Krystyna Białowąs-Wysocka „Iza”

Archiwum Historii Mówionej

  • Proszę się przedstawić.

Moje nazwisko Krystyna Białowąs-Wysoka, urodziłam się w Radomiu, mieszkam w Warszawie od przed wojny, z rodzicami, przy ulicy Spiskiej mieszkałam, na Ochocie. Mój pseudonim z okresu działalności w AK jest „Iza”. Należałam do zespołu, to jest „Garłuch”, a właściwie Baza Lotnicza "Garłuch". Taki zespół, taką nosiła nazwę nasza organizacja. Od stycznia 1940 roku, wcześniej pracowałam w Czerwonym Krzyżu. Od pierwszego, 1939 roku.

  • Jak zapamiętała pani wybuch wojny?

1939 rok zastał mnie w domu. Wojna wybuchła, kiedy byłam w domu. Nie wierzyłam, myślałam, że to są wojskowe ćwiczenia. Jeszcze chciałam powiedzieć taką rzecz, że moim zadaniem w czasie przynależności najpierw do ZWZ a potem do AK, było szkolenie zespołów sanitarnych, a oprócz tego nasłuch radiowy. I dlaczego to jest takie ważne? [Dlatego] że dzień przed Powstaniem, na ulicy Barskiej z koleżanką słuchałyśmy radia, bo tam były taki specjalne mówione kody, otworzyć taką a nie inną kopertę, no i wyszłyśmy przekonane, że Powstanie jest odwołane. Przyszłam do matki i mówię – Powstanie jest odwołane. Ale zresztą już nas Niemcy namierzyli ale jeszcze zdążyłyśmy wyjść. Moje zdziwienie [było] szalone, kiedy od drugiej [osoby] 1 sierpnia dostałam wiadomość, że jest godzina „W” o piątej i że się mam zgłosić na ulicę Grójecką, na drugie piętro do jakiegoś mieszkania dawnego lekarza, to był mniej więcej ten gmach, który stoi do dnia dzisiejszego naprzeciwko Kaliskiej, a na Kaliskiej był Monopol. Tam było sześciu czy siedmiu podchorążych z karabinem maszynowym i ja jedna jako sanitariuszka bo już byłam po okresie ukończenia szkoły pielęgniarskiej i równocześnie uczestniczyłam na kursy tajne medycyny. Tak, że tam jako już taka wykwalifikowana sanitariuszka miałam… I myśmy mieli zdobyć akademicki dom. Nie wiem, czy państwo wiedzą, że na terenie Ochoty był ośrodek w szkole Szachtmajerowej, ośrodek z Monopolu i na uniwersytecie. Uniwersytecka chyba padła równocześnie z Joteyki, natomiast Szachtmajerowa i Monopol nie wiem dokładnie którego dnia, ale dużo wcześniej od nas. Znalazłam się w godzinie „W” na ulicy Grójeckiej. Ponieważ na rogu Kaliskiej ustawili czołg, ja jeszcze byłam tak naiwna i głupia, że myślałam, że to nasz czołg więc się wychyliłam, na szczęście któryś z chłopaków złapał mnie za kurtkę i przewrócił do pokoju, oni oddali tam strzały do mnie. Potem okazało się rano, że nie mamy szans żadnych i że musimy się rozejść. Gdzie, dokąd oni poszli to nie wiem, a ja na Joteyki, wiedziałam, że tam jest w dawnej fabryce Nasierowskiego taki punkt i tam się dostałam. Na szczęście zresztą dlatego, że tam głównym dowódcą był „Gustaw”, Andrzej Hyczewki, drugim dowódcą był Bartłomiej Gałęzowski, nie znam jego pseudonimu nie pamiętam, bo ja jego znałam od dziecka, to był kolega mojego brata, rok starszego ode mnie. Potem tam był profesor późniejszy Kasor, który miał pseudonim „Adamski”, który znał mnie też bardzo dawno, dlatego, że matkę moją leczył. Był pan doktor Tulczyński i pani doktor Tulczyńska tam, ale jeszcze nie wtedy. Oni potem doszli do nas, nie wiem, czy z Monopolu czy z Szachtmajerowej, ale to już ich wspomnienia są. W każdym bądź razie powitano mnie jako wykwalifikowaną w chirurgii pielęgniarkę. Od razu tam zrobiłam sobie operacyjną, opatrunkową salę, bardzo byłam zadowolona, że mogłam się tam rozprzestrzenić. Pierwszym moim pacjentem, zresztą postrzelonym, to był Niemiec, który był strasznie wystraszony. Tam na Joteyki, naprzeciwko naszej fabryki, tej Reduty, cały parter, wszystkich tych z całego bloku, był zajęty na szpital i tam kładliśmy naszych pacjentów. Wśród współtowarzyszek moich była jeszcze jedna pielęgniarka, Halina Mieczkowska, która obecnie się nazywa Rode, następnie była taka noszowa powiedzmy pomoc, wiem że miała pseudonim „Żermena” a jej nazwiska nigdy nie znałam. I była jeszcze bardzo ważna postać, bo rodzona siostra sanitariuszki Małgorzatki, Aniela Załęska, co zresztą, to że były podobne uratowało jej życie. Dlatego, że w czasie Powstania też były pomyłki. Biegłam po schodach i zobaczyłam właśnie Anielę Załęską, późniejszą Bogusławską, żonę tego profesora architektury, zobaczyłam na schodach, ona była w takim mundurku. Konspiracja - konspiracją ale ty coś masz wspólnego z Janką Załęską bo jesteście podobne. Ona mówi: „Ja jestem jej siostrą.” To ja mówię: „Przyjdź później do mnie tam na dół do sanitariatu to sobie pogadamy”. Potem upłynęło parę godzin i takie tam były starsze jakieś panie, które też tam przynosiły tych rannych i one przychodzą do mnie i mówią, a wiesz tutaj niby taka harcereczka sobie biegała, ty wiesz, że to jest szpieg? Ją zaraz będą rozstrzeliwać. Ja po trzy schody, skoczyłam do Gustawa i do Gałęzowskiego i mówię, co wy chcecie to zrobić? Co to jest? Co za pomysł? A oni mówią – słuchaj bo ona tutaj, ktoś tam powiedział, że to jest szpieg. Ja mówię – no bzdury jakieś pleciecie zupełne. Na szczęście, że oni mnie znali. Oni mówią – a czy ty ją znasz? Ja mówię – znam, siostrę ma. Tak, to jeden był gestapowcem, drugi był AK-owcem. Ja mówię, nie, nie, nie, oddajcie mi ją a jak