojsku wiedzieć powinienem. Ten czas właściwie dość szybko mijał, taki epizod, że ta szkoła została przez Niemców zobowiązana do wysyłania na praktykę na Okęcie do dawniejszych polskich zakładów lotniczych, które zostały przejęte przez niemieckie zakłady i tam prowadziliśmy jakby taki sabotaż, on nie był sterowany przez organizację, tylko było to robione samonośnie. Demontowaliśmy, gdzie można było, te junkersy, wywoziliśmy stamtąd sprzęt, narzędzia i to był taki epizod inny. Sądzę, że tak było w Warszawie, nie byłem przypadkiem jedynym, jeśli ktoś nie był oficjalnie w konspiracji, jeśli ktoś nawet nie składał przysięgi Wojska Polskiego, to swoją działalnością, noszeniem bibuły, swoim poczuciem tej godności polskości był w tej konspiracji. Jestem o tym przekonany, że takich badań nikt nie zrobił, nie było zresztą na kim, dlatego że ludność Warszawy została tak spacyfikowana. Proszę pamiętać, że Warszawa, która była przecież prawie milionowym miastem, poniosła straty chyba dwieście pięćdziesiąt tysięcy cywilów, najmniejsze straty poniosło wojsko, to znaczy AK. Przy tej mojej chęci działań doczekałem się Powstania. To Powstanie było w warszawiaków na początku roku, widywało się młodych ludzi, chodzili w takich szynelach zapiętych na pas, prochowcach, w butach oficerskich. Niektórzy z nich byli uzbrojeni, a jeśli nawet nie, to robili wrażenie żołnierzy, oficerów. Kiedy pan się dowiedział, że Powstanie wybuchnie? Dowiedziałem się bardzo wcześnie, bo siedem dni przed wybuchem Powstania był mój pluton zmobilizowany i musiałem się zjawić na Krypskiej, nie pamiętam numeru. Była przysięga? Nie, nie było przysięgi, wszyscy uważali, że my jesteśmy żołnierzami. Czekaliście na 1 sierpnia? To znaczy myśmy tam byli zmobilizowani, to znaczy myśmy mieli już konkretne omawianie zadań, rozminowanie mostu Poniatowskiego. Bo to, że most będzie zaminowany, to wiedzieliśmy bardzo dobrze, ponieważ Niemcy, będąc na Pradze i w Warszawie, na pewno ten most zaminowali, co się zresztą potwierdziło, bo przecież dwa przęsła zostały wysadzone i gdyby trzeba było wprowadzić wojska, powiedzmy, rosyjskie czy tą armię Berlinga, to wtedy to było zadanie naszego plutonu. Jestem przekonany, że myśmy się z tego wywiązali wspaniale, ponieważ nikt w naszym plutonie nie bał się materiałów wybuchowych. Mówi się o tym trotylu teraz, to myśmy się tym trotylem bawili, myśmy zapalali takie taśmy czy takie płatki tego trotylu, to wyglądało jak plastik żółty, którym były ładowane bomby i wybuchowe historie. Pierwszy dzień Powstania? Pierwszy dzień Powstania była oczywiście ostra mobilizacja. Nasz pluton został przeniesiony do Kwatery Głównej Powstańczej na Grochowie. Nie jestem w stanie nic więcej powiedzieć o niej, ponieważ było to absolutnie zakonspirowane. Pamiętam że, dziś już nie pamiętam, ale pamiętaliśmy chyba pseudonim dowódcy tego ugrupowania i tam w sztabie pierwszego dnia miałem służbę wartowniczą. Co to jest służba wartownicza, to wszyscy w większości wiedzą, są wydzielane oddziały, które właśnie pełnią wartę, pilnują obiektów czy pilnują właśnie zgrupowań, czy pilnują sztabu. Mnie przypadło w udziale nie tylko pilnowanie tego sztabu i służbę wartowniczą mieliśmy w różnych punktach i obserwacyjną również, ale jeśli chodzi o tą wartowniczą, to byliśmy takim półkolem, bo nie było okopów, leżeliśmy, pamiętam, że to był trawnik. Gdzie to było? To było na Grochowie, ale na tym Grochowie były magazyny, nie jestem w stanie więcej powiedzieć, ponieważ tam byłem tylko dwa razy konspiracyjnie, to zaraz o tym powiem. Już podczas Powstania Warszawskiego to między innymi miałem wartę dokładnie na kominie tego dowództwa i obserwowałem całe przedpole Pragi, to znaczy praskiej części, bo zarówno prawej strony, środka, jak i północy, i relacjonowałem po światłach, które widziałem, o ruchach wojsk, one