Krystyna Bolesta „Myszka”

Archiwum Historii Mówionej

Krystyna Bolesta Józefowicz, córka Stanisława i Heleny, urodzona 24 lipca 1927 roku. W Powstaniu pseudonim „Myszka”.

  • Jak to było w roku 1939, kiedy Krysia Bolesta miała dwanaście lat i wybuchła wojna?

Wtedy Krysia Bolesta mieszkała w Gdyni, w dobrobycie. Ojciec „Myszki” był urzędnikiem państwowym w szefostwie budownictwa marynarki wojennej. Jak Niemcy weszli, był od razu na liście. Już był na liście. Został, poprzez Gdańsk pędzony...

  • Niemcy go zaaresztowali?

Tak. Ojca aresztowali od razu, ale trzy dni trzymali ich na Świętojańskiej, w małym kościółku. Zamykanie w kościele stosowali już od razu w 1939 roku. Ojciec mój był warszawiakiem, mama Pomorzanką.

  • Ściągnęła męża do siebie?

W 1925 roku ożenił się z Kaszubką właściwie. Rodzice mamy mieszkali w Wejherowie i [nie przyjęli] żadnych z narzuconych przez okupanta stopni jak reichsdojcz, folksdojcz, nie skorzystali niestety, z tych dobrodziejstw i zostali do końca Polakami. Ale dziadek można powiedzieć, że został zamordowany. Był wzięty do ciężkiej pracy. W pierwszej wojnie światowej brał udział, już nie był młody i zmarł. Babcia była sama całą wojnę. Mama się starała jak mogła, żeby babci dosłać pieniądze. Ale kartki miała najgorsze.

  • Mówi pani ciągle o okresie po pierwszej wojnie?

Nie. Po drugiej, w czasie drugiej. Babcia miała te najgorsze kartki, na które bardzo niedużo [można było kupić]. Ale moje koleżanki ze szkoły pomagały babci.

  • Też mieszkała z wami w Gdyni?

Babcia mieszkała w Wejherowie. Z Gdyni, jak zabrali ojca, to na drugi dzień przyjechał olbrzymi autobus na pięćdziesiąt osób. Rano walili bronią w drzwi i – Raus! . Dlatego dobrze posługiwałam się językiem niemieckim. W szkole były dzieci, które mieszkały w Polsce, ale mówiły po niemiecku w domu. Ja się posługiwałam już względnie dobrze. A mama musiała chodzić do szkoły przed pierwszą wojną światową. A przecież to były Prusy, więc do szkoły niemieckiej. Więc mama w ogóle się posługiwała i w słowie i w piśmie dobrze językiem niemieckim.

  • Czy to cokolwiek wam ułatwiło?

Czasem tak. W Warszawie dawało to czasem pewne... Można było sobie lepiej poradzić.

  • Kiedy znalazłyście się w Warszawie?

Od razu. Zaraz powiem jak się znalazłyśmy w Warszawie. Załomotali w drzwi, „wynosić się!” Dwadzieścia kilogramów można było wziąć ze sobą. Zerwani ze snu, musieliśmy się ubrać najpierw. Dwadzieścia minut na to wszystko. Mama stała przy ścianie cały czas z bronią przy skroni i w ostatniej chwili [Niemiec] pozwolił się mamie ubrać. Tak, że my z bratem... Ja wyszłam na tym najgorzej. Brat był przytomniejszy. Jak się zajmowałam mamą, to brat wcisnął do małej walizeczki futro mamy i lisa srebrnego, bo wtedy była moda na lisy srebrne. Tak, że to był cały majątek nasz. Wsadzili nas w taki wielki [autobus]. Nikogo z Gdyni w ten sposób nie wyrzucali.

  • Dlaczego w taki sposób?

Mam swoją wersję na to, dlaczego nas tak inaczej potratowano. To śmieszne, bo to się wiąże z kotem. Tatuś mój nie lubił kotów, ale brat przyniósł jednego, bo mu ślepka szpilką przekłuwali chłopcy, więc go odebrał, przyniósł. Później przyszedł kiedyś tato z biura, teczka się rusza, my do teczki – kot wyskakuje. „Co miałem zrobić? Szedł koło mnie i miauczał.” Później ja przyniosłam trzeciego. Kobieta, która się nami zajmowała miała jeszcze koty na głowie. Tego pierwszego, co brat uratował, szrapnel zabił. Zaraz na początku, jeszcze przed wejściem Niemców. Tę maleńką, co ja przyniosłam… moja mama była przezorna, wiedzieliśmy, że wojna wybuchnie i dwa duże samochody różnych rzeczy wywiozła do babci, do Wejherowa. Tak, że nie było w domu już takich cenniejszych rzeczy... dywany. Jednym [dywanem] opłaciła babci mieszkanie przez całą wojnę. I tę małą koteczkę. A ten kot był takim obiektem pożądania różnych ludzi, dlatego że był bardzo sprytny. Sam sobie otwierał drzwi. Przed nim trzeba było zamknąć na klucz i to jeszcze kombinował łapką. Te wszystkie trzy koty bardzo zgodnie żyły. Oddaliśmy go ludziom. Jak wchodzili Niemcy wszyscy krzyczeli w Gdyni „Anglicy, Francuzi, na pomoc nam płyną statki.” A to były, niestety, niemieckie. W budynku, w którym mieszkaliśmy był klub marynarki wojennej. Ponieważ był na pierwszym piętrze a my mieszkaliśmy na trzecim, zeszliśmy niżej […] Jak tatuś obejrzał się, że od strony dworca na motocyklach wjeżdżają Niemcy, to mu się słabo zrobiło. Ale mało tego. Tatuś zobaczył u wielu ludzi, których znał i po których się nie spodziewał, swastyki w oknach. Niestety. Piąta Kolumna pracowała. Ojca już mają, nas wyrzucili na drugi dzień. Ale o kota przedtem znajomi poprosili, mieszkali w Sopocie. Poprosili, że tego kota by chcieli mieć i myśmy chętnie dali. W momencie, kiedy my wsiadaliśmy do tego wielkiego autobusu, mój brat był tak przytomny, choć rok młodszy ode mnie, że jeszcze ojca jesionkę przerzucił sobie przez rękę. Nie wchodzimy [jeszcze] do tego autobusu, tylko esesman siedzi przy kierownicy, a drugi z bronią gotową do strzału stoi na schodkach. My [stoimy] przy schodkach. W pewnym momencie mój brat odpycha go i wyskakuje. Jesionkę ojca rzuca nawet na jezdnię, wyskakuje i biegnie... Ten się składa do strzału. Moja mama jak zobaczyła to i woła do niego, mówi, że on nie ucieka, tylko zobaczył naszego kota. Kot nasz z Sopotu przyszedł w tym momencie na piechotę... przyszedł z powrotem przed dom. Łapki mu krwawiły, był naprawdę zmaltretowany. Brat kota przytulił do siebie, jesionkę złapał i wrócił. Ten w czarnym mundurze, bo przy kierownicy był [drugi] w zielonym [mundurze], ale to SS było jedno i drugie, widocznie lubił koty. Był ogromnie zainteresowany, dlaczego ten kot jest taki zmaltretowany i dlaczego takie ma łapki zakrwawione. Mama mu szczegółowo wszystko wytłumaczyła po niemiecku. On co i raz go za uchem głaskał. Uważam, że ten kot nam uratował życie, dlatego że oni nikogo w taki sposób nie wysiedlali. Tylko nas. Wieźli nas w kierunku Grabówka, takie laski. To jest terytorium Gdyni, jeszcze morze, kolonia Grabówek, laski. Tam dostalibyśmy w głowę, autobus by odjechał i koniec.

  • Czy to znaczy, że innych tak właśnie traktowali?

Oni tak nie wywozili z Gdyni, w ogóle. Nie słyszałam, żeby kogoś w ten sposób wywieźli. Przecież jeden z kolegów, co chodził z bratem razem do szkoły, też mieszkał w Gdyni i też wysiedlali ich. Nie słyszałam, żeby kogokolwiek w ten sposób. Bo naznaczali miejsce tu i tu, z tym bagażem dwudziestokilogramowym się zgłosić i wysiedlali. Trzy osoby, kobietę z dwojgiem dzieci wpakowali do tego samochodu. No, to jakie mogły być ich zamiary? Tak pomyśleliśmy. Jak już wyjechaliśmy w rejon tych lasków, w tej chwili tam są bloki wszędzie, to wszystko inaczej wygląda, to autobus się zatrzymał. Znowu słyszymy: Raus! Wyjść mamy. Mama bierze nas za ręce mocno i prosi, żebyśmy się nie oglądali. Ale idziemy, idziemy, on nas popędza, myśmy szli naprzód.

  • Oni was eskortują jeszcze, ktoś idzie za wami?

Krzyczy. W końcu słyszymy, że silnik pracuje. Mama prosi „Nie oglądajcie się dzieci.” Silnik pracuje, autobus odjeżdża. Zostawili nas. Uważam, że ten kot nas uratował. Jeszcze nie byli tacy rozbestwieni. Ci wszyscy, co weszli jeszcze na początku, nie byli tacy rozbestwieni jak później ich poznaliśmy.

  • Co mama zrobiła wtedy? Zostaliście sami w lesie?

Zostaliśmy sami. W laskach, takich niedużych zagajnikach. Po jednej i po drugiej stronie. Przede wszystkim wróciliśmy na peryferie Gdyni. Tam przy ulicy Morskiej zobaczyliśmy dość mizerny dom i zobaczyliśmy, że tam są ludzie powysiedlani. Jeszcze jedna rodzina była. Weszliśmy do pustego domu. Może było więcej, ale wtedy zobaczyliśmy jedną rodzinę. Weszliśmy do pustego mieszkania, w którym była wnęka. Ta rodzina od razu się nami zajęła. Przynieśli snop słomy do tej wnęki, skrzynkę po owocach cytrusowych, czego w Gdyni było pełno i to był nasz stół. I garnek nam przynieśli. Aluminiowy, duży garnek. Tam zostaliśmy. Mama z tego wszystkiego zachorowała. Tam, na tym barłogu leżała. My biegaliśmy co dzień na skwer Kościuszki, to jest nad samym morzem przecież, pod nasz dom z bratem, żeby [sprawdzić] – może listonosz, może jakaś wiadomość gdzie jest ojciec i co z ojcem. Doczekaliśmy się takiej wiadomości. Ale Niemcy jak zwykle nas zapędzili do szkoły. Od razu organizacja wszystkiego. Nikt się nie pytał skąd my się tu wzięliśmy, tylko zapędzili nas do szkoły. Mama już wyzdrowiała i zaczęła starać się, już wiedziała gdzie jest ojciec. W obozie w Nowym Porcie był (Neufahrwasser to się wtedy nazywało). Zaczęła przez dawnych znajomych, u których wisiały te swastyki, które tak ojca zdumiały i przeraziły, przez tych panów zaczęła próbować wyciągnąć ojca. [Również] przy pomocy tych rzeczy, które wywiozła do babci. Z obozu nie można było ojca wyciągnąć. Ale doprowadzili do tego, że przesunęli ojca do tak zwanego Bauera , czyli do robót rolnych.