ucieknie to mnie też rozstrzelacie. No i [to była] Janka. Zobaczyłam ją zapłakaną oczywiście dlatego, że ona właśnie trafiła od Radosława z wielkiej dywersji. A skąd się to wzięło podejrzenie o tym? Ona znała całą masę miejsc tajnych broni, mieszkań i tak dalej. I oczywiście, że z tym zespołem już byłyśmy do końca. Powstanie było bardzo ciężkie na Ochocie, dlatego, że cały czas był obstrzał, i te „krowy” takie charakterystyczne, taki szedł szum, bardzo dużo było rannych, ciężko rannych, coraz bardziej nam owało leków. Zrobiliśmy wyprawę z profesorem Adamskim, czyli późniejszym profesorem Kasurem do Monopolu, bo tam już nikogo nie było, ale ktoś tam nam powiedział, że tam są jeszcze jakieś leki, więc żeśmy stamtąd coś tam przynieśli. Coraz bardziej nas otaczali ludzie zewsząd, uciekając, a my właściwie żyjąc w takiej rodzinie. Ja zupełnie nie zdawałam sobie sprawy z tego, co się dzieje na zewnątrz. Nie zdawałam sobie sprawy z tego, że ludzi wyprowadzają, że ludzi mordują itd. Z matką miałam kontakt przez pierwsze dwa czy trzy dni, bo mieszkałam na Spiskiej, więc bardzo blisko. Natomiast już potem oczywiście nie miałam tego kontaktu, od Gustawa się dowiedziałam, który stał na dachu, że ze Spiskiej zostali ludzie wyprowadzeni na Zieleniak. Natomiast nas coraz bardziej otaczano i coraz bardziej było gorąco. Ja zasadniczo nie chodziłam po rannych dlatego, że chodziło o to, żebym ja udzielała tej pomocy na miejscu, już takiej fachowej. Ale dali nam znać, że na Kopińskiej w piwnicy leży jakiś ciężko ranny chłopiec. Wobec tego, ja z dwoma kolegami którzy mieli w ręku granat, to mi się wydawało, że jesteśmy niesłychanie uzbrojeni i z noszami polecieliśmy. Okazało się, że [ten ranny] to był Kaden-Bandrowski. I on tam mnie wziął za rękę i mówi – dziecko, ja jestem stary legionista, to jest śmiertelne (on miał postrzał w brzuch) i zrób coś żebym ja się nie dostał w ręce tych oprawców. Ja mówię, jakich oprawców? Ja w ogóle nie rozumiałam, dlaczego to wszystko się tak pali naokoło, dlaczego te domy się palą, dlaczego nie ma ludzi, dlaczego nie gaszą. W ogóle nie kojarzyłam, że nie ma już ludzi, że są wyprowadzeni. Dopiero właśnie on mówi – no słuchaj! Ja mówię, no tak bo myśmy byli właściwie troszeczkę odizolowani. Przynieśliśmy go, zresztą taki był moment dosyć śmieszny, bo przechodziło się przez mur kościoła, który miał wybitą dziurę żebyśmy mogli łatwiej przechodzić, wsunęliśmy go na tych noszach a tam już stał ksiądz, który chciał mu udzielić ostatniego namaszczenia. Ja mówię, proszę księdza, proszę nas wpuścić do środka, bo tu będzie już więcej takich do wyprawienia na tamten świat. Zanieśliśmy go do szpitala. On niestety, potem ja się dowiedziałam, zmarł. Ale kto się nim potem już opiekował to nie wiem, bo myśmy po prostu oddali go do szpitala, bo był ciężko ranny. Z dwunastego na trzynasty sierpnia byliśmy już tak otoczeni, że właściwie Gustaw mówi – słuchajcie, musimy się wycofać do Lasów Chojnowskich i przez Lasy Chojnowskie przejdziemy na Czerniaków. I jeszcze przykazał nam, że wy – cały sanitariat, bardzo proszę, żebyście bezpośrednio [szli] za mną. Niestety wyszliśmy w nocy, na tym polu tam, to jakieś kartoflisko było my żeśmy wyszli z tej ulicy i zaczęli w nas strzelać Niemcy. Jeszcze taki kolega się podniósł, który był ranny w oczy, zobaczyłam, że on tak stoi, jest zupełnie bezradny więc podskoczyłam, złapałam go i zaprowadziłam z powrotem na Jotejki. Ludzie z tymi tobołami, z tym wszystkim skoczyli miedzy nas i odcięli nas od Gustawa, i teraz narada z profesorem, wtedy doktorem Kasurem, że wracamy wobec tego na Jotejki i będziemy się po prostu opiekować tymi, którzy zostali, bo tam została jeszcze grupa ludzi i będziemy po prostu tam pracować. To była noc. Myśmy poszli do tego mieszkania, to mieszkanie tajne, tam żeśmy się gromadzili jeszcze w czasie okupacji. Znała go znowu doskonale właśnie Aniela Załęska, myśmy się tam zablokowały, jeszcze zajrzał do nas Kasur i mówi słuchajcie, no to rano zejdźcie do szpitala. Niestety, piąta rano, huk straszny, wrzask straszny, patrzymy - Niemcy są, bo to Jotejki, Kaliska i taki był jakby czworobok, w środku było podwórko. Widzimy, że wszyscy są wyprowadzeni, widzimy że Kasur stoi w takiej niebieskiej koszuli z rękami do góry i wszyscy nasi tamci, którzy byli tam na dole, są przy ścianie. Jednogłośnie ustaliłyśmy – nie wychodzimy. I to mieszkanie w którym, tam żeśmy się ulokowały, było dwu albo trzypokojowe, nie wiem, w każdym bądź razie myśmy się ulokowały w takiej niszy dla służącej w kuchni. Tam żeśmy we cztery się ulokowały i mówimy, nie wychodzimy, trudno. Te krzyki były cały dzień, patrzyłyśmy, że wyprowadzają wszystkich ludzi, wpadł jakiś nawet Niemiec do przedpokoju, tam coś wrzasnął ale poszedł, poleciał, nawet nie wiem czy to był Niemiec, czy to był czy to byli Ukraińcy. W każdym bądź razie później w tym mieszkaniu zadomowili się ludzie, którzy mówili po rosyjsku, i ciągle tam coś szperali po jakiś szufladach, ciągle było jakiś Iwan chadzi siuda. I znowu ta naiwność i głupota moja, ponieważ ja sobie wyobrażałam, że jak oni nas znajdą to ja im zegarek oddam i oni nas pewno puszczą.

  • Co było dalej?

Myśmy siedziały tam do piętnastego [sierpnia], tam buszowali cały czas, ale jakoś nie wchodzili do kuchni. Natomiast właśnie piętnastego wszedł jakiś taki młody chłopak w lotniczym ubraniu, ponieważ kuchnia miała taką szafę i tam jakieś rzeczy były wysunięte, i on do tych rzeczy doszedł, obejrzał się na nas, zobaczył te cztery siedzące, wpatrzone w niego młode dziewczyny, czepiając się dosłownie mebli wyskoczył i zaczął wyrzucać stamtąd tych mówiących po rosyjsku wont, wszystkich raus wywalił ich wszystkich, wyrzucił. Ale zaczęło się już za dwie godziny kolejne podpalanie. Od góry lecieli i podpalali takim jakimś mechanicznym ogniem, piętro po piętrze i wtedy wyszłyśmy. Wzięłyśmy właśnie z tej szafy prześcieradła. Ponieważ w wannie była napuszczona woda jeszcze przed Powstaniem ktoś ją napuścił wtedy, wsadziłyśmy te prześcieradła mokre, nakryłyśmy się i wybiegłyśmy z tej naszej Jotejki. No i dokąd? Ja nie wierzyłam, że mamę wyprowadzili, że Gustaw mówił, że wyprowadzili i mówię słuchaj, chodź prędko na Spiską do mamy. Ale jak żeśmy stanęły tak naprzeciwko to jedna z koleżanek mówi: zastanów się twojej matki tam nie ma. Popatrz – palą się wszystkie światła, skąd? Przecież Niemcy nie pozwoliliby jej palić. Popatrz jeżdżą samochody, coś wywożą. Więc myśmy stamtąd się wycofały wiedząc, że już to Niemcy zajęli bo zresztą słychać było Niemców buszujących i poszliśmy w kierunku... Chciałyśmy wyjść z Warszawy, tam gdzieś w okolicach Szczęśliwic strzelali do nas i żeśmy tam się, poniewierały i wreszcie żeśmy doszły do Michałowic, jak się okazuje. Był [tam] normalny dom z firankami, co wszystkie cztery nas wprawiło w szalone zdumienie, że jak to Polacy? To nie mogą być Polacy, tu nie mogą mieszkać, mają kwiatki w oknach, firanki. I żeśmy się ulokowały pod płotem, żeby rano zobaczyć, kto tam wyjdzie. Strasznie się nam chciało pić, bo jednak cztery dni żeśmy siedziały bez wody, bez niczego, w tej niszy. Wobec tego, ja mówię – słuchaj ja pójdę, tutaj jest studnia i tam jest wiadro, to się napiję. Jak się znalazłam przy tej studni, to z tego domu wyszedł jakiś pan i mówi: „a cóż to wyście tak wcześnie wstały”, ja mówię – myśmy się w ogóle nie kładły. Ale tak jakoś obojętnie nas przyjął, pozwolił się napić wody i tyle, że nam powiedział, że możemy wsiąść w kolejkę i bez biletu dostaniemy się do Pruszkowa. Myśmy się do tego Pruszkowa dostały, bo wiedziałyśmy już od tego właśnie pana, że obóz wszystkich tych osób wywiezionych z Warszawy jest w Pruszkowie. Więc zaczęłam szukać mojej matki. Usiadłyśmy tak na peronie, [na] tej stacji i właściwie, co robić dalej? I tam przy tym peronie, miał ogród z pomidorami, z czymś, jakiś młody człowiek, który, sądząc po szyi, która była cała zmieniona bliznowato, miał jakieś sprawy gruźlicze i tak dalej i nie brał oczywiście udziału w Powstaniu. Ofiarował nam stodołę i słomę i pomidory ewentualnie. Właśnie przy tych pomidorach po chyba dwóch czy po trzech dniach niespodziewanie na peronie zobaczyliśmy profesora Kasura, czyli późniejszego profesora, wtedy doktora. I skoczyłyśmy, on mówi dziewczyno – tutaj jest w tym baraku twoja mama, wyciągnęliśmy ją z obozu. Ona była już po kilku zawałach, mimo, że była stosunkowo młoda ale pierwszy zawał miała mając trzydzieści dwa lata. I dziwna rzecz, dlatego, że jeszcze w czasie Powstania, zgłosił się do naszego domu jakiś młody człowiek, który chciał się zobaczyć z moją matką i chciał jej powiedzieć, że ja nie żyję, dostałam postrzał w obie nerki i że mój grób jest przy kościele Świętego Michała. Na szczęście tam, na tym samy piętrze mieszkał jakiś pan, niezbyt ciekawy, ale też miał jokoś wyrzuty sumienia, że nie poszedł do Powstania a ja poszłam, i mamą się opiekował. I przejął tą wiadomość i mówi, wie pan co, niech pan teraz nie mówi o tym, jak będzie kiedyś pora to ja o tym powiem. I on był z mamą w obozie i też był potem zwolniony, więc jak usłyszał, że doktor Kasur mnie widział to pyta się, czy on może pójść razem z moją mamą zobaczyć czy to ja jestem. No i wtedy dopiero właśnie powiedział. Zresztą ta wiadomość się rozeszła, bo kilka razy potem już będąc studentką byłam, zdumienie było, przecież myśmy byli na mszy żałobnej za pani duszę. Jeszcze tam jest takie pytanie o kwestię kościoła. Myśmy mieli bardzo miłego księdza od Jakuba – i ksiądz, zresztą ratował jakieś kanarki przynosił i udzielał nam oczywiście ostatniego namaszczenia, jak sytuacja była taka, że wyglądało, że już nie wyjdziemy stamtąd żywi. Tak, że z księdzem tam też żeśmy mieli kontakt. A potem, kiedy sytuacja była taka, żeśmy wylądowały pod Warszawą, znalazłyśmy matkę, wiadomo było, że żadna legitymacja warszawska o niczym dobrym nie świadczy, parę razy nas tam łapali, ale jakoś puszczali i przeniosłyśmy się do takiej wsi Wolicyn, z matką już. I już matka przejęła opiekę nad nami czterema i żeśmy tam u takiego chłopa na jakiejś słomie były. Niestety tam też przyszli, Niemcy, właściwie Rosjanie, Ukraińcy i zaczęli wybierać poszczególne chałupy. Do nas, ja miałam szczęście, że przyszedł Niemiec, ja wtedy jeszcze dosyć dobrze znałam niemiecki i mówię mu żeby nas tu zostawił. On zobaczył tutaj moją mamę i nas i tę słomę, która tam była całym naszym posłaniem i mówi, że przecież pojedziemy do Niemiec, będą wspaniałe warunki i tak dalej. Ja mówię – błagam, w tych warunkach, niech pan nas zostawi. No i on jakoś był wyjątkowo uczciwy, wyszedł i powiedział, że tu warszawianek nie ma. Potem [tam] znalazła nas jeszcze jedna z koleżanek, która szukała właśnie Anieli Załęskiej, siostry sanitariuszki Małgorzatki, znanej. Znają państwo tą piosenkę i jej zasługi jakie były na Mokotowie. I z nią dotarłyśmy najpierw do Skierniewic. Ona miała tam jakichś znajomych, którzy nam wyrobili bilety i już pociągiem dotarłyśmy do Częstochowy. Dlatego do Częstochowy, że w Częstochowie mieszkał brat mojej matki, myślałyśmy że go jakoś znajdziemy. Oczywiście w międzyczasie były różne ucieczki, różne strzelania i tak dalej, aleśmy w rezultacie wszystkie wylądowały w Częstochowie. Przejęli nas lwowiacy, przeuroczy i powiedzieli słuchajcie absolutnie nie ruszycie się stąd póki my nie załatwimy wam jakiegoś zatrudnienia, bo jak tylko wyjdziecie przed bramę, to od razu wylądujecie w obozach. Ja mówię daj spokój, to w Warszawie się chodziło bez problemu. Tak jest. I rzeczywiście oni tam przekupili tych Niemców w Instytucie Weigla, bo ze Lwowa Instytut Weigla, który produkował szczepionkę przeciw tyfusowi plamistemu przeniesiony [został] do Częstochowy i tam były te karmiciele wszy i różne zajęcia. I oni, ci lwowiacy, przekupując tych Niemców jakimiś tam kompotami, różnymi rzeczami, umieścili nas wszystkich na liście, łącznie z moją matką, która mając wtedy czterdzieści cztery lata też podlegała jeszcze takim różnym niedobrym zakusom. W każdym bądź razie zaczęliśmy pracować. Oczywiście jak żeśmy tylko wyszły następnego dnia z tymi papierami, że jesteśmy zatrudnione, Niemcy nam się bardzo przyglądali ale musieli nas puścić. Od razu przy bramie była kontrola. Musiałyśmy wszystkie pracować w tym Instytucie Weigla, gdzie była, właściwie wszyscy byli lwowiacy a tylko dwóch Niemców było, tak zwany stabsartz ich główny lekarz i jeszcze taki drugi lekarz. Instytut Weigla był przeniesiony ze Lwowa i tam właściwie cała obsada to byli lwowiacy, głównym szefem był Niemiec i taki drugi Niemiec był jeszcze. Sytuacja była tego typu, że właściwie do nas miała należeć produkcja szczepionki przeciw tyfusowi plamistemu, czego oni się strasznie przecież bali. Było zajęcie tak zwane karmienie wszy, czyli takie opaski przyczepiali z tymi wszami, które się musiały nakarmić, oczywiście się podnosiło, żeby się za bardzo nie najadały, a potem ci właśnie lwowiacy mieli takie klawisze jakby i pod mikroskopem, pod takim podwójnym mikroskopem, pęsetkami wkładali te wszy pod te klawisze i coś w rodzaju lewatywy robili im z tego właśnie zakażenia. I tak zakażona wesz po jakimś tam czasie, już teraz nie pamiętam, ginęła i była tak jakby robiona z rubinu, natomiast ta nie zakażona wyglądała tak jak normalna wesz, bo to były te wszy odzieżowe przecież, taka szara. I był problem, dlatego że to była właśnie ta dywersja, że tylko jedną szczepili a resztę nie i potem trzeba było je pozabijać, i ta szczepionka nic nie była w rezultacie warta. Całe słoje tej szczepionki zupełnie bezwartościowej żeśmy tam produkowali. Ja miałam za zadanie, tak mi ten stabsartz wyznaczył, zdawać mu relację z dzisiejszej produkcji i to się nazywało rikietzie te zarazki. Ja musiałam tylko bardzo uważać, żeby to szkiełko, które jest pod mikroskopem nie miało czegoś charakterystycznego, jakiegoś pęknięcia czy czego, bo ja miałam jeden egzemplarz czy dwa. I ciągle mu pokazywałam ten pierwszy albo drugi egzemplarz, że wspaniała ta szczepionka do dnia dzisiejszego. Ta produkcja tak szła do momentu, kiedy piętnastego stycznia okazało się, że przyszły raporty do tych Niemców, że wszyscy Niemcy szczepieni tą szczepionką chorują na tyfus plamisty i wobec tego, kto jest za to odpowiedzialny? Ja, dlatego, że ja mówiłam, że wszystko jest porządku. Wezwał mnie stabsarzt, wszyscy koledzy stanęli przy drzwiach i mówią – słuchaj jak on cię będzie chciał rozstrzelać, to my drzwi wyważymy. I on tam zaczął się na mnie strasznie wydzierać, straszną awanturę robić. Ja mówię, że nie rozumiem dlaczego, to musiała być jakaś pomyłka, to musiało być coś tam po drodze, czy coś. Ale raptem telefon. On telefon odbiera i mówi – „Was?” Strasznie zdenerwowany. I mówi do mnie żebym się wynosiła. Wypadł jak szalony mówi – Pakować się! Ewakuacja! Okazało się, że dostał wiadomość, że Rosjanie otaczają Częstochowę. A oni to bardzo sprytnie zrobili, dlatego że dwa czy trzy czołgi wjechały do środka, a już cała Częstochowa była otoczona, tak że oni już byli w klamrze. Kazali się nam pakować, te wszystkie mikroskopy i tak dalej. Myśmy oczywiście w pudełko pakowali jakieś papiery, a mikroskopy gdzieś tam ukrywali, ale byli na tyle porządni, że podstemplowali nam aż na tydzień nasze zajęcia i sami się ewakuowali. Niedaleko, bo jak potem żeśmy chodziły tam i oglądałyśmy te pola, to ci wszyscy Niemcy byli złapani tam w tych kleszczach. Nasze zadanie było drugie, żeby się czym prędzej dostać i rozbić te słoje żeby się nie dostały w ręce naszych. Wiadomo było, że to jest nic nie warte i że to jest tragedia, jeśli się zacznie szczepić. Te mikroskopy, to wszystko zostało. Szabrownictwo było straszne i ludzie się niewiadomo po co dorywali do różnych rzeczy i niszczyli niepotrzebnie. Ale to tak zawsze jest. I właściwie po wkroczeniu siedemnastego stycznia Rosjan do Częstochowy, Niemcy byli tam częściowo tylko jako jeńcy. Na terenie Częstochowy był obóz jeniecki Rosjan. W tak strasznych warunkach ci Niemcy trzymali tych Rosjan. Oni byli głodni. Ale tak byli pilnowani. Myśmy tam usiłowali idąc po ulicy w jakiś sposób coś podrzucić, żeby chociaż jakiś tam kawałek chleba czy czegoś mieli. Widać było, że oni są głodzeni w sposób straszny. To, że byli głodzeni, to że byli strasznie traktowani, ale to jak ich uwolnili Rosjanie, to nie łudźcie się, że oni byli wdrożeni do wojska, wręcz odwrotnie.Jeden pokój w mieszkaniu mojego wujka został zajęty przez Niemca zresztą Austriaka, a całe mieszkanie takie samo po drugiej stronie, to był jego oddział zresztą jakiś informacyjny. Ci Rosjanie którzy (później też ktoś tam powiedział, że tu był Niemiec) więc tam był Rosjanin, jakiś generał w tym pokoju i spotkałam na schodach jakiegoś Rosjanina, który niósł jakieś śmieci. Okazuje się, że oni [Niemcy] w ogóle zatrudnili ich jako po prostu jako taką jakąś służbę czy coś wcale ich nie potraktowali jakoś. Bo oddanie się do niewoli to była hańba dla nich. Także mi strasznie było żal i ten Rosjanin popełnił samobójstwo bo nie wytrzymał takiego traktowania. Wracając do [tego] właśnie jak przyszłam z Powstania, trafiłam do mieszkania wujka i ten Niemiec, to był Austriak nazywał się Kostelecki, pamiętam dobrze, i ponieważ byłam strasznie taka cięta na Niemców, więc mijałam go z obrzydzeniem w tym mieszkaniu, jak go musiałam mijać. On zwrócił się do wujka, że ja obrażam mundur niemiecki i że on prosi o rozmowę ze mną. Wujek mówi: widzisz głupia jesteś, no co ci to dało? Nic mi nie dało, ale nie mogę na nich patrzeć. Ale się okazało, że facet był bardzo sensowny. Zresztą jak zobaczyłam wizytówkę jego ojca, napisane było Karol Kostelecki, nie Karl. Ja mówię, tak na dobrą sprawę to pan jest pewnie z pochodzenia Polak. Bardzo kulturalny, bardzo sensowny Austriak. I ja wygarnęłam mu wszystko, dlaczego tak się zachowuję, dlaczego to wszystko jest, jak wygląda Warszawa całkowicie spalona, jak wyglądają ludzie, którzy zostali pomordowani i tak dalej, bo ja to widziałam. I on powiedział, że pierwszy raz ktoś ma odwagę mu to powiedzieć, że on o tym absolutnie nie wiedział, że wobec tego bardzo mnie przeprasza i wszystko się dobrze skończyło. Natomiast później mieszkał tam w tym miejscu już Rosjanin, no i z nim jakiś kontaktów nie miałam. Natomiast już jak wkroczyli Rosjanie i troszkę się to wszystko uspokoiło, natychmiast nasi profesorowie z tajnych uniwersytetów uruchomili medycynę i znowu zaczęliśmy studia w tejże Częstochowie, a dziewiątego lutego przeniosłam się do Warszawy a właściwie na Pragę, gdzie organizował się wydział lekarski Uniwersytetu Warszawskiego na tak zwanym Boernelowie i tam zostałam przyjęta od razu na drugi rok studiów. Nasi profesorowie z naszej tajnej medycyny, znali mnie z imienia i nazwiska, nawet pamiętali, jakie powiedzmy pytania nam zadawali. Z drugiej strony się śmiałam, dlatego, że profesor od chemii mówi: „ja nawet pamiętam, że cię ze złota pytałem”. Tak, że tak pamiętali nas profesorowie i tam już żeśmy zaczęli te swoje studia, biedne bo biedne bo to był w stajniach tych weterynaryjnych na Grochowie, na Placu Szembeka. I równocześnie odbudowywaliśmy Warszawę. Tam były te wszystkie gmachy, które odbudowywało zasadniczo Biuro Odbudowy Stolicy tak zwany BOS, a myśmy podejmowali się wyczyścić te gmachy od środka, tak, że tam powiedzmy medycynę sądową, anatomię patologiczną, czy audytorium maximum anatonomicum, myśmy to po prostu już sami, myli, czyścili, ustawiali, usiłowali coś zrobić, dlatego, że w tych warunkach gdzie żeśmy tam studiowali na Placu Szembeka i na Grochowskiej to były warunki tragiczne. I profesorowie mówią do nas: „wiecie co, szkoda że nikt z nas nie może zrobić fotografii, bo żadnego aparatu nie mamy - siedzieliśmy na ziemi wszyscy - natomiast cała zagranica nie wierzy, że myśmy się w czasie okupacji uczyli, a niech by zobaczyli w jakich warunkach się teraz uczymy.” Pamiętam jak pan profesor Czubalski który był rektorem uniwersytetu naszego, wtedy warszawskiego, stał i wygłaszał jakiś wykład. Był mróz oczywiście i zobaczyłam, że tak stanął w kałużę i koło niego się takie igiełki zaczęły gromadzić. Poszedł lekko za moim wzrokiem i mówi: „o muszę skończyć, bo przymarznę”. Tak, że w takich warunkach żeśmy studiowali. Ale to są już dalsze rzeczy nie związane bezpośrednio z Powstaniem tylko już z Warszawą, która właściwie nie istniała. Nie było Warszawy, była zburzona bo wiadomo, ocalałaby gdyby oni nie palili dom po domu, czego świadkiem byłam bo i na moich oczach je podpalano. Ocalałaby na pewno większość gmachów jeszcze, mimo bombardowania w 1939 roku.

  • Czym się pani zajmowała w czasie okupacji, przed Powstaniem?

W czasie okupacji, od razu pierwszego, właściwie drugiego, czy trzeciego września zgłosiłam się do Czerwonego Krzyża, gdzie nas używano do roznoszenia listów, które były wyrzucane z pociągów. Jakieś tam wiadomości, gdzie ktoś był, i po tej Warszawie, nie takiej zgruzowanej jak po Powstaniu, ale jednak po bombardowaniu z 1939 roku, chodziliśmy i odnajdowaliśmy tam tych ludzi i te wszystkie powiedzmy, przekazywaliśmy te pierwsze wiadomości jakie były. Następnie w 1941 roku, wstąpiłam do szkoły pielęgniarek, którą ukończyłam w 1943, 1944 – ona czteroletnia była, już nie pamiętam dokładnie, równocześnie studiując medycynę na tajnych kursach. Ta cała szkoła pielęgniarek mieściła się tam, gdzie teraz jest róg Koszykowej, róg Chałubińskiego, gdzie jest ten szpital wojskowy. Bo to jest gmach należący do Rockefellera i to była szkoła Rockefellera, tak że to były charakterystyczne te czepki właśnie, które teraz wszystkie pielęgniarki noszą, ale to były zupełnie inne. I tam, nic dziwnego, że ta dyrektorka denerwowała się, żeby tam któraś z nas nie należała [do AK] i ciągle nas wzywała i pytała. Oczywiście żeśmy przysięgały, że nie, ale wiadomo było, że wszyscy tam, łącznie z lekarzami, bo tam był i doktor Kujawski, wszyscy tam byli zaangażowani. Każdy, jeden o drugim nie chciał specjalnie dużo wiedzieć, bo jednak wytrzymałość ludzka, w razie czego jest ograniczona i można by było coś… W każdym [razie] wiadomo było, że nie ma tam osoby, która by nie pracowała w AK. Z tym, że był taki bardzo poddany naszej pani dyrektor – woźny. Tam [do szkoły] przychodził ksiądz. Przyszedł tam ksiądz, zostawił u niego walizkę, ale on był bardzo ciekawy, zajrzał do walizki. Strasznie się zdenerwował, bo okazało się, że cała walizka jest wypełniona bronią. Więc czym prędzej poleciał do pani dyrektorki mówiąc na co nas tutaj ksiądz naraża. Więc pani dyrektor poprosiła księdza, a ksiądz mówi: „broń? U mnie w walizce? - a to się akurat działo po naszych zeznaniach, że my do niczego nie należymy - Nie możliwe, chodźmy pani dyrektor”. Poszedł, walizka stoi, a już w międzyczasie walizka została oczywiście podmieniona. Tam takie brewiarze ładnie ułożone wszystkie leżą. Tak, że tam były tak niesłychanie... Wykradziony był taki [chłopak] pseudonim „Kuba”, który był aresztowany. Siedzieli przy nim policjanci, ale oczywiście nasi przyszli i go wynieśli, mimo policjantów, zawijając go w jakiś płaszcz lekarza, któremu potem ten płaszcz odesłano. Tak, że tam właściwie na Koszykowej w tejże szkole wszyscy byli ‘przynależnieni’. Między innymi, moją szefową, Kłobukowska – pielęgniarka, starsza pielęgniarka, ona przed wojną kończyła szkołę pielęgniarską, obecnie się nazywa Giedracz, pseudonim chyba miała „Krystyna”, w każdym razie ona, potem dowódcą był doktor Roth, dwóch innych dowódców nie pamiętam. Tak, że spotykam się teraz, ale tamci już niestety [nie żyją], ta pielęgniarka o której mówię, to żyje i kontaktuje się z nią, natomiast doktor Roth nie żyje, doktor Kasur też już nie żyje. Z doktorem Kasurem spotykaliśmy się oczywiście na radzie wydziału Akademii Medycznej, ale nie wspominaliśmy, bo to były czasy kiedy nie przyznawaliśmy się do tego, bo byliśmy tymi karłami reakcji przecież, za przynależność do jakiejkolwiek AK, udział w Powstaniu, to w Akademii na pewno by bardzo źle był widziany. Przed Powstaniem, byłam w tej szkole, tą szkołę skończyłam, potem zaangażowano mnie jako instruktorkę na [sali] opatrunkowej i na operacyjnej miałam dyżury, tak że właśnie to było dla mnie bardzo cenne w czasie Powstania, że ja miałam to przeszkolenie chirurgiczne bardzo potrzebne w takich ranach postrzałowych i w tym wszystkim.Jeszcze chciałam opowiedzieć tragedię jakiej byłam świadkiem po Powstaniu. Myśmy zostały, wyprowadzili wszystkich trzynastego, myśmy zostały do piętnastego i przez okno zobaczyliśmy jak wszystkich tych naszych którzy zostali, których nie można było wyprowadzić, bo byli w takim stanie, że rannych, że byli na łóżkach to zostali wszyscy wystrzelani i potem podpalone to zostało. Ten cały szpital na Jotejki został podpalony, tak że oni tam zginęli, ci którzy nie mogli wstać z łóżka, to wszyscy tam zostali że tak powiem, zniszczeni przez nich. Przypuszczam, że przez tych samych którzy buszowali w naszym mieszkaniu.