były bardzo blisko. Jeśli chodzi o Wawer, to już byli w Wawrze, bo ich tam widziałem, z cała pewnością musieli być na południu Warszawy, czyli musieli być po stronie tej części Warszawy, ale też i całe to przedpole. Byliśmy przekonani, że lada moment [wejdą] oddziały Armii Czerwonej, bo nie mieliśmy świadomości, że jest jakaś armia Berlinga, która razem z tym wojskiem idzie i że oni nie dojdą do Warszawy. Natomiast Niemcy wycofali się na lewobrzeże, nie było żadnych oddziałów w Warszawie co najmniej do 15 sierpnia. Wiążę to z tym, że 15 sierpnia, idąc z meldunkiem do dowództwa, zostałem… Przechodziliśmy, z kolegą szedłem, ogródkami działkowymi, zostałem złapany przez patrol feldżandarmerii, to była żandarmeria wojskowa, odtransportowany na taki punkt, skąd samochód zabierał takich delikwentów i odwoził na gestapo. Mnie też odwieźli, do godziny którejś w nocy byłem przesłuchiwany, mając powstańczą opaskę w kieszeni, pytał mnie się ten gestapowiec, co tam mam, po polsku mówił, mówię: „Bandaż” – O, ja, gut, machnął ręką. A ja zostałem odtransportowany do przejściowego obozu koncentracyjnego na Pelcowiźnie, skąd następnego dnia zgłosiłem się na ochotnika do budowy barykad i w ciągu dnia podczas przerwy śniadaniowej, na której nie dawali żadnego śniadania, tyłem wszedłem do budynku, w którym było okienko, położyłem się pod tym okienkiem, i w ten sposób nie zostałem wywieziony do Niemiec. Jak wyglądało to przesłuchanie na gestapo? To było, gdzie pracuję? Bał się pan? Nie. To jest wiek, w którym człowiek niczego nie boi. Zaskoczyli mnie ci Niemcy, dlatego że myśmy szli przez te ogródki działkowe, podjadając jakieś tam były agresty, gdzieś jakiś pomidor był i w jakimś momencie: Hände hoch. Jak się czuje za plecami taki okrzyk, to jest moment strachu, ale jak zobaczyłem, że to jest feldżandarmeria, a nie SS, to ten strach mi minął, ponieważ w naszym przekonaniu żandarmeria niemieckiego wojska, w każdym bądź razie wykazywała okrutne pacyfikacje, ale w tych patrolach zachowywali się w miarę przyzwoicie. Oni mnie o nic nie pytali, pytali się oni jako patrol, gdzie mieszkam, więc ponieważ ten kolega mieszkał właśnie na Krypskiej, to żeśmy się na tą Krypską pod dom zbliżyli, z okna wyjrzała matka tego chłopca, tego mojego kolegi i pyta się: „Kto on jest?”. – „To jest mój syn”. – O, ja, gut. Mnie nie pytali, kto ja jestem, tylko wzięli mnie za wszarz i odtransportowali gdzieś na jakieś skrzyżowanie, z którego mnie potem za parę godzin zabrali, zawieźli na gestapo, które miało swoją siedzibę… Chyba tam dawniej było Ministerstwo Komunikacji, czy tam dzisiaj jest, nie, bo Ministerstwo Komunikacji w Warszawie jest teraz przy Niepodległości, więc tam nie, ale tam było. Ten gestapowiec mnie wypytywał, miałem ze sobą takie lewe zaświadczenie, że pracuję na Pradze, z pieczątką, która była z „wroną”, z taką „gapą”. Zobaczył, machnął ręką, jeszcze pytał, gdzie mieszkam, powiedziałem, na Grochowie, on nie wiedział, co to jest, kazał mi potem usiąść na krześle, widocznie nie mieli dostatecznej ilości tych straży, tam jeszcze kogoś przyciągnęli. Potem wsadzili nas na samochód i odwieźli nas w nocy do tego obozu koncentracyjnego, byłem głodny, ale nie czułem głodu, natomiast byłem kompletnie zmęczony i śpiący. Położyłem się na drewnianej pryczy w pustym baraku i jak tylko się położyłem, to miałem towarzystwo w postaci pluskiew i te pluskwy, które na mnie w nocy spadły, a rano pchły, które na mnie wskoczyły na tym placu apelowym, zmusiły mnie do decyzji, że się na ochotnika zgadzam do budowania czegokolwiek, byle nie być w tym obozie. W ten sposób się uratowałem przez pluskwy i pchły, a potem znowu za czasów bolszewickich po stanie wojennym przez ZOMO też mnie uratowali od operacji, bo byłem w szpitalu, jak się dowiedziałem, że jest ZOMO w domu, to uciekłem ze szpitala.
Jak pan wspomina z czasów Powstania Niemców? To znaczy prawie nie było Niemców w pierwszych dniach, potem się spotkałem z nimi z tym patrolem feldżandarmerii, potem z tym gestapo i ucieczką z tego obozu. To była dość makabryczna ta ucieczka, ponieważ uciekałem głównie piwnicami. Przenocowałem na pierwszym piętrze w jakimś mieszkaniu. Nikt mnie nie pytał, kto ja jestem. Zapukałem do drzwi, otworzyli mi drzwi bez żadnego słowa. Na tapczanie poprzecznie leżeli mężczyźni jeden obok drugiego, dwóch czy trzech miało pod nogami krzesła czy taborety, a resztę miało zwisające nogi. Ja się nawet tam nie mogłem do nich pchać, tylko się położyłem na podłodze na dole. Rano skoro świt natychmiast wstałem, nikomu nic nie mówiąc, nikt mnie nie żegnał, nikt mnie... Wyszedłem tymi piwnicami, szedłem tak długo, póki mogłem iść, potem wydostałem się na zewnątrz, szedłem potem między rozjazdami kolejowymi dworca Wileńskiego, aż doszedłem do stanowiska karabinu maszynowego, o czym nie wiedziałem, bo to oni byli tak ukryci w tych widłach nasypów, że po prostu na nich wyszedłem i nie mogłem nic zrobić, tylko na nich wejść. Oczywiście ciągle szedłem z tą powstańczą opaską w kieszeni. Podszedłem na nich, oni mi pozwolili przejść, karabin był wymierzony w przeciwnym kierunku, nie w tą stronę, gdzie widocznie były posterunki niemieckie i idąc pod tą lufą tego karabinu maszynowego, wiedząc o tym, że kula biegnie szybciej od głosu, po prostu szedłem, licząc na to, że może pierwszy strzał nie będzie celny, że upadnę. Tymczasem szedłem, aż doszedłem po siedmiu dniach na Grochów. Tam mnie oczywiście serdecznie przywitali. Niemców nie było, ale wkroczyli już bolszewicy i to dobrze pamiętam, ponieważ Niemcy jednak stawiali tam jakiś opór. Ponieważ ja oglądałem potem (dlaczego, to zaraz powiem) te stanowiska niemieckie, tam była linia obronna akurat za Krypską jakoś tak, tam była jakaś taka wolna przestrzeń i Sowieci ostrzeliwali tą całą linię z katiusz. To jest przerażający huk i wrzask tych pocisków podobnych do „krów” w Powstaniu Warszawskim, które padają, bardzo często rozrywają się na olbrzymie kawałki. A też i bywało tak, że wylatywały stamtąd odłamki tego, i jak zaczęło się to ostrzeliwanie, to biegłem do najbliższej piwnicy. Przede mną biegł człowiek, którego znałem, który miał furmankę i konia, ale on oczywiście sam biegł, i był w kożuchu, mimo że to był sierpień. Pamiętam, że na jego plecach widziałem, jak wpadały w niego te odłamki i padł, a mnie się udało przez niego przeskoczyć do tej piwnicy. Jak tych Niemców jeszcze pamiętam? Już potem Niemców nie było, tylko było pobojowisko tych Niemców. Z moim kolegą, ponieważ jakoś nasz pluton już się bardzo rozrzedził, mieszkałem w tej kwaterze chyba tylko z nim, wyszliśmy na to przedpole i co myśmy robili, konia z rzędem, jak ktoś zgadnie, zbieraliśmy niemiecką broń. Jakie były pana kontakty z kolegami z plutonu? Dobre, byłem fryzjerem zresztą plutonowym, ale nie tylko plutonu, ale również byłem wypożyczany do innych kwater na strzyżenia. Pan był fryzjerem. Byłem fryzjerem, tak. Ale to nie tylko jeden zawód, który posiadam, piekarnictwo potem i różne takie rzeczy, które były. Dowództwo jak pan zapamiętał z czasów Powstania? Moim szefem był wachmistrz. Wachmistrz to jest sierżant artylerii, „Wnuk” miał pseudonim. Spotkałem go potem, pracując już w piekarni, która udzieliła kwatery oficerowi sowieckiemu i temu „Wnukowi”, który przyjechał w mundurze oficera polskiego w stopniu podporucznika, akowiec. Rozumiem, że tak to było, bo natychmiast działały razem z wojskami sowieckimi komendy uzupełnienia, one przed wojną nazywały się uzupełnienia, a to były te uzupełnienia wojskowego. Mnie na przykład ten porucznik ruski, który tam był, a dowiedział się od tego wachmistrza, który był dowódcą naszego plutonu. Od „Wnuka”? Od tego „Wnuka”, że byłem w Powstaniu Warszawskim, to on pytał się mnie, w jakich oddziałach chciałbym służyć? W jakim chciałbym służyć, w lotnictwie oczywiście. On powiedział: U nas lotczyków niet. Kazał mi się zgłosić na tą komendę po jakimś czasie. Tam się nigdy nie zgłosiłem, ponieważ potem już nie mieszkałem na Krypskiej, tylko mieszkałem w tej piekarni, która zabita była deskami, o którym to zresztą wiedziała właścicielka, ponieważ ona mnie tam zatrudniła do tego konia, który zdychał, a ja się na koniach znałem, ponieważ byłe jeźdźcem prerii, wiedziałem, co to znaczy ochwacony koń. Doprowadziłem go do życia. Tam dostałem ciężkiej anginy i leżałem w takim barłogu na piecu piekarniczym, oczywiście zimnym, okryty tą słomą, półprzytomny bez jedzenia. Nie wiem, ile czasu leżałem. Natomiast w jakimś momencie zobaczyłem nad sobą dwóch bolszewickich żołnierzy, z karabinami już nie na sznurku, bo oni już potem na tych sznurkach nie nosili tych karabinów – zaczęli mną ruszać. Jeden do drugiego mówi – On padochnie, pajdziom. Padochnie to znaczy zdechnie i poszli. Nie padochłem tylko wstałem, ponieważ tam były kadzie w piekarnictwie, w których na dnie był zamarznięty lód. Wiem, że skrobałem ten lód i ten lód ssałem, ponieważ byłem spragniony, byłem w gorączce. Czy podczas tego czasu kontaktował się pan z rodziną, z siostrą, bratem? Nie, nie miałem żadnych możliwości, nawet nie wiedziałem, że mojej matce odstrzelili nogi. Przy Królewskiej. Tam przy Królewskiej, tak. Kiedy pan się o tym dowiedział? Dopiero, jak w styczniu udało mi się wejść do Warszawy po lodzie. W jaki sposób, pan mówił, że wcześniej wiedział, że wybuchnie Powstanie, jak ludność cywilna zareagowała na Powstanie, jaka atmosfera była w Warszawie? Myśmy z ludnością niewiele mieli wspólnego, bo nie byliśmy potem, bo była dekonspiracja prawie natychmiast, więc nie chodziliśmy z opaskami, ale po stronie praskiej nie było żadnego wrogiego stosunku, natomiast wiem, że… Przez całe Powstanie? Po praskiej stronie nie, bo tam to było króciutko, bo zaraz wkroczyli Sowieci, armia Berlinga. Nieprawdą jest, że ten batalion przeprawiał się na jakichś amfibiach. Berlinga? Berlinga. Tylko wybudowali drewniane łodzie uszczelnione smołą i na tych łodziach przedostali się na Czerniaków, znaczy na przyczółek czerniakowski i tam oczywiście ich wytłukli Niemcy, ponieważ oni się co najmniej spóźnili kilka dni z tą możliwością przeprawy, bo Powstańcy wiedzieli na Czerniakowskiej, że będzie taki, to się miało nazywać desant. W tym desancie zresztą byli w polskich mundurach również rosyjscy żołnierze czy mówiący po rosyjsku. Natomiast w tym Powstaniu, to muszę jeszcze powiedzieć, że ponieważ ja, może dlatego że miałem wygląd takiego młodzieńca, byłem bardzo często używany do różnych celów takich rozpoznawczych. Między innymi właśnie chodziłem pod most Poniatowskiego, żeby zobaczyć, czy przez niego można przejść. Jak z rozminowaniem tego mostu, to miało być wasze zadanie? Rozminowanie nie było robione już przez Powstańców, tylko było zrobione już przez wojska sowieckie bardzo późno, bo w międzyczasie został wybudowany wpierw most pontonowy, potem most wysokopienny drewniany, tym mostem na kierunek Karowej można było się dostać do Warszawy. Natomiast przeszedłem, będąc przekonany, bo takie były sygnały, że Warszawa wolna, próbowałem, jak już były wojska tak zwane Berlinga na Saskiej Kępie, w okopach się umieścili, mimo że to była zima, to myśmy z kolegą wchodzili na most Poniatowskiego zupełnie spokojnie, ponieważ most Poniatowskiego, jak się jedzie mostem, to widać wyraźnie, że to jest taka jezdnia. Ona tym bardziej była taka wypukła, ponieważ któreś przęsło zostało wysadzone jeszcze przez Niemców. Myśmy się wydostali tak wysoko, aż nas zobaczyli Niemcy z drugiej strony, to jeszcze było przed wkroczeniem wojsk sowieckich. Dopiero karabin maszynowy nas wypędził z tego mostu Poniatowskiego i z tych okopów ci żołnierze, tak zwani polscy berlingowcy. Zresztą większość z nich mówiło po polsku, kiwała do nich, żeby z tego nasypu zjechać tam do nich, do tych okopów. I tak też zrobiłem, ponieważ miałem przy sobie, to ze sobą nosiłem, dziwię się, że ten gestapowiec tego nie znalazł, miałem legitymację wojskową, rodziny oficerów nie tylko, rodziny wojskowe miały legitymacje wojskowe takie z orzełkiem i z fotografią, przez kogo wydana, z wypisaną zniżką kolejową, i im pokazałem, bo tam było wypisane, syn kapitana Wojska Polskiego. Jak pokazałem tym „berlingowcom”, że jestem synem kapitana wojskowego, to oni mnie natychmiast traktowali jako kapitana Wojska Polskiego, nie zdając sobie sprawy z tego, że kapitan Wojska Polskiego w tym czasie siedział w obozie jenieckim. Jak pan zapamiętał „berlingowców”? Zapamiętałem ich, mówili po polsku, nie było tam żadnego Rosjanina albo oficera, który mówił po rosyjsku lub w mundurze rosyjskim, w każdym razie ci, którzy mieli te swoje stanowiska na Saskiej Kępie. Okazali mi życzliwość, pozwolili mi się oddalić bez żadnej historii. Ale nim wkroczyły te wojska rosyjskie na Pragę, to byłem, jak mówiłem wykorzystywany do tych służb wywiadowczych i między innymi miałem sprawdzić przedpole od Wału Miedzeszyńskiego do Grochowa. Przeszedłem cały obszar i tam się zameldowałem ze sprawozdaniem, że nie znalazłem żadnych zaminowań. Oni mnie pomówili o tym, że kłamię, ponieważ mieli już poprzednio informacje, że pole jest zaminowane. Albo miałem tyle szczęścia, albo były tak rzadko obsadzone miny, albo może miny były czołgowe, po czołgowych minach piechur może spokojnie przejść, chyba że wyrwie zapalnik. Ale wracając jeszcze do tych właśnie moich... Wtedy się dowiedziałem, widząc już wojska, bo widziałem wojska rosyjskie, tego oficera rosyjskiego, który przyszedł do tej piekarni, do tych patroli, które były, do tych patroli, które przychodziły na przykład na rabunek do piekarni, gdzie mając z Powstania pistolet, otworzyłem bramę, bo oni walili do bramy, zobaczyłem, że oni są „ruskie”, to co ja zrobiłem, wcale się nie wystraszyłem, tylko wyjąłem mój pistolet, do nich: Ruki wierch! Oni rzeczywiście ruki wierch i uciekli, bo przyszli nie służbowo, tylko na rabunek i chciałem do nich w powietrze strzelić, pam, nie było strzału. Więc co zrobiłem, przyszedłem do tej piekarni, rozebrałem pistolet i stwierdziłem, że mam zbitą igłę, to znaczy ta broń była z magazynkiem, ale ta iglica była stłuczona, i ona nie uderzała w spłonkę, nie powodowała tego ... Oni wrócili po mnie, po ten pistolet. Na pewno miałem przez cały ten okres czasu, jak i okres okupacji, bardzo dużo fartu albo szczęścia. Powiedział pan, że na Pradze ludność cywilna była dobrze nastawiona do Powstania, ale słyszałam, że gdzieś indziej – co pan chciał powiedzieć? Nie, powiedziałem, że ci żołnierze, a to byli w ogóle żołnierze, ci „berlingowcy”.
Ludność cywilna i Powstanie, jak reagowali, na Pradze było w porządku, miał pan sygnały, że ludzie już byli zmęczeni Powstaniem? Jeśli chodzi o Pragę, to oni na mnie czekali jak na zbawcę, bo mówiłem, że pracowałem w tej piekarni, już wkroczyli potem Sowieci. Powstanie było w Warszawie, więc po praskiej stronie Targowej, bo to Targowa jest nas Pradze, rozwoziłem chleb, a niektóre z ulic prostopadle do Targowej są prostopadłe do Wisły i Niemcy obserwując z drugiej strony brzeg, widzieli tego konia, furgon, nie wiedzieli, co ten furgon wiezie, że wiezie chleb. Jak dojeżdżałem do tych ulic, które są prostopadle do Targowej, to w tym momencie oni strzelali. A co robiłem, zawracałem koniem i nie czekając, to oni puścili dwie serie, zobaczyli, że nikogo nie ma, ja przejeżdżałem, jak przejechałem, to oni strzelali, codziennie tak żeśmy się zabawiali. Natomiast w czasie Powstania będąc na tej konspiracji pełnej, na tej kwaterze, myśmy nie mieli z ludnością cywilną żadnego kontaktu, nawet z tymi sąsiadami, bo ta pani nas ukrywała od tych sąsiadów. Tam zresztą bardzo mało było w tych domach na Krypskiej w ogóle mieszkańców. Być może, że oni w obawie przed Rosjanami uciekli, trudno mi powiedzieć, ale były tam domy mocno opustoszałe. A przecież to jest Krypska, nie wiem, co po niej zostało teraz, pewnie niewiele albo w ogóle jej nie ma, bo to pamiętam, że tuż po Powstaniu próbowałem tam pojechać, to jeszcze Krypska była. A potem już Krypskiej nie było, to pewnie zostało zburzone i tam któreś osiedle Grochów I, i Grochów II powstało, i jest do dzisiejszego dnia, ale się też rozsypuje niestety. Był czas wtedy podczas Powstania na jakieś życie kulturalne, jakieś koncerty, kino, na Pradze było coś takiego? To znaczy w czasie Powstania było, nie byłem w Warszawie po tej stronie, gdzie to było organizowane, byłem po praskiej. Na Grochowie? Nie było tam niczego, była ta konspiracja pełna, nikt nawet nie próbował, to była taka strefa pusta, Niemcy się wycofali na stronę warszawską, którym mostem nie wiem, ale prawdopodobnie Kierbedzia, bo on był najdłużej czynny, a Sowieci nie weszli. Więc była to między frontami pusta przestrzeń, na pewno nikomu nie było w głowie o jakimkolwiek życiu kulturalnym. Właściwie można powiedzieć, że jeśli ktoś żył, nawet nie będąc w konspiracji, to też się konspirował. Życie religijne? Właśnie, kapelana nie mieliśmy, natomiast do kościoła nie mogliśmy chodzić, bo to byłoby dekonspirowanie oddziału, więc nie było tak. Natomiast w ogóle muszę powiedzieć, bo mimo że byłem chrześcijaninem i chodziłem do kościoła, bardzo tego pilnowała matka, to w czasie okupacji chodziłem do pięknego kościoła, bo kościoła Świętego Krzyża na Krakowskie Przedmieście, bo z Królewskiej mi było bardzo blisko przez Małachowskiego, Czackiego już byłem w kościele. Natomiast potem było różnie, w ogóle trudno mi tak powiedzieć, ale na przykład będąc wtedy koło kościoła Stanisława Kostki na Żoliborzu, tam regularnie i chodziłem do kościoła, i na mszę, i do spowiedzi, byłem bardzo aktywny. A w Powstanie? A jak było Powstanie na Pradze, którego nie było albo było zakonspirowane, to poza pacierzem, bo to wojskowy był taki pacierz: „Do modlitwy!”. Odprawiało się chyba „Pod twoją obronę” tak mi się wydaje, tylko. A potem było: „Do mycia” – to było na rozkaz: „Do spania”. A ponieważ tam było parę łóżek dla tych kilkunastu chłopaków, tośmy też piętrowo spali. Pan na górze, na dole? Nie, na jednej kondygnacji, bo tam na podłodze spało bardzo wiele osób, na jakimś tapczaniku, gdzieś na łóżku. Można sobie wyobrazić, jak kilkanaście osób jest, właściwie to była taka drużyna, to nie był pełen oddział, bo pełen oddział, to jest dwudziesto paro osobowy, tak że pluton to jest nawet więcej niż dwadzieścia parę osób, więc to były te drużyny chyba, tak to było, bo chodziłem w tym samym plutonie na inne kwatery, bo jako fryzjer, a fryzjerstwo opanowałem do … Fryzjerstwo damskie też? Nie było dam. Jak to było z jedzeniem, z higieną, z ubraniami? Ubrania niestety mieliśmy ciągle te same, byłem w tym drelichu takim zimnym i póki nie było mrozu, to jakoś przeżywałem. Potem, jak był ten mróz, to było mi bardzo kiepsko, dostałem taki poniemiecki po jakimś folksdojczu, taki wiem, że taki rudy płaszcz z dziurami z zadartymi kieszeniami. A potem sobie kupiłem za bochenek chleba, bo to takie miałem, dzienne moje wynagrodzenie wynosiło bochenek chleba. Głodował pan. Nie, nigdy nie był potrzebny. Co pan jadł? Mój Boże, co ja jadłem? Bo nie chodziłem nigdzie na obiady, jadłem ten chleb, a popijałem czarną kawą taką zbożową gorzką, mimo że dostałem żołd popowstańczy w ilości worka cukru, który lojalnie odniosłem na Krypską 23 na tą kwaterę, ponieważ to były jedyne pieniądze, jakie można było zdobyć wtedy za ten cukier. Mam wrażenie, że ta pani, która zresztą była matką mojego kolegi, tak to zrobiła, ale nigdzie nie chodziłem. Do dzisiejszego dnia, jak jestem na jakimś przyjęciu, to mówię dziękuję, „Ale spróbuj tego” – to troszeczkę spróbuję, potem w nocy się budzę, mówię, „Czemu tego tortu nie zjadłem”. Zostało mi to, bo to zostało, jedzenie miało dla mnie najwyższą wartość i tak zostało, ciągle to tak traktuję. Tak jak moja żona, jak zrobi barszcz ukraiński, znaczy nie ukraiński tylko to jest polski barszcz, tylko tak się nazywa, to też nie jem łapczywie, nie dwa talerze tylko z małą dolewką. To jest wszystko, Powstanie się skończyło, w obozie koncentracyjnym byłem. Już wrócę do Powstania, ale już nie o panu, pana siostra była w wywiadzie, była w Armii Krajowej. Tak. Moja siostra była, ukrywała to w wielkiej tajemnicy, napisała pamiętnik, mam zresztą ten pamiętnik, ale w pamiętniku uje kilkanaście stron. Sądzę, że to są strony z Powstania Warszawskiego, a głównie te, które mogłyby ujawnić, że ona była właśnie w wywiadzie. Co się stało z tymi stronami? Na pewno je zniszczyła skwapliwie albo dała gdzieś komuś na przechowanie, ale nigdy tego nie ujawniła. Natomiast zachowywała się zawsze bardzo patriotycznie, bo my po Powstaniu Warszawskim, potem wyjeździe do tej cioci Geni pod Łuków, to potem żeśmy się przenieśli pod Poznań do miejscowości kasztelańskiej Gołańcz. Piękna miejscowość, gdzie była siostra mojego ojca, która miała męża stolarza, tam poznałem dodatkowy zawód stolarski, ponieważ pomagałem w tej stolarszczyźnie. Pan był taki człowiek renesansu. Renesansu takiego, który bym powiedział… Użytkowego. Już Leonardo da Vinci nie miał, natomiast coś z tego mam, bo zostałem architektem, ale dzięki namowie mojego ojca, pewnie zostałbym mechanikiem, demontowałbym samoloty rosyjskie. Wróćmy do siostry. Do siostry. Moja siostra ukrywała to bardzo skwapliwie i powiedziała mi bardzo późno, dopiero wtedy, kiedy była już ciężko chora, i była zagrożona rakiem. Kiedy to było? Kiedy Baśka umarła? 2001. Dopiero wtedy pan się dowiedział? Trochę wcześniej, ale nie dużo wcześniej, to była największa tajemnica mojej siostry, powiem dlaczego, dlatego że moja siostra bardzo dobrze wiedziała, że wywozi się Polaków bez względu na porę. Polacy byli wywożeni jeszcze w latach siedemdziesiątych, to ja miałem kolegę na studiach, który był porucznikiem Armii Krajowej, walczył w 1939 roku, walczył w Powstaniu Warszawskim, potem wkroczyli Sowieci i co zrobili, wywieźli go na Sybir. A on się w ogóle urodził na Sybirze i wrócił do Polski w 1947 roku, i dostał się na architekturę, razem ze mną studiował. Moja siostra o tym dobrze wiedziała, dobrze wie nawet pan chorąży „Miś”, co go powiesili. Co stracił życie nie dawno, dwa tygodnie. Była to wielka tajemnica i zupełnie to dobrze rozumiem, ponieważ moja siostra była w ogóle działaczką harcerską. Oczywiście jeszcze w Poznaniu była wpierw zastępcą komendanta chorągwi poznańskiej, potem była komendantem chorągwi poznańskiej, harcerki wychowywała, jeśli tak można powiedzieć w duchu katolickim, przyrzeczenie odbierała, z tym przyrzeczeniem – „Bóg, Honor i Ojczyzna”.
Jak trafiła do wywiadu? To sądzę, że poza tym, że dostała to odznaczenie, pierwsze, które dostała, to jest Krzyż Walecznych, który sobie bardzo ceniła, to potem dostała jeszcze odznaczenia z archiwum londyńskiego. Natomiast nie dostała takiego wysokiego odznaczenia jak ja, to znaczy z moją żoną Krzyż Oficerski Orderu Odrodzenia Polski. Myślę o tym zawsze z żenadą, kuda komu, żeby nawet nie wiem co, żebym wysadził nawet Hitlera, to też by mi się jeszcze takie odznaczenie nie należało. Ale wracając do mojej siostry. Otóż jej patriotyzm, jej działania społeczne były nieprawdopodobne, pracowała w harcerstwie w głównej radzie harcerskiej, bo harcerstwo się jak gdyby podzieliło, nie była w tym harcerstwie, to było to harcerstwo Rzeczpospolitej, do dzisiejszego dnia jest. Natomiast działała społecznie, religijnie, z kardynałem Wyszyńskim była w wielkiej przyjaźni, była w tej grupie opiniującej pomnik warszawski, który nie został wybrany przez, mówię – Polaków, tylko przez Jaruzelskiego, tam są Powstańcy warszawscy. Wróćmy do Powstania, do siostry w Powstaniu. Siostra pierwszy raz się dowiedziała, przede wszystkim tam prowadziła pewnie działalność wojskową. Była jednocześnie oficerem przybocznym dowódcy Powstania, bo w Dowództwie Powstania działała, więc to już było wiele. Wiedziała o tym, że moja matka ma odstrzelone nogi i że została przetransportowana do piwnic PKO na rogu Marszałkowskiej, i Świętokrzyskiej, i tam ją odwiedzała. Biedula, nic nie wiedziała o moim bracie, który już był w obozie koncentracyjnym i nic nie wiedziała o mnie, bo byłem na prawobrzeżu. O czym też nie wiedziała, że jestem na prawobrzeżu, bo tylko powiedziałem, że jestem zmobilizowany i tydzień wcześniej wyszedłem, pożegnałem się z matką, i od tej pory mnie nie widziała, tydzień przed Powstaniem. Jakie były jej działania w czasie Powstania? Na pewno przede wszystkim wojskowe i w Dowództwie Powstania. Być może, że właśnie również w tym wywiadzie warszawskim, w wywiadzie Kwatery Głównej. Ile miała lat wtedy? Moja siostra była ode mnie starsza pięć lat. Dwadzieścia jeden. Dobrze mówię, tak, czyli miała dwudziesty drugi rok. A była już oficerem, bo musiała tą podchorążówkę skończyć, szczególnie taką podchorążówkę, a jednocześnie ona zrobiła dwa lata ekonomii na tajnych kompletach w Warszawie. Była komendantem drużyny żeńskiej 160 osobowej, przecież kierowanie w konspiracji taką drużyną, która nie została nigdy zdekonspirowana, żadna z tych harcerek nie dostała się w łapy gestapo. A jednocześnie miała czas, żeby się z nami widywać, ze mną mniej, ale z moją matką tak. A potem matkę odwiedzała sukcesywnie i była przy śmierci mojej matki, która umarła 5 września. Ponad miesiąc po postrzale. Tak, jeszcze przed końcem Powstania. Co siostra jeszcze robiła? Moja siostra poza tym, że była harcerką, że była społecznicą, że na każdym kroku potrafiła oddziaływać na ludzi, fundowała wczasy takim zaniedbanym chłopakom pod kioskiem piwa. Jeszcze w Powstaniu co robiła? Byliśmy dziwnie jak gdyby skąpi, bo tak trzeba powiedzieć, bo w końcu, czy to była dalej tajemnica. Jeśli chodzi o moją siostrę to na pewno była jej tajemnica i bardzo późno mi o tym powiedziała. Oficjalnie była łączniczką Komendy Głównej, natomiast nieoficjalnie to była oficerem II wywiadu czy II Oddziału Wywiadu. Pewnie te swoje harcerki miała w swojej opiece, przecież te harcerki z jej drużyny miały funkcje, były na pewno sanitariuszkami, były osobami, które zajmowały się konspiracyjną prasą, były również łączniczkami wojskowymi. Została wydana taka książka o mojej siostrze, gdzieś ją mam, ale wszystkie jej pamiętniki mam, nawet chciałem powyciągać, ale nie wiedziałem, że to kogokolwiek będzie interesowało. Nie myślał pan o wydaniu pamiętników swojej siostry? O wydanie tych wspomnień? Tak. To zostało wydane przez takiego druha harcerza, przez Komendę Główną Harcerstwa, ale nie tego czerwonego. To jest taka niewielka broszurka, ale tam nic nie ma o Powstaniu poza stwierdzeniem. Jakim? Szukałem i tego nie znajdę. Jakim stwierdzeniem? To znaczy szukałem to po archiwach polskich, nie ma o tym śladu i nie będzie śladu, nie ma śladu po II Wywiadzie. Poza stwierdzeniem… To być może, że jest gdzieś w archiwach wojskowych. Jedno zdanie było tam na temat Powstania, tak? To znaczy to było zdanie, które siostra mi powiedziała, ale już późno, wtedy, kiedy, jak gdyby nie bała się tego zagrożenia albo można powiedzieć inaczej, świadomość, że jest chora nieuleczalnie pozwoliło jej to opowiedzieć. Bo ona była też niebywale zasadnicza, przede wszystkim miała to, czego ja nie miałem, była głęboko wierząca i głęboko praktykująca. Mogłaby być przykładem, nie dlatego że była przyjaciółką księdza prymasa, ale taka była. Co się stało z bratem, wspomniał pan o obozie? Brat wrócił z obozu ważąc czterdzieści siedem kilo. Przy prawie dwóch metrach wzrostu. Wrócił do swojej ukochanej cioci, która gotowała mu obiadki, bo ciocia w tej Gołańczy, ponieważ to był Reich pod Poznaniem, nie doznała żadnych uszczerbków. Ponieważ miała zawód medyczny, była położną, więc Niemcy to tolerowali, przyjęła w swoim życiu ponad trzy tysiące chyba obywateli polskich, ale gotowała. Bardzo jej się zresztą dobrze powodziło, bo mój wujek a jej mąż był stolarzem, robił cudowne meble, co rok jej zmieniał sypialnię. Fachu się pan tam uczył? Robiłem różne rzeczy między innymi rzeźbiłem, na przykład zrobiłem szachy. Ale między innymi, ponieważ byłem ślusarzem z zawodu, to mój wujek uważał, że nie będzie wołał do okuwania, okuwania to jest wyposażania szafki w zamki, uchwyty, tylko to była moja rola. Jak już byłem na studiach to przyjeżdżałem do wujka na soboty, niedziele i pracowałem w tej stolarni. W jakim obozie był brat? W Sachsenhausen, to był obóz, w którym produkowano rakiety. Jak do niego trafił? Trafił przez plac Narutowicza, na który wkroczyli „własowcy”, gdzie opowiadał mi o dantejskich scenach, które oni wyprawiali z młodymi dziewczynami, o wbijaniu w pewne miejsca butelek wódki, o gwałcenie. Kiedy brata zabrali? Na tym placu był chyba dwie albo trzy noce. Kiedy to było? W pierwszych dniach Powstania, czyli było to pomiędzy 1 a 5 sierpnia. Kiedy wrócił z obozu? Wrócił z obozu, jak wyzwalali Amerykanie na Zachodzie obozy, czyli wrócił w 1945, ale z tego Sachsenhausen, a tam jeszcze ich przewozili z obozu do obozu, nawet przez jakiś czas był w Ravensbruck. Ponieważ tam byli Powstańcy warszawscy, więc szukał wśród tych Powstańców mnie, bo był przekonany, że skoro byłem w Powstaniu, to pewnie jestem w tym obozie. Właśnie, a co się z panem stało po Powstaniu? Zostałem na tej Pradze, póki nie została wyzwolona Warszawa w styczniu. Co pan robił do stycznia? Pracowałem w piekarni, rozwoziłem chleb, nauczyłem się nowego zawodu piekarniczo-cukierniczego. A ubranie, miał pan tylko prochowiec. To nie był prochowiec, to był obrzydliwy taki szynel. Natomiast kupiłem rosyjskie buty, a miałem gołą głowę. Myłem się w tej piekarni, grzałem sobie tam wodę, ponieważ w tej piekarni spałem. Tam miło było panu chyba? W tej piekarni spałem na takiej ławeczce, która stała pod głównym piecem piekarniczym, to była taka szeroka ławeczka i nauczyłem się na niej spać, nie chodziłem do tych na tą moją kwaterę, tam urzędowałem. Przyszedł styczeń. Przyszedł styczeń i ruszyłem przez lód do Warszawy, i obszedłem całą Warszawę. Po drodze spotkałem jeszcze jednego kolegę, poszedłem z tym kolegą, z którym byłem razem w tym oddziale, z Wojtkiem. Jak wyglądała Warszawa? Warszawa była smutna, zniszczenia były w niektórych miejscach tragiczne, ponieważ były równiny gruzu, równiny, bo to nie były już takie oo, tylko Niemcy, gdzie mogli, to jeszcze spychaczami to rozgarnęli. Idąc z Królewskiej na Miedzianą, bo jeden z tych naszych, nie chcę powiedzieć przybłęd, ale kogoś tam żeśmy spotkali, miał ciotkę na Miedzianej, nie ma tej ulicy, tam Pałac Kultury stoi, i znaleźliśmy to mieszkanie. Z Królewskiej niosłem z sobą wiadro prawie pełne czerwonego powidła z buraków, na której była warstwa co najmniej dwucentymetrowa gruzu. Myśmy tam wkładali palec, bo to było na sacharynie, słodkie i sobie [cmokali]. Tak doszliśmy z tym wiadrem na tą Miedzianą, na tej Miedzianej była kuchenka, były jakieś gazety, było zimno, więc myśmy sobie to trochę podgrzali, ale chcieliśmy się czegoś napić. Znaleźliśmy jakiś czajnik i czajnik był z wodą, która śmierdziała trupem, ale myśmy to zagrzali i wypili, może zagotowali nawet. Rano zobaczyliśmy żołnierzy Ludowego Wojska Polskiego, którzy szli z chlebem pod pachą, chlebem niemieckim, który był specjalnie pakowany, owinięty woskowym papierem. Pytamy się, bo to młodzi chłopcy byli: „Panowie, gdzieście zdobyli ten chleb?”. – „O, jest pełno w »Palladium«”. Myśmy poszli, to chyba była Złota to „Palladium”. Nadal jest. To nie mam sklerozy. Nie. Doszedłem z tym swoim kolegą, a tam kręciło się pełno w wojskowych mundurach polskich, ale mniej mundurach rosyjskich. Weszliśmy do podziemia tego „Palladium”, wyraźnie, bo widziałem nad sobą, charakterystyczna jest widownia, jest niżej, tam wyżej i pod tą widownią był basen. Dlaczego basen? Potem nawet już jako fachowiec zastanawiałem się, po co tam był basen? On prawdopodobnie był zrobiony i służył może jako basen pływacki, bo taka była możliwość.



Szczecin, 8 listopada 2012 roku
Rozmowę prowadziła Paulina Grubek
Juliusz Prandecki Pseudonim: „Obuch” Stopień: strzelec Formacja: Obwód VI Praga, pluton 276 Dzielnica: Grochów

Zobacz także

Nasz newsletter