  • Ale matka nie miała kontaktu z ojcem?

Z ojcem nie miała kontaktu. Tylko od tego Bauera , który zresztą był bardzo podły, bo widział, że ojciec o siebie dba, [to gdy] dali mu robotnika to dawał ojcu takie najbrudniejsze, najpodlejsze roboty. Pewnego razu byliśmy sami w domu. Mama pojechała znowu w sprawie ojca, załatwiać te sprawy, a z nami została woźna z biura mego ojca. W budynku był już tak zwany Treuhaender, czyli administrator. Oczywiście esesman. Któregoś dnia przychodzi, mamy nie ma, [pyta] gdzie są rodzice, kto ona jest. Ona mówi, że została z nami, ojciec aresztowany a matka, nie ma matki w tej chwili. Na stole mieliśmy też nasz skarb, zegarek ojca, który dostał od Piłsudskiego. Z wizerunkiem Piłsudskiego, dwie koperty, zegarek kieszonkowy, który złapałam w ostatniej chwili, jak nas wysiedlali. Wyrzucali, bo trudno to nazwać wysiedleniem. Złapałam. Leżał na stole, a ten od razu na tym łapę położył i zabrał ten zegarek. On był z żołnierzem, czyli był świadek, nie był sam. Ja już przedtem przeczytałam na ogłoszeniach, że nie wolno nic kraść z domów. Więc ja do niego, że to jest zegarek mojego ojca, mówię do niego po niemiecku i mówię, żeby mi go zwrócił. On na to nie reaguje w ogóle. Nie wiem co się ze mną stało, bo zaczęłam krzyczeć na cały głos. A jego towarzysz, żołnierz, już były otwarte drzwi na klatkę schodową. Zaczęłam krzyczeć na cały głos „Ty złodzieju!” Du spitzbube! Żeby mi oddał zegarek mego ojca. On się przestraszył. Zwrócił mi ten zegarek. Ale od tej pory nękał nas ciągle. Zasięgnął informacji, że będziemy przesiedleni, że musimy wyjechać z Gdyni, to nie jest miejsce naszego zamieszkania i ciągle przychodził, kiedy się nareszcie wyniesiemy. Pod koniec stycznia ojciec wrócił z workiem powiązanym na sznurkach, na plecach [miał] dwa mikołaje. Nie wiem za co je kupił, bo święta były. W nocy wrócił. W garnku tym, co ludzie przynieśli, była grochówka, to jeszcze w nocy zjadł. Przyszedł znowu ten pan, przypomnieć. Mieliśmy sanki jeszcze. Duże sanki [z plecionką] jak tapicerskie pasy. Dość duże sanki. Ktoś je nam dał, bo przecież we wrześniu z domu nie braliśmy sanek. Mama powiedziała, że już wyjeżdżamy. Od razu wyjechaliśmy. My z bratem siedzieliśmy na tych sankach... To już było po Wigilii, pojechaliśmy do dziadków do Wejherowa. Pożegnać się z dziadkami, połamać się opłatkiem, chociaż to był styczeń. To on jeszcze, żeby te sanki mu dać. Mama powiedziała „Nie.” Pojechaliśmy na dworzec, wsiedliśmy w pociąg. Jechaliśmy przez Bydgoszcz. W Bydgoszczy już szaleli. Musieliśmy się przesiąść. Zaglądali nam w oczy. Pełno hitlerowców, Hitlerjugend, szczeniaków smarkatych. Zaglądali nam w oczy. Ojciec nie mógł znieść, że my nic nie jemy. Nie wiem jak, ale z bufetu przyniósł dwa talerze barszczu. Brat zjadł, ja nie chciałam. Do dzisiejszego dnia [pamiętam]... takie grubo pokrojone buraki były. Zjadłam, żeby ojciec nie cierpiał. Doczekaliśmy do rana. Rano wsiedliśmy już we właściwy pociąg. Jechaliśmy. W Kutnie ojciec otworzył okno, wyjrzał i powiedział „Jesteśmy w Generalnej Guberni. Przekroczyliśmy granicę. Już jesteśmy w domu.” A gdzie przyjechaliśmy? Do [posiadłości] Rady Ministrów. Tam najpierw zamieszkaliśmy.

  • Dlaczego?

Bo tam często bywaliśmy przedtem. Tam [mieszkała] siostra mego ojca, jej mąż, czyli nasz wujek był, nie wiem jak to określić, zarządzającym całym ogrodem, urządzeniami, wszystkimi szklarniami. Mieszkali na dole w ogrodzie. A my zamieszkaliśmy w pustym mieszkaniu, w budynku na górze. Też tam Treuhaender , kobieta, taka obrzydliwa Niemra, przyszła do domu pytać się co my tu robimy i dlaczego tu jesteśmy. „Gdzie są rodzice?” „Wyszli.” Znowu mnie wyprowadziła z równowagi, bo powiada żeby jej pokazać czy mamy wszy. A mnie taki szlag trafił, że jej powiedziałam „Co to znaczy wesz?! Nie wiem, co to jest! Może Niemcy wiedzą!” Tak się do niej odniosłam, że ją rozwścieczyłam. Jak mi powie, to jej odpowiem. Kazała mi pościel pokazać, różne rzeczy, nasze ubrania. Mówię „Żadnych robaków nie mamy. Nie znamy robaków. Polacy nie mają robaków.” Ale na drugi dzień nas wyrzucili. Bo przecież zachowałam się niewłaściwie. Zamiast pokornie jej pokazać i odpowiedzieć, tym bardziej że rozumiałam co ona mówi, dokładnie, to zachowałam się niewłaściwie. Więc na drugi dzień nas wyrzucili. No i gdzie [się podziejemy]? Najpierw na ulicy Senatorskiej rodzice wynajęli kawalerkę, gdzie zostawiało się klucz [na korytarzu]. Była kuchenka gazowa na korytarzu dla wszystkich, zostawiało się klucz i pani sprzątała. Jakaś pani przychodziła. Tej kawalerki się nie zamykało jak się wychodziło. Tak się to zaczęło. Miałam starsze siostry cioteczne, stryjeczne w Warszawie przecież. Brat mój natychmiast nawiązał kontakt z harcerzami. Ja chodziłam do szpitala Ujazdowskiego z moimi starszymi siostrami, więc też natychmiast ten kontakt był nawiązany.

  • W jakim celu chodziła pani do szpitala? Żeby się uczyć?

Nie. Nie, żeby się uczyć. W czasie okupacji, jeśli chodzi o Powstanie, to byliśmy bardzo starannie [przygotowani]. Do tej pory, jeśli chodzi o rany, to pamiętam wszystko. Mam jeszcze, nie wiem jak się zachowała, ale taki kawałek karteczki, gdzie sobie notowałam delikatnie wszystko. Byłyśmy naprawdę starannie wykształcone. Trudno to nazwać wykształceniem, ale wiedzę miałyśmy naprawdę dużą. Sanitariuszki.

  • Poszła pani do szkoły?

Tak, do sióstr Zmartwychwstanek, bo rodzicom było trudno. Najpierw mieszkałam z nimi, ze Zmartwychwstankami, ale później rodzice nie mogli. Mieszkania zmieniało się na coraz lepsze. Ojciec trudnił się tym, co wszyscy wysiedleni ludzie. Najpierw żyło się z tego, co się jeszcze z Gdyni wywiozło, co było u babci. Później było tak, że jeden dywan wystarczył na te wszystkie lata wojny. Babcia miała zapłacone mieszkanie. Na końcu jak wybuchło Powstanie, to ojciec mój, nie wiem jak to się mu udało, na Ludowej 27 [prowadził] maleńki sklepik, taką jadłodajnię, ale nawet z wyszynkiem z kartką Für Deutsche verboten , czyli dla Niemców wstęp wzbroniony.

  • Można było taką kartkę zawiesić?

Tak. To był nakaz. Albo było erlaubt na tej kartce, czyli mogli tam wchodzić żołnierze niemieccy, albo było verboten. To znaczy „nie wolno”.

  • Ojciec prowadził ten sklepik?

Tak. To nie był sklepik, bo to było z wyszynkiem. Tam było kilka stolików. Tam, na przykład, z sądów przy Miodowej przychodzili zjeść jakąś zupę, czy coś, bo zawsze coś się gotowało. Przychodzili zjeść. Oczywiście nikt on nich nie wymagał pieniędzy, nie brał. Myśmy czasem grymasili, bo to było albo na skórkach wieprzowych albo na jakichś kościach. Ale było. Była kobieta, która gotowała i zajmowała się kuchnią. [...] Zaczęło się powstanie w getcie. Mieliśmy już duże mieszkanie wtedy, na pierwszym piętrze przy Nowiniarskiej 6. Ale Nowiniarska 4 już była w getcie. Tak, że to było na samej granicy. Pewnego dnia znaleźli się ranni, Niemcy ranni w bramie. Ojciec natychmiast wynajął dwa pokoje w Hotelu „Polskim” przy Długiej. Tam nas zastało Powstanie. Na placu Krasińskich zaczęło się trochę wcześniej, bo tam się zaplątali, nie wiem czy to był wóz pancerny czy coś z Niemcami i wybuchło to trochę wcześniej. Tak, że biegiem leciałam z bratem, bo byliśmy akurat w hotelu, ale żołnierz niemiecki już pod ścianą stał i myśmy biegiem lecieli na Miodową, żeby do rodziców dotrzeć. Ojciec mój już był ranny.

  • Już pierwszego dnia Powstania?

Tak. Już byli ranni na placu. Od razu. Powinnam dojść na Wilczą do swojej harcerskiej jednostki. Ale już nie było żadnych możliwości. Nie miałam już szans. Więc zgłosiłam się od razu do szpitala, do Łukasińskiego. Przydzielono mnie jako ochotniczkę do dowództwa. Od razu, pierwszego dnia już brat i jego koledzy ze szkoły, chłopcy z Miodowej, nieśli nosze a ja w białym fartuchu i z czerwonym [krzyżem] – do Szpitala Maltańskiego. [...] W pałacu Blanka byli Niemcy i seria za serią leciała. Tam był Urząd Miar i Wag. Musieliśmy przejść, musieliśmy to pokonać. Pomógł mi język niemiecki. [...] Nie mogliśmy już wrócić na Miodową. Tego samego dnia nie mogliśmy już wrócić.

  • Ani na Miodową, ani na Długą?

Tak. Już wszystko było w ogniu. Jest dom narożny, ma jedną bramę na Miodową a drugą na Senatorską. Tam nas ludzie wciągnęli. Dali nam bardzo dobry nocleg i tam do rana przetrwaliśmy. Jak wróciliśmy na Miodową, już pod ostrzałem ciągle, to właśnie ja już poszłam do tego szpitala. Ale zostaliśmy od razu przedstawieni do Krzyża Walecznych, (który mi się zaplątał gdzieś). Mamy [krzyże], brat i ja, owszem, ale z innej sytuacji. Nie wiem, nie sprawdzałam tego. W ogóle się nie interesowałam.

  • Za którą akcję je dostaliście?

Za to... Później jeszcze niejednokrotnie nosiłam rannych. To znaczy szłam, a nosił kto inny nosze. Zresztą mieliśmy takiego Rosjanina, który skorzystał, bo wieźli go do Mathausen. Został na dworcu i przyplątał się do nas. Bardzo nam pomagał. Był to silny mężczyzna, Grisza. On nam bardzo pomagał. Walczył rzetelnie razem z nami. Czy nosiliśmy z barykady materace, czy cokolwiek.

  • Pani cały czas była w Szpitalu Maltańskim?

Nie, nie w Maltańskim. Na Miodowej w szpitalu. Do Maltańskiego tylko z początku nosiło się rannych. Później jak już nasz szpital był bardziej zorganizowany, to na Miodowej 24/22. Jeden koniec był 24, drugi koniec był 22. Nasz sanitariat już tam był. Nawet gdzieś się tam trochę cywili pomieściło. W piwnicach siedzieli.

  • Co się stało z rannym ojcem?

Zamordowali go w Warszawie. Opowiem później. Ojciec jeszcze później wiele razy był ranny. Wtedy był ranny niedużo. A później z tego budynku, który jest dzisiaj na rogu Miodowej i Koziej tam był gołębiarz i on nas skosił. Niestety. Chociaż już był mały przekop. […] Zaczęło się moje Powstanie już od placu Krasińskich...

  • Na czym polegała pani codzienność? Mówili gdzie jest ranny i pani tam szła, żeby opatrzyć?

Albo żeby opatrzyć, albo przynosili do nas. Na przykład z kościoła garnizonowego jak [jednego] zestrzelili, był straszliwie poparzony, to przy nim siedziałam kilka dni i takim czajniczkiem do herbaty, dzióbkiem podawałam mu jakieś zioła. Stołów nie mieliśmy, nie mieliśmy łóżek. To był szpital polowy. Nie można [porównać] z obecnym szpitalem. Naprzeciwko na Miodowej był też duży szpital polowy pod [numerem] 23. Ale ja byłam pod 24, bo tych szpitali dużo trzeba było wtedy. Praca, normalna praca szpitalna. A często byłam nawet przy operacjach, bo trzeba było podawać narzędzia. Tak to trwało aż do 2 września.

  • Była pani wtedy sama, mama była już gdzie indziej?

Mama była gdzie indziej, brat gdzie indziej. Bo brat, jak wracaliśmy, spotkał kogoś. Ja miałam swoją konspirację a on miał swoją.

  • Też w harcerstwie?

Też harcerstwo. Spotkał kogoś ze swoich, który od razu go zabrał do Śródmieścia. Do Okręgowej Komendy Głównej. Nawet dzisiaj mam dokumenty. Jakiś „sprzęt konfiskacyjny” jest napisane. Brat później mówił, że to było bardzo ciężkie. Dostarczył [to] do Komendy Głównej i już tam został. Był tam łącznikiem na Stare Miasto. Chodził kanałami. Najczęściej przy Daniłowiczowskiej z kanału wychodził. Przynosił co miał przynieść i szedł z powrotem. Został ciężko ranny.

  • Proszę opowiedzieć o operacji, którą pani pamięta.

Pamiętam taką [sytuację], pozwoliłam sobie na to – nie powinnam była tego zrobić. Biegłam z meldunkiem. Na Starym Mieście najczęściej nosiło się meldunki do pana podpułkownika doktora „Tarno”, czyli Tarnawskiego. Na końcu przed śmiercią zrobili z niego generała i dwa słowa w telewizji usłyszałam. Dwa słowa... Taki dzielny człowiek... Pozwoliłam sobie, zamiast pójść prosto z meldunkiem, poszłam prosto na Nowiniarską. Pobiegłam, bo się nie chodziło. W różny sposób, swoimi sposobami się biegało, tymi małymi uliczkami, znanymi. [Chodziłam] na Nowiniarską, bo tam w piwnicach siedziała moja nauczycielka, która później, już jak nie mogłam być u Zmartwychwstanek, to na prywatne komplety chodziłam do niej. We dwie mieszkały panie. Jedna później była na Wilczej 64. Tam był instytut jakiś. Biologii, chemii czy coś takiego. Była biologiem z wykształcenia. [Poszłam do nich], żeby im dodać ducha, że żyję, że jesteśmy, że się nie boimy, że się dzieje wszystko. One tam w piwnicach były. Był taki moment, że jak wybiegłam z powrotem – musiałam przecież dostarczyć meldunek – szrapnel upadł mi pod nogi. Gorący był. Jeszcze chwilę i wzięłam go z sobą. Wzięłam go z sobą i jak wróciłam, to pan doktor powiedział, że mi go po wojnie w złoto oprawi. Ale niestety, nie doczekaliśmy tego. Nie wiem, co się stało ze szrapnelem. Pan doktor nie żyje. W szpitalach lekarze się zmieniali czasem. Jedni skądś przychodzili, drudzy gdzieś musieli pójść. W naszym sanitariacie przy dowództwie pan doktor „Klaudiusz” był, pan doktor Romuald Lange.

  • Byli przypisani do szpitala?

Przypisani byli do tego szpitala. Ale później szli kanałami, kto inny przychodził. Różnie było.

  • A koleżanek sanitariuszek miała pani wiele?

Tak. Było nas kilka. W tym szpitalu później już byłam na stałe. Wynosiło się odchody, wszystko. Czasem gotowało się krupnik na cegłach, jak już zdawało się, że [nadaje się do jedzenia]. Bo tak: mieliśmy długi korytarz. Jedno wejście i na tyły wyjście. Tam zawsze z rannymi odmawialiśmy modlitwę i śpiewaliśmy „Panie Boże, który jesteś w niebie, wyciągnij sprawiedliwą dłoń. Wołamy ze wszech stron do ciebie o polski dom o polską broń. O Boże, skróć ten miecz, co siecze kraj, do wolnej Polski nam powrócić daj.” To była nasza modlitwa.

  • Czy był tam ksiądz może?

Tak, ksiądz Prusak. W tej chwili jeszcze jeden z księży naszych żyje. Jest jeszcze i przysłał nam życzenia teraz na święta, jest w Rumii. [...] Były nasłuchy z Londynu i ojciec zawsze chodził do nich. A tego dnia nie wpuścili ojca. Siedział przy takim stoliku i czekał, aż się skończą nasłuchy, żeby się czegoś dowiedzieć. Całe dowództwo. Niestety, ze Starego Miasta jak nam rąbnęli z tego (co po szynach jeździło), to tak między ojcem już zawaliło nam tę część jedną. Już mieliśmy tylko jedno wyjście, bo zawaliło. Kto leżał na wierzchu: leżał ksiądz, na wierzchu...

  • Zginęli?

No tak. Tam całe dowództwo nasze zginęło. To było 16 sierpnia. A ojciec ocalał, bo akurat był ten metr dalej, jak się posypało wszystko. „Sienkiewicz” to był pseudonim. Olgierd miał na imię, a nazwisko – nie powiem w tej chwili. Tak, że już nie mieliśmy dowództwa. I wszystko się zaczęło. Ktoś przychodził, ktoś odchodził. Ktoś dowodził. Zmieniali się. Rolami się zmieniali. To nie tak, że było wszystko od początku do końca tak jak było zaplanowane. Tylko to się zmieniało wszystko. Przede wszystkim był ten wybuch wielki. Wiadomo, że musiało się to wszystko zmieniać. Rejony się zmieniały. Miejsca pobytu się zmieniały, bo jedne się zawaliły, więc trzeba było...

  • A pani zmieniała swoje miejsca pobytu?

Nie. Do końca byłam w tym szpitalu i z tego szpitala wyszłam z rannymi. Przecież nie można zostawić rannych, żeby widzieli, że wszyscy uciekają a ich się zostawia. Pięć nas zostało sanitariuszek. Ja, koleżanka „Irys”, Janka Jastrzębska, „Paja” została, nie pamiętam jej nazwiska, „Lena” Lipska jej nazwisko, Bożena Jabłońska – „Klara”, z męża Jabłońska a wtedy Tuszewska. Ile mogłyśmy wynieść osób jak najpierw podpalili jeszcze? Ale co nas uratowało, troszeczkę nam pomogło: mieliśmy jeńca, którego zabraliśmy z ulicy. Traktowaliśmy tak samo jak każdego rannego. Był bardzo ciężko ranny. Miał nogi na wyciągu, więc leżał jeden w łóżku, a reszta na podłodze. Cierpiał bardzo. Czasem z nim w nocy rozmawiałam, bo jedna mogłam się z nim porozumieć. Szpital wyglądał w ten sposób, że to była piwnica. W długim korytarzu były poszczególne piwnice dla lokatorów. Drzwi były powyjmowane i został urządzony szpital. Pamiętam Franka, którego zestrzelili z kościoła garnizonowego z wieży. Na jakimś żelaznym urządzeniu [leżał]. Tam była introligatornia. Tymi stołami się też posługiwałyśmy. W tym szpitalu do końca leczyłyśmy, przyjmowałyśmy rannych. Przynosiłyśmy i nam przynosili. Inne sanitariuszki, które zabrały gdzieś. Na przykład jak „Radosława” rozgromili przy Długiej 16, to myśmy też polecieli, ale już zabrali ich inni. [...] Na środku w tym długim korytarzu był niby-stół operacyjny. Kiwała się żarówka. Ciągle jak byli ci z Dworca Gdańskiego, to to wszystko przecież... popłoch wśród ludności cywilnej, która też się tam schroniła.

  • Byli tam z wami w jednym pomieszczeniu?

To nie było to samo. Byli oddaleni, ale wpadali w popłoch, krzyk. Ciągle ten czerwony, ceglany pył, to się sypało. To było bardzo trudne. W czasie operacji na przykład coś takiego jak się działo, to było bardzo trudne. Byłam przy rannym, któremu dosłownie ściągał lekarz skórę poparzoną. Zresztą ja też miałam oparzenia nogi, wtedy od tego rąbnięcia, co zawaliło. Miałam nogi oparzone. Używali już chemicznej jakiejś broni. Później jeszcze się zaczęły te, tak zwane, w Śródmieściu nazywali „krowy” a myśmy nazywali „szafy”. Bo to taki pisk, sześć [pisków], jakby się wyciągało z szafy szufladę, która nie chciała wyjść. Tak mi się kojarzyło. Nam się tak na Starym Mieście kojarzyło. To była straszna broń, która nas siekła jak tylko się dało. Ile można było. Przed tym trudno było się schować. To już była broń chemiczna właściwie, która zdzierała z człowieka skórę. Jeszcze człowiek żył, ale już nie wiadomo było czy go dobić czy...

  • Byliście jeszcze dwa tygodnie na Starówce?

Tak. Do 2 września. Drugiego września zaczęli... Obok straszliwie mordowali na Długiej 7. Straszliwie mordowali wszystkich. Czekaliśmy na to samo. Jak zaczęli szaleć, to zaczęłam krzyczeć, że mamy Niemca, żeby go zabrali chociaż. Zahamowało się to wszystko. A ten biedak nie chciał wyjść. To był Austriak. Był z nami.

  • Czuł się solidarny…

Czuł się solidarny z nami i się tak opierał, rękoma na noszach. Prosił, żeby pozwolili nam wyjść. Postarałyśmy się przedtem, poprzebierałyśmy chłopców w co mogłyśmy i tych co mogli wyjść o własnych siłach dołączyłyśmy do orszaku cywili. A wpadła przecież RONA Kamińskiego. Do nas wpadli. Niestety. Ojca już wyniosłam, między innymi. Ile mogłyśmy? Ze trzy razy obróciłam. Ale tatuś woła „Krysiu, ‹‹Biały›› jeszcze leży, leć po niego.” Staliśmy przed wejściem do ogrodu Krasińskich, tam nas przetrzymali. „Leć po niego.” Poleciałam. Ale w momencie, kiedy poleciałam, a pani wie jak reagują ranni? Jak reagują ludzie? Jak zwierzęta w takim zagrożeniu. Nam się spieszy, chcemy wyciągnąć jak najwięcej. Wyciągnie się jakiegoś a on zaczyna siusiu robić. I bez końca. Bez końca. Trzeba go trzymać. A on siusia. A tutaj drugi, chciałoby się jeszcze jednego wyciągnąć. Właśnie ta koleżanka jedna trzyma tego co siusia, a drugi się grzebie po schodkach. Jak tatuś wołał „Krysiu, wróć się!” to wróciłam. Jest taka sytuacja, że drugi się ciągnie po schodkach, stoi esesman, Niemiec. Jeszcze go za rękę złapałam. W momencie kiedy podlatywałam, ten „Biały” już się wyczołgiwał, bo do piwnicy się wchodziło po kilku schodkach. Już się wyczołgał. Ręka mi opadła, bo zastrzelił go. W tym ostatnim momencie. W ostatnim momencie przynieśli jeszcze rannego, którego już posadziliśmy w tej piwnicy. Już nikt nie mógł się nim zająć, ale ja go jeszcze widziałam później, już po wojnie. W takim fotelu, nie wiem skąd się wziął, doktor jeszcze miał jedną morfinę, on był ranny w brzuch. Z nim przyleciał mały piesek, ratlerek. U jego nóg się ułożył. Nie można jego już było [opatrzyć], bo już nas wyrzucali. Jak wróciłam, to on leżał. Wszyscy leżeli. Ale jeszcze wrócę do tego orszaku, gdzie ciągnęliśmy [rannych]. Kilku tych, co stali na własnych nogach, to się udało przemycić a ci, co byli [bardziej] ranni, to już tacy durnie to Niemcy nie byli, żeby im wmówić, że to jest cywil. Więc wyciągnęli na Lesznie w tej ponurej bramie (Leszno to dzisiaj aleja Solidarności jest, ale to było Leszno). Tak nas pędzili. Wyciągnęli pięć osób. Między innymi mego ojca. Tak bardzo chciałam zostać z nimi. Stoją. Poganiają, żeby iść dalej. Pamiętam ich pseudonimy: „Maciek”, „Antek”, „Stach”, mój ojciec i „Franek”. Ale to były tylko ich pseudonimy, nic więcej. Jedni o dwóch kulach stali, jedni o jednej, jedni w ogóle się jakoś... Ich po prostu wyciągnęli z szeregu. Jak mieli mego ojca nie wyciągnąć, jak już nie mieliśmy w co... Przy Długiej była barykada – Długa, Miodowa. Gestapowiec jakiś ciągnął walizę wielką, gdzieś wyszabrował i jedna mu się rozwaliła na tej barykadzie. Tam była damska bielizna. Tę damską bieliznę pozbierałyśmy i przebierałyśmy kogo się dało, żeby powiedzieć, że... cywile przecież też mogą być ranni. Mój ojciec akurat miał na sobie damską koszulę nocną. Tak, że zostawili tę piątkę.

  • W którym miejscu?

Leszno. Wtedy to był [numer] osiemdziesiąt kilka. Po drugiej stronie zakonnice są. Obejrzałam się za siebie i myślę sobie – sądy. To była pustynia gruzów tak, że aż sądy na Lesznie widziałam. Widziałam tylko jedno słowo, ale to mnie zorientowało, gdzie my jesteśmy, bo my sami nie wiedzieliśmy gdzie my jesteśmy. To była przecież jedna pustynia gruzów wszystko. Zorientowaliśmy się, że nas do kościoła św. Wojciecha na Woli gonią. Chciałam pójść do tego św. Wojciecha, bo chciałam zostać z ojcem. Targowałam się. Taki był moment, że proszę tego esesmana, w czarnym mundurze był, żeby mnie... A on nie i nie. „Pójdziesz dalej.” Z tym, że co mnie zaszokowało: w końcu dał mi kolbą po plecach, więc tatuś krzyczy „Krysiu, idź!” Ja jeszcze się wyrwałam. Myśmy byli w dobrej sytuacji, bo mieliśmy na Miodowej fabrykę Fuksa i mieliśmy pod dostatkiem cukru w kostkach, nawet czasem na barykadach. Brat, jak przechodził ze Śródmieścia, to przynosił chłopcom „Junaki” – papierosy, a zabierał ten cukier z powrotem. Ojcu w papierowej torbie ktoś podrzucił tę torbę i ja jeszcze się dorwałam, jeszcze to zostawiłam przy nich. Może to był błąd, bo później na mnie się to bardzo odbiło. Ale mama mnie zostawiła. Jeszcze biżuterię swoją miała. A jak ją ocaliła to powiem zaraz. Mnie to przekazała. Mamę popędzili już zupełnie...

  • Tego samego dnia?

Tego samego dnia. Już na Krakowskie Przedmieście, już zupełnie inaczej. I właśnie ci Niemcy. […]. Od razu kałmuk taki okradł mamę. Ściągnął mamie zegarek. Przed wybuchem Powstania były imieniny mamy, w maju, bo Helena. Jeszcze w Gdyni, w 1939 roku jeszcze, tata kupił mamie złotą Doxę. Ta Doxa do tej pory jest u bratanka mego. Oczywiście nie nosi tego nikt, ale jest. Nie działa. Ale bransoletę miała dużą, taki łańcuch, wtedy były takie modne. Miała to na ręku. Jeszcze coś – pierścionek, obrączka. Wszystko to [kałmuk] mamie zabrał. Mama słowa nie powiedziała, oddała wszystko. To był jakiś Ukrainiec czy ktoś, nie wiem. Mama poczekała aż w polu widzenia znalazł się Niemiec i to z szarżą wyższą, nie młody. Mama tylko powiedziała „Niemieccy oficerowie kradną.” On się ogromnie zdenerwował, rzucił się do mamy „Kto panią okradł?” Mama pokazała „To jest niemiecki żołnierz.” „Jak to? W niemieckim mundurze, niemiecki żołnierz?” Mało nie zastrzelił tego draba. Ten natychmiast mamie wszystko oddał.

  • Odważne panie byłyście. Najpierw pani, potem mama.

Tak. Ja to wszystko, co mama ocaliła, zostawiłam ojcu. Myślę sobie, może kupi za to czyjąś przychylność, może mu będzie potrzebne. Niestety ktoś się obłowił tym wszystkim, bo już ojcu nic nie było [potrzebne], a przecież nie mogłam tego zrozumieć. Moje koleżanki, jedna z nich mówiła, że jej najgorszy sen jaki ma, to jest to ten moment, kiedy musieliśmy odejść a oni tam zostawali. Ja, podobno, rozpaczliwie płakałam. Nie pamiętam tego w ogóle. Jak na tej barykadzie, przez którą trzeba było przechodzić, miałam podrapane ręce, łokcie, tych rannych jak ciągnęliśmy, to jak ulitował się nade mną jeden z tych co byli przy tym obecni (ten, co mu się ta walizka rozwaliła) to ja mu odpyskowałam. Popędzili nas, ale ja tego nawet nie kojarzę. Usłyszałam, że ten co tak mi bronił, żebym została tam, co nie chciał mnie zostawić, został ponaglany przez innych i usłyszałam „Różański, szybko!” Po niemiecku, ale „Różański” usłyszałam. W niemieckim mundurze... to już mnie przełamało. Doszliśmy do [kościoła] św. Wojciecha na Woli. Tam siedziałyśmy z koleżankami za ołtarzem. Niestety potrzeby fizjologiczne też tam trzeba było spełniać, bo nie było innych możliwości. Ojciec siedział w Gdyni za ołtarzem, a ja w Warszawie. Gdybyśmy ich dociągnęły do kościoła, może byśmy ich uratowały. A tutaj nie.