  • Co robiła pani przed wojną i jaki wpływ wywarła na pani rodzina i wychowanie?

Brat był w wojsku, brał udział w 1939 roku w tej wojnie całej, największej nad Bzurą i był wzięty do niewoli. Był w Oflagu 7A w Murnau. Ojciec był z zawodu leśnikiem, pracował w dyrekcji lasów. W 1939 roku była taka akcja, że trzeba było przyjść i wyjść z Warszawy, taki był jakiś moment. Ojciec wpadł do domu i mówi żebyśmy z mamą zapakowały czem prędzej, że trzeba wyjść z Warszawy. Obie żeśmy powiedziały, że nie wyjdziemy, on biedak wyszedł najpierw zdenerwowany okropnie, bo tutaj dyrekcja lasów kazała mu wyjść, że tam są podstawione wagony, był bardzo obrażony na nas, że żeśmy nie poszły z nim, a potem jak przyszedł to podziękował nam, bo mówił, nie wytrzymałybyśmy tej podróży, którą on przeszedł. Chodził po Polsce na piechotę i nie wiadomo było, co się działo z tymi ludźmi którzy mieli mieć podstawione niby wagony... Tak, że szczęśliwie wrócił, żeśmy się spotkali a potem żeśmy dostali wiadomość, że brat jest w Oflagu. A po Powstaniu tośmy się zupełnie cudem spotkali, jakoś tak jak mówiłam z matką, potem wiadomość przyszła z Oflagu, to się było łatwo skontaktować, ojciec był w Górach Świętokrzyskich, nic o nas nie wiedział. Ale potem żeśmy się spotkali po Powstaniu, brat nie wrócił do Polski, był najpierw we Włoszech jak wyszedł z Oflagu, potem był w Anglii, potem był w Kanadzie. Przyjeżdżał potem do Polski, ale już na stałe w Polsce nie mieszkał. Tak to wyglądało. Cały czas w Warszawie byłam. I 1939 rok. Charakterystyczne jest to, że ja na przykład nie wierzyłam, że to jest wojna i jak dwanaście bomb poszło dookoła naszego domu, bo Spiska była tak usytuowana, że prawdopodobnie Niemcy chcieli w Dworzec Zachodni [uderzyć] ale nie trafili więc poszli tu. Nasz dom na razie nie był uszkodzony, potem był uszkodzony. I jak państwo pamiętają Spiska 14, był aresztowany „Grot”-Rowecki. Świadkiem tego aresztowania była moja matka, ja byłam akurat w tej szkole, nie było mnie. Matka mówi, że cały gmach był otoczony dosłownie Niemcami. Wydaje się, że to była jakaś szalona lekkomyślność, dlatego że o ile w czasie Powstania, we wszystkich domach gdzie można było, przekopane były piwnice, albo były jakieś połączenia, to nasz dom… Spiska była nową ulicą i było tam cztery czy pięć domów, i właściwie to tak jakby ktoś postawił pudełko zapałek na polu. Nie było wyjścia stamtąd, nie było takiego momentu żeby on mógł uciec. „Grot”-Rowecki miał tak doskonałe różne miejsca swoje zabezpieczone, nie wiem do dzisiaj, dlaczego on się tam znalazł? Tam zresztą jest wmurowana piwnica w następnym domu ode mnie.

  • Jak zapamiętała pani żołnierzy strony nieprzyjacielskiej?

Muszę powiedzieć, że tych, którzy mówili po rosyjsku, to jak najgorzej. Czy oni po rosyjsku? "Iwan!" [niezrozumiałe], były tam jakieś krzyki, nie orientowałam się, jakie to było. To były chyba te oddzielne grupy, które dokonywały okropnych rzeczy na terenie Woli i Ochoty. Natomiast jeśli chodzi o Niemców, jako takich, to ten jeden Niemiec nas w ogóle zwolnił, natomiast na przykład legitymował mnie jakiś lotnik, a ja w legitymacji swojej szkolnej miałam czterolistną koniczynę i on zamknął to czym prędzej i mówi: „oj to jest szczęście, uciekaj”. Tak, że z Niemcami, jako powiedzmy taką jakąś przemocą, nie spotkałam się. Nie miałam powiedzmy z nimi, tylko to, co było. Oczywiście strasznie było jak naszych chłopców rozstrzeliwali i na przykład na Grójeckiej rozstrzelali całe grupy mężczyzn. Zresztą, na tym pierwszym moim punkcie gdzie byłam na godzinie „W” zostawiłam cały plecak, bo ja byłam przekonana, że ja tu po prostu wrócę po niego i tam zostawiłam okulary. Ja okulary w tym czasie używałam zasadniczo tylko do dali, gdzieś tam do kina. I właśnie posłali mnie z jakąś taką sprawą wywiadowczą z Jotejki no ale tak jak mówię, Gustaw zawsze sterczał na górze i patrzył na to wszystko. Ja tam przechodziłam między takimi jakimiś tam płotami i w pewnym momencie patrzę że stoi taki rozkraczony tyłem w panterce, to go puknęłam w ramię i mówię: „Ty słuchaj!”. Jak on się obejrzał to się okazało, że jest Niemiec, jak dałam nura przez taką dziurę w płocie, on to wszystko strzelał. Potem jak przyszłam, to Gustaw się właśnie pyta: „Co to było?”, ja mówię: „gdzie co było?’, „No jak to co było, coś ty zrobiła najlepszego?”. Ja mówię: „No w panterce, no byłam przekonana, że to jest nasz, no tak?” Więc od tego czasu już powiedział, że ponieważ nie mam okularów to mam chodzić jeszcze z kimś. Ale dlaczego chciałam w ogóle o tym powiedzieć? Dlatego, że są różne zdania na temat Powstania. Są przecież, Rewik napisał bardzo ładnie, ktoś tam inny napisał, że to zbrodnia była, że to Powstanie wybuchło i tak dalej. Muszę powiedzieć, że ja byłam krótko w tym Powstaniu, ale to było coś tak nieprawdopodobnego, taka jakaś jedność. Jedność z ludnością, jedność z wszystkimi. To było jakieś takie, że właściwie nikt z nas się nie bał. Może jakoś nie docierało to do nas, ale mnie nie przyszło do głowy, że ja mogę dostać jakąś kulkę. Muszę powiedzieć, że nie lubię się teraz jakoś tak plecami odwracać, bo były takie momenty że strzelano do nas, przecież wiadomo, ale to były cudowne chwile, jeśli tak można powiedzieć, takiej jakiejś zachłyśnięcia się że będzie wolność. Nie wierzyliśmy, że to upadnie. No krótko.

  • A pani kontakty z koleżankami?

Jeżeli chodzi o kontakt z tymi moimi koleżankami, bo myśmy potem się rozjechały, ta koleżanka, o której mówiłam, siostra sanitariuszki Małgorzatki, Załęska, ona już była po architekturze, tak że ona pojechała do Krakowa, już była po wyższych studiach. Koleżanka Mieczkowka Rotte, pielęgniarka i pracowała potem jako pielęgniarka i spotykałyśmy się. Zupełnie nie miałam kontaktu już potem z tą, z Żermeną i nie wiem jak nazywała się [później]. Z Halą Kicińską, która była też z nami, studiowałyśmy na [niezrozumiałe], z tym, że ona była przyjęta na trzeci rok a ja na drugi. Ona niestety nie żyje już. Tak, że jeszcze jakieś kontakty żeśmy utrzymywały, zresztą nie żyje też już i Załęska, jedna i druga. Bogusławska zginęła w wypadku samochodowym. Jechała gdzieś na jakieś renowacje jakiegoś kościoła i mieli wypadek samochodowy, jako architekt jechała. Janka też, ta sanitariuszka Małgorzatka też zmarła. Obie były zresztą harcerkami. Teraz jeżeli chodzi o wyżywienie. Muszę powiedzieć, że ja jakoś nie kojarzę, nie wiem, co myśmy mieli do jedzenia. Nie przywiązywałam nigdy do tego wagi, jem bardzo mało. Musze powiedzieć, że rzeczywiście zadał mi pan pytanie, że nie wiem jak myśmy… Pewnie nam tam ludność przynosiła jakieś kanapki czy coś. W każdym bądź razie głodu żeśmy… W takiej sytuacji, kiedy to trwało krótko, ale to było tak intensywne, przecież myśmy byli pod stałym obstrzałem. Nie było takiego momentu, żebyśmy mogli sobie usiąść i powiedzieć, ha mamy spokój, bo jest cisza. Nie było. Tam przez te dwanaście czy trzynaście dni właściwie bez przerwy ciągle znosili rannych, ciągle się trzeba było zajmować. Tak, że właściwie człowiek, może gdzieś tam wypił wodę z kranu. Właściwie nie kojarzę zupełnie kwestii jedzenia.

  • A czy słuchali państwo jakichś audycji?

Nie. Tam nie było żadnych szans na to. Nic żeśmy nie wiedzieli. Tak dalece żeśmy nie wiedzieli o sobie, że ja na przykład o tym, że była jeszcze Uniwersytecka, dowiedziałam się później, bo to że padł Monopol to wiedziałam, bo oni przeszli do nas, przeszła Rachmajerowa do nas, natomiast że był jeszcze na Uniwersyteckiej – Reduta, o tym nie wiedziałam. Dopiero się dowiedziałam po Powstaniu. Tak, że nawzajem o sobie na tej Ochocie niewiele można było się dowiedzieć. Byliśmy zbiorowiskiem właśnie takich... I Chyczewski był, co on był tam… Gustaw zresztą przeszedł. Chłopcy wszyscy przeszli bez nas przez Chojnowskie Lasy i oni walczyli jeszcze na Czerniakowie. Tak, że ten zespół z którym ja byłam, walczył jeszcze na Czerniakowie. Mnie odcięli z tobołami ci cywile i nie było szans się dołączyć do nich. A po Powstaniu to tak, jak powiedziałam - [niezrozumiałe], potem staż, potem praca u profesora Kossakowskiego na Litewskiej, od 1 listopada 1949 do emerytury. Przychodziłam najpierw [jako] stypendysta, potem adiunkt, potem zrobiłam doktorat, potem habilitację i potem wreszcie zostałam profesorem. I emerytem.

  • Jakie jest pani najlepsze wspomnienie z Powstania?

Moje najlepsze wspomnienie z Powstania, to chyba było to, że ja po tym takim jakimś niedobrym dniu pierwszym, gdzie siedzieliśmy w szóstkę w tym pokoju i nie wiadomo było co z tym robić, czy w siódemkę, że nie ma szans żadnych na zdobywanie tego domu akademickiego, to, to, że trafiłam na Jotejki. To był chyba najwspanialszy moment, kiedy zobaczyłam, że trafiłam do tej Reduty. Poza tym, każdy dzień był takim dniem, jak mówię zachłystywaniem się, że coś robimy dobrego, że nam się wydawało, że teraz to już na pewno Polska będzie wolna i że to Powstanie nie może upaść, tu, na Ochocie. Nie wiedzieliśmy przecież nic o Woli. Nie wiedzieliśmy, że Wola jest tak wymordowana. Tak, że każdy dzień był jakąś taką wielką radością, że coś robimy. Tragedie to były te, że tyle było rannych i że coraz bardziej nam owało leków. Jeszcze tam opatrunki jakieś czy coś to zawsze wcześniej można było znaleźć, ale leków coraz bardziej nam owało. Było to krótko, ale wszystko jedno. I to było tragiczne, że jednak ich wszystkich nie uratowali. Chociaż tyle razy było opowiadane jak to rannych wywożono. Nie, rannych od razu, kto nie mógł wstać i wyjść to ten był rozstrzeliwany i podpalany.

  • A najgorsze pani wspomnienie?

Najgorsze wspomnienie: był taki ranny, który umierał świadomie, a nie mogliśmy mu pomóc, bo miał uszkodzoną szyjną tętnicę, całą tą okolicę szyi, prawdopodobnie aortę i tak właściwie, mimo, że to było krwawienie dość obfite, jednak około godziny się męczył. To było chyba najgorsze, bo pozostali to najczęściej byli tak ranni, że można ich było jakoś uratować. Był też taki tragikomiczny [przypadek] jakoś pierwszego dnia. Jak tam przyszłam zastałam już jakiegoś dużego zabandażowanego rannego, właściwie od głowy do pięt, jakoś bardzo tam postrzelonego, przy którym siedziała matka, żona i siostra, cała rodzina. To był pierwszy, drugi dzień Powstania, wtedy jeszcze trumny gdzieś tam można było zdobyć, wszystko pozdobywali, on umarł. Kiedy rozwinęli te wszystkie bandaże to się okazało, że to jest nie on. I ta rodzina, która była w takim szoku strasznym. I radosnym i nie radosnym. Więc pochowali go po prostu jako, to nie był ten którego myśleli, że to jest ich brat, mąż, czy ktoś tam nie wiem bliski. Takie rzeczy też się zdarzały. Ja nie mam takich jakichś powiedzmy dramatycznych przeskoków. Wierzyliśmy, że będzie wszystko dobrze i że to jakoś będzie. A tak dalece żeśmy sobie nie zdawaliśmy sprawy z tego, co Niemcy robią, że się pali Warszawa, dlaczego się pali Warszawa. Nie wiedzieliśmy nic o tym, dopiero potem od matki się dowiedziałam co przeszła, jak przeszła to wszystko. Zabrali jej oczywiście całą biżuterię, mało palca nie oberżnęli bo nie mogła zdjąć obrączki, bo wiadomo, że długo ją miała na palcu. Tak, że oni [kobiety] rabowali, mężczyzn rozstrzeliwali. Oni mieli przeżycia. Myśmy byli w takiej enklawie, takiej jakiejś trochę euforii. Wszyscy byli bardzo młodzi i wszyscy wierzyli, że będzie dobrze.

  • Czy jest jeszcze coś co po latach chciałaby pani opowiedzieć o Powstaniu, czego jeszcze nikt nie powiedział?

Mnie się zdaje, że [o] tym z Ochoty to już nic więcej nie mam. Natomiast jeśli chodzi o ludzi, którzy przeżyli, to wypisali tutaj w tych, tam są powiedzmy, ci którzy byli na Starym Mieście. Nie wiem czy ktoś mówił o tym. Miałam koleżankę na studiach Sendysówną Natalię, która też się nie przyznała, że była w czasie Powstania, ona była na Starym Mieście i ona kilka razy przeprowadzała nie tylko dowódców różnych, ale wszystkich przez tunele, przez te wszystkie kanały, tam i powrotem kursowała jako... Już niestety nie żyje. Nie wiem, czy o niej ktokolwiek mówił. W każdym bądź razie, myślę, że w tej książce powinna jakoś tam być uwzględniona, bo ja jeszcze nie miałam czasu wszystkich tych przeczytać wspomnień.Przykro mi bo ja krótko byłam. Bardzo żałowałam, że tak krótko byłam. Byłam tak wściekła, że mnie oddzielono od Gustawa, że nie zdołałyśmy się przedrzeć razem z nim na ten Czerniaków. Zresztą tam ich bardzo dużo zginęło. Ale nie było sposobu się dołączyć. Niemcy strzelali, ci tu z tobołami. Także ani doktor Kasur, Adamski, ani my, cały sanitariat, został odcięty. To był najgorszy moment muszę powiedzieć. Jeszcze najgorszy moment jak zobaczyłam, że palą naszych rannych. Cała Jotejki, cały szpital na parterze, został podpalony. Naszych wszystkich zabrali, część wylądowała w obozach, część jakoś się wymigała i wyzwoliła, jak profesor Pastusiak wyrwał z tego Pruszkowa, ale większość pojechała do obozów. Myśmy tego uniknęły wychodząc lewą stroną palącej się Warszawy.Powstanie musiało wybuchnąć, chociaż ja nie wiem co się działo, bo jak już na początku powiedziałam, wieczorem wiedziałam, że nie będzie Powstania, o drugiej po południu dostałam wezwanie do Powstania. Były te wahania, zresztą te wahania były takie, bo przecież mój mąż, który był też zaangażowany w konspirację, oni zostali odwołani właśnie wtedy, kiedy było to odwołanie. On mając rodziców w Skierniewicach pojechał do Skierniewic, a na drugi dzień wybuchło Powstanie i już się nie mógł dostać. Tak, że masę osób zostało wprowadzonych przez to w błąd, że były jakieś wahania. Krytykuje się, że niepotrzebnie Powstanie. Wydaje mi się, że tak czy inaczej, to Warszawa byłaby zniszczona, i też byśmy zginęli tylko już bez walki, bez jakiejś takiej wiary, że coś się dołożyło do tej Polski.

Warszawa, 6 grudnia 2004 roku
Rozmowę prowadzi Tomasz Seweryn
Krystyna Białowąs-Wysocka Pseudonim: „Iza” Stopień: sanitariuszka Formacja: Baza Lotnicza "Łużyce"; IV Obwód Ochota Dzielnica: Ochota Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter