Krystyna Domańska „Ksenia”

Archiwum Historii Mówionej


Krystyna Grzebalska z domu, Domańska z męża, warszawianka od urodzenia aż do dzisiaj i żoliborzanka, nie tylko warszawianka. Na Żoliborz rodzice się sprowadzili, jak miałam trzy lata.

  • Rok 1939, wybucha wojna. Gdzie pani wtedy była i co pani pamięta z tego okresu?

 

Wybuchła wojna, miałam dwanaście lat. Z młodszym rodzeństwem i z mamą byliśmy u mojego stryja [księdza Władysława Grzebalskiego – proboszcza], we wsi zabitej deskami koło Janowa Lubelskiego, nazywała się Branew. Tak że początek wojny to byliśmy z daleka od wojny. Pamiętam tylko wielki nalot na Janów Lubelski, bo to było parę kilometrów od Janowa, gdzie akurat odpust był 8 września. Jatki Niemcy zrobili tam okropne, poginęło mnóstwo ludzi w Janowie. Potem była cisza, spokój i dopiero jak się nasi cofali coraz bardziej na wschód, to zaczęły oddziały naszego wojska przechodzić, maszerować szosą od Janowa do Frampola, do Biłgoraja. Na wschód szły po prostu.

  • Jak wspomina pani ten przemarsz wojska polskiego?


Widziałam tylko bardzo, bardzo zmęczonych żołnierzy. Tam były lasy dookoła wielkie i oni z tych lasów wyjeżdżali na koniach. Widziałam przeważnie konnych żołnierzy. Na plebanię przychodzili, mój stryj był tam księdzem, proboszczem. Przychodzili pojeść coś, popić, potwornie zmęczeni byli. Tylko tyle pamiętam. Ale pełni entuzjazmu do dalszej walki i dalszego działania. Różnie to było. Aż przyszedł 17 września i chyba 18 września już mieliśmy na plebani innych żołnierzy, z karabinami na sznurkach dosłownie, łapciuchowatych okropnie, którzy przyszli i oczywiście pierwsza rzecz, to świniaka zabrali z gospodarstwa. Co mogli, to do jedzenia zabierali.

  • Jaki był stosunek wojska sowieckiego do ludności polskiej?


Wtedy niewiele wiedziałam, jak było. Oni tylko przychodzili do miejsc, w których spodziewali się coś dostać, zabrać: konie, bydło, kury chociażby. Co się dało, to szabrowali jak mogli. Nie, po prostu zabierali. To nie był szaber.

 

  • Jak wyglądały dalsze losy pani rodziny w czasie okupacji sowieckiej? Bo rozumiem, że przez pewien czas byliście państwo w obrębie ZSRR.


Nie, nie, to krótko było. Potem ustalili linię na Bugu, granicę między Związkiem [Sowieckim] a Generalną Gubernią.

  • Wycofali się?


Wycofali się. Ruscy się wycofali, Niemcy poszli naprzód. Przecież doszli aż pod Lwów i potem się cofali. Nie powiedziałam – mnóstwo ludności cywilnej przez tę wiochę też przejeżdżało i też na plebanię, bo gdzieżby pomocy szukać, jak nie tam? Wszyscy byli głodni, zmęczeni, więc ich karmiono, jak umiano. Potem jak już był prawie koniec kampanii wrześniowej, to przychodzili oficerowie. Przebierali się w różne cywilne łachy, żeby wrócić spokojnie do centrum Polski. Pamiętam kapitana Iskierko, który płakał rzewnymi łzami – zawodowy kapitan – zdejmując mundur z siebie. Pasek od tego munduru potem nosiłam w czasie Powstania. Miałam pas oficerski i chlebak jakiś z tych czasów, [„spadek” po kapitanie Iskierce]. Tak że mnóstwo ludzi tam się przewijało. W końcu przyjechał mój tata z Warszawy. Rozkazem… nie wiem, nie pamiętam, czy generała Umiastowskiego, żeby na wschód się wycofywali pracownicy. Tata był prokuratorem [Sądu Apelacyjnego] w Warszawie. Wyszedł z Warszawy i szedł na wschód, ale w końcu się urwał z kolumny i przyszedł do nas do wsi, do Branwi. Posiedział tam z nami trochę, walka się w międzyczasie skończyła. Przyjechał do Warszawy, zobaczył, że dom stoi na placu Henkla [4] na Żoliborzu, że niezburzony. Przyjechał po nas i w grudniu 1939 roku przywiózł nas pociągiem w ścisku, w tłoku, ale przywiózł. Do Warszawy żeśmy przyjechali. I tu moje pierwsze zetkniecie ze zburzonym domami, z Niemcami. W końcu bliski kontakt, bo na ulicy już ich pełno było.

  • Czy poszła pani do szkoły?


Poszłam do szkoły, ale dopiero w końcu grudnia szkoła zaczęła, bo zanim się wszyscy zebrali… Zimno, głodno. Okropnie było. Pamiętam do dzisiaj, w klasie siedziałyśmy w paltach, w czapkach na głowie. Wszystko wyrośnięte, bośmy urosły przez wakacje. Chodziłam do sióstr zmartwychwstanek na Krasińskiego 31. Tak się zaczęła okupacja.

  • Czy pamięta pani jakieś zdarzenia z okupacji, łapanki, sytuacje nieprzyjemne?


Pamiętam jedną bardzo nieprzyjemną, jak Niemcy z domów wybierali wczesnym świtem, jeszcze przed godziną policyjną, mężczyzn zabierali na Żoliborzu. To chyba był wrzesień 1940 roku. Znajomych, sąsiadów pobrali. Mojemu ojcu darowali, bo tata miał zatrudnienie w sadzie w czasie wojny. Był taki cywilny sąd. Nie wiem, jak to było, w każdym razie taty nie zabrali. Natomiast sąsiadów zabrali, oni oczywiście do Oświęcimia jako jedni z pierwszych więźniów trafili i nie wrócili rzecz jasna. To pamiętam. Poza tym jak Kutscherę chowali po zamachu, to Krasińskiego była obstawiona z dwóch stron Niemcami. Nie wolno było z domu wychodzić. Wszyscy musieli siedzieć w zamkniętych mieszkaniach i jechał orszak wielki na cmentarz wojskowy, na Powązki. Co mogę pamiętać jeszcze?

  • Proszę opowiedzieć o pani kontaktach z konspiracją.

 

Zaczęło się od harcerstwa w ten sposób, że w sąsiednim domu mieszkała starsza o parę lat ode mnie Halina Walterówna, harcerka od małych zuchów chyba w harcerstwie. Kiedyś przyszła do mnie z propozycją, żebym i ja się do harcerstwa, w czasie okupacji już oczywiście, przyłączyła. Musiałam mieć pozwolenie od rodziców, dostałam i zaczęłam z nią składać, że tak powiem, naszą drużynę. Ale jak zaczynałyśmy w 1941 roku, coś nam nie wyszło. Dziewczyny najpierw przyszły, potem odeszły, wolały iść gdzie indziej. Myśmy zostały we dwie i zaczęłyśmy tworzyć następną drużynę. Utworzyłyśmy ją bardzo piękną, Halina Walter była drużynową [44 WŻDH „Żywioły”], ja byłam jej przyboczną, jednocześnie zastępową zastępu zastępowych. Zaczęła się harcerska przygoda od różnych ćwiczeń, gier, zabaw na początku. Potem to się przerodziło w całkiem poważną naukę konspiracji.
W ogóle byłyśmy bardzo czynne. Ja konkretnie zajmowałam się kolportażem prasy podziemnej. Jeździłam na Krochmalną czy na Grzybowską do mieszkania jakiegoś, pukałam, mówiłam: „Czy jest dzisiaj mydło do prania?”. To pamiętam dobrze. Jakiś odzew był na to hasło, ale nie pamiętam go. Dostawałam zwinięty rulon „Biuletynów Informacyjnych”, czasami jakieś książki były do tego i to przywoziłam na Żoliborz w teczce swojej szkolnej, pod książkami. Tutaj rozprowadzałam po różnych ludziach. Oczywiście każdy po dwa złote wtedy czy po ileś dawał, to szło na druk.

  • Nie bała się pani jeździć?


Nie, nie bałam się. Nie wiem, miałam w ogóle bardzo dużo szczęścia i w czasie okupacji, i potem, w czasie Powstania. Nawet włos z głowy mi nie spadł. Kolportażem się zajmowałam, poza tym razem z drużyną zajmowałyśmy się dziećmi z baraków, wówczas będących przy Dworcu Gdańskim. Bardzo zaniedbane były. Tośmy, pamiętam, uczyły je czytać, pisać, lekcje odrabiałyśmy z nimi, jakieś przedstawienia robiłyśmy razem. Czym myśmy się jeszcze wtedy zajmowały? Hufiec żoliborski dostał działkę na Promyka i drużyny po kolei uprawiały tam marchewkę, pietruszkę, buraki, co się dało, pomidory i sprzedawało się. To szło wszystko na Pawiak. Dostarczało się więźniom w jakiś sposób. Cegiełki sprzedawałyśmy przez kogoś robione, bardzo piękne, też to na Pawiak szło. Zajmowałyśmy się dekoracją, na przykład Bramy Straceń i innych miejsc historycznych, w dniach świąt państwowych.

  • Niemcy w tych dniach nie pilnowali takich miejsc?


Pilnowali, ale właśnie na tym polegała sztuka, żeby ich wykiwać. Udawało się.

  • Składaliście wieńce?


Nie, aż tak to nie. Najwyżej kwiatuszek jeden pod szubienicą Traugutta czy gdzieś mogłyśmy złożyć. Wówczas ta szubienica stała w innym miejscu niż teraz stoi, pod szkłem była i kibitka stała pod drugim szkłem.

  • Czy miałyście panie jakiś zajęcia stricte wojskowe, jakieś szkolenia?


Czysto wojskowe – nie.

W harcerstwie miałyśmy przygotowanie łącznościowe. Przygotowanie łącznościowe [i sanitarne] dostałam w harcerstwie, to prawda. Ale w 1943 roku wszystkie bardzo stare harcerki, chyba pietnasto-, szesnastoletnie, już przekazano do dyspozycji szefa łączności na Żoliborzu, porucznika „Słuchawki”, Józefa Krzeskiego. I dalsze szkolenie prawdziwe wojskowe, ogólnowojskowe i łącznościowe, bo się zgłosiłam, że chcę do łączności, a nie do sanitariatu, broń Boże…

 

  • Dlaczego pani nie chciała?


Nie wiem dlaczego. Uważałam, że to jest bardziej bojowe pewnie być łączniczką, niż usługiwać rannym. Tak dokładnie mi się zdawało wtedy. Nie wiem zresztą dlaczego. Dostałam ogólnowojskowe i łącznościowe wyszkolenie. Uczyły nas różnych łącznościowych spraw starsze koleżanki, Lidka Wyleżyńska na przykład i Ewa Celarska i podchorąży Jurek był, nie znam nazwiska, nie pamiętam, który naukę o broni i musztrę z nami prowadził. Musztra była prześmieszna, bo nas było w patrolu sześć dziewczyn, każda mniej więcej po pięćdziesiąt kilogramów ważyła. Jak robił nam szturmowe „padnij”, na podłodze na którymś tam piętrze w bloku przy Gdańskiej [2/4] u koleżanki [Ewy Morawiańskiej], to na dole lampy latały. Udawało się. Nikt nie donosił, nikt pretensji nie wnosił, że im się sypie tynk z sufitu na przykład. To było przecież ze 300 kilogramów razem.

  • Czy w służbie łączności miała pani jakieś zadania w okresie okupacji?


Nie, tylko szkolenie, tylko nauka. Telefony, łącznice, reperacje, zakładanie. Mało ciekawe rzeczy.

 

  • Jak wyglądało poza szkoleniem wojskowym życie piętnastolatki? Jakieś lalki?


O mamo, nie lalki! Lalki?

  • Gdzie było miejsce na dzieciństwo?


Moje dzieciństwo skończyło się w 1939 roku. Zupełnie się skończyło. Lalki… W ogóle nie byłam dziewczyną od lalek. Z chłopakami się na ulicy bawiłam, na ulicy się wychowałam. [Plac Henkla, ulica Wyspiańskiego i „dzikie pola” – obecna ulica Popiełuszki, i teren dzisiejszych Sadów Żoliborskich – to były nasze włości!]. Nie na podwórku, bo nie było podwórka. To były domki z ogródkami, bardzo fajne: plac Henkla, Wyspiańskiego i okolica, kolonia urzędnicza. Tak że z chłopakami – żeśmy się w złodziei i policjantów bawili, więc nie lalki mi były w głowie, w ogóle. [Na