Krystyna Bielniak
Nazywam się Krystyna z domu Gnatowska, po mężu Bielniak.
- Jak wyglądało pani życie przed wojną?
Przed wojną mieszkałam z rodzicami w Warszawie. Chodziłam do szkoły podstawowej, do gimnazjum. Szkoła podstawowa była przy szkole pani Popielewskiej i Roszkowskiej na placu Unii Lubelskiej. Tam uczyłam się w szkole podstawowej, a potem zostałam przeniesiona do gimnazjum imienia Jana Kochanowskiego. To było gimnazjum miejskie, zarządu miejskiego, róg Rozbrat i Górnośląskiej. To gimnazjum było w bardzo nowoczesnym budynku. Miało własne boisko, własny basen, taki nowoczesny dom. W tym gimnazjum Kochanowskiego po czterech latach był taki egzamin kończący gimnazjum, gdzie pytano nas z przedmiotów wykładanych w szkole, ale już pytano nawet o budowę maski gazowej, o sposobie zakładania tej maski, już atmosfera w Europie była taka przedwojenna. Już szykowano i przygotowywano młodzież na różne rzeczy, które mogą się wydarzyć. Po czterech latach tego gimnazjum zarejestrowałam się... Chciałam powiedzieć, że to już Niemcy podeszli, zaczęła się walka z Niemcami i Niemcy zajęli Polskę, zajęli Wrocław i oczywiście Warszawę i zaczęła się, że tak powiem, okupacja.
- Jak zmieniło się pani życie podczas okupacji?
Na razie się tak bardzo nie zmieniło, dlatego że zapisałam się... Gimnazja zostały pozamykane. Zaczęłam... Zapisałam się do szkoły handlowej pani Hankowskiej na ulicy Królewskiej. To było liceum handlowe. Po dwóch latach w tym liceum były egzaminy według dawniejszych przepisów maturalnych. To na świadectwie, że to jest tak, jak dawna matura się odbywała. Właściwie tak się uczyłam.
Potem Niemcy wydali zarządzenie, że kto ma 18 lat, musi pracować. Musi. Jeżeli nie ma dokumentu pracy, przy jakiejś okazji przeglądania dowodów osobistych jest zabierany przez Niemców i wysyłany gdzieś tam na roboty niemieckie. Tak że potem rodzina szykowała mi jakąś pracę, bo inaczej byłabym wywieziona. Brat mi wyszukał pracę i pracowałam w fabryce teleradiotechnicznej na Grochowskiej. Tam pracowałam.
- Czym się pani tam zajmowała?
Byłam rejestratorką w kartotece magazynowej. Tam pracowałam, ale marzyłam o jakiś studiach. Czasem ludzie sobie na ucho mówili, że jest tajny uniwersytet, że jest tajna politechnika, ale gdzie to jest i jak można się do tego dostać, to absolutnie o tym nie wiedziałam i nie umiałam się tego dowiedzieć. Ale zdarzyło się, że w odwiedziny do naszego domu przyszła moja kuzynka, farmaceutka, która skończyła studia w Poznaniu. Rozmawiała ze mną, [a] ja tam biadoliłam, że nie mogę się nigdzie dopatrzyć, gdzie jest to tajne nauczanie wyższych studiów, to ona mówi, że w aptece, w której ona pracuje, pracuje profesor z Uniwersytetu Poznańskiego i ona się jego zapyta, czy coś wie o jakiś studiach uniwersytetu. W krótkim czasie zawiadomiła mnie, że profesor wie o tym, że sam organizuje nową grupę farmaceutyczną. Kuzynka zapytała się mnie: „Krysiu, a ty chcesz być farmaceutką?”. Mówię na to: „Tak. Mogę być farmaceutką”. Ona z profesorem porozmawiała, profesor powiedział: „Tak, 1 stycznia organizuję grupę osób na farmację”.
To był rok 1940. Przystąpiłam tam w roku 1941. Byłam... Profesor powiedział, że będę grupową i będę pobierała pieniądze, bo jednak uczelnia, profesorowie muszą z czegoś żyć. Więc będziemy płacić raz miesięcznie i będzie przychodziła taka pani i będzie ode mnie pobierała te pieniądze, które będę pobierała od studentów. Warunkiem przyjęcia mnie do tej grupy jest zgoda na wykłady w mieszkaniu moich rodziców. Rodzice oczywiście się na to zgodzili i pewnego dnia przyszła ta pani do mnie, przyniosła dokumenty, że przyjdzie do dziewięciu osób, ja będę dziesiąta, i podała mi nazwiska tych osób. I oni przyjdą dnia tego i tego. I rzeczywiście w wyznaczonym dniu przyszło dziewięć osób, ja byłam dziesiąta. Trzech chłopców i nas siedem. Razem grupa była dziesięć osób.
- Pamięta pani konkretne osoby, które uczestniczyły w tych zajęciach?
To znaczy dzisiaj ich nie pamiętam, ale tam, gdzie pokazywałam tę teczkę, to w jednym było... Dawno to pisałam i pamiętałam i nazwiska tam mam podane. Gdyby było potrzeba, to z tamtych notatek będzie można spisać te nazwiska.
- Ile złotych miesięcznie kosztowały tajne studia?
To kosztowało dwieście złotych miesięcznie, a w tej fabryce teleradiotechnicznej na Grochowskiej zarabiałam trzysta złotych, więc jeszcze sto złotych miałam na komunikację, żeby się dostać, bo [zajęcia] odbywały się w różnych miejscach. Odbywały się u mnie w domu na Mokotowie, odbywały się w dolnej Warszawie. To chyba była ulica Słoneczna, to z ulicy Puławskiej schodziło się na dół, do Dolnego Mokotowa. Były też wykłady na Żurawiej, ale chemię nieorganiczną wykładał profesor w swoim własnym mieszkaniu. Chciałam właśnie powiedzieć, że pan profesor, pan profesor Gałecki, to był profesor z Poznania. Te studia, na które uczęszczałam, nazywały się Tajne Studia Ziem Zachodnich, działające przy Tajnym Uniwersytecie Warszawskim. To była nazwa tej uczelni.
- Kogo pamięta pani ze swoich profesorów?
Właśnie tego profesora Gałeckiego.
A oprócz niego to też mam, ale już tam w moich spisach.
- Jak często odbywały się zajęcia?
Odbywały się właściwie raz w tygodniu dany przedmiot, bo było tych przedmiotów dużo: botanika, chemia i... Na pierwszym roku była mineralogia z krystalografią. To dosyć trudny przedmiot dla większości studentów i nawet zdarzało się, że studenci odchodzili właśnie po pierwszym roku, bo wystraszyli się tych wykładów z mineralogii i krystalografii.
- A czy zajęcia miały charakter wyłącznie teoretyczny? Domyślam się, że na farmacji muszą być czasem jakieś laboratoria.
Tak. W pierwszym roku nie było żadnych pracowni. Nie było miejsca w pracowni, czyli pierwszego roku mieliśmy tylko wykłady chemii nieorganicznej, a pracownia była na roku drugim.
- W którym miejscu udawało skorzystać się z tej pracowni?
To była pracownia… O, już zapomniałam adresu, ale mniej więcej powiem, w którym to było miejscu. To była... Od rana do godziny trzeciej to była normalna szkoła, taka szkoła chemiczna. Tam... To była normalna szkoła. Od trzeciej przychodzili studenci z tajnej medycyny, z farmacji i z chemii. Chemiczne wykłady. To były w takiej pracowni, że raz mieliśmy kontrolę Niemców, którzy szli wieczorowa porą i zobaczyli, że na trzecim piętrze palą się wszystkie światła. Patrzą, na tablicy: „Szkoła”. Weszli na górę i [pytają], dlaczego szkoła, która jest czynna do trzeciej, jest cała oświetlona? Ale już z parteru dano nam znać na trzecim piętrze, że idzie na trzecie piętro kontrola. Wobec tego my prędko, że tak powiem, wyszliśmy wyjściem tylnim, uciekaliśmy, ale jak zeszliśmy na dół, to przyszło nam do głowy, że przecież zostały tam płaszcze. Ale dwóch kolegów powiedziało, że pójdą na górę i zobaczą, jeżeli Niemcy będą w gabinecie u pani kierowniczki, to wtedy złapią te wszystkie płaszcze i zrzucą takim kanałem budowniczym. Jak domy stoją, to w środku jest taki kanał. Oni z góry nam zrzucili te płaszcze. W momencie kiedy tam weszli, to wszyscy Niemcy byli w gabinecie i oni zdołali te płaszcze nam zrzucić. Więc nawet był taki... To tylko raz tak było.
Były takie różne przepisy w tym laboratorium, że jak wychodzimy, to musimy wszystko to, co jest na stołach, wszystko musi być schowane, żeby pokój wyglądał czysto, bo nie było tych uczniów, a studenci wszystko musieli sprzątnąć. Nawet wieczór, gdyby ktoś jeszcze wpadł, to stoły puste, tylko jest sprzątanie.
- A czy miała pani praktyki w czasie tajnego nauczania?
Nie. Żadnych praktyk nie miałam, bo na przykład botanika, przedmiot botaniki, to każdy musiał mieć własny mikroskop. Jak zdobyć mikroskop? Pytam się, gdzie można kupić taki mikroskop, ale nikt nie umiał mi nic powiedzieć. Poszłam do wychowawczyni mojego gimnazjum, do gimnazjum, które było pod imieniem Jana Kochanowskiego i do swojej wychowawczyni. Zapytałam się wychowawczyni, czy ona wie, gdzie można kupić mikroskop. Ona nie zapytał się mnie, do czego mi ten mikroskop [jest potrzebny], tylko powiedziała, że nie wiem, gdzie teraz można kupić mikroskop, ale jeżeli jest mi potrzebny, to ona mi wypożyczy mikroskop szkolny. Wypożyczy mi, z tym że w razie potrzeby to oddam go w porządku, niezepsutego. Więc botanikę mieliśmy w tych mieszkaniach, gdzie były wykłady. Jak mieliśmy mikroskopy, to można było botanikę, te drzewa, te rośliny, to można było w sali przy własnym mikroskopie badać.
- Czy zajęcia z anatomii były wyłącznie teoretyczne?
Tak. To znaczy właściwie anatomii jako przedmiotu to nie mieliśmy. Przedmiot anatomii był w gimnazjum. Był, tak że uważali, że powinniśmy umieć anatomię.
- W której części miasta pani mieszkała?
Mieszkałam na Mokotowie na ulicy... W ogóle mieszkałam od urodzenia na ulicy Madalińskiego. W 1939 roku ten dom był zniszczony i rodzice przeprowadzili się na ulice Starościńską. To jest mała uliczka wychodząca z Rakowieckiej. Mieszkałam wtedy na Starościńskiej i wszystkie wykłady odbywały się na Starościńskiej. Chciałam jeszcze powiedzieć, jak już uczniowie przyszli na pierwszy wykład, to moja mama wyszła do tych studentów, przedstawiła im się i powiedziała im, że musi ich poprosić, żeby oni nie wchodzili grupami do domu, tego całego domu, wychodząc również nie wychodzili jako gromadka, tylko pojedynczo. Mamusia im mówi: „Panowie, proszę tutaj przy oknie”. Pokazała im, że naprzeciwko naszego domu jest duża kamienica i tam jest dużo balkonów. I na balkonach są siedzące osoby, są dzieci, co się bawią i moja mama mówi, że te balkony są cały czas zajęte, więc nawet z nudów ci mieszkańcy tego domu naprzeciwko obserwują, kto chodzi po podwórzu, kto chodzi do sąsiedniego budynku, czyli mój dom był pod obserwacją tej dużej kamienicy. Więc o to mamusia prosiła, żeby oni uważali dla mamusi bezpieczeństwa i dla nich samych.
- Czy było wiadomo, że ktoś z sąsiadów donosi Niemcom?
Tego nie wiadomo. To była wielka tajemnica, chociaż chodziły takie ploteczki, nie wiem, czy [plotka] prawdziwa. Tam niedaleko był taki skład opałowy i do tego składu opałowego stale się chodziło. Stało się w kolejce za węglem i za innym opałem i ludzie sobie zawsze coś tam rozmawiali. Ale nie było żadnej awantury, żeby ktoś był tak obserwowany na stałe, a potem znikał.
- Czy miała pani świadomość życia konspiracyjnego w sensie wojskowym podczas okupacji?
Nie. W ogóle należę do osób odważnych, tak że najpierw się wszystkiemu dobrze przyglądam, a dopiero potem wysnuwam, czy to jest bezpieczne, czy nie. To dopiero kiedy w czasie Powstania Warszawskiego mieszkałam w domu mojej siostry na ulicy Żurawiej i na tą Marszałkowską codziennie szłam do apteki. Jedna ulica, to była chyba... Nie Hoża, tylko sąsiednia, równoległa ulica, która była pod ostrzałem. Musiałam to przeskoczyć przez ulicę, która była pod ostrzałem. Wtedy obserwowałam, stałam, długi czas obserwowałam, jak tą ulicę przejść, bo z placu Trzech Krzyży był ostrzał ku Marszałkowskiej. Musiałam bezpiecznie przeskoczyć przez ulicę na drugą stronę. Zauważyłam, że najpierw był ostrzał: „Tra-ta-ta-ta”, a potem była chwileczka spokoju. Nie wiem, czy broń wkładali do amunicji, nie wiem. Nie wiem, ale to była taka chwileczka, sekundowa przerwa, przez którą musiałam przeskoczyć. Więc miałam zawsze taki niepokój, ale jak to zaobserwowałam, to dzięki Bogu zawsze udawało mi się bezpiecznie przeskoczyć, chociaż byłam świadkiem, że osoby, które tam ze mną przeskakiwały, to było różnie. Było czasem, że zostały tam w nogę postrzelone.
- Od kiedy pracowała pani w tej aptece przy Marszałkowskiej?
Jak dostałam się na studia, to znaczy w roku 1941, to zerwałam umowę z ta fabryką i zaczęłam pracować właśnie w tej aptece na Marszałkowskiej. Tam pracował ten profesor, który organizował tę tajną grupę. To był profesor z Poznania, z tego Uniwersytetu Ziem Zachodnich. To właśnie wtedy zaczęłam pracować w aptece.
- A czy w czasie okupacji była pani świadkiem represji ze strony Niemców?
Dzięki Bogu, represji nie, ale byłam w łapance. Byłam w łapance. Wracałam z moim siostrzeńcem, który wracał ze szkoły. Prowadziłam go i odprowadzam do tej szkoły. On miał książki w plecaku. Miał historię, geografię, a to były książki, które właściwe były niebezpieczne. On chodził do szkoły podstawowej i szłam z nim i nagle na placu Unii Lubelskiej stoją samochody, kręcą się Niemcy. Widzę, że wpychają ludzi do samochodów. I zaraz mnie wołają, żebym podeszła: „Dowody osobiste!”. Jeszcze wtedy pracowałam w tej fabryce, a fabryka była pod zarządem niemieckim, ale wszyscy dyrektorzy to byli Polacy i bardzo starali się zatrudniać dużo młodzieży w tej fabryce, żeby ratować ich od jakiś wyjazdów i różnych łapanek. Tak że jak Niemiec krzyknął: „Dowody!”, to pokazałam mu swoje dowody i on przeczytał, oddał mi i do mojego siostrzeńca. A ja macham ręką, że on: „Nie”. Za plecy tak go wypychałam, a ten mówi: „Dowody!”. A ja znów swój dokument i bez przerwy ten swój dowód pokazywałam, prawie po nosie mu nim jeździłam. On mi oddawał i wskazywał na Leszka. A ja Leszka za plecy wypychałam i machałam ręką, że to nieważne. I ten Niemiec mnie puścił. Ale w domu już było słychać, że na placu Unii Lubelskiej jest łapanka i rodzice już się bardzo denerwowali, ale ja szczęśliwie z moim siostrzeńcem wróciłam do domu. Raz byłam w takiej łapance.
- Czy pamięta pani Żydów z okresu okupacji?
Tak. Pamiętam to bardzo dobrze. Dlaczego? Moja najstarsza siostra chodziła do... A potem chodziła Hala i ja do tej szkoły na placu...
Nie. Na placu... To już powiedziałam, ale teraz mi uciekło. To nic, powtórzę to.
- Czyli miała pani dwie siostry, tak?
Tak. Miałam dwie siostry. Jedna była dorosła, mężatka, a druga była trzy lata ode mnie starsza. To właśnie chciałam powiedzieć... Myśmy wszystkie chodziły do pani Popielewskiej i Roszkowskiej na placu... Gdzie jest plac... Potem jest plac Zbawiciela, ale ten pierwszy plac? Plac... Może potem przyjdzie mi to do głowy, przypomnę sobie. W każdym razie szkoła pani Popielewskiej i Roszkowskiej była bardzo dobrą szkołą i taką nowoczesną. Tam chodziło bardzo dużo bogatych Żydówek. Kiedy wybuchła wojna, to te Żydówki szukały jakiegoś oparcia i tak dalej. Więc te Żydówki w klasie mojej najstarszej siostry Lilki to jak zaczęły szukać jakiegoś oparcia, to zwracały się do mojej siostry Lilki jako do koleżanki szkolnej, żeby pomogła im się jakoś ukryć. Więc najpierw przyszła jedna koleżanka z getta. Najpierw przyszła sama. Potem z tego getta wyciągnęła dziecko. I teraz ona mieszkała u mojej siostry, swojej koleżanki szkolnej, a ta dziewuszeczka mała, czteroletnia, mieszkała u nas w domu. Potem trzeba było wyciągnąć jej męża z getta. Tym zajął się mój brat. Mój brat jakoś zorganizował mu dokumenty, a moją siostrę Halę poprosił, żeby Hala podeszłą pod granicę getta przy takim i takim numerze domu i sobie pospacerowała, a tam... Ten dom był zrujnowany, a w tym zrujnowanym domu w jednym oknie będzie stał mąż tej koleżanki, która już u siostry nocowała. Moja siostra Halinka chodziła tam przy tym getcie, zobaczyła, że tam w oknie takim zrujnowanym stoi mężczyzna, podeszła do tego domu, ten mężczyzna zszedł i ona podała mu te takie papiery. W końcu on z tymi papierami wyszedł i połączył się ze swoja żoną i ze swoją córeczką.
Oni wszyscy zamieszkali w takim... Mój brat znalazł im takie mieszkanie pod Warszawą. Oni tam mieszkali. Najpierw było wszystko okej. Ten pan nie wychodził, bo był bardzo podobny do Żyda, to nie wychodził z domu, a ta pani mówiła, że mąż jest chory, dlatego nie wychodzi. Ale zdarzyło się, że kiedyś Niemcy szukali jakichś tam rzeczy w tej dzielnicy. Dom po domu zaczęli badać. Wyciągnęli cała tę rodzinę żydowską i najpierw zabili tego mężczyznę, tego męża, potem zabili tę dziewczynkę, a potem zabili ta panią. Taka była [tragedia]. Ale wszyscy mówili, że nie powinni być razem. Powinni mieszkać osobno, ale tak to było. W międzyczasie...
- Jak nazywali się ci ludzie?
Też miałam gdzieś napisane. Gdzie oni, to nie wiem. Oni swoją kuzynkę wyciągnęli z getta i u nas umieścili. To wie, że miała dokumenty i nazywała się Ryba. Ona jakiś czas była u nas. Można jeszcze coś o niej powiedzieć? Więc ona u nas nocowała. Moja siostra Hala tak po południu zawsze troszkę z nią wyszła na powietrze, a ona wyszła z getta dlatego, że miała brata, który pracował w tej grupie, że jak wyjść, [to] wychodzili na roboty gdzieś, to on pilnował tych swoich kolegów i zawsze liczył, ilu jest tych ludzi. Zawsze mógł odjąć albo dodać jakąś osobę. Jak ona wychodziła, to on powiedział, że jest o jedną osobę mniej i jak wracali już do getta, to wiadomo, że w tej grupie jest tyle, a nie jedna osoba więcej. W każdym razie ona u nas była. Mamusia bardzo się do niej przyzwyczaiła. Zbliżały się żydowskie święta, to było jakoś przed Wielkanocą. Ona mówiła do... Ona była w wieku mojej siostry Halinki. Ona mówiła, że ona chce do rodziców, że tak tęskni za rodzicami. Mówi do Hali: „Hala, chodź do mnie, do getta, chodź. Mama uszykuje jakieś takie potrawy, takie specjalne na takie święto”. Ale oczywiście tatuś nie pozwolił na to. Powiedział, że nie ma spacerów do getta i z powrotem. I nie pozwolił Halince i Halinka nie poszła. Ona poszła do tego getta na te święta i już nie mogła wyjść, bo wybuchło powstanie w getcie. I ona oczywiście została wywieziona do takiego obozu podwarszawskiego. Tam było krematorium, ale nie pamiętam tej miejscowości. I mój brat chciał ją z tego getta wykupić. Pojechał do tej miejscowości, ale mówił, że ludzi nie dopuszczano tam blisko, tylko z daleka zdawało mu się, że ona z daleka tam w tej grupie ludzi do niego machała ręką. Mówił, że nie był pewien, czy to ona machała ręką, to on też jej odpowiedział, ale nic nie zdołał załatwić. Ona oczywiście zginęła. Mamusia bardzo to przeżyła.
- Ile kosztowało, ile trzeba było mieć przygotowane pieniędzy na wykupienie takiego człowieka?
Tego nie wiem. Nigdy się nie interesowałam pieniędzmi takimi, którymi się załatwiało takie poważne sprawy.
- Czy pani brat działał w ramach „Żegoty”?
Nie wiem, nie wiem. On tego nie mówił. Potem tak myślałam, że to pewnie „Żegota”, nie mówił. Nie mówił. Mówił do nas: „Im mniej wiecie, tym lepiej”.
- Jak się nazywał pani brat?
Tadeusz Gnatowski.
- Jak długo ta dziewczynka, a później ta kuzynka tej koleżanki, była u pani w domu?
Chcę powiedzieć o tej dziewczynce. Mianowicie ona była u nas może dwa miesiące. Była śliczna dziewuszeczka: zgrabna, mała taka. Można z nią już było porozmawiać. Rodzice umieścili ją u zakonnic w Międzylesiu.
- A później ona wróciła do swoich rodziców, tak?
Tak. To znaczy rodzice ją umieścili u tych zakonnic, ale jak rodzice się ze sobą połączyli, to wtedy tę dziewczynkę wzięli od zakonnic z powrotem do siebie.
- Ktoś z sąsiadów domyślał się, że ukrywacie państwo Żydówkę w domu?
Więc to był dom, w którym mieszkałam na tej Starościńskiej, to był nieduży dom. Na parterze mieszkały takie nauczycielki, na pierwszym piętrze mieszkała właścicielka, a na drugim piętrze mieszkaliśmy my. To był taki nieduży dom. Oni, sąsiedzi, nie mówili na ten temat, ale ta właścicielka tego domu też miała jakąś osobę, która przechowywała, to przychodziła do mojej mamusi, żeby ta osoba mogła trochę być u nas, godzinę czy dwie dziennie, żeby tam mogła być. Mamusia powiedziała: „Dobrze, niech przyjdzie na dwie godzinki czy ile będzie chciała”. Czyli ta sąsiadka musiała wiedzieć, że ta dziewuszka też była przechowywana.
- Jak nazywała się pani sąsiadka?
Tego nie pamiętam. Ona miała majątek taki rodzinny gdzieś tam, też nie pamiętam gdzie. Przy jakiś rozliczeniach to właśnie oddała majątek swojej siostrze, a siostra jej za te pieniądze kupiła ten dom, żeby miała bezpieczniejsze życie.
- A czy po wojnie mówiliście o swoim zaangażowaniu w ratowanie Żydów?
Pisałam, opowiadałam o tej całej historii tych Żydów, których nie udało nam się uratować po prostu. Napisałam... Nie wiem, jak to było, czy o było w gazecie podane, żeby pisać o tym, gdzie, kto, kogo ukrywał bez względu na to, czy było to pozytywne, czy też się to nie udało. Wtedy napisałam całą tę historię o tych państwach, których nam się nie udało [uratować]. I to posyłałam... Na Starym Mieście, na rynku Starego Miasta takie buro historyczne [było]. Tam to posłałam. Tam zajmował się tym jakiś profesor. Po śmierci tego profesora zajmowała się tym jego żona. Miałam pismo, czy to, co tam napisałam, to czy mogą umieścić to w jakiejś książce. Powiedziałam, że tak. A potem już nie miałam kontaktu i nie mogłam nawet wiedzieć, czy po śmierci tego profesora, który tam się tym zajmował, ta książka została wydrukowana, czy nie.
- Czyli nie została pani uhonorowana Sprawiedliwą Wśród Narodów?
Nie. Nawet się dopytywałam o tę książkę, ale profesor już nie żył, a ja jeździłam do Warszawy i opiekowałam się tą najstarszą siostrą Halinką, to tylko na Stare Miasto wyskoczyłam... Osobiście z tym profesorem, który się tym zajmował i do którego wysłałam te moje wspomnienia, ani z tą panią [się nie widziałam].
- Czy państwo się bali podczas tej pomocy?
Tak. Moja mama była bardzo dobrym człowiekiem i bardzo odważnym. Bardzo odważnym. Tak że... Mam taką historię odwagi mojej mamusi. Powiem tylko dwa zdania na ten temat. To jest długa historia, ale dwa zdania na ten temat mogę powiedzieć. Mianowicie kiedy wybuchło Powstanie i mój kolega już nie mógł się dostać do swojego ugrupowania, „Baszty” na Mokotowie, i stanął w bramie, bo na ulicy... Mieszkaliśmy obok ulicy Rakowieckiej. Tam zawsze były koszary, to Niemcy zajęli te koszary. Jak wybuchło Powstanie, to Niemcy wyszli z koszar i obstrzeliwali wszystkie ulice. Ten mój kolega stanął w bramie, jak zaczęły się strzały i myślał, gdzie tu w ogóle się przechować, kogo ma się tu znajomego. [Pomyślał:] „A! Krysia Gnatowska tutaj mieszka!”. Przyszedł do nas do domu, bo u nas odbywały się lekcje, czyli ten kolega ze studiów wiedział, gdzie mieszkam. Więc od razu przyszedł do mamusi, przedstawił się, kim jest, że on to kolega, że przychodził na wykłady i powiedział, czy może się do wieczora przechować. A mamusia powiedziała: „Tak, oczywiście”. On został u mamusi. Nad ranem przyszli Niemcy i badali wszystkie mieszkania i przyszli i Niemcy pytają: „Czyje to mieszkanie?”. Mamusia mówi: „Moje”. [Niemcy pytają:] „A ten młody mężczyzna? Kto to jest dla pani?”. Mamusia podobno, bo to mi opowiadano, popatrzyła na mojego kolegę Stasia, popatrzyła i mówi: „Mój zięć”. Oni: „Dowód osobisty!”. On mówi: „Nie mam dowodu osobistego, bo uciekałem i zgubiłem cały portfel”. [Niemcy mówią:] „To my tu panu wystawimy taki blankiet, że już pana sprawdziliśmy”. I wypisali mu, więc on podał swoje imię i nazwisko i powiedział... Zapytali się: „Imię żony?”. To on powiedział: „Krystyna”. Miałam, że tak powiem, papierkowego męża.
W czasie Powstania. On już był koło mamusi, wywieźli ich najpierw do Mauthausen, a potem... Byli tylko parę godzin w tym obozie, bo potem przyjechał na motorze Niemiec i powiedział: „Powstańców warszawskich to obozu pracy, a nie koncentracyjnych, tylko do obozów pracy”. Wtedy mamusię... Najpierw przyszli tacy gospodarze i wybierali sobie pracowników, ale ani mamusi, ani mojego Stasia nie wybrali ci gospodarze wiejscy, bo oglądali ręce. Ręce gładkie, to nie do roboty. Potem jeszcze posiedzieli, mamusia ze Stasiem, jeszcze parę godzin i przyszedł taki młody chłopiec, to nie oglądał rąk i zabrał ich do obozu pracy. W tym obozie pracy gospodyni była niezadowolona z mojej mamusi, Stasio poszedł w pole. Była niezadowolona, bo mamusia nigdy nie pracowała na wsi, to jakoś... W każdym razie gospodyni powiedziała mamusi, że poda do biura pracy niemieckiej, żeby od niej odchodziła, a Stasio nie. A Stasio powiedział: „Jak nie chcecie mojej teściowej – papierkowej teściowej – to odchodzę”. – „A gdzie odejdziecie?” – „Do fabryki broni”. W Großkirchen , gdzie było takie miasteczko, to była fabryka broni. Oczywiście nie poszedł do fabryki, a zatrudnił się w warsztacie, gdzie reperował rowery i motocykle. A mamusię wywieźli wtedy do Linzu. Tu właśnie jest fotografia mamusi z tego Linzu.
- A jak nazywał się pani papierkowy mąż?
Stanisław Henig.
- Czy mogłaby pani powiedzieć imiona swoich rodziców?
Mój ojciec nazywał się Jan, a mamusia miała na imię Maria. Mamusia z domu Niewolska, a tatuś Gnatowski.
- A gdzie panią zastał wybuch Powstania Warszawskiego?
W Warszawie. 1 sierpnia szłam na zmianę popołudniową do apteki na Marszałkowskiej, ale myślę sobie: „Pójdę ulicą, bo w nocy była wielka strzelanina”. Mianowicie wojska radzieckie zajmowały Pragę nad Wisłą. Tam był strzelanina, ale tylko w nocy. Rano już nie było. Myślę sobie: „Jak wygląda ulica po takiej burzliwej nocy?”. I zobaczyłam... Nie nudziłam się nawet w Powstaniu Warszawskim.
- Szła pani do pracy na zmianę popołudniową...
Tak. Szłam, ale szłam ulicą. Co na tej ulicy widziałam? Szłam najpierw Puławską, a potem weszłam w Marszałkowską. I do apteki doszłam. Obserwowałam ulice. Ulicami jechały bardzo prędko autobusy, w których były kobiety z dziećmi. Jechały także wozy zaprzężone w konie, też jechały kobiety z dziećmi. Jechali i dorośli. To wszystko prędko jechało przez ulicę. Po prostu rodziny niemieckie uciekały przed wojskiem radzieckim. Jeszcze co widziałam, co jeszcze zaobserwowałam? Szło albo jeden mężczyzna, albo dwóch takich, szli spokojnie obok siebie i nieśli takie ciężkie paczki, otwierali bramy i wchodzili do różnych domów. To po prostu akowcy już szykowali broń po tych bramach ulicznych.
- Czyli wiedziała pani, co to oznacza?
Wiedziałam, ale nie wiedziałam, kiedy ma to być. Wiedziałam tylko, że się szykują. Poszłam do apteki. Najpierw praca zupełnie normalna. Pracowałam z takim starszym panem. On robił leki recepturowe, ja te leki wykańczałam. Od czasu do czasu przerabiał ze mną jakąś receptę, a potem tę receptę wykonywałam sama. Nagle zaczęły się sygnały alarmowe: gwizdanie, piszczenie i nawet odzywał się dzwon kościelny na placu Zbawiciela. Spojrzałam na zegarek i było piętnaście po czwartej. Magister wyszedł z gabinetu i mówi głośno: „Proszę państwa, zaczęło się Powstanie. Młodzi ludzie to rozpoczęli, a my dorośli musimy się tym zająć. Idę do komendy na Kruczej, zaraz wracam”. Dosłownie powtórzyłam te zdania, które on wtedy wymienił.
- A ten pan to był ten profesor czy jakiś inny?
To był właściciel apteki.
Bukowski. Prowadził aptekę rodzinną, taką już zastarzałą aptekę, która nie tylko wydawała i robiła leki, ale robiła własne preparaty. Robiła tabletki od bólu głowy, „jekorol”, to był tran z sokiem pomarańczowym. Tak że magister Bukowski robił własne produkty.
Bukowski powiedział: „My, dorośli, musimy się tym zająć” i że idzie do komendy. I wyszedł. Jak on wyszedł, [to] zaraz do apteki wbiegli Powstańcy, było ich trzech. Dwóch niosło rannego. Patrzą, gdzie tu położyć w aptece rannego. W izbie ekspedycyjnej była ławka, ale ławka była za wąska. Wobec tego położyli tego rannego na podłogę. Ten trzeci akowiec krzyczał: „Ratujcie naszego kolegę! Ratujcie!”. Magister, taka starsza pani, która została i mówi: „Jest lekarka na pierwszym piętrze. Już po nią dzwonię, ona tu zejdzie”. Zadzwoniła. Lekarka powiedziała: „Zaraz schodzę”, ale temu Powstańcowi było za długo czekania i krzyknął do nas: „Jak w tej chwili nie zajmiecie się rannym, to was tu wszystkich wysadzę w powietrze!”. Patrzymy, a on z pasa odciąga taki ręczny granat i ręce mu się trzęsą, granat wypada z ręki, leci na podłogę i pomalutku się turla granat. Myśmy się schowały za szafy. W tej chwili wchodzi lekarka i widzi, co się dzieje i woła: „Panie! Jak pan tego z podłogi nie weźmie, to nikt do rannego nie wyjdzie!”. To chłopak trochę oprzytomniał, uspokoił się, wolniutko podszedł do tego granatu, wziął go do ręki, wolniutko zrobił parę kroków do okna i wyrzucił go na jezdnię, na ulice Marszałkowską. Jak zobaczyłam, [to] tam granat też nie wybuchł. Po prostu go nie odbezpieczył. Myśmy się... Pani doktor zajęła się pacjentem. Myśmy tam podawały a to środki opatrunkowe, a to środek dezynfekcyjny i wtedy wpadło znowu dwóch młodych Powstańców i mówią: „Mamy karetkę Czerwonego Krzyża! Już zabieramy pacjenta!”. Więc włożyli [rannego] na nosze i do karetki załadowali i wszyscy odjechali. W aptece zrobiła się cisza i spokój, tylko kałuża krwi na podłodze świadczyła o tym, co się tutaj wydarzyło.
- Jak dalej mijały dni Powstania?
Dalej? Było tak, że magister powiedział do mnie i do tej drugiej magisterki: „Słuchajcie, panie. Proszę aptekę zamknąć na klucz od strony ulicy, wywiesić kartkę: »Wejście do apteki od strony klatki schodowej« i przy klatce schodowej proszę zorganizować stół ekspedycyjny i tam pozbierać te leki, które tak odręcznie się wydaje, tak leciutko. Myśmy się tym zajęły, ale w tym momencie wchodzi taki mężczyzna i przedstawia się, że jest opiekunem dzielnicowym i już prosi, by w piwnicy ze wskazanej ściany pozdejmować z półek wszystkie przedmioty apteczne, które tam są, bo już idą robotnicy, którzy wybiją wejście do sąsiedniej kamienicy, żeby móc chodzić po ulicy... Nie po ulicy, ale posuwać się, to dom po domu wybijali w piwnicach przejścia. Pobiegłam do tej piwnicy i usunęłam ze wskazanej ściany te wszystkie rzeczy, co tam były. Przyszli robotnicy z takimi młotami. Pręciutko wybili wyjście do drugiego domu. Zamietli gruzy i poszli do drugiego domu i tam też wybijali dom po domu te przejścia. To się odbyło. Potem przyszedł magister, mówi do mnie... A to już zrobiło się szaro, Powstanie już wybuchło…
Aha! Chcę najpierw jeszcze powiedzieć o tej ulicy. Jak były te sygnały alarmowe, to na ulicy Marszałkowskiej zrobił się tłum ludzi, który biegł jezdnią, nie chodnikami, tylko jezdnią, i wykrzykiwali: „Hanka! Jesteś? Marek? Gdzie ty jesteś?”. Ci ludzie biegli, wyszli z pracy. Tutaj już są strzały z Ogrodu Saskiego w stronę Marszałkowskiej, więc ludzie krzyczeli i uciekali do swoich, starali się dostać do swoich domów. Potem zrobiło się ciemnawo i pan magister do mnie: „Pani Krysiu, czy pani się boi?”. – „Nie. Jak stoję tu, to się nie boję”. – „To proszę pani, niech pani usiądzie u mnie w gabinecie. Mam bardzo ważny telefon, ale nie mogę siedzieć i pilnować tego telefonu, bo mam jeszcze bardzo ważną rzecz do załatwienia. Tylko proszę nie chodzić po aptece, nie zapalać światła, bo samochody niemieckie – bym powiedziała, takie samochody pancerne – jeżdżą po Marszałkowskiej i mogą strzelać do okien. Tak że proszę nie zapalać światła i czekać w gabinecie na ten telefon”. Powiedziałam: „Dobrze”. Rozsiadłam się w gabinecie. Pomyślałam sobie: „O! Pani kierowniczka siedzi!”, ale myślę: „Zadzwonię. Mam telefon. Zadzwonię do brata, który wiem, że w tej godzinie jest na Alejach Ujazdowskich u rodziny swojej żony. Zadzwoniłam. Brat odebrał. [pytam:] „Tadziu, jak tam u was?”. On mówi: „U nas spokój i cisza, a u ciebie?”. Mówię: „Teraz też cisza”. – „Krysiu, proszę nie wybierać się do domu. Zostań tam. Nie wybieraj się do domu”. I powiedzieliśmy sobie: „Do widzenia, do widzenia”. Mój brat nie wiedział, ze za parę godzin przyjdą Niemcy i zabiorą jego i jego teścia jako zakładników i umieszczą u Muzeum Wojskowym niedaleko mostu Poniatowskiego, dobrze mówię?
Tam [byli] jako zakładnicy. Nie jest to bezpieczne miejsce dla zakładnika. Zostałam w aptece, bo jeszcze brat tak mi przykazał, że mam w ogóle cicho siedzieć. Zaczekałam na magistra. Magister zapytał: „Pani Krysiu, czy pani coś jadła?”. Mówię: „Nie”. – „To proszę zejść do piwnicy. Tam moja żona w takim pomieszczeniu aptecznym czymś panią poczęstuje”. Zeszłam i żona pana magistra mówi: „Dlaczego pani nie przyszła w porze obiadowej?”.
- Poszła pani do piwnicy i żona pana magistra...
Żona pana magistra mówi: „Proszę panią, dlaczego nie przyszła pani w porze obiadowej. Dlaczego pani nie przyszła?”. Mówię: „Bo się krępowałam”. – „Oj, proszę pani! Proszę się nic nie krępować. Proszę wiedzieć, że wszyscy pracownicy apteki to jest moja rodzina i o wszystkich jednakowo dbam, bo to jest moja rodzina”. Bardzo ładnie to powiedziała żona magistra. Zagrzała mi zupkę i tak dalej i powiedziała: „Na drugi dzień proszę bez żadnego skrępowania przyjść na śniadanie”. – „Dobrze, przyjdę na śniadanie”.
- I została pani na noc w aptece?
Oczywiście zostałam na noc. Zostałam na noc w aptece i tam były na korytarzach... Ci, co mieszkali w domach, to mieli własne przegródki w piwnicach na opał czy na różne rzeczy, ale było dużo osób, które weszły z ulicy, żeby się ochronić. Wobec tego na tych ławkach i krzesełkach na korytarzach siedziało dużo osób. Najpierw usiadłam, poczekałam, powiedziałam, odpoczęłam, a potem sobie myślę: „Nie! Muszę tutaj pochodzić, popatrzeć, gdzie jest wyjście z tej piwnicy nie na ulicę, a do podwórza. Muszę wiedzieć, gdzie tutaj jest inne wyjście, bo nie wiadomo, co się może wydarzyć. Może dom się zawalić, może coś... Muszę mieć miejsce, gdzie wyjść”. Szłam korytarzem i doszłam do drugiego przejścia do sąsiedniego budynku, a tam ten sąsiedni budynek był nowoczesny. Na parterze było kino, a w mieszkaniach rodziny niemieckie mieszkały, a mężowie normalnie pracowali po różnych biurach warszawskich. Nawet weszłam do tej piwnicy, myślę: „Zobaczę, jak wygląda taka piwnica przygotowana do nocowania i do życia”. Weszłam. Bardzo ładnie urządzona ta przechowalnia, że tak powiem. Były takie rozkładane łóżka polowe, one były wtedy jeszcze poskładane. Kto chciał, to sobie łóżko rozkładał i kładł się. Były miękkie fotele. Był także taki bufecik z jakimiś tam płynami, tak że taki niemiecki schron był bardzo dobrze zorganizowany. Nie taka piwnica, w której ja siedziałam. Popatrzyłam na to wszystko, ale oczywiście wyszłam. Tam siedziały Niemki, rozmawiały.
- A nie miały wobec pani jako Polki żadnych pretensji?
One nie odzywały się do mnie. Jakby się odzywały, to też bym nie powiedziała, bo niemieckim językiem nie władałam, a nie byłam pewna, czy one coś po francusku mogą rozumieć. Poza tym nie chciałam powiedzieć... Nie chodziłam, po prostu rzuciłam na to wszystko okiem. Nie chodziłam, nie odzywałam się do nich, tak że tylko popatrzyłam, jak to wygląda. Wróciłam na swoja twardą ławkę.
- I jak wyglądały kolejne dni?
Kolejne dni wyglądały w ten sposób, że drugiego dnia Powstania... To wszystko, co mówiłam, to było pierwszego dnia. A teraz powiem... Na drugi dzień rano, jak się obudziłam na tej ławce twardej, to słyszę rozmowy z ulicy. Rozmowy. Myślę sobie: „Rozmowy? Godzina w pół do szóstej rano? Rozmowa?”. Zbliżyłam się bliżej, takie okienko piwniczne uchyliłam i zajrzałam. Patrzę: jest ustawiona kolejka wzdłuż całego domu, w którym była apteka. Weszłam na ten parter i dokładnie się przyjrzałam. Jest kolejna, ludzie stoją, rozmawiają, to wyszłam na ulicę, chociaż poprzedniego dnia był ostrzał na Marszałkowskiej, a tego ranka nie było żadnego ostrzału. Wyszłam na ulicę i patrzę, że na końcu kolejki mężczyźni wyrywają płyty z chodnika i podają do kolejki tam, gdzie stoją mężczyźni, to każdy wziął tę płytę i podawał następnemu mężczyźnie. Jak kobiety, to dwie kobiety trzymały jedną płytę, bo płyta jest ciężka. Patrzę, gdzie oni to niosą, a na właśnie róg Koszykowej i Marszałkowskiej, bo budowali barykadę. Stanęłam do tej kolejki i też podawałam te płyty. Koło godziny w pół do ósmej, to mężczyźni powiedzieli: „Na razie się wstrzymujemy. Już właściwie ta barykada jest gotowa, tylko górę tam zrobimy. A na dzisiaj koniec”. Wobec tego wróciłam do apteki.
- Jak wiele osób brało udział w budowie tej barykady?
Dużo różnych osób. Dlatego że na tej Marszałkowskiej przy Koszykowej to dom przy domu, dom przy domu aż do... Nie wiem, następna ulica? Albo Wspólna albo Hoża. Czyli wzdłuż tych... Dom przy domu był. Tak że mam praktykę, że mogę ustawiać barykady.
A ja wróciłam do apteki i zajęłam się sprawami aptecznymi. Ludzie stali w kolejce na klatce schodowej i gdzieś sięgało to do drugiego piętra po tych schodach. I tyle to było, praca to była. Ale gdzieś po południu przyszedł znowuż ten pan, opiekun dzielnicy do magistra i długo rozmawiali. Potem, jak wyszedł, to magister wyszedł do nas i mówi: „Słuchajcie, teraz to wygląda tak: na tej ulicy Koszykowej jest poczta. Na poczcie siedzi dużo Niemców. Jeżeli Niemcy zechcą opuścić tę pocztę i zająć te dwa bloki na Marszałkowskiej, żeby mieć obstrzał wzdłuż całej Marszałkowskiej od Ogrodu Saskiego do placu Zbawiciela, to zajmą to bez trudności, bo tym rogu w tych domach na ostatnim piętrze jest dwóch akowców i każdy ma przy sobie trzy czy cztery granaty, więc dwóch na jednym rogu, dwóch na drugim rogu, to dla Niemców żadna sprawa zlikwidować tych Powstańców na tej górze. Ale oni wtedy będą przechodzić od mieszkania do mieszkania i zabiorą wszystkich młodych ludzi, uważając ich [za] Powstańców i gdzie ich wywiozą, to nie wiadomo. Wobec tego komenda wydaje zarządzenie, żeby na placu aptecznym w nocy, na drugi dzień, to znaczy rano następnego dnia, żeby się zeszli wszyscy młodzi ludzie i doszli do komendy – żeby magister ich doprowadził – a tam już komenda zajmie się tymi młodymi ludźmi”. Magister podchodzi do mnie i mówi: „Pani Krysiu, czy ma tu pani jakąś rodzinę? – pewnie chciał się mnie tu pozbyć – Czy ma pani jakąś rodzinę?”. Mówię: „Mam”. – „A gdzie?” – „Niedaleko”. – „Na jakiej ulicy?” – „Na Żurawiej”. – „A kto tam jest” – „Moja siostra”. – „To bardzo dobrze, to bardzo dobrze, proszę pani. Proszę przyjść na podwórze apteczne jutro koło godziny w pół do piątej, to tam się zbiera całą młodzież z tych wszystkich domów i poprowadzę wszystkich do komendy, a postaram się, żeby zorganizować pani opiekę i odprowadzę panią do siostry. Proszę nie przychodzić do apteki przez tydzień, żeby mogła się pani wyspać, a po tygodniu proszę wrócić do apteki wypoczęta, bo będzie na pewno bardzo dużo pracy. Tak że zapraszam panią koniecznie do apteki i liczę na panią, że będzie pani w aptece”. Powiedziałam: „Dobrze”. Oczywiście nie spałam, żeby nie przespać tej godziny i wychodzę na to podwórze i patrzę: jest młodzież, dużo młodzieży. Wobec tego staję tam i czekam. O godzinie szóstej magister zawołał: „Proszę państwa! Idziemy na komendę podwórzami i piwnicami”. Poszliśmy tam i wyszliśmy na ulice Kruczą i wyszłam na tę ulicę Kruczą i zdębiałam. Zdębiałam, bo co zobaczyłam? Wszystkie domy [były] ozdobione polskimi flagami. Słońce zaczęło powoli zza chmur się wyłaniać, pomału zaczyna słońce świecić. Ludzie okna pootwierali. Na oknach ustawili aparaty radiowe, mimo że Niemcy w poprzednie dni pozabierali ludziom wszystkie aparaty i nie wolno było mieć aparatu, ale widocznie co ludzie przechowali sobie te aparaty, więc w oknach stały aparaty. Były głoszone jakieś zarządzenia, od czasu do czasu jakieś piosenki wojskowe śpiewali. Jak to zobaczyłam, to byłam wzruszona. To była Polska. Wesoła, uśmiechnięta, już słońce świeciło. To była Polska. Na Marszałkowskiej byłam na froncie, a tu Polska! Do dnia dzisiejszego pamiętam, jak się cieszyłam. [Myślałam:] „To jakoś będzie, jakoś pozytywnie wszystko, bo tu jestem w Polsce!”. Wiecie, do dnia dzisiejszego... Zawsze się rozczulam tym moim wspomnieniem, bo to była Polska na tej ulicy Kruczej! Doprowadził nas magister do komendy, poszedł załatwiać. Załatwił mi... Zarejestrował mnie jako służbę sanitarną w tej komendzie. Miałam taki dokument, że wszyscy Powstańcy mają mi pomagać w dostaniu się do miejsc, które są przeznaczone do załatwienia jakiejś sprawy, bo jestem pracownikiem takim i takim, apteki i ta służba sanitarna. Dostałam wtedy taki dokument, który zniszczyłam, idąc do obozu. Przyszli młodzi ludzie, pięknie nam zasalutowali. Magister mówi: „Pani Krysiu, liczę na panią!”. Mówię: „Dobrze, dobrze. Na pewno przyjdę, chyba że będzie [to] rzecz niemożliwa”. Oni mówią: „Proszę pani, idziemy!”. Idziemy, znowuż podwórzami, znowuż piwnicami. W końcu mówię: „Panowie, tu jest ulica Żurawia i już mogę iść sama, bo już wiem, gdzie mam iść. Tak że mogę iść sama”. [Odpowiedzieli:] „O nie! Proszę pani, my musimy doręczyć panią do rąk pani siostry, bo nas o to nie proszono, tylko nam to rozkazano: doręczyć panią do rąk siostry”. Mówię: „Jeżeli tak, to idziemy na pierwsze piętro”. Poszliśmy na pierwsze piętro, tam wielka radość, bo tam była moja najstarsza siostra, bo to było jej mieszkanie, i była już ta moja siostra Halinka, która pracowała w banku i już na Mokotów nie mogła się dostać, to się zatrzymała na ulicy Żurawiej. Tak że wszystkie trzy byłyśmy w jednym miejscu u mojej siostry Lilki. Tydzień tam odpoczywałam, a potem powiedziałam, że idę do apteki, bo obiecałam magistrowi.
- Jak wyglądały te dni w cywilnym życiu?
Jak to wyglądało? Rano w piwnicy był zorganizowany taki ołtarz i w ogóle był ksiądz w tym budynku jako gość którejś tam osoby, więc modlitwy rano i modlitwy wieczorem.
- A to była msza czy po prostu modlitwa?
Nie, modlitwy. Msza nie mogła być, bo nie było tych przyrządów, tego wszystkiego. Ten ksiądz mówi do mnie: „Proszę pani, gdzie tutaj mogę najbliżej znaleźć kościół?”. A ja mówię: „Kościół na placu Trzech Krzyży. Ale, proszę księdza, to bardzo trudna rzecz tam coś załatwić, bo na placu Trzech Krzyży jest Instytut Głuchoniemych i Ociemniałych. Tam są Niemcy i plac jest dosyć przestronny. Na środku placu stoi kościół, więc żeby dostać się do kościoła, to trzeba kawałek placem przejść, a strzelanie do osoby na placu to dla Niemców żadna trudność. Tak że nie wiem, jak ksiądz to załatwi”. – „Proszę pani, muszę! Tu ludzie czekają na spowiedź. Czekają na komunię, czekają na mszę. Muszę to załatwić!”. Czy pani uwierzy, że na drugi dzień była masz, bo ksiądz jednak wieczorową pora przedostał się do tego kościoła i wszystko wziął, co było mu potrzeba.
- A jak nazywał się ten ksiądz?
Tego nie wiem. I jeszcze chciałam powiedzieć, że w tym domu, gdzie właśnie... To w ogóle był dom mojej siostry, tej najstarszej. Tam na parterze była... Nie fabryka, tylko było miejsce, gdzie produkowano niemieckie perfumy, niemieckie różne maści. I została zlikwidowana, to była niemiecka fabryka. Zlikwidowano to i w tamtym miejscu już był zorganizowany szpital polowy. W tym szpitalu polowym już pracowała moja siostra i jej koleżanka, już moja siostra mówi do mnie: „Przyjdź do mnie na nocną zmianę – tak że byłam u niej nawet na nocnej zmianie. – Nie będziesz się tu nudziła, będziesz ze mną pracowała w tym szpitalu i nie chodź tam, [tam jest] niebezpiecznie”. Mówię: „Hala, pójdę, zobaczę. Jak będzie niebezpiecznie, to później nie pójdę, ale pierwszy raz muszę zobaczyć”. Po tym tygodniu odpoczynku poszłam i zobaczyłam, że mogę przejść. Najpierw dwa dni wcześniej chodziłam tam i właśnie patrzyłam, jak można przeskoczyć tę ulicę na drugą stronę, jak długa jest ta chwila przerwy strzelania. W każdym razie uważałam, że dam radę przeskoczyć i się już nawet w ogóle nie bałam. Poszłam do apteki. Magister był szczęśliwy i zadowolony. Powiedział, że wiedział, że przyjdę. A kolejka do apteki była ustawiona do trzeciego piętra na schodach. I to tak cały dzień. Rzeczywiście było dużo pracy, ale już przychodziłam na ósmą, a o trzeciej już magister przychodził i mówił: „Może pani iść do domu”. Już o trzeciej odchodziłam do domu.
- W tym okresie leki dalej były normalnie sprzedawane za pieniądze?
Właśnie też chciałam to powiedzieć. Mianowicie jak pierwszego dnia ustawiałyśmy z tą magister stół ekspedycyjny przy drzwiach na klatkę schodową i te wszystkie takie podręczne rzeczy żeśmy ustawiały, to magister mówi przed: „Dobrze, żeście panie to zrobiły”. Mówię: „Panie magistrze, już jest ciasno, gdzie postawić kasę?”. A magister mówi: „Kasę? Niech pani zostawi kasę w spokoju. Proszę nie brać żadnych pieniędzy od pacjentów. Wszystko wydawać bez pieniędzy”. Najpierw byłam tym bardzo zdziwiona. Nie pytałam się, dlaczego. Nie pytałam się, ale potem dowiedziałam się. Magister mi powiedział: „Co miałem od ludzi brać pieniądze, a potem dom się zawali i wszystko albo wezmą Niemcy albo będzie zniszczone. Niech pacjenci Polacy mają leki bezpłatne”.
- A czy przychodzili wojskowi po leki albo środki opatrunkowe, które były potrzebne żołnierzom?
Nie, bo oni mieli szpitale polowe. To już były dla tych już bardzo ciężko chorych. Poza tym były takie ambulatoria, takie zorganizowane małe sprzedaże leków takich podręcznych. W jednej z tych właśnie aptek jakiś... Początkowo pracowała tam moja kuzynka, farmaceutka, na Żurawiej, na pierwszym piętrze był taki [punkt] do podręcznych recept, można było tam [je] nabyć.
- Jak nazywała się pani kuzynka?
Danuta Gnatowska. Ona skończyła studia farmaceutyczne w Poznaniu.
- Jak trwało Powstanie, czy zaczynało ować leków u pani w aptece?
Tak. Brakowało leków takich żołądkowych, tak że zastępowaliśmy [je] innymi preparatami. To trwało dłużej, bo trzeba było wziąć jakieś tabletki, te tabletki rozkruszyć i dopiero z tego robić taki lek, jaki był na recepcie. Jak byłam zajęta tym kruszeniem tych tabletek do jakiś proszków, od strony podwórza stanął jakiś pan w oknie i prosił, żebym go „załatwiła”, że tam jest kolejka na trzecie piętro, że on musi ten lek dostać i bardzo mnie o to prosił. Ale prosił mnie: „Pani magister, pani załatwi. Pani magister! Niech mi pani załatwi!”. Wyprostowałam się, bo jeszcze nikt mnie panią magister nie nazwał, ale byłam dumna. Potem poszłam do tej mojej drugiej koleżanki i mówię: „Proszę pani, tam przy oknie ktoś bardzo prosi”. – „Dobrze, niech mu pani weźmie. Tam i tam leży ten preparat”. Bo dopiero zaczęłam pracować w tej aptece przed Powstaniem, tak że nie wszystko wiedziałam, gdzie co leży, ale ta magister wszystko mi powiedziała i... Powiedziała: „Załatw go, ale więcej nie patrz na to okno. W ogóle nie patrz. Jak nie będziesz patrzyła, to nie będą cię zaczepiać”.
- A jak ogólnie ludność cywilna się zachowywała? Jakie były nastroje?
Na terenie apteki wszystko było normalnie, ale potem, pod koniec, zaczęły zjawiać się osoby, które miały uszkodzone mieszkania i przyszły do apteki po prostu się przechować. Magister mówił: „Słuchajcie, panie. Niech każda znajdzie sobie jakiś kącik i tam się rozłoży ze swoimi bagażami, ale potem przejdę i sprawdzę, gdzie która w ogóle jest”. W każdym razie każdy był bardzo zajęty, bo pracy było dużo. Trzeba było pręciutko się zwijać, a potem pręciutko dojść do domu, a w domu też trzeba było. Ale jak się w domu mojej siostry dowiedzieli, że siostra pani Gnatowskiej jest w aptece i chodzi codziennie do apteki, to żeby nam coś przyniosła. To przede wszystkim zgłosiły się do mnie panie z dziećmi, z tymi małymi dziećmi, które trzeba karmić, bo pokarm u kobiet zaczął zanikać, bo jedzenie było albo go nie było. Prosiły o mleko w proszku. Mówię: „Dobrze, przyniosę, ale nie wiem, czy [jest]. Wczoraj było. Czy dzisiaj jeszcze jest, to nie wiem, ale poproszę magistra”. I przynosiłam. Magister dawał mi mleko w proszku. Jeszcze dał mi plecak, bo powiedział, że muszę mieć wolne ręce, chodząc po tych piwnicach. Dał mi ten plecak jego syna i tam włożyłam te mleka w proszku. Tak że zajmowałam się tym, co w danym momencie było trzeba, ale jeszcze musze powiedzieć, że... Mianowicie kiedyś schodzę do apteki, patrzę, a w bramie leżą paczki. Pytam się: Co to za paczki?”. – „Proszę pani, to nie paczki”. – „Dobrze, ale co to jest, takie zawinięte w szary papier?”. – „Proszę pani, przecież tu jest szpital”. A ludzie też odchodzą ze szpitala. Po prostu w ten sposób były pakowane. Mówią: „Po południu będzie pogrzeb”. Te właśnie paczki zostaną... Domy są jako prostokąt ustawione, pośrodku taki ogródek z niedużymi drzwiami, ale jednak ziemia. Tak że uszykowane już były takie [doły], już wykopane na te paczki ze szpitala. Ale pytają mnie się ci ludzie w bramie, co zajmują się tymi... Pytają: „Czy pani nie wie, czy tu ktoś gra na fortepianie i może w czasie pogrzebu, który będzie po południu, bo będzie uroczysty pogrzeb, będzie ksiądz i uroczysty pogrzeb, żeby on, ten ktoś, zagrał marsz żałobny Chopina?”. Mówię: „U mojej siostry jest student, który jest korepetytorem syna mojej siostry. Wiem, że on gra na fortepianie, ale czy zna i może zagrać ten utwór Chopina, to nie wiem. Idźcie panowie i porozmawiajcie”. A ten młody człowiek, korepetytor mojego siostrzeńca mówi: „Oczywiście! Naturalnie! Tylko panowie, pomóżcie mi podsunąć ten fortepian pod okno. Otworzymy okno – okna były takie duże – tak, żeby muzyka szła na ten pogrzeb, żeby się dostała”. Po południu, jak przyszłam z pracy, to oczywiście byłam na tym pogrzebie. Ten młody człowiek bardzo ładnie grał i taki był pogrzeb tych osób, które zmarły w tym szpitalu, gdzie pracowała moja siostra.
- Wspominała pani, że raz była na nocce z siostrą. Czy później pani też tam pomagała?
Też pomagałam, bo moja siostra, to ona się trochę bała, że tak powiem. Tam była jej koleżanka, jak dla niej, mojej Hali był nocny dyżur, to albo ta koleżanka miała z nią nocny dyżur, albo ja tam nocowałam.
- Jakie warunki panowały w tym szpitalu?
W szpitalu byli lekarze. Przeważnie to nie były choroby, to przeważnie były uszkodzenia ze strzelaniny. Tak że Niemcy na przykład... Jak Niemcy walczyli? Mianowicie nadlatują samoloty, ale dwa samoloty. Nadlatują nad Warszawę. To się konkretnie widzi. Oni nadlatują i tak: rzucają jakiś mały granacik z góry w jedno miejsce. Potem drugi samolot w drugie miejsce i potem znowuż jeden i znowuż drugi. W cztery kąty zrzucają po jakimś tam granacie. I widać, że stworzyli sobie plac, a potem przychodzi cały oddział samolotowy i dom przy domu się pali. To tak było na Starym Mieście. To obserwowałam na Starym Mieście.
- Miała pani możliwość... Była pani na Starym Mieście podczas Powstania czy tylko obserwacja z daleka?
Z daleka. To znaczy najpierw na niebie, potem wyszłam na balkon od strony ulicy i obserwowałam to.
- Jak przychodziła pani na Żurawią, to wciąż mieszkało się w mieszkaniach?
W mieszkaniach. To znaczy ja w mieszkaniach. Hala się ze mnie śmiała, że jestem taka ważna i do piwnicy nie schodzę. Nie schodziłam do piwnicy. Po prostu nie schodziłam. Nocowałam na górze, a wszyscy schodzili. Moje siostry schodziły, a ja nie.
- W pierwszym dniu miała pani bezpośrednią styczność z walczącymi Powstańcami.
Tak.
- Czy później też zdarzały się podobne sytuacje?
Właściwie nie miałam takiego bliższego kontaktu, bo oni do apteki nie przychodzili, bo mieli te szpitalne albo te małe sklepiczki lekowe. Tak że... Ale jeszcze chciałam to powiedzieć, że młodzi ludzie, to oni jednak chcieli żyć. A żeby żyć, to trzeba mieć taki swój wewnętrzny spokój. Więc różne rzeczy, takie miłe, odbywały się w Warszawie. Między innymi raz w tygodniu miał koncert ten piosenkarz, który śpiewał o Warszawie: Fogg.
- Była pani na takim koncercie?
Byłam raz na takim koncercie. Wtedy miałam ten kontakt z Powstańcami.
- Jak wyglądał taki koncert?
Odbywał się raz w tygodniu. Odbywał się w gmachu politechniki, bo politechnika była w tym samym miejscu, co jest teraz. Wtedy to był plac mokotowski [właściwie Pole Mokotowskie]. Tam startowały samoloty i tak dalej.
- Mogłaby pani opowiedzieć, ile było osób na tym koncercie?
Bardzo dużo, bardzo dużo osób. Nie było żadnego wolnego miejsca.
- Czy w pani pamięci zapisała się jakaś szczególna piosenka, którą Fogg wtedy śpiewał?
On śpiewał te piosenki o Warszawie, które potem już były znane i śpiewane.
- Czy w pani otoczeniu, wśród rodziny i znajomych, jak była pani na Żurawiej, zdarzało się wspólne śpiewanie piosenek?
Nie. Tak wesoło nie było.
- Co jadło się podczas Powstania?
Kaszę „pluj”, to znaczy moja siostra nie była przygotowana na tyle osób, co nas było tam u mojej siostry. Były koleżanki, ja byłam, Hala była. W każdym razie jedzenia tak dużo żeśmy tam nie miały, ale była gosposia, która o wszystkich bardzo dbała. Przede wszystkim ta gosposia piekła nam świeży chleb. Wie pani, co to znaczy, przy takiej sytuacji mieć świeży chleb, jak to było smakowicie?! Ona... Tu strzelają, tu to tamto, ona nie, nasza Wikcia gniecie ciasto, bo właśnie wieczorem będzie piekła chleb. Więc była rozbita taka nie spiżarnia, ale co się przechowuje na wsi... Nie stodoła, może można nazwać to stodoła. Takie były budynki do przechowywania mąki i ziaren pszenicznych czy żywnościowych. Dom był rozwalony i ludzie, mężczyźni podkradali się i wybierali worki z tego rozbitego budynku. Te worki z tym zbożem i mąką sprzedawali, chociaż nie było pieniądza. To znaczy nikt nie płacił pieniędzmi ani nie dostawał pieniędzy, ale płaciło się dolarami. Moja siostra za dolary kupiła worek pszenicy i to potem było mielone, łuskane i mielone i z tego była kasza. A dlaczego nazywała się „pluj”? Dlatego że te łuski nie zawsze można było dokładnie oberwać i z takimi łuskami, jak ziarenko się ugotowało, to w środku było ziarenko, ale na zewnątrz były te łuski. To te łuski się wypluwało. Mieliśmy właśnie to, że mieliśmy świeży chleb. A potem też było, mianowicie jak Niemcy już weszli do Warszawy, to mój brat wybrał się na wieś do rodziny mojego tatusia, to było gdzieś w okolicy Ciechanowa. Wybrał się wozem i końmi i tam właśnie mięso: szynki jakieś tam z uboju załatwił i to na strychu wisiało i się suszyło. Potem taki kawałek mięsa suszonego na powietrzu można było gotować i to dawało się zjeść.
Z wodą była wielka tragedia. Mianowicie w Powstaniu Warszawskim był elektryczność, bo Powstańcy zajęli elektrownię. Powstańcy byli w elektrowni, to oczywiście na miasto poszła elektryczność. A nie zdążyli tych budynków filtrowych zająć, wobec tego Niemcy zakręcili korek i nie było wody w mieszkaniach, w kranach. Ale w tych starych, dawno budowanych domach, tak jak ja byłam na tej Żurawiej, to w każdym domu była pompa. To znaczy było tak, że tą pompą można było wypompować trochę wody. Ponieważ ludzi było bardzo dużo, to tej wody, co była w ziemi, to było bardzo mało. Tak że chcąc dostać kubełek wody, to było trzeba od czwartej rano stanąć w kolejce, to gdzieś do dziewiątej w południe można było się doczekać kubełka wody. Ale potem tej wody już nie było. Była zabrana. Dopiero przez noc wody się trochę pozbierało, to znowuż można było parę kubełków dostać wody. W związku z powyższym, jak wróciłam z tej apteki i miałam tydzień wolnego, to się wybrałam [poszukać], gdzie można dostać wodę. I co się dowiedziałam? Że na ulicy Żurawiej, na drugiej stronie ulicy Marszałkowskiej, przy ulicy Poznańskiej jest bardzo dobra pompa i tam jest dużo wody, [dużo] dopływa wody i można się tam wybrać po wodę. Ale trzeba przejść Marszałkowską. Marszałkowska [była] pod ostrzałem. Ale zrobiony [był] tunel pod ulicą. To się wybrałam, wzięłam kubełek i zeszłam do tego tunelu. Nie ja jedna, tylko takich osób jak ja było parę, więc nie byłam sama tam w tym tunelu. Zeszłam do tego tunelu, a w tym tunelu to rury albo tu, albo tu albo nad głową, tu trzeba się schylić, tu trzeba, że tak powiem, wejść pod górę. W każdym razie bardzo niewygodne chodzenie, bo pod jezdnią jest dużo tych rur i drutów i tak dalej. Ale jakoś przeszłam ten tunel i poszłam tą ulicą do tej ulicy Poznańskiej, tam poszłam na podwórze i tam już ludzie z kubełkami w kolejce czekają, ale przyszedł właśnie taki, co się... Ochrona terytoriów i powiedział do nas, co stoimy w kolejce: „Proszę państwa, tu musi być cisza, bo jeżeli Niemcy w tej poczcie na Poznańskiej usłyszą, że dzwoni kubeł o kubeł, że jest duża rozmowa, to z tej Poznańskiej będą strzelać tu do piwnicy. Strzelą tymi różnymi [pociskami], żeby to szło do góry, a potem spadało w to podwórze”. Bardzo pilnował, żeby było cicha, a te kubełki jeden o drugi to dzwonią, bo to metalowe.
- Udało się pani wtedy dostać do wody?
Tak, udało mi się, ale bura też mi się dostała. Od siostry.
Chciałam jeszcze dokończyć. Mam ciekawostkę właśnie taką. Czekałam w tej kolejce na tę wodę. Zrobiło się trochę ciszej, bo ten pan pilnował, żeby nie było hałasu. Nagle podchodzi do mnie pani i wita się ze mną: „Pani Krysiu, jak się cieszę”. A to nasza asystentka, która udzielała nam [lekcji] chemii organicznej. Mówi do mnie: „Pani Krysiu, jeżeli ma pani jakieś tu koleżanki, [to] bardzo proszę, przyjdźcie do mnie. Wszystko wam wytłumaczę. Wszystkiego was nauczę, przecież tyle wolnego czasu! Przyjdźcie koniecznie”. Mówię, że tutaj nie mam żadnej koleżanki. [Odpowiada:] „Ale może będzie. Będę na was czekała”. Myślę sobie: „Boże, nie wiem, czy ja zdrowa wrócę do domu, a ona mi tutaj proponuje naukę”. To mi się bardzo podobało, że ona była skłonna nas uczyć w takiej porze trudnego okresu. To chciałam powiedzieć. Dostałam kubełek wody. Trochę mi się poulewało po drodze, ale trochę wody było. Moja siostra Halinka powiedziała: „Słuchaj! Jak mogłaś iść taką trudną drogą?! Jak mogłaś?!”. Mówię: „Hala, przecież nie mamy się w czym umyć”. – „Wolę być brudna, ale żywa”.
- A jak radziliście sobie z taka codzienną higieną? Czy były z tym problemy?
Były problemy. Były, bo wodę było trzeba nie tylko do mycia, ale też jakiegoś jedzenia. To też woda była niezbędna.
- Wspominała pani o radiu. Czy w późniejszych dniach też miała pani dostęp do radia?
Radio widziałam i słyszałam tylko wtedy, jak szłam do tej komendy. Na tej ulicy Kruczej.
- A czy miała pani dostęp do prasy powstańczej?
Nie.
- Czy w pani otoczeniu były osoby z mniejszości narodowych podczas Powstania?
Też nie. Tylko Żydzi.
- Jeszcze w czasie Powstania?
Tak. W czasie Powstania też.
- Jakie były stosunki polsko-żydowskie w czasie Powstania?
Bym powiedziała... Trudno to nazwać pogodnym, ale życzliwym. Życzliwym. Cały czas życzliwym. Mój brat prawie cały czas – mężczyzna – prawie cały dzień płakał, bo jeszcze przed powstaniem żydowskim, przed tymi świętami wielkanocnymi, brat jechał wzdłuż granicy getta. Jechał tramwajem. Tramwaj jechał wolniutko i on patrzył, a w jednym domu dziewczyneczka z kokardką na włoskach stoi w oknie i kiwa do nas do tramwaju. Mój brat też jej tam pokiwał, a z dołu Niemcy zastrzelili tę dziewczynkę. Mój brat wrócił do domu i płakał cały dzień za tą dziewczynką. Mówi: „Co im przeszkadza takie pięcioletnie dziecko?”.
Tak że właściwe pogodnie… Już po wojnie w czterdziestym którymś roku, a może w pięćdziesiątym którymś roku, moja siostra Halinka jedzie do Łodzi. Tam mieszkali jej teściowie. Jedzie do Łodzi, idzie załatwić coś do jakiegoś sklepu, a tam ekspedientka rzuca jej się na szyję. [Mówi:] „Pani Halinko! Pani Halinko!”. To z sąsiedniego [niezrozumiałe] sklepu Żydówka. Poznała Halę po paru latach i rzuciła jej się na szyję i bardzo cieszyły się obydwie, że żyją.
Wracając jeszcze do tej szkoły pani Popielewskiej i Roszkowskiej. U mnie w klasie nie, ale u mojej Hali w klasie to była tak: Rosenthalówna, Rossenwasserówna, Frydberg, [niezrozumiałe], Rappeport – wszystko były Żydówki. Miałam taką... Siedziałam w ławce z taką Celiną Ganz, Żydówką, taka bardzo miła. Jak potem którąś z żydowskich koleżanek zobaczyłam, ale właściwie... Zobaczyłam i pytam się: „Słuchaj! Co się dzieje z Celiną Ganz?”, bo bardzo lubiłam tę Celinę. A na to: „Celina w getcie zachowuje się skandalicznie”. To już się nie dopytywałam jak, bo już sobie wyobraziłam, bo pisywali nieraz o tym, że te Żydówki chciały żyć. Każdy dzień chciały żyć.
- Chodzi pani o to, że mogła być prostytutką?
W ogóle... Damą do towarzystwa dla każdego za każdy dzień życia. Tak że... U mojej siostry... Ona miała bardzo duże mieszkanie, bardzo duże. I kiedy mąż mojej siostry Lilki został zabrany do Oświęcimia, mój szwagier przeżył Oświęcim, to moja siostra musiała z czegoś żyć, więc zorganizowała taki rodzaj pensjonatu. W drzwiach zawsze otwierał mąż służącej, był taki portier. Kiedyś, będąc tam, [słyszę] dzwonek od front, poszłam tam, otworzyłam, patrzę: Zula [niezrozumiałe] stoi, Żydówka z mojej klasy. Nic się nie odzywam, a ona mówi: „Słuchaj, czy jest pani…” Kowalska chyba tak [ją] nazwała. A pani Kowalska właśnie ze swoim mężem wynajęła jeden pokój u siostry. Wynajęła jeden pokój. Mówię: „Nie, nie ma pani Kowalskiej. Zula, to jesteś ty?”. Ona mówi: „Tak, ja”. Potem myśmy się domyślili, że państwo Kowalscy to pewnie też Żydzi, jak do nich ta Żydóweczka Zula [niezrozumiałe] [przyszła]. Mówię do niej: „Zula, gdzie ty jesteś? U kogo jesteś?”. Ona mówi: „U Renaty Baudouin de Courtenay – też u szkolnej koleżanki. – Ona powiedziała, że mnie ochroni”. Tak koleżanki jednak sobie pomagały. Powiedzieć koleżance, która chce przenocować dzień czy dwa, powiedzieć jej: „Nie”, to przez gardło żadnej by nie przeszło.
- Czy w czasie Powstania była pani świadkiem zbrodni wojennych?
To znaczy nie byłam, ale miałam taką sytuację. Siedząc w tym korytarzu piwnicznym i jak poszłam zobaczyć, jak w tym domu niemieckim, jak dobrze jest schron urządzony, to właśnie mówię, że jest tak dobrze urządzone, tego owego, że nawet słyszałam, że one, te panie, nawet rozmawiały przez telefon ze swoimi mężami. I to zdanie, które powiedziałam, rozeszło się po korytarzu i przyszedł ten z ochrony i mówi: „Proszę pani, pani podobno była w tamtym domu. Przeszła pani tym przejściem”. Mówię, że tak, że tamte Niemki rozmawiały ze swoimi mężami. „Czy pani pozna taką osobę, z którą pani rozmawiała?” Mówię: „Nie, nie poznam. Dlatego że tylko spojrzałam. Po pokoju nie chodziłam. Tak że nie. Nie spojrzałam”. – „Ale niech pani spróbuje. Może pani pozna”. I zaprowadził mnie tam gdzieś bardzo obstawioną akowcami, gdzieś do jakiegoś pomieszczania, a tam na podłodze leżała jakaś kobieta. Twarzą leżała do podłogi. Bardzo to przeżyłam. Oni potem wzięli ją do drugiego pokoju, potem wzięli mnie i kazali jej usiąść, żeby spojrzała na mnie, czy ją poznaję. Jak spojrzałam na tę kobietę, na jej spojrzenie, na jej oczy, to zadrżałam. Mówię: „Nie, bo z nikim nie rozmawiałam. Tylko przeszłam i rzuciłam okiem na urządzenia tego schronu”. I na tym się skończyło. Odprowadzili mnie z powrotem do mojej piwnicy. Na tym się skończyło. Byłam bardzo zdenerwowana i tak dalej. Nie mogłam o niej nic powiedzieć, bo jej ani nie znałam, ani nie zobaczyłam. Powiedziałam, że jej nie poznaję, bo nawet na nią nie spojrzałam. Gdzieś koło szóstej słyszę jakieś strzały. Mówię: „Ojej! Jakie strzały”. Oni powiedzieli, że rozstrzelali tę kobietę. Przeżyłam to i całe życie to przeżywam. To spojrzenie przeżywam.
- Jak pani tam przyszła, to były ślady, że była bita albo...
Nie. Ona leżała na podłodze, jak przyszłam. Tylko pilnowali, żeby miała twarz do podłogi, żeby nie rozglądała się naokoło. Tylko w tym pokoju, co kazali, żebym dobrze ją obejrzała, to ją obejrzałam, ale mówiłam: „Nie mogę jej poznać, bo na nią nie patrzyłam ogóle. Patrzyłam tylko na urządzenie tego schronu, a nie na nią”.
- Czy widziała pani ludzi pędzonych przed czołgami jako żywe tarcze?
Nie.
- Czy miała pani kontakt z Niemcami żołnierzami? Czy to pani gdzieś widziała? Albo jako jeńców?
Opowiem taką historię. Jest już koniec Powstania, jest już ogłoszone, że te ulice wychodzą tego dnia, a te ulice tego dnia. Moja ulica Żurawia wychodziła szóstego. Wychodziłam z Powstania szóstego do Pruszkowa oczywiście, a moja siostra wychodziła ze szpitalem ósmego. Zaraz, co chciałam powiedzieć? I moja siostra, jak już odjechałam i moja siostra Lilka ze swoim synem i z rodziną też już odjechała tego szóstego, moja siostra Halinka ze swoją koleżanką postanowiły wybrać się na Mokotów, do naszego domu i zobaczyć, czy nasz dom istnieje na Starościńskiej. Szły, ale to już było po Powstaniu, już było zawieszenie broni, już nie było strzałów, nic. Idą Marszałkowską, maszerują sobie spokojnie, a na przeciwko ich jedzie samochód niemiecki. Samochód się zatrzymuje i pyta się: „Panie, a gdzie wy idziecie?”. One mówią, że idą, że mieszkają tu i tu i idą zobaczyć dom. [mówią:] „Wy? Takie młode kobiety wybieracie się w takie puste przestrzenie, gdzie już nikogo nie ma? Absolutnie nie! Wracajcie z powrotem na Żurawią! Natychmiast!”. Puścili samochód i odjechali. One pomyślały: „Oni odjechali, idziemy dalej”. Szły dalej. Oni, Niemcy odwrócili się z samochodu, zobaczyli, wykręcili samochodem, dogonili je, zatrzymali i powiedzieli: „Wykluczone! Siadajcie do samochodu. Nie ma mowy, żebyście po pustych ulicach tak chodziły”. Chciały, nie chciały, wsiadły do tego samochodu i odwieźli ich do szpitala. Więc jaki gest!
Jeszcze jedna sytuacja, ale to już mi siostra opowiadała, Hala. Ona ze swoją koleżanką poszły zobaczyć, gdzie się odbywa rozbrojenie akowców. Gdzie się dobywa. Z tej, że tak powiem, Warszawy środkowej, Niemcy przed Politechniką, ale blisko Pola Mokotowskiego. Oni tam... Było podpisywanie końca Powstania Warszawskiego, więc najpierw przyjechali dostojni niemieccy wojskowi. Najpierw oni przyjechali. Siedzieli w swoich samochodach. A potem przyjechali nasi działacze wojskowi. Też przyjechali samochodem. Wysiedli, Niemcy zaraz podeszli do tej grupki. Oni musieli oddać broń, którą mieli przy sobie, a potem Niemcy zaprosili ich do swojego samochodu. Ale moja siostra opowiadała, że się wszystko odbywało nadzwyczaj elegancko. Dosłownie elegancko. I jedni i drudzy zachowali się... Kapitulacja Powstania. Byli smutni, a Niemcy zachowywali się naprawdę bardzo elegancko. Potem Polacy byli wsadzeni do jednego samochodu i wywiezieni z Warszawy, a Niemcy już poszli do swoich komend.
- A czy pani brat przeżył Powstanie?
Tak. Mój brat przeżył Powstanie. Mój brat, tak jak powiedziałam, był zakładnikiem. Wywieźli, zatrzymali zakładników w tym... Było tam bardzo trudno w tym muzeum, bo było bardzo głodno. Nie dostawali żadnego jedzenia ani picia. Było bardzo trudno. W końcu któregoś tam dnia załadowali ich do samochodu i wywozili z Warszawy i jechali... Brat nie wiedział, gdzie mają wywozić, ale jechali w kierunku Łodzi. Taki kierunek. Na którymś tam miejscu, bo jechali pociągiem, na którymś miejscu pociąg stanął i pozwolili wysiąść z pociągu. Powiedzieli, że jest tam woda i kromka chleba. Więc wszyscy z pociągu wysiedli i chodzili po peronie i czekali na następny pociąg, który ma ich tam gdzieś wywieźć. A mój brat patrzy się, patrzy, ogląda na wszystkie strony i tak chodzi wzdłuż peronu. Tam i z powrotem. A Niemcy tam stoją, karabiny trzymają jedni w rękach, inni na ramieniu. Mój brat patrzy, że za tymi torami jest las, ale Niemcy stoją na peronach, więc iść do lasu to nie jest za bardzo możliwe, ale on pomalutku, pomalutku idzie w kierunku, gdzie kończą się tory i można zejść na tę uliczkę, która idzie obok torów. Brat to opowiada. Ten teść, taki staruszek, bardzo skrzywiony. Mój brat przyjmuje też taką samą pozycję starą, wykrzywia się i bierze tamtego pod rękę i tacy pokrzywieni, jeden i drugi, pomalutku idą. Brat coraz to tam zerknie. Niemcy nic, to brat idzie dalej. Coraz to zerknie, a Niemcy mają psy i karabiny w ręku, ale nie wołają. Brat mówi: „Muszą nas widzieć, bo przecież tylko nas dwoje takich pokurczonych staruszków”. I nie strzelili do nich, psów nie wysłali. Oni dostali się do lasu, odetchnęli i już szli ku wsi. W tej wsi się zatrzymali i potem dostali się do Łodzi i tak dalej. Właśnie opowiadał o tej figurze, że miał taką figurę jak ten jego teść.
- Są zachowane zdjęcia z barykady i sprzed pani apteki z okresu Powstania. Czy pamięta pani osobę, która chodziła i robiła te zdjęcia?
Nie. W ogóle nie widziałam. Z tej apteki na Marszałkowskiej?
Nie. W ogóle nie widziałam tego zdjęcia. A gdzie ono było?
W muzeum. […]
- Jak przebiegały dalej pani losy, kiedy dowiedziała się pani o kapitulacji?
Potem było tak: zacznę od tego, jak zostałam z rodziną dowieziona do Pruszkowa, do takiego przejściowego obozu, to Niemcy stali w dwóch szeregach, a my w środku. Byliśmy pilnowani, żebyśmy nie uciekli z tej gromadki ludzi. Tak nas do bramy tego obozu, ale wszyscy poszli naprzód, a ja stoję przy bramie i nie wchodzę. W końcu jeden z tych żołnierzy mówi do mnie, żebym poszła, bo za chwilę w obozie nie będzie miejsca, żeby usiąść, żebym szła do tych budynków w tym obozie. Ale ja nic, stoję przy bramie z moją koleżanką, z którą wyszłam z Warszawy. Stoję. A ludzie z miasta zbliżali się tłumem pod obóz i krzyczeli z daleka, z jakich my jesteśmy ulic. Bardzo blisko się zbliżyli i Niemcy w zdenerwowaniu rzucili się z psami, z karabinami odpychać tą ludność cywilną od obozu, od wejścia do obozu. Myśmy z tą koleżanką rzuciły plecak swojej rodzinie i same żeśmy razem z tymi Niemcami, psami i karabinami, wpadły w tłum ludzi. Niemcy nas odepchnęli z tym całym tłumem ludzi. W ten sposób uciekłam z obozu.
Jak uciekłam z obozu, to ludzie to widzieli. Zaraz do nas mówią, żebyśmy prędko stąd odchodziły, bo zaraz cała komenda niemiecka pójdzie w miasto i będą wszystkich sprawdzać, żebyśmy też nie szły na stację, bo stacja też jest obstawiona wojskiem i też sprawdzają dokumenty i dokument warszawski, to do obozu z powrotem. Żeśmy postanowiły, że... Ta koleżanka mówi: „Krysiu, gdzie zamierzasz iść?”. – „Zamierzam do Milanówka, bo tam jest mój kolega ze studiów farmaceutycznych. Tam u niego się zatrzymam”. – „Weźmiesz mnie ze sobą?” – „Tak, wezmę. Chodź”. Wolałam, żeby ktoś koło mnie był. Postanowiłyśmy nie jechać pociągiem, nie jechać autobusem, bo nas zaraz wyłowią, tylko iść. Myśmy szły wzdłuż torów, ale nie przy torach, tylko tam dalej, dalej. Tam są a to lasy, a to są wille. Tak że żebyśmy widziały kierunek, ale nie szły przy torach.
Tam zatrzymałam się w Milanówku, ale nie ja jedna. Było nas tam bardzo dużo młodzieży, ale potem każdy coś znalazł. Tu rodzinę, tam rodzinę i wobec tego już było nas mało. Nie miałam blisko żadnej takiej rodziny. Mój kolega, który był w tym Milanówku, mówi: „Krysiu, słuchaj! Mój wujek prowadzi aptekę w Żyrardowie. Pojadę do niego i poproszę wujka, żeby przyjął ciebie do apteki, bo już przecież pracowałaś w aptece. Nie jesteś obca temu zawodowi, tak że to ci załatwię”. I rzeczywiście. Czekałam w Milanówku, a on pojechał do Żyrardowa. Załatwił to z wujkiem i znowuż pieszo szłam do Żyrardowa. Poszłam do apteki, do pana magistra. On mówi: Dobrze, proszę pani, proszę poczekać”. Powiem taką śmieszną rzecz. [Mówi:] „Proszę poczekać”. Potem wychodzi z gabinetu i pyta się: „Proszę pani, a z którego jest pani okresu – jak to nazwać? – takiego astronomicznego?”. To mówię: „Jestem z Bliźniąt”. – „Dziękuję” i poszedł do gabinetu. Siedzimy, siedzimy, czekamy, czekamy. W końcu wychodzi i mówi: „Proszę pani, Bliźnięta to są bardzo mili ludzie. Bardzo dobrzy. Oczywiście panią przyjmujemy”. Myślałam, że ryknę śmiechem. Człowiek kulturalny, wykształcony, żeby on liczył człowieka po tych [znakach] astronomicznych? Bardzo mnie to rozbawiło. Szczęśliwie Bliźnięta były dobre, wobec tego zostałam przyjęta, wręcz przytulona do apteki w Żyrardowie. Już byłam w Żyrardowie do końca wojny.
- Czy udział w Powstaniu Warszawskim miał wpływ na pani późniejsze życie?
Nie. Potem do Warszawy już właściwie nie jechałam. Dlaczego? Myśmy... Osiadłam w Krakowie i dostałam się na studia magisterskie w Krakowie, w Jagiellonce. Najpierw myśmy do tego mojego kolegi z Żyrardowa mówili: „Mietek, jedź do Warszawy i zapytaj się”, bo nie mieliśmy żadnych dokumentów ani indeksów, ani nic, niczego myśmy nie mieli, bo to było nieważne. Ważne było, żebyśmy się uczyli i żeby mózg pracował, a nie zajmował się innymi rzeczami. Jak Mietek pojechał do Warszawy, to tam biura uniwersytetu były na Pradze. Na Pradze był na Grochowskiej szpital i tam były władze akademickie. Pojechał tam. Poszedł tam do biura i pyta się: „Czy jest jakiś ślad tajnego nauczania akademickiego?”. [powiedzieli:] „Tak. Pokój piąty”. On tam poszedł i tam wszystko było. Wszystkie egzaminy, wszystkie kolokwia. Wszystko tam było: u kogo, ile. Nam wydano te dokumenty i na podstawie tych dokumentów byłam przyjęta na trzeci rok farmacji, bo w Warszawie do Powstania zrobiłam dwa lata, a w Krakowie resztę. Wszystkie dokumenty były i Kraków to uznał i nas przyjął. Tak że moja dziesiątka zmniejszyła się na szóstkę, ale z Warszawy, to żeśmy w Jagiellonce studiowali.
- A jakie jest pani najlepsze wspomnienie z Powstania?
Najlepsze. Wszystko było różne. Wszystko było różne. Trudno mi wybrać coś. Oczywiście cieszyło minie, że poszłam, w prawdzie tylko raz, ale poszłam na ten koncert. Cieszyło mnie, że, dajmy na to, jedna z naszych kuzynek brała ślub w kościele na placu Zbawiciela.
Tak.
Tak.
- Czy mogłaby pani powiedzieć, jak wyglądał ten ślub?
Byłam tylko w kościele.
- Ale czy mogłaby pani opowiedzieć? Jak byli ubrani państwo młodzi?
Państwo młodzi byli ubrani, jak udało się zdobyć garderobę zasadniczą. Mężczyzna był elegancko ubrany, bo ten pożyczył mu krawat, a ten pożyczył pantofle. A kobiety też bardzo... I ci goście też bardzo ładnie byli poubierani. Ksiądz miał piękną mowę, że oni jako młodzi rozpoczynają nowe życie. Oni potem mi opowiadali, że po tej mowie księdza to sobie pomyśleli: „Ojej, że ten ksiądz tak mówi, że nowe życie, ale żebyśmy w ogóle przeżyli to, co mamy w tej chwili”. Właśnie... Panna młoda miała bardzo ładny bukiet. Zdobyty z różnych balkonów różnego domu, bo to przecież był sierpień, to były na balkonach kwiaty. Chodzili, patrzyli po balkonach potem [mówili:] „Dla panny młodej kwiaty”, to ludzie mówili: „Idź, weź z balkonu”.
- Jak nazywali się państwo młodzi?
To nie byli moi znajomi.
- Wśród gości były raczej osoby cywilne czy pojawiali się też Powstańcy?
Potem byłam na przyjęciu. Potem ci Powstańcy mieli tutaj taką odznakę biało-czerwoną i były tylko dwie litery: „AK”.
- A czy wśród gości byli Powstańcy?
Właśnie wśród gości.
Byli, ale nie w mundurach.
- A ile osób brało w tym ślubie udział? Około?
Dwadzieścia. Chyba dwadzieścia osób.
Potem było przyjęcie, a potem moja Halinka była w wesołym nastroju i tego nie pamiętam, ale to ona mi opowiadała, że szłam koło niej i mówię: „Hala, jak ty się zachowujesz? Halu, jak ty się zachowujesz?”. Karciłam ją, że ona jest za wesoła. Ona potem po latach mi opowiedziała.
- A gdzie było to przyjęcie weselne?
W mieszkaniu na Wilczej.
- Czy udało się wtedy zdobyć coś do jedzenia? Jak to wyglądało?
Było. Stół nie był taki, ale było wszystko, żeby można było zjeść. Była wędlina wędzona, były... Co tam jeszcze? Były słodkości, też wszystko pieczone we własnym zakresie. I oczywiście alkohole.
Były alkohole, były.
Ja to tam jakieś wino piłam, ale były alkohole.
- Czy ktoś się wstawił albo nawet upił?
Nie. Tak to nie, ale pod humorem byli.
- Ile to przyjęcie weselne trwało?
Do dziesiątej wieczór?
A ślub był chyba o dziesiątej rano. Tak.
- To był jedyny ślub powstańczy, na jakim pani była?
Tak.
- A czy państwo młodzi mieli obrączki?
Mieli. Oczywiście, że mieli.
- Udało się kogoś zorganizować, żeby coś zagrał? Wspominała pani, że na pogrzebie też była muzyka, a tu na ślubie?
Nie. Żadnej muzyki nie było.
- A jakie jest pani najgorsze wspomnienie z Powstania?
Najgorsze to było, jak kazali mi rozpoznać tę Niemkę. Bardzo to przeżyłam. Bardzo też przeżyłam, jak przeskoczyłam przez ulicę, idąc do pracy, a jeden pan nie przeskoczył i upadł, bo dostał w nogi. Zaraz biegłam prędko do... Tam było chyba na Mokotowskiej. Był taki punkt leczniczy. Punkt. Tam powiedziałam, że tam leży pacjent na ulicy. Zaraz tam poszli mężczyźni i przynieśli. To jest naprawdę przeżycie patrzeć. Przede wszystkim też bardzo mną wstrząsnęło, ten pierwszy widok, jak przynieśli rannego, a nas chcieli tym granatem wysadzić w powietrze.
- Czy jest jeszcze jakaś historia czy sytuacja, o której chciałaby pani nam opowiedzieć, która pani utkwiła w pamięci?
W każdym razie atmosfera była taka, że każdy dzień był bożą łaską. Jak potem Niemcy sprowadzili armatę, która rozbijała fortece. Ona miała tam swoją nazwę i ona była bardzo silna, ale jak ją nastawiali, to wydawała dźwięk. Nazywali to „krowy”, a to, a śmo, różne nazwy. Właśnie wracałam z apteki, z pracy i na tej ulicy, którą wtedy przechodziłam, to właśnie tam uderzyły pociski właśnie z tej armaty. Najpierw ten głos. To wszyscy słyszeli, więc każdy już się chronił gdzieś, bo było wiadomo, że ten pocisk gdzieś uderzy. Uderzył w dom czy dwa. One momentalnie się rozwaliły i zrobiło się czarno od... Nie od piasku, tylko od mgły. Była mgła. Wszystko było szare, niewidoczne. Nie widziało się nikogo, kto stoi koło pani. Taka była ulica. Proszki i dymy to jeszcze do domów nie zdążyły wejść. Stałam na ulicy, więc stałam w popielatym pyle, które powodowały, że nic w ogóle nie widziałam. Powietrze było szare. Potem dopiero zobaczyłam, że dwa budynki... To była albo Wspólna, albo Hoża. To były dwa budynki rozwalone i ten dym, ten pył poszedł na tę ulicę, gdzie stałam i było tam czarno. I to tak prędko nie opadało. Nim te pyły wszystkie opadły... Mężczyźni zaraz pobiegli do tych domów... Jeżeli mówię o domach, to czy mogę powiedzieć o żonie mojego brata?
Żona mojego brata, jak zabrali go jako zakładnika, to ona dalej się pyta: „Gdzie go zabrali? Gdzie go zabrali?”. Chciała do niego dojść i mówiła: „Jak mamy zginąć, to zgińmy obydwoje”. Pytała się: „Gdzie? Gdzie?”, to w końcu powiedzieli jej, że do Muzeum Wojskowego. Tam wprowadzili tych zakładników. Ona postanowiła tam iść. Wyszła na ulicę i szła, jak mogła, a tu nagle nalot samolotowy. Ona schroniła się w budynku, ludzi nie było, bo tam były tylko dwie czy trzy osoby. Ona uciekła do piwnicy, schroniła się w tej piwnicy i piwnica zawaliła się i nie miała wyjścia. Szukałam w aptece, gdzie mam jakieś wyjście, a ona nie szukała i nie wiedziała, gdzie może wyjść na ulicę. Wobec tego wołała, krzyczała i słyszała, że idą nasi chłopcy, coś tam sobie podśpiewują, a ona krzyczy, ale jej nie słyszą. Jeden z tych wojskowych komendantów mówi: „Słuchajcie, nie ma co. Tu przecież ludzie nie żyją. Wszystko zawalone”. Ona już tak wykrzykiwała, że usłyszeli i jeszcze poszli kawałek naprzód, potem wszyscy wrócili i zaczęli ją odkopywać. Odkopali ją. Ją jedną żywą z tych wszystkich, co tam byli w tej piwnicy. Zawieźli ją do szpitala, a ze szpitala przyszli Niemcy i wszystkich wywieźli. Ją też wywieźli. Wywieźli ją do Wrocławia. Wywieźli. Był taki obóz, to już ona mi opowiadała, taki jak jest... Nie wiem, jak nazywa się ta miejscowość, ale od placu Grunwaldzkiego prosto, kawał prosto i tam jest taki las i w tym lesie właśnie Niemcy tam wywozili z tej sytuacji, co moja szwagierka. Ona w tym obozie została. Potem z tego obozu... Już w międzyczasie pisał gdzieś, tutaj, siam, pisała do swojej rodziny. W końcu się dowiedziała, że mój brat jest na wsi, w takiej i takiej miejscowości. Jak postanowiła wrócić, to wróciła do Warszawy. Potem znalazła swojego męża już w Łodzi. Tam już mieszkanie znalazł i zamieszkał. Mieszkali jakiś czas w Łodzi, a potem przenieśli się do Warszawy. I mieszkają w Warszawie i już ich nie ma na tym bożym świecie, bo lata lecą.
- A jaka jest po latach pani opinia na temat Powstania?
Powstanie Warszawskie musiało być. Musiało być! Jest nie do przyjęcia, żeby było odroczone. Wykluczone! Młodzież była nastawiona na walkę, była nastawiona na walkę. Właśnie wielkie, duże walki były tego ugrupowania „Baszta”, właśnie na Madalińskiego. Na Madalińskiego róg Kazimierowskiej jest na rogu taki mały okrąglak, jakby za chodnikiem, parę takich niskich drzewek, na marmurze, płycie marmurkowej [jest] wydrukowane: „Ku pamięci ugrupowania »Baszta«”. I właśnie tam na Madalińskiego tyle osób z tego ugrupowania zginęło. Druga tablica też jest na Madalińskiego, ale bliżej Puławskiej, w gmachu. Można oglądać, bo wszystko jeszcze jest. Jak przechodzę, to tam chodzę, sobie stanę, pomyślę. Tak. Moja szwagierka w ten sposób była wywieziona tu do Wrocławia. W czasie Powstania Warszawskiego to mnie nie było tu na Mokotowie, ale koleżanka mojej siostry postanowiła ze swoim mężem wyjść na ulicę i przyjść na wizytę do mojej siostry Halinki. A mieszkała na Rakowieckiej, bliżej końca Rakowieckiej. Szła ze swoim mężem. I co widzi? A mianowicie w więzieniu na Rakowieckiej Niemcy podpalili więźniom te pokoje.
Cele. Podpalali cele. Ci więźniowie starali się usunąć okna i w palących się ubraniach, bo już byli podpaleni ogniem, wyskakiwali przez okna. Ta koleżanka właśnie to widziała, jak z tych palących się okien, z tych cel wyskakiwali ludzie. Komu się udało, to tak, a komu nie, to od razu znikł. W każdym razie... Zaraz Niemcy weszli na aleję Niepodległości, zaraz moją koleżankę z mężem rozdzielili . Męża osobno, ją osobno, więc ona szła za swoim mężem. Potem połączyli się z powrotem i wrócili szczęśliwie do domu. Ale oni to bardzo przeżywali: patrzeć na ludzi, którzy... Palący się ludzie wyskakiwali z okien więzienia. To było okropne. Jest jeszcze okropna historia, ale jak państwo będą w Warszawie, to proszę to też zobaczyć. Na ulicy Rakowieckiej, na końcu Rakowieckiej są księża, tam jest Bobola chowany.
Tam Niemcy zrobili straszną rzecz. Ludzie się pochowali w piwnicach, a w piwnicach był koks, więc schować się w koksie niełatwa sprawa, ale ten, co się schował, to żył. Podczas gdy ci, co się nie schowali, to Niemcy zażądali, żeby wszyscy wyszli z tego kościoła i wyprowadzili ich na pole, bo tam zaraz jest pole. Tam są właściwie ogrody zarządu miejskiego. W każdym razie zostali tam wyprowadzeni i tam Niemcy, którzy ich wyprowadzili spod tego kościoła, to ich zastrzelili. Tego proboszcza, który był, i tych ludzi w tym więzieniu. Tylko ten jeden, który się schował w koksie, ten jeden został uratowany i to wszystko widział, jak ich wyprowadzali i tak dalej.
- Czy w czasie Powstania wiedziała pani, co się dzieje w innych dzielnicach miasta?
Nie, bo miałam ograniczone [pole], że tak powiem. Marszałkowska i te ulice odchodzące od Marszałkowskiej.
Wrocław, 15 lutego 2013 roku
Rozmowę prowadziła Urszula Adamowicz