Kaja Zofia Szymańska

Archiwum Historii Mówionej

  • Proszę pani, miała pani cztery lata, gdy trwało Powstanie, co pani pamięta z tych czasów?

Proszę pana, pierwszą rzecz, którą bym chciała [wspomnieć], to [z okresu] przed Powstaniem, kiedy tych czterech lat jeszcze nie miałam. A mianowicie rzecz była taka, że mojego ojca zabrano na Pawiak. I ja tę sytuację bardzo dobrze pamiętam. A było to dobrze do określenia czasowo, bo ojciec wyszedł po zamachu na Kutscherę. A był dwa tygodnie, więc to mniej więcej można ustalić, to znaczy marzec był czy koniec lutego. Pamiętam, jak wpadli Niemcy do nas, do domu, jak zabierali ojca. A rzecz była taka, że zrobili obławę. Przyjechali pod [blok], to [ulica] Morszyńska 5 na Sadybie, to jest taki duży blok oficerski.

  • Państwo tam mieszkali?

Mieszkaliśmy tam właśnie, w tym bloku, na drugim piętrze. Oni tam wpadli i zaczęli z tego bloku wyrzucać, zabierać mężczyzn. Ojciec był po wylewie, po pękniętym wrzodzie żołądka i leżał, ale bojąc się, że go zabiorą w piżamie, ubrał się. I pamiętam, jak on się tam szybko ubierał. Ci Niemcy wpadli, zaczęli tam ojca szarpać. Pamiętam, że się przytuliliśmy z bratem młodszym do mamy. Wpadli do pokoju. Otwierali meble, kredens. W kredensie były zapasy mąki. Bagnetem tą mąkę rozwalali i mama zdjęła z siebie medalik, założyła ojcu na szyję. Oni ojca zabrali, wrzeszcząc, krzycząc. Był tłumacz, który mówił, że jak niewinny, to wróci, ale nikt w to nie wierzył. I to było to, co ja pamiętam.
Ciekawostka była jeszcze taka, że na górze, nad nami, na trzecim piętrze, mieszkał pan pułkownik Sanojca. On się zresztą kapitalnie konspirował. Nikt nie wiedział, kim on jest ani nic. Był to taki pan, który sobie hodował pomidory. I to też dobrze pamiętam. Wokół tego bloku i w parku Dąbrowskiego były porobione grządki, gdzie rodzice i w ogóle [ludzie] mieszkający w tym bloku mieli [uprawy]. Hodowaliśmy warzywa i tam pan Sanojca hodował sobie pomidory. Po okupacji dowiedzieliśmy się o jego roli w AK. Jego żona – ale to ja wiem z opowieści – uratowała go w ten sposób, że jak Niemcy tam wpadli, to ona powiedziała, że proszę bardzo, ale on leży chory na tyfus. Oni się bali i odeszli, i jego zostawili.
W tym czasie wyciągnęli w ogóle z Sadyby dosyć dużo ludzi. Był taki aptekarz, pan Godlewski – nie wrócił. Mój ojciec wrócił. I to, co ja pamiętam. Pamiętam moją mamę, która bardzo płakała. Doskonale [pamiętam] taki ciemny pokój, mama płacząca klęczy, ja na tapczanie. I ja, żeby mamę pocieszyć, powiedziałam: „Wiesz co, mamo, Bozia mi powiedziała, że tata wróci we wtorek – nie, we środę”. I trzeba [powiedzieć], że rzeczywiście w tę środę ojciec wrócił.
Tu jest jeszcze, żeby znowu wrócić do tego, co pamiętam… Mojej mamy bratowa mówiła perfekt po niemiecku. W związku z tym... Ona zresztą, pracując w AK, pracowała – nie umiem powiedzieć w jakiej – w firmie niemieckiej i ona starała się o uwolnienie ojca. Nie wiem, czy tam cokolwiek pomogli. Raczej się uważało, że właśnie na skutek zamachu na Kutscherę troszkę zelżało i ojciec wyszedł wtedy z Pawiaka. W każdym bądź razie to, co ja pamiętam, to byłam, powiem, zmuszona – bo mimo że ja nie miałam wtedy czterech lat, dla mnie to było ogromne przeżycie – nie chciałam z dużym bukietem iść do tego pana i podziękować mu, do tego Niemca, który był szefem mojej bratowej. Pamiętam, że byłam w różowej sukience, miałam dużą różową kokardę i ogromny bukiet kwiatów, i pamiętam, jak ja nie chciałam, a moja mama mi tłumaczyła, że może on jeszcze kogoś uratuje i że warto, żeby jemu podziękować. I to jest druga rzecz, którą pamiętam. Ciekawe takie odczucia dziecka, bo w końcu ja byłam naprawdę małą dziewczynką.
Kiedyś tak się złożyło, że właśnie z tą ciotką i z mamą musiałyśmy wsiąść do tramwaju i był potworny tłok w tym tramwaju, więc ciotka, niewiele myśląc, wepchnęła nas do przedziału dla Niemców, z tym że był zakaz rozmowy. Mama nie mówiła, ja nie mówiłam, ciotka z nimi tam szwargotała cały czas i w pewnym momencie dobry Niemiec mi czekoladkę ofiarował. I ciotka szybko powiedziała, że jestem chora na brzuch. Ja też pamiętam. Pamiętam swoje uczucie. Ja nie chciałam, to dziecko wojny, nie chciałam od niego wziąć tej czekoladki. Dla mnie to było... Po prostu od Niemca nie chciałam. Dlaczego to mówię, że właśnie takie nastawienie dzieci jednak też było różne.
Jeśli chodzi o Powstanie Warszawskie to z mojej pamięci były takie dwa okresy. Jeden okres, kiedy jeszcze mieszkaliśmy w naszym mieszkaniu, a drugi okres, kiedy już mieszkaliśmy w piwnicy. Ten pierwszy okres w mieszkaniu [to] pamiętam flarę wiszącą nad balkonem – bardzo ładnie świeciła. Drugą rzecz pamiętam i to było bardzo duże dla mnie przeżycie, jak zaczęły wyć syreny na bombardowanie i myśmy wtedy schodzili do piwnic, i z piwnicy się wychodziło dopiero za drugą syreną. Pamiętam, że trzymałam kurczowo mamę albo ojca, właściwie mamę. Ojca akurat wtedy nie pamiętam, może już ojca wtedy z nami nie było, nie wiem. Trzymałam mocno mamę za nogi, żeby broń Boże nie wyszła po pierwszej syrenie. To doskonale pamiętam. Dopiero po drugiej syrenie żebyśmy wychodzili. A druga część, to było już chyba to, co pamiętam z tej części mieszkania, jeszcze w mieszkaniu. Potem żeśmy wszyscy zostali przeniesieni do piwnic i to mi się najbardziej kojarzy z Powstaniem.

  • Mówi pani dwie syreny. Czy ta druga syrena była może na odwołanie alarmu?

Dwie były na odwołanie alarmu. Ja nie wiem dlaczego, bo na alarm, o ile pamiętam, była jedna, a na odwołanie były na pewno dwie. To na pewno były, bo mówię, po tej pierwszej ludzie zaczynali wychodzić i to ja pamiętam, jak po tych schodach szli i jak ja tą matkę kurczowo trzymałam, żebyśmy na tą drugą poczekali, więc były na pewno dwie syreny na odwołanie alarmu.
I ta część właśnie już mieszkania w piwnicach [nastąpiła]. Chociaż chyba jeszcze to, co teraz powiem, to chyba jeszcześmy byli [w mieszkaniu], to musiały być początki Powstania. Jeszcześmy mieszkali w Powstaniu. Było tak, że bawiliśmy się z moim bratem przed klatką schodową, bo ten blok to jest czterdzieści sześć mieszkań. On jest tak usytuowany, że od strony [ulicy] Okrężnej ma podwórko, a od strony ulicy Morszyńskiej, a właściwie na tej ulicy Morszyńskiej między blokiem a fosą był zrobiony ogród, taki parczek nieduży, a dalej za fosą jest park Dąbrowskiego i myśmy się tam bawili właśnie tuż przy klatce schodowej, brat i mała Tereska. Tereska była mniej więcej w moim wieku, moja koleżanka. Było bardzo ładne słońce, bardzo było ciepło. Wyszła moja mama i myśmy byli bardzo niezadowoleni z bratem, bo kazała nam iść do ciotki, która mieszkała dwie klatki dalej. Dochodząc już, te dwie klatki dalej, usłyszeliśmy strzały. Tak że już żeśmy dobiegali do klatki schodowej. A na drugi dzień już żeśmy z Maćkiem Piekarskim, bo to był nasz sąsiad, zresztą zaprzyjaźnieni z rodzicami, mieszkali na drugim piętrze i siedziałam na schodkach, i Maciek robił krzyżyk dla Tereski. Tereska zginęła. Gdyby mama nas nie zabrała, to pewnie my byśmy zginęli. Pamiętam doskonale, dla mnie to nie było przeżycie typu jakiegoś trudnego. To raczej było ciekawe, jak Maciek robi ten krzyżyk, więc też w tym słońcu na schodkach, takie dwa niezbyt grube patyczki nacinał, żeby ten krzyżyk dobrze leżał. To był ten krzyżyk dla Tereski. Tereska znalazła się na Sadybie... Była ze swoją nianią. Skąd, co, i jak nie wiem, to mnie wtedy nie interesowało. Maciek Piekarski to chyba w swoich książkach bardziej opisuje. A ja to pamiętam.
Potem był ten okres piwniczny. Tam zapamiętałam taką rzecz, że któregoś popołudnia mama mnie zabrała, nie pamiętam, czy ktoś jeszcze był, ale ja byłam z mamą na pewno. Była odprawiona msza święta. Dosłownie na tyłach obecnego kościoła Świętego Tadeusza, to jest tam ulica Goraszewska w tej chwili i myśmy na tę mszę świętą w domu takim cywilnym... To znaczy nie w kościele, tylko w prywatnym. Jak myśmy tam doszły, to już miejsca nie było i myśmy stały na ganku i słyszałam. Było też takie popołudniowe słońce. Od strony cmentarza szła bardzo mocno strzelanina. Wyraźnie było słychać strzały i pamiętam może dlatego, że mama śpiewała „Boże coś Polskę” i płakała, i ja tego nie rozumiałam, dlaczego ta moja mama płacze, więc ją tam szarpałam, ale ona mnie zbywała, tylko śpiewała i płakała. Powiem, że do tej pory ja „Boże coś Polskę” nie potrafię spokojnie słuchać.
Następna rzecz, którą pamiętam, właśnie w czasie, jak ja nazywam piwnicznym, to między innymi Maciej Piekarski, który był od nas sporo starszy i jeszcze tam parę chłopców kiedyś zrobili sklepik z takim – origami to się teraz nazywa – papierowymi takimi zabaweczkami i myśmy tam musieli chodzić, kupować, bardzo nam się to podobało. I właśnie w tym okresie, kiedy myśmy już byli w piwnicy, do nas z Mokotowa, a konkretnie z ulicy Opaczewskiej, doszła ciotka, właściwie stryjenka moja, bo zarówno ojciec, jak i stryj byli w Powstaniu. Ojciec był w „Kedywie”, gdzie był stryj, nie wiem, ale gdzieś wysoko postawiony. Stryj był oficerem rezerwy. I one doszły. To były dwie moje siostry stryjeczne Hanka i Teresa razem z moją stryjenką i razem z sąsiadkami, panią Marią. Druga sąsiadka była z czternastoletnim synem Markiem, chyba Krystyna, nie pamiętam. To były sąsiadki z Opaczewskiej. Pani Krystyna zginęła. Razem z moją nianią pojechali po mleko, po jakieś tam wiktuały dla nas. Moja niania wróciła, ona nie i Marek już z nami został, z moją ciotką. Właściwie z tą stryjenką moją, bo znał je lepiej. Pani Maria była zawsze z nami już później, już do końca, że tak powiem, moich opowieści. Marek miał czternaście lat, tak jak pamiętam, może był troszkę młodszy. Był strasznie dorosły, wie pan, bardzo już był dorosły. Między innymi to on też w tym origami, też w tych zabawkach, uczestniczył. W każdym bądź razie oni do nas doszli i już byli z nami do końca. Koniec naszego pobytu w tych piwnicach wyglądał tak, że pewnego razu...
Aha! Jeszcze w ostatniej prawie chwili doszła, i to też pamiętam, moja babcia, która w mieszkaniu naszym na drugim piętrze była w zasadzie prawie że do końca, do wyprowadzenia, parę dni wcześniej, a wróciła, bo babcia opowiadała, więc to jej opowieść, że jak szła, wracała było bombardowanie, ponieważ w bloku naszym był szpital wojskowy i miał chorągiew szpitala, więc był mocno bombardowany. Bomby padały tak, że były odkryte fundamenty. To też bardzo dobrze pamiętam, tak blisko, ale żadna nie upadła w nasz blok, nie trafiło. Do fosy wpadały, wszędzie. I babcia mówi, że jak wychodziła, to myślała, że już schodów nie ma, bo taki był straszny kurz i nie mogła zejść stamtąd. Dopiero ten kusz opadł i babcia doszła do nas, do piwnicy. W każdym razie chyba parę dni po tym, jak babcia przyszła, wpadli do nas Niemcy do piwnicy. Straszny był hałas, też to pamiętam, huk jakiś był i zaczęli nas wyrzucać z piwnicy. Potem się dowiedziałam, że gdzieś rzucili granat, ale nie wiem do której ani nic. Wiem, że gdzieś tam w piwnicy rzucono granat. Ja kiedyś widziałam, jak przenoszono na noszach rannego człowieka.
O! Jeszcze jest taka ciekawostka, refleksja dziecięca. Jeszcze wcześniej nim nas wyrzucono, budziła nas jakoś dla mnie późno w nocy moja mama, żebyśmy zobaczyli Powstańców, że przyszło dwóch Powstańców. I myśmy tak wyszli z tej piwnicy, była klatka schodowa na tą stronę ogrodową i stało dwóch chłopaków, i było moje straszne, ja wiem... Ja miałam takie dziwne odczucie, bo dla mnie Powstańcy, ponieważ ojciec był w Powstaniu, wszyscy, o tym się dużo mówiło, to byli herosi. A tu stało dwóch, zwykłych chłopaków, takich młodych. Tak byli ubrani... Wiem, że byłam mocno rozczarowana, żaden z nich Herkulesem nie był, a mnie się wydawało, że oni będą tacy jacyś bardzo wielcy.
No ale wracając do tego wyrzucenia. Wyrzucili nas i pamiętam to, jak nas zapędzili na fort Czerniakowski w kazamaty, takie niezbyt wysokie, i tam, to chyba było jakoś popołudniu, ja myślę, że myśmy tam byli ze dwa dni, znaczy z tego co ja pamiętam. Jakoś nigdy nie pamiętam, żebyśmy rozmawiały z mamą na ten temat. To co teraz mówię, to jest zdecydowanie to, co ja pamiętam, ale nie z opowieści. Mnie trzymała babcia na rękach, mojego brata trzymała mama na rękach. Kazamaty były wielkości no może trochę mniejsze niż ten pokój i bardzo niskie, tak że jak mnie babcia trzymała na ręku, to ja ręką do sufitu dotykałam. I w pewnym momencie usłyszałam huk, wyraźny strzał, tak że zobaczyłam, jak mojemu bratu na płaszczyku kupka palącego prochu była i ja ją zrzuciłam, żeby się nią nie spalił, więc tego już mi nikt nie mógł opowiedzieć, bo nie widzieli. A brat tylko cały czas mówił: „Jezu ukrzyżowany, módl się za nami” – i nie umiem powiedzieć, jak długo myśmy byli, bo następną rzeczą, jaką pamiętam właśnie z tych fortów, to był plac przed fortami mocno zalany słońcem, strzały gdzieś tam obok. Później się dowiedziałam, że to byli rozstrzeliwani mężczyźni, którzy tam byli. Ośmiu czy dziewięciu mężczyzn zginęło. I staliśmy. Był jakiś Niemiec, który dużo mówił po niemiecku, ktoś go tam tłumaczył. Ja gdzieś tam [stałam] koło nóg mojej mamy i mama powiedziała, ja zapamiętałam, że to był generał Reinefarth. Ja tak to zapamiętałam i że on powiedział, że on ma siedmiu synów na wojnie, i wie, co to boleść matki, i on dlatego, ponieważ to były głównie kobiety z dziećmi i starsze osoby, że on wstrzyma egzekucję, że myśmy mieli wszyscy zginąć.
No i dalej pamiętam wieczór, już było ciemno, myśmy szli, gnali nas na zachodnią północ, w tym kierunku, jak żeśmy dochodzili, bo nie wiem... Ulica Morszyńska i Okrężna jest tak jakby wokół tej fosy Czerniakowskiej, bliżej jest [ulica] Morszyńska, dalej jest [ulica] Okrężna i to było, jak nas gnali, tak żeśmy przecięli tą Morszyńską, Okrężną i tam był dom. I w tym domu mieszkał między innymi lekarz Chwojko, który mnie leczył, to jest pediatra, ale to dla mnie było nieważne. Natomiast tam mieszkała moja koleżanka, z którą ja się bawiłam, tam z babcią chodziłyśmy i ta koleżanka z kolei miała kotkę z kociętami i w tej ciemnej nocy, ja do dziś pamiętam, słup ognia z takimi iskierkami skaczącymi dookoła. Ten dom się palił, ale to był dosłownie słup ognia. Niesamowite to było. Ja do tej pory to bardzo dobrze pamiętam. Pamiętam, że ja szłam z babcią i ją [pytałam], czy te kocięta tam nie spaliły się i babcia mi dała taką odpowiedź: „Nie, nie” – taką, że ja wiedziałam, że ona pewnie kłamie. To zaowocowało tym, że ja jeszcze do matury, przed maturą jeszcze uciekałam z pracowni fizycznych i chemicznych, jak palnik był zapalony, a do dziesięciu lat w ogóle nie zapaliłam zapałki. Strasznie bałam się ognia. Ten dom się palił właśnie takim słupem ognia, to niesamowite było. Mówię – ja widzę te iskierki, biegające takie dookoła.
Następną rzeczą... To już był taki wczesny świt, jeszcze było szaro. Ja szłam z babcią, bo byłam ukochaną wnuczką, więc babcia się tam koło mnie cały czas... Brat szedł z mamą, ja z babcią, a z tyłu za nami szedł chłopak – duży chłopak, pewnie miał siedem, osiem lat – z ojcem. I ja usłyszałam taką rozmowę: „Popatrz, popatrz tatusiu, co ten chłopak ma na głowie” – pokazał na mojego braciszka, a ten ojciec tak go trącił i słyszę: „Cicho, cicho. On jest pewnie ranny w główkę”. I ja chciałam mu objaśnić, że on nie jest ranny, tylko ma majtki na głowie, bo nie miał czapeczki, ale nie zdążyłam objaśnić, bo mnie babcia pociągnęła. To się działo świtem. Potem pamiętam raczej już znowu noc i to już był chyba Pruszków, bo to było na torach. Myśmy stali na torach, było bardzo dużo torów kolejowych na takiej ciemnej ziemi i podeszli do nas Niemcy i zapytali, czyje to dzieci, i mama nas objęła, a oni moją nianię Władzię, tę uroczą osobę zabrali wtedy, oddzielili od nas. Potem dowiedzieliśmy się, że oni zabrali ją na roboty.
Następna rzecz to pamiętam w Pruszkowie ogromną halę, potworny tłok i nas przy mamie. Już tak nie bardzo pamiętam stryjenkę i jej dzieci, ale myśmy się wszyscy trzymali razem.

Następną rzeczą, którą pamiętam, to jechaliśmy wagonami bydlęcymi, takimi typowymi, bydlęcymi wagonami. Rodzice moi umówili się, że po Powstaniu Warszawskim spotkają się u naszej znajomej w Podkowie Leśnej i mama moja pisała karteczki i wyrzucała, że wiozą nas w nieznanym kierunku, prawdopodobnie napisała tam kierunek, wiem tylko, że w nieznanym kierunku i Niemcy to zauważyli. Proszę sobie wyobrazić, że zatrzymali pociąg i wyrzucili nas z tego wagonu i to ja już bardzo dobrze pamiętam, jak nas wyrzucają z tego wagonu. Pamiętam, jak z karabinami na nas idą, odstawiają nas z karabinami do strzału i pani Maria, ta która przyszła z moją stryjenką, ona się pchała do Niemców i też mówiła perfekt po niemiecku i ona zaczęła tłumaczyć, że mój brat ma rozwolnienie i mama wyrzuca te kartki z tym rozwolnieniem, żeby to nie było. I oni w to uwierzyli. Wsadzili nas do pociągu i pojechaliśmy.
Te pociągi nie były zamknięte i dojechaliśmy do Przysuchy i to ja wiem z opowieści. Przysucha to jest chyba Kieleckie, tam w Kieleckim, tam gdzieś w tamtą stronę. I to znam z opowieści, bo to właśnie to jedno, co mówiła ta moja siostra stryjeczna, że to w ten sposób było, że w Przysusze stanął pociąg i ktoś chodził po peronie i wołał: „Rzepecki! Rzepecki!”. A ponieważ akurat wszyscy poza sąsiadami to byli Rzepeccy, bo i babcia była, to była matka mojego ojca, więc myśmy wysiedli i oni nas załadowali na fury i tu pamiętam tę jazdę furą i zawieziono nas do pałacu hrabiów Dębińskich. W tej chwili tam jest muzeum. Myśmy tam byli z mężem w sześćdziesiątą rocznicę Powstania Warszawskiego. Taki sobie zrobiliśmy objazd po tym, gdzie żeśmy byli po Powstaniu i tam pamiętam z kolei dosyć dobrze rozkład domu. Tak że jak teraz byłam po tych kilkudziesięciu latach, to nawet wiedziałam, że piec nie stoi w tym miejscu, w którym powinien. Myśmy tam chorowali bardzo ostro na czerwonkę. Pamiętam bardzo dobrze mój pierwszy posiłek po chorobie: jajko na miękko, kartofle puree i rosół z kury. Do tej pory [są to] ulubione moje jedzenia. Podobno, jak jeszcze z Sadyby, sprzed Powstania, pamiętam faceta w sklepie, który trzymał w jednym ręku ćwiartkę bochenka chleba, a w drugim kiełbasę i zajadał. Strasznie mi się to podobało. W każdym bądź razie myśmy tam u nich byli, dopóki nie wrócił ojciec.
Z Przysuchy pamiętam dwie rzeczy, mianowicie kiedyś z guwernantką dzieci państwa Dębińskich byliśmy na spacerze i ona nas wrzuciła dosłownie w rów, bo przelatywali konno oficerowie, znaczy żołnierze, chyba niemieccy, bo to był listopad pewnie, gdzieś tak przed Bożym Narodzeniem. To był październik może raczej, bo ciepło wtedy było. A drugą rzecz, którą ciekawą pamiętam, to nie wiem dlaczego, jakoś rano wyszłyśmy z mamą i zobaczyłam modlących się na dywanikach, jak to się mówiło, „kałmuków”. W stronę wschodnią się modlili. Stąd wiem, bo zapytałam, kto oni i mama mi odpowiedziała. Jak byłam teraz względnie niedawno w Przysusze, to im o tym opowiadałam i taki redaktor miejscowego pisma mówił, że on w ogóle o tym nie wiedział. Nie wiedzieli o tym w muzeum, że na terenie tego pałacu byli „kałmucy”, że znaleźli w lesie zbiorowy grób zabitych, że tak powiem, skośnookich. Rosjanie ich zastrzelili. To widocznie były wojska niemieckie, tylko Azerowie czy ktoś, nie wiem. W każdym bądź razie, myśmy tam mieszkali w bardzo krótkim czasie. Moja stryjenka razem z siostrami, z panią Marią i z tymże Markiem wyjechali do Krakowa. Myśmy zostali razem z babcią.
Pamiętam, jak wrócił mój ojciec ze stryjem z Powstania. Wrócili w ten sposób, że te kartki, które mama wyrzucała, trafiły do jakichś ludzi, ci przynieśli do tego miejsca, gdzie mama się miała spotkać z ojcem i ojciec po tym kierunku właśnie jakoś tam nas znalazł, właśnie dzięki tym karteczkom, które ja pamiętam, jak one były rzucane. Stamtąd żeśmy bardzo krótko, ojciec zresztą uważał, zresztą chyba słusznie, że jak jest mężczyzna, to nie można siedzieć na czyimś garnuszku, i myśmy przejechali do Opoczna, do bardzo dalekich kuzynów mojej mamy i tam żeśmy mieszkali w dosyć strasznych warunkach, jakiejś takiej piwnicy i tam rodzice zarabiali, robiąc wyroby cukiernicze. Tam było dosyć dużo warszawiaków, więc takie rurki z kremem, torty.
Dla mnie taką najbardziej ciężką sprawą było to, że kiedyś byłyśmy w aptece i mama tak bardzo namawiała (to musiało być przed Bożym Narodzeniem), miała takie długie cukierki na choinkę zawinięte w celofan i tak prosiła, żeby od niej to kupić i to było dla mnie tak jakoś bardzo przykre, odczułam to jako wręcz uwłaczające Był jeszcze jeden straszny moment, kiedy mama wpadła do nas do domu, złapała mnie i brata i zabrała nas do ratusza, bo Niemcy ojca złapali w jakiejś łapance, jakoś nas wpuszczono do tego ratusza, do takiej dużej sali. Tam mama opowiadała, że dzieci, że to, że tamto i ojca wypuścili i wyszliśmy stamtąd.
W każdym razie tam zastał nas koniec wojny. Zaczęła się jakaś bardzo duża strzelanina, to, co pamiętam. Myśmy, rodzice nas zabrali i babcia, było takie pole orne. Za tym polem szła szosa, po szosie jeździły samochody wojskowe, niemieckie, jeden za drugim. Oni już uciekali. Za tym był las i dom, i myśmy do tego domu mieli iść, żeby tu z miasta uciec. Ja nie wiem dlaczego i to była dla mnie bardzo śmieszna sytuacja. Mianowicie samolot leciał i zaczął pikować, i strzelać, i to że myśmy się położyli: ja, brat i moja mama, w tę kopną ziemię, to było wszystko w porządku, ale że ojciec i babcia się tam wywalili, to bardzo było śmieszne. To takie jakieś dla mnie było nieoczekiwane i takie śmieszne. W każdym razie myśmy tam doszli, pamiętam, że tam był potworny tłok i rodzice zadecydowali, że wracamy z powrotem i już żeśmy w Opocznie zostali na ten koniec wojny. Potem jacyś żołnierze rosyjscy do nas wpadli. Ojciec mówił, ponieważ pochodzi z dalekiej Ukrainy, bardzo dobrze po rosyjsku. Ojciec maturę robił po rosyjsku i zaczynał studia jeszcze też na Ukrainie, tak że z nimi rozmawiał. W pewnym momencie gdzieś jakaś strzelanina, oni rzucili wszystko, co tam mieli, i wybiegli. Tak że jeden potem nawet wracał, bo czapki zapomniał. Potem pamiętam trupy końskie. Posiane było to Opoczno, strasznie dużo było trupów końskich, w takiej breji leżały. Ludzi nie widziałam. Myślę, że rodzice mnie bardzo przed tym chronili.
W końcu lutego ojciec pojechał do Warszawy, żeby zobaczyć, co tu się dzieje i na początku marca, to pamiętam, weszli w porozumienie z takim państwem, którzy mieli dwa konie, nie wóz, tylko taką platformę szeroką i myśmy tam jechali. To było wszystko jeszcze przykryte plandeką, bo pamiętam, że wysunęłam głowę i zobaczyłam, że pada śnieg. I następna rzecz, to dojechaliśmy do jakiejś leśniczówki, gdzie rodzice jakimś cudem dostali żółty ser. To ja pamiętam, jako takie wielkie koło tego żółtego sera i oni byli tacy szczęśliwi, że oni tak nas napaśli tym żółtym serem, że już dorosła byłam, jak zaczęłam znowu jeść żółty ser.
W każdym razie wróciliśmy do Warszawy. Tutaj to wszystko było pobite, poniszczone, meble były porozciągane, bo w tymże bloku Niemcy mieli jakieś swoje biura. Jedyną rzecz, jaką ja znalazłam, to rączki od mojej lalki Zosi i nóżki od mojej lalki Dzidzi, jeszcze zostały. Wróciliśmy do naszego poprzedniego mieszkania, w którym też ci ludzie przez jakiś czas z nami mieszkali, z którymi myśmy wrócili, a potem oni się gdzieś przenieśli, ale nie pamiętam gdzie. Już nawet nie pamiętam, jak oni się nazywali. Ja ich pamiętam jako cienie, a tak to już nie pamiętam. I tyle pamiętam z wojny.



Warszawa, 5 sierpnia 2010 roku
Rozmowę prowadził Mieczysław Rybicki
Kaja Zofia Szymańska Stopień: cywil

Zobacz także

Nasz newsletter