  • Zna pani ich los? Wie pani, co się stało?

Wszystkich zabili. Jeszcze odchodziliśmy i już ich rozstrzelali. Ojca też. Zamordowali ich tam wszystkich. Moja noc nie była wesoła. Z „Klarą” siedziałyśmy i z kilkoma innymi sanitariuszkami, kryłyśmy się za jednym z bocznych ołtarzy. Ale jeszcze, tak jak mówiłam, tam byli kałmucy, Ukraińcy. Jeden z nich miał ochotę bliżej się zapoznać. Stary Ukrainiec, który był tak pijany, że ledwo się na nogach trzymał, uratował mi życie. No, życie.... Bo powiedział, że go zastrzeli. Nie znałam w ogóle ani słowa po rosyjsku. A on do mnie mówił, zapamiętałam ty kak moja docz – to znaczy „Ty tak jak moja córka.” Dał nam kawałek słonecznika, który brudzi na fioletowo. Pokazał mi, że trzeba się po buzi pobrudzić, pomazać tym słonecznikiem. Obrzydzić się. Więc myśmy się w tym kościele tym słonecznikiem „obrzydziły” i kto przyszedł, zaświecił latarką, to poszedł dalej. Bo tam się działo też... Było jak było. Siedzieliśmy tam dwie noce i dwa dni. Na drugi dzień nas stamtąd [wygnali] na Dworzec Zachodni. Powiedziałam tak „‹‹Klara››, ty jak chcesz.” Koleżanki szczęśliwe, porozsiadały się tam na ławkach, a ja powiedziałam do koleżanek „Ja albo ucieknę albo mnie zabiją. Mnie nikt nie uwięzi. Mnie jest wszystko jedno. Ojca zamordowali, o matce nic nie wiem, o Jurku nic nie wiem, więc mi jest wszystko jedno.” Niektóre drzwi nie zamykały się. Pociągi podmiejskie takie. Nie zamykały się drzwi, [pilnujący] stał w drzwiach. Ale zawołał go ktoś z drugiego wagonu. A my stałyśmy przy samych drzwiach. Ja i ta „Klara”. Myśmy z tego pociągu wyskoczyły. W tej chwili nie mogę sobie [przypomnieć]. Nie wiem czy to był Ursus, czy to były Włochy.

  • Czyli na samym początku, od razu?

Tak. Jeszcze przedtem zdobyłam bochenek chleba. Na jednym z peronów stał pociąg osobowy i żołnierze niemieccy w nim byli. W pierwszej chwili, Boże, co ja bym narobiła. Wyskoczyłam do nich i zapytałam gdzie oni jadą. Powiedzieli, że jadą na wybrzeże. Myślę sobie „Boże, może ja do babci...” A gdzie by mnie babcia schowała? Przecież to było niewykonalne. Ocknęłam się i wróciłam do swego transportu, bo staliśmy. Jeszcze nas tam ładowali, dopychali. Ale oni mi dali bochenek chleba. Zachęcali mnie, żeby wsiąść do nich. To byli żołnierze Wehrmachtu. Zachęcali mnie, a ja mówię „Nie.” Bochenek chleba mi dali i z tym bochenkiem chleba jeszcze wpadłam do tego swego transportu. Koleżanki wolały usiąść sobie i jeść ten chlebek. A my z „Klarą” stałyśmy. Jak tego, co nas pilnował zawołali, to my obydwie, jedna po drugiej [wyskoczyłyśmy]. Znalazłyśmy się na wolności. Jakaś kobieta do nas podbiegła. Dała nam pęczek cebuli. Ludzie wrzucali, co kto miał do tych wagonów. Szybko zniknęłyśmy. Ona nas szybko wyprowadziła. Była to bardzo biedna kobieta, która miała dziesięcioletniego syna. Miał gruźlicę kości, nie mogła go leczyć. Ale nas nakarmiła. Wzięła do siebie. Córka jej pracowała w fabryce „Ursus”. Ewakuowali fabrykę z całą załogą, więc córka się ukrywała, żeby nie pojechać do Niemiec. Nie mogłyśmy jej obciążać, więc natychmiast na drugi dzień z Bożeną na jakieś pole poszłyśmy kopać ziemniaki. Ze dwa dni kopałyśmy te ziemniaki. Trochę stanęłyśmy na nogach pewniej i opuściłyśmy ją. Ona nam przygotowała wodę i się dziwiła, że mam takie siniaki na całym [ciele]. Nie wiedziała co to jest. A to [ślad po] kolbie, co mi tak dokładał tą kolbą. Jak zobaczyłam chleb... Pomyślałam sobie, że ktoś kpi z nas, bo stali ludzie na ulicy (to był jednak Ursus) i trzymali takie cegiełki chleba. Po tym całym czasie nie widziałam chleba. Ten jeden [bochenek] na tym peronie, ale on był inny kształtem. W pierwszej chwili myślę „Cegły sprzedają, czy co?” Ale później – chleb. „Jak to? Chleb można tak kupić? Drwią z nas, czy co?” Takie głupie myśli...

  • Po takich przeżyciach...

Dopóki człowiek się nie otrzaska z tym wszystkim, to tak... Moi przyszli teściowie mieszkali w Milanówku.

  • Wtedy pani ich już znała?

Tak, znałam, bo w konspiracji razem z mężem... Mój przyszły teść był naczelnikiem w Głównym Urzędzie Statystycznym. Gdzie były spisy, tam wyjeżdżał ojciec i rodzina cała. Akurat na Śląsku byli. Wojna zastała ich na Śląsku. Nie w ich domu w Milanówku, ale na Śląsku. Jak wrócili, my byliśmy na początku w bursie, on i jego brat również byli w tej bursie. Bursa była przy Okopowej. Tutaj od razu nawiązało się kontakty. Najpierw z harcerstwem z Szarymi Szeregami. Mój mąż założył 1. Drużynę Harcerską. Właśnie tutaj byliśmy najpierw. Tatuś później, jak już stanęli rodzice na nogach, najpierw chodziliśmy na obiadki na Chmielną. Nie chciałam chodzić. Była zima przecież wielka, nie chciałam. Wolałam nie jeść, a nie chodzić. To było zimne wszystko. Z tej Rady Ministrów jeszcze.

  • Cofa się pani do okupacji?

Tak. W każdym razie to był początek naszych kontaktów. Przy Okopowej, w tej bursie. Mój mąż założył tutaj od razu z innymi starszymi, bo nie tylko byli nasi rówieśnicy, ale byli i starsi – co mieli ludzie porobić z tymi swoimi dziećmi jak ich powysiedlali skądś tam. Tutaj byliśmy i tu kontakt pierwszy nawiązałam harcerski. Brat mój i ja. Niepotrzebnie może do tego wracam.

  • Musiała pani przedstawić sytuację jak po ucieczce w okolicach Ursusa poszła pani do teściów do Milanówka?

Do Milanówka. Już z mężem lubiliśmy się i raczej nawet gdybyśmy nie związali się węzłem małżeńskim, to w każdym razie wiedziałam, że mogę tam szukać pomocy. Mówię [do koleżanki] „Wiesz co Bożena, trzeba iść na piechotę.” Przecież nic nie jeździło a zresztą nie można było w nic wchodzić, bo by mogli nas znowu gdzieś przyłapać i już by się nam nie udało. Dowlokłyśmy się do Milanówka. U moich teściów (mam nawet taką kartę) cztery osoby przetrzymali całą wojnę w piwnicach swego domu. Teść mój sprzedał jeden dom, porządną willę i wybudował dom w Milanówku, na Małym Chrzanowie, gdzie było pole brzózkami pozarastane i nikt się tym nie zajmował. Chodziło o to, żeby w nocy wyczołgać się ktoś mógł. Pobudował dom taki, gdzie mógł – to byli znajomi przed wojną teścia siostry szczególnie, z Brwinowa. Całą wojnę teściowa garderobę mojego teścia wynosiła i sprzedawała, bo mąż musiał pójść z domu. Poszedł do partyzantki najpierw. Dlatego że przecież to cała rodzina, wszyscy „pod ścianę”. Szwagier miał czternaście lat. Jak myśmy do tego Milanówka [dotarły] to o tym wiedziałam, ale przecież nie mogłam w takie rzeczy Bożeny [wtajemniczać], że tu są nie tylko domownicy. Nie chciałyśmy nawet [zostać]. Poszłyśmy do teścia brata, też w Milanówku i tam nocowałyśmy. Dwie noce. Musiałyśmy się dostać przez Koluszki (to była trudna sprawa) do Częstochowy.

  • Dlaczego tak?

Bo ona miała kontakty konspiracyjne. W Częstochowie pokierowano nas dalej. To były panie Witeckie. Mieszkały przy ulicy Giedyńskiej. One nas przekazały dalej do pana doktora Hajdusiewicza. W Broniszewie Nowym, w okolicach Częstochowy. A jeszcze był Cykarzew. Tam nocowało się u ludzi na wsi, którzy nakarmili i dali nocleg. Ale jak już tu się skontaktowałyśmy, jeszcze w Skierniewicach była bieda, bo poszłam znowu z tym swoim językiem, trzeba było mieć przepustki, żeby Koluszki przejechać. To było niebezpieczne. Poszłam na komendę niemiecką. Wartownikowi powiedziałam... wpuścił mnie w każdym razie, i mówi „Na pierwsze piętro.” Tam jest ktoś, kto mi tę przepustkę może wypisać. Bożena nie weszła w ogóle. Idę na to pierwsze piętro. Ten, który miał mi wypisać tę przepustkę mówi „Tak, owszem.” Ale prowadzi mnie gdzieś, nie wiem o co chodzi. I widzę – Schlafzimmer . Sypialnia. Ciemno w oczach mi się zrobiło. Okazało się, że tam spał, zmiana się skończyła któregoś z wartowników i on tam spał. Ten ze mną szedł obudzić go. O to chodziło. Bożena nie wiedziała dlaczego to tak długo trwa. Czekała na mnie. Myślała sobie - może już wpadłam im w łapy. Nie wiadomo. W tych Koluszkach, oczywiście jedziemy nocą, albo ten papierek nam będą...

  • Ale wystawili?

Wystawili, tak.

  • Na dwie osoby?

Na dwie osoby. Nocą Koluszki przebrnęłyśmy i później już spokojnie do Częstochowy. Gdzie nas skierowano: ona głębiej siedziała w konspiracji niż ja. Przede wszystkim była dużo starsza ode mnie. [...] Znałyśmy się jeszcze przed Powstaniem. Była aplikantem w sądach. Ale już głęboko w konspiracji. W Częstochowie skierowano nas do pana doktora Hajdusiewicza, który nas w pewnym sensie zalegalizował, bo znalazł nam pracę, do kopania rowów. Tak jakby nadzorował to wszystko. Mieszkał w jednym pokoiku małym, jeden tapczan, więc my na podłodze, bo jak? On się nie zgodził na to, więc zgoda była taka, że jedną noc my na podłodze a on na tapczanie i tak dalej. On niby tym kierował i jak się kopało to był przydział, coś takiego, co się nazywa eintopf.

  • Jednogarnkowe danie.

Tak, ale to było bardzo pożywne. W tym było mięso. Kopałyśmy te rowy, dopóki nie przykucnęłyśmy gdzieś. Sąsiedzi jego poprosili mnie, żeby trochę poduczyć dzieci, bo dwoje dzieci nie chodziło do szkoły i traciły czas,. Przygotowałam je do piątej klasy. Przygotowałam je, bo wiem, że zdały, bo właśnie mam list Bożeny. A zaczęło się od psa. Mieli psa, bardzo groźnego wilka. Jakoś tak go obłaskawiłam, że spokojnie podchodził do mnie. Głaskałam go. Oni zaprosili mnie, że mogę u nich nocować, bo nam ciasno. Dali mi jakieś łoże małżeńskie.

  • To był pokój za naukę dzieci?

Tak. Oni nawet może i tak by dali bez tej opieki nad dziećmi. To byli dobrzy ludzie. Ona mi dała jakąś wełnianą kamizelkę, bo nic nie miałam na grzbiecie. Miałam jedwabną bluzkę, jak w sierpniu … Spódnicę. Ze Stawek w Warszawie, jak zdobyli chłopcy Stawki, to powyciągali różne...

  • Mundury…

Tak. I taką szarą, roboczą kurtkę esesmańską. Ale nie panterka, bo przecież w panterce byłabym wszędzie od razu rozpoznawalna. To było szare. Z koca, jak mój mąż mówił – z „pokrzywy”. To był cały mój ubiór.

  • Jak długo tam panie zostały?

Już nie wiem. Najpierw jeszcze przez Białaczów przechodziłyśmy.

  • Dlaczego nie znalazłyście miejsca jakiegoś?

Nie mogłyśmy. Nie miałyśmy już dowodów. Zabrali nam dowody osobiste i nie mogłyśmy. Nie można było przecież nikogo narażać. W Białaczowie, na przykład – taki stolarz. Stolarz trumien, więc zimny był bardzo ten warsztat. Już się zrobiło późno. To były dobra Platerów kiedyś. Pani hrabina Plater, przez jej dom przechodziło bardzo dużo ludzi. My z Bożeną też się zaplątałyśmy. Ona sobie notowała. Mniej więcej notowała sobie kto, gdzie, skąd i dokąd. Dokąd to jeszcze nie wiedziałyśmy, dokąd idziemy. Ale moja mama miała doskonałe pomysły. Wywieźli mamę z Pruszkowa. Wsadzili ich w pociąg i gdzieś w Tomaszowie rozpuścili.

  • I – radźcie sobie.

Radźcie sobie. Donikąd. Mama moja przechodziła przez te [dobra Platerów]. Zapytała panią hrabinę czy się nie spotkała z takim nazwiskiem. Powiedziała jej, że tak, że przechodziła tędy. Ale był dopisek „wiatr”, czyli nie wie gdzie jest i gdzie losy nas rzuciły. Teraz muszę powiedzieć, jak dowiedzieliśmy się, że mój brat jest w obozie. Był wywieziony 6 czy 7 października.

  • On wychodził z wojskiem?

Wychodził? On już wyjść nie mógł. Jego wywieźli na noszach. Już od razu do lazaretu. Był łącznikiem kanałowym. Przechodził na Stare Miasto i w Alejach na przejściu szedł z meldunkiem do Komendy Głównej i został ranny. Przez udo, pachwinę i przez worek mosznowy. W jednej nodze się wszystko rozerwało. Leżał całą noc, szarpał się, bo myślał, że ma nogi ucięte, chciał je wyrzucić ze spodni. Myśleli, że nie żyje. Z BGK całą serię maszynową dostał. Mam tu nawet listy od niego, które do mnie nie dotarły. W nocy chłopcy ściągnęli go bosakiem. W szpitalu na Wspólnej, jak go położyli, to był łachman ludzki. Wykrwawiony. Konsylium nad nim, co z nim zrobić. Decyzja – 10 września, koniec Powstania prawie już – nie mają już ani bandaży gipsowych ani nic, dochodzą do wniosku, że jedyny ratunek amputować obydwie nogi. Prawie że z biodrami. On jeszcze usłyszał, szczęśliwy, że go ściągnęli, jeden głos sprzeciwu. Usłyszał „Panie doktorze Gierwel...” – tu o nazwisko chodzi – „...nie możemy podjąć innej decyzji, bo nie mamy ani możliwości zoperowania, ani bandaży gipsowych, nic.” Jurek to usłyszał. Jak go zostawili sanitariuszce, żeby go przygotowała do operacji [...] to oszalał. Doktor Gierwel powiada „Nie będzie. Amputacji nie będzie. Ja zoperuję sam.” Laryngolog. Bez środków, bez anestezjologa, bez niczego. Dzisiaj niewyobrażalne. To była stolarnia. W tej stolarni jak Jurek leżał i czekał na tę amputację, bo cóż mógł zrobić, powiedzieć, ale cichutko szeptał „Panie doktorze Gierwel, to ja, Jureczek.” Sanitariuszka w końcu poszła „Panie doktorze, ten ranny do operacji woła pana doktora wciąż. Woła «Panie doktorze Gierwel, to ja, Jureczek»” Dlaczego: [otóż] pan doktor Gierwel wysiedlony z Gdyni miał syna Jureczka, w jednej klasie z moim Jureczkiem. Stosunki przyjacielskie z rodzicami. Więc pan doktor Gierwel prawie że oszalał. Zawołał „Amputacji nie będzie. Ja będę operował.” Zoperował go. W nocy poszedł na Zgodę z taką siekierką małą. Nad tym przejściem, w którym Jurek został ranny. Tam była zawalona apteka. Tak długo grzebał w tych cegłach, w tych gruzach, aż się dogrzebał do bandaży gipsowych. Tak założył Jurkowi opatrunki, że Jurkowi w czasie ewakuacji do Niemiec, kilkudniowej, to przecież trwało, nie zgangrenowało. Pod głową myszy a pod gipsem wszy, później w lazarecie. Ale uratowały go robaki, które żywiły się materią. W gipsie po piersi. Tak Jurek wyszedł. A myśmy nic o tym nie wiedzieli.

  • Kiedy rodzina się spotkała?

Po wojnie dopiero. Moja mama znowu korzystając z języka niemieckiego, w słowie i w piśmie, nawet w gotyku, postarała się o wiadomość gdzie są lazarety. Gdzie są jakie obozy i lazarety. Przed Bożym Narodzeniem, nie wiem skąd zdobyła te karty, w to już nie wnikaliśmy, napisała kartkę świąteczną. Niemcy są bardzo czuli na święta Bożego Narodzenia. Oni się roztkliwiają wtedy, to jest u nich wielkie święto. Jurek się żadnej korespondencji nie spodziewał. Świąteczna korespondencja jak przyszła do tych co już ponawiązywali [kontakty], to biedny jak mógł to się odwrócił głowę do ściany, łzy mu leciały a nagle słyszy swoje nazwisko. Mama napisała do pana komendanta „Szanowny Panie Komendancie. Najlepsze życzenia świąteczne składam Panu i proszę. Mam jednego syna. Dziecko. Szesnastoletniego. Jeśli jest w pana obozie, proszę powiedzieć mu tylko, że mama żyje i siostra żyje.” Bo już mama wiedziała o mnie. Pan komendant do tej korespondencji co przyszła do tych dołożył tę całą kartkę. Jurek nagle słyszy swoje nazwisko! Tak się rzucił, że mieli kłopot, bo przecież tam byli lekarze międzynarodowi, i Anglicy i ze wszystkich frontów, żeby go wyciągnąć. Dostał wysokiej temperatury. Znowu kontakt mamy. Gdzie on mógł napisać? Do mamy czy do mnie. Dali mu taką kartę. (Nawet przyniosłam. Jeniecka karta. Tam jest numer jeńca i wszystko). Ta jeniecka karta jest niewypełniona, pusta ta strona, co jest dla mnie. Nic mu nie napisałam. On mi pisze „Krysiu, skontaktuj się z babcią. Mówię ci całą prawdę, że było ze mną bardzo źle, ale już jest dobrze. Nie martw się, tylko co z tatusiem?” Czy mogłam mu [powiedzieć]...

  • Nie.

Nie. Ale nawet gdybym mogła to... Ten list on napisał do babci sąsiadów już, bo się opiekowali. Z drugiego domu. Kamienice takie.

  • W Wejherowie?

W Wejherowie. Tak, że babcia się dowiedziała, że mama żyje, że Jurek żyje i że ja żyję.

  • Jak długo brat był w obozie?

Do końca wojny.

  • Do wyzwolenia?

Do wyzwolenia. Wyzwolili ich najpierw Amerykanie. Ale Amerykanie poszli dalej. Przyszli Rosjanie. A on, nie wiem jak to się stało, ale jeszcze do domu przychodziły listy.

  • Na Miodową?

Nie. Tych domów już nie było. Ale do Wejherowa jeszcze przychodziły listy z początku. Później jak już on sam był w Warszawie i mama. [Jak] już byli. Bo babcia jak zmarła... Mama wróciła tylko dlatego, żeby zapewnić opiekę babci. Więc wróciła na Pomorze.

  • A pani kiedy wróciła? Bo ostatnie pani miejsce pobytu, jak rozumiem, to było u pani hrabiny Platerowej?

Nie, skąd. Hrabina Platerowa mojej mamie dała cynk, że przechodziłam przez jej [dom]. Ale to przecież było po Powstaniu dopiero, a jeszcze do wyzwolenia daleko.

  • Pani nie przekroczyła granic? Nie udała się w kierunku zachodnim?

Nie udałam się. Brat o dwóch kulach drewnianych... Jak on się przywlókł, to nie wiemy tego.

  • Gdzie on się przywlókł? Do Wejherowa?

Nie. Do moich teściów dążył.

  • Do Milanówka?

Do Milanówka. To jeszcze nie byli wtedy moi teściowie. Ale do Milanówka dążył. A wtedy Milanówek już był zatłoczony, bo nie tylko ta czwórka w piwnicach, bo przecież była już i rodzina mojego męża. Już ściągali też z Żoliborza na przykład.

  • Pani kiedy tam zjechała?

Ja najpóźniej.

  • Ale w 1946 wyszła pani już za mąż?

Tak. Zjechałam tam w styczniu 1945. Wtedy się dowiedzieliśmy, że mój mąż żyje. Wstąpił do wojska, żeby się ukryć w wojsku. Szli na front, a my jak się dowiedzieliśmy, cieszyliśmy się, że on idzie na front. Szli na front przez Żyrardów. W Żyrardowie mój mąż dotarł do ludzi, którzy zawiadomili moich teściów, że on żyje. Tam się batalion zatrzymał na kilka dni. Jak można było się z nim skontaktować? Przez alkohol się wszystko wtedy załatwiało. Dowództwo całe batalionu. Teść pojechał od razu. Tak, że pozwolili nam zobaczyć się. Na drugi dzień ja przyszłam, do nich się dobiłam, jakoś doszłam. Zabrali mnie i widziałam się z mężem jeszcze nawet. Ale później poszedł na front.

  • A wrócił kiedy? Zdemobilizowany został w 1946?

On nie wrócił. On wrócił do Lublina. Batalion jego wrócił. Batalion szedł w Bieszczady. Pojechałam do niego od teściów (wtedy jeszcze nie teściów), żeby się czegoś dowiedzieć o jego losach. Przyszedł do mnie, dostał przepustkę. W Lublinie wtedy byli Szurewiczowie, to moich rodziców znajomi. U nich się zatrzymałam. Poszłam też i on powiedział „Słuchaj, ja już wojnę skończyłem. Już do jednostki nie wracam.” Ale miał przy sobie broń, pepeszę. Przyszedł do tego domu, w którym ja się zatrzymałam.

  • Zdezerterował?

Tak. Po prostu. Pan Achmedow, porucznik, Rosjanin. Nie umieli po polsku pisać, więc [robił to] Wołodka i Wołodka był takim pisarzem w batalionie, który był wywiadowczym, przed frontem. Oni Wołodkę częstowali denaturatem, to tym, to owym. Cieszyli się, że Wołodka [nawet jak] wypił bardzo małą ilość tego, to tracił przytomność, po prostu. Ale naraził się jednemu. Jeden uderzył go w twarz. Tego to już żaden Polak nie wytrzyma. Oficerowie swoich żołnierzy tłukli po gębie, gdzie popadło. To było normalne. Ale Polak tego żaden nie wytrzyma. Powiedział „Koniec. Ja już wojnę skończyłem.” Z pepeszą, w mundurze, bo tak mu dali przepustkę, przyszedł do mnie. No i musimy się dostać do Milanówka.

  • A byliście w Lublinie?

Byliśmy w Lublinie. Więc znowu... Oczywiście nie szukaliśmy pociągu osobowego, tylko tego co stał najdalej, towarowy. Takie budki były co jakiś czas. Weszliśmy do takiej budki. Przyłapał nas tam wartownik, ale udał, że nas nie zobaczył. Mąż był z bronią, z pepeszą. I dopiero się zaczęło dla moich teściów... Straszna rzecz. Przecież tamci byli wcześniej w Milanówku niż my. Jak on nie wrócił, nękali ich strasznie. Szwagier miał piętnaście lat wtedy, a może czternaście. „Gdzie jest syn?” „Nie wiemy.” Ale wiedzieli już wszyscy. Wiedzieli, bo przez innych znowu się dowiedzieli.

  • Ale wiedzieliście, że nie możecie wracać?

Wiedzieliśmy. To od razu wiedzieliśmy, że nie możemy do Milanówka. Bo gdzie będą go szukać? Przecież jego adres był Milanówek, więc gdzie by go mogli szukać. W Warszawie przy ulicy Emilii Plater była pani Korzeniowska. Z jej mężem mąż był w partyzantce. Przedtem jeszcze. Przed zamkiem lubelskim jeszcze. Wtedy dostał zadanie porobić fotografie fortyfikacji w lubelskim parku. Przy tym go przyłapali. Ale nie przyłapali żadnej... On się urządził w ten sposób, że miał rolki do aparatu...To jeszcze przed okupacją było. […] Włodek z zamku lubelskiego, jak się wydostał, jak go wynieśli też na noszach, to poszedł do Parczewa. Później w Kraśniku poszedł na front i później z frontu wrócił z tą armią. Z batalionem swoim wrócił. Ale przecież podał swoje nazwisko wtedy.

  • Co się potem stało? Nie znaleźli męża?

Nie znaleźli.

  • Ukryliście się gdzieś?

Na Emilii Plater u pani, której mąż był razem z mężem moim w [partyzantce]. Ale dowiedzieliśmy się, że bardzo męczą rodziców, bo on z bronią uciekł. Żeby nie miał tej broni...Stwierdzili „Jak nie wiecie państwo gdzie jest jeden syn, to trzeba stracić drugiego.” Jurek miał czternaście lat. Postawili go w tym ogrodzie (gdzie były zarośla, żeby wychodzili sobie ci ludzie) za krzakiem, że matka nie mogła go widzieć. Nie zastrzelili go, ale strzelali, żeby matka powiedziała, gdzie jest [starszy syn], żeby wydali...

  • Miejsce pobytu starszego syna?

Tak. Nikt nie wydał. Ani ten młodszy syn (niecałe pięć lat młodszy od mojego męża), ani matka, ani ojciec. Ale co zrobiliśmy? Z tą bronią co mieliśmy zrobić? Włodek wyczyścił, wymył [tak] jak się czyści maszynową broń. Zapakowaliśmy w elegancką paczkę. Wsiadłam w kolejkę i pojechałam z tym do Milanówka... Wsadzili ojca na motocykl i pojechali do dowództwa. Mój teść się tak zdenerwował, że wszystko im powiedział, jak się zachowuje wojsko. Wymienił nawet nazwisko. Wszystko powiedział. „Polacy nie są przyzwyczajeni do takiego traktowania” – powiedział. „Mój syn na froncie zachowywał się [właściwie], tak jak się żołnierz na froncie zachowuje. A w Polsce, w swoim kraju nie będzie walczył.”

  • Powiedział, jakie mają zastrzeżenia i że popiera postawę syna?

I syn dostał wyrok śmierci.

  • Jednym słowem.

Jednym słowem. Tak. Dużo repatriantów wracało z różnych stron. Jak wiadomo, nie mamy żadnych dokumentów. Jedyna możliwość zdobycia jakiegokolwiek świstka – przy ulicy Pięknej urzęduje komisja, która rozdaje takie [zaświadczenia], bo ludzie przychodzą z różnych stron. Zewsząd wracają. Z Niemiec, z robót. Ci co byli na robotach w Niemczech też muszą, żeby się dalej poruszać po kraju, bo też nie mają żadnych dowodów, trzeba im dać jakiś świstek. Kolejka taka, że mowy nie ma, żeby się dostać. A my nie możemy się bardzo afiszować, bo on ma mundur na sobie. Jego matka i on stają w tej olbrzymiej kolejce, a ja powiadam „Zobaczymy, może mi się uda.” Pamiętałam o jednym, że duże mieszkania w Warszawie, takie luksusowe, większe mieszkania miały dwa wejścia. Frontowe wejście i wejście kuchenne dla służby. Więc powiadam „Spróbuję.” Od frontu nie mam żadnych szans. A to była komisja międzynarodowa. Spróbuję od tyłu. Może te drzwi są otwarte. Były otwarte. Akurat kilka stolików było i trafiłam do Włocha. Nakłamałam, ile mogłam. Że wracamy z Niemiec, z obozu. Dostaliśmy świstek, że możemy podróżować po Polsce dalej, gdzie nam potrzeba.

  • I zmieniliście nazwisko?

No tak. Przecież od razu na poczekaniu musiałam wymyślić. Zrobił się Tadeusz Kwiatkowski, już nie pamiętam tylko jaki adres. Datę urodzenia, to wszystko. Wyszłam bardzo szybko nawet. Mamusia myślała (mówię o teściowej), że trzeba po prostu stąd się ewakuować, a ja mówię „Nie, nie musimy się spieszyć. Tylko – Włodku, ty nie jesteś już Włodek, jesteś Tadeusz Kwiatkowski.” Urodzony wtedy i wtedy, tam i tam – już nie pamiętam gdzie. I się ewakuowaliśmy. Rodzice wtedy zamknęli swój dom na siedem spustów i – do Szczecina. My za nimi. Jeszcze przedtem, w lutym 1946 roku, zawadziliśmy o Wejherowo, bo tam męża mego nikt nie znał. Tam się pobraliśmy. Ale w urzędzie stanu cywilnego. Przecież nie pójdę do kościoła kłamać, że nazywam się tak, a jestem kim innym. W urzędzie stanu cywilnego znowu trzeba było inne dokumenty. I tak: ja jestem Leśniewska a on jest Kwiatkowski. Ale jak chcieliśmy się pobrać, to trzeba było mieć jakiś akt ślubu. To było 16 lutego w 1946 roku. A 19 marca w 1947 roku urodził się syn. W Szczecinie jak była amnestia, to teść mój powiedział „Słuchajcie, my tak dłużej żyć nie możemy. Nie możemy. Włodku, musisz się ujawnić na komisji amnestii.” Komisja była w marcu 1947 tak, że już Tomek był na świecie. Mówi „To jest niemożliwe. W dzień i w nocy spokoju nie mamy.”

  • Nachodzili rodziców w Szczecinie?

Strasznie. Teść już się ewakuował ze Szczecina do swego domu. Przygotowywał znowu. Teść był zastępcą prezydenta jakiś czas, na samym początku w Szczecinie. Chcieli wszyscy pomóc, ale nie mogli. W Szczecinie jeszcze była teściowa, ja i mąż.

  • Ale wy mieliście inne nazwisko, więc powinien być święty spokój.

A skąd! Nie mieliśmy, bo on się ujawnił przecież. Trzeba było się ujawnić w tej komisji. Skorzystać z tej amnestii, żeby wrócić kiedyś do nazwiska, żeby dziecko miało nazwisko. Znowu zgłosił się. Oczywiście nie powiedział wszystkiego. Nie powiedział, że z wojska uciekł, zdezerterował, że poszedł w Bieszczady walczyć. No, coś tam powiedział. Dostał dokument, amnestia, już na swoje nazwisko. Zanim wróciliśmy do tego nazwiska, bo Tomek jak się urodził [to] Kwiatkowski jeszcze był. Braliśmy ślub w Wejherowie, bo tam jego nikt nie znał. Natomiast mnie znali wszyscy. Więc ja już mogłam się posłużyć swoim nazwiskiem rodowym. Jak już się pobraliśmy to – do Szczecina i tam ta amnestia.

  • Ale po ujawnieniu...

Nie dawali nam spokoju. A skąd! W dzień i w nocy. Tylko dlatego przetrwaliśmy to wszystko, że był jakiś mecenas, który nazywał się Kwasiborski, jeśli dobrze pamiętam. Opiekował się akowcami. Przecież takich jak my było więcej. On się opiekował. Mniej więcej nam wytłumaczył jak musimy się zachowywać, jak żyć. Bo jak nas nie było w domu, to potrafili siedzieć trzy godziny na schodach.

  • Ale nie było żadnych aresztowań, zatrzymywań, czegoś takiego?

Ciągle mężowi wyznaczali jakieś miejsce, gdzie ma się stawić. To miejsce to było na przykład w Lasku Arkońskim, który jest w Szczecinie, albo na torach kolejowych gdzieś. Pan mecenas powiedział „Jak pan stawi się choć jeden raz, to albo pan nie wróci, albo pan podpisze, bo o to chodzi. O nic innego.” No i Władek zniknął ze Szczecina. Musiał zniknąć ze Szczecina. Zostałam z dzieckiem i z teściową. Teściowa za jakiś czas też wyjechała, a ja z dzieckiem zostałam. Jak oni przychodzili, to mówiłam, że „taki owaki” zostawił mnie z niemowlęciem. Dwa miesiące miał Tomek. Jeszcze cały rok w tym Szczecinie siedziałam, żeby uprawdopodobnić tę wersję. Dopiero później, trzeba było dekretów, mam jeszcze to wszystko w domu, dla Tomka zachowałam.

  • Potem już nie było komplikacji?

Później były jeszcze. Aż do końca wojny. Bo już tak wędrowaliśmy. To Pomorze, to Wybrzeże, to Szczecin, to Milanówek. Gdzie się dało, gdzie byli znajomi.

  • Kiedy wróciliście do Warszawy?

Po wojnie. Po zakończeniu wojny.

  • No, wojna w 1945 została zakończona.

No tak. Najpierw mama pojechała na Wybrzeże, żeby się zająć babcią. Znalazł się mój brat w Michałowicach. Naprawdę nie wiem, skąd się w tych Michałowicach znalazł, ale dał znać do Milanówka, że tam jest. Pojechałam, odebrałam go, przywiozłam. Upadł na twarz, biedny, zapomniał, że ma dwie kule. Jak mnie zobaczył rzucił się do mnie.

  • Wszyscy przetrwaliście oprócz ojca?

Oprócz ojca przetrwaliśmy. Brat zmarł w 1995, mąż w 1993. Przetrwaliśmy wszyscy. Teraz to mogłabym o sobie dopiero mówić, bo wszystko się wiązało jedno z drugim.

  • Mniej więcej wiemy jak wyglądały te lata…

Niewesołe.

  • Straszliwa okupacja. Rzeczywiście okrutne to było. Powstanie na Starówce, to trudno sobie wyobrazić.

Na końcu to już byłam, można by to było śmiało określić – bezczelna.

  • Wielokrotnie była pani „bezczelna”, jak słyszałam.

To już nie inaczej jak bezczelna już byłam. Ale jeszcze nie mówiłam jak mnie złapali i do obozu wsadzili. Jak byłyśmy z „Klarą” w Częstochowie, u tego pana doktora, wtedy każdy chciał się dowiedzieć czegoś o swoich bliskich. Ja się wybrałam do Kielc. Bo przecież na każdym murze, wszędzie na każdym płocie każdy pisał jestem tu i tu, poszukiwani [tacy a tacy]. Myślę sobie – może i ja kogoś znajdę. Wybrałam się do Kielc. Pociąg nie dojechał do Kielc, tylko zatrzymali w środku, na polu pociąg zatrzymali. W wagonie, w którym jechałam, w przedziale był policjant granatowy, była pani, która miała osiemdziesiąt lat i byłam ja. Ten policjant, to nie była jego zła wola, bo on natychmiast musiał wyskoczyć do tych oprawców i pomagać im wyganiać, bo to był granatowy policjant. Przecież zachowana była granatowa policja. On podniósł swój płaszcz w rogu i tę panią, staruszkę, schował za płaszczem. A mnie wypchnął. Albo mu się pomyliło... To nie była jego zła wola. Na pewno.

  • Dojdźmy do tego obozu.

Stały takie „budy”, jak się mówiło. Nie wiedziałam ani w jakim kierunku, w ogóle gdzie nas wiozą. W ogóle nie wiedziałam. Cały samochód załadowali, dokumenty wszystkie zabrali. Pojechaliśmy. Dokąd – nie wiedziałam. W końcu wylądowaliśmy w jakimś obozie przejściowym. Też nie wiedziałam gdzie to jest. W tym obozie nie wiem jak długo byli inni, bo ja uciekłam. Nie wiem jak długo jeszcze mogli być. Kilka dni.

  • Jak udało się pani uciec?

Tak, że podjechały następne transporty. A przedtem prowadzili nas i kilka dni kopałam rowy w lesie. Nie wiem po co i na co. Prowadził nas Austriak. Ze swastyką, w żółtej koszuli, w czarnych bryczesach. Prowadzili nas jakieś dwa, może więcej kilometrów do lasu. Po drodze zauważyłam po lewej stronie cmentarz. Stary, zapadnięty, z grobowcami porozwalanymi. Jak przyjechał transport z nowymi, wszystko z psami ze wszystkim poleciało do bramy głównej. Pomyślałam sobie – a nuż tej furteczki nie zamknęli. Ta furteczka prowadziła przez pole, na którym był brudny śnieg, do lasu. To było kilkaset metrów. Jeszcze przedtem, koło mnie, leżeliśmy na podłodze, nie na żadnych pryczach, jeden koc miałyśmy. Dziewczyna, która koło mnie leżała miała wszy. Ja miałam gęsty grzebień. Pożyczyłam jej. Rozmawiałyśmy. Powiedziałam, że skorzystam z pierwszej okazji [i ucieknę]. „To ja z tobą. Razem.” Więc idąc od tej bramy głównej, bo tam wezwał mnie jeden z tych i mi nawymyślał, że niech ja sobie nie myślę, że jestem taka mądra. Przedtem zwolnili kilka osób z chorobą płuc. Złapali kilka osób, jechali ludzie do lekarza, z prześwietleniami płuc, suchotników tak zwanych. Jednemu z nich dałam, już poprzednio prosiłam, żeby mi wyniósł jeden z tych koców. Dlatego powiedziałam, że nic nie mam przecież. Dlatego spałyśmy pod jednym kocem.

  • W jakich okolicznościach to było? Uciekła pani?

Tak.

  • Dokąd pani dotarła?

Nie wiem. Nie wiedziałam. Nie znałam terenu, nie wiedziałam nic. Szłam na oślep. Weszłyśmy do lasu i szłyśmy przed siebie. Już prószył śnieżek, księżyc świeci. Las, nie był to teren równy. Teren pofałdowany. Słyszymy lekki gwizd. Myślę sobie – albo partyzanci sprawdzają kto idzie, widzą nas a my nie wiemy o tym, bo przecież tam była duża partyzantka, bo nie wiedziałam nawet, ze jestem na Kielecczyźnie. Nagle zobaczyłam, że mężczyzna wyżej od nas gwiżdże.

  • Widział was?

Tak. Widział nas. [Powiedział] „Dziewczyny, nie bójcie się. Zrobiłem to samo, co wy. Nie bójcie się dziewczyny. Pójdziemy razem, będzie nam raźniej.” Szliśmy. On miał lepszą orientację w terenie. Doszliśmy do Opoczna. W Opocznie musieliśmy się rozstać, bo on nie miał szans, żeby przejść przez most, gdzie było SA na jednym i na drugim brzegu. Więc on nie miał szans. Znowu do stolarza i znowu była trumna. Znowu był kawałek chleba i był mały kożuszek – raz na nogach raz na piersiach. Zimno. Biedny człowiek! Cały jego dom był zapchany warszawiakami.

  • Tak wszędzie było. Potem pani się spotkała z resztą, z teściami? Milanówek był po tym wszystkim?

Milanówek był po tym. Ona powiedziała „Ja już tego nie wytrzymam.” Nie wiedziała, co to konspiracja. Mieszkała w Mszczonowie. Mówi „Ja już pojadę.” [Odparłam] „Nie mogę ciebie namawiać, bo moja droga jest niepewna. Ja nie mam gdzie pójść. Ale ty masz dom, to może ci się uda.” Ale bez dowodów... Ale jak się rozstajemy: on był tak przytomny, ten mężczyzna, że w tym baraku administracyjnym zauważył przedtem, bo tam nas rejestrowali, że tam leżą karty rozpoznawcze, formularze czyste. Jeszcze zdążył ukraść kilka tych formularzy.

  • I to potem wam się przydało?

Jak się rozstawaliśmy to powiedział „Dziewczyny, macie. Ale pilnujcie się bardzo. Weźcie.” Po jednym nam dał.

  • Nie widziała go pani już potem?

Nigdy. Musiałam trafić do partyzantów na plebanię. Wiedziałam gdzie mają kontakty. Dwadzieścia kilometrów w jedną stronę i dwadzieścia w drugą. Musiałam trafić, przez księdza do partyzantów.

  • No, tak. Dużo by było jeszcze opowiadania.

Dużo…
Warszawa, 22 stycznia 2007 roku
Rozmowę prowadziła Iwona Brandt
Krystyna Bolesta Pseudonim: „Myszka” Stopień: sanitariuszka, łączniczka Formacja: Batalion „Łukasiński” Dzielnica: Stare Miasto Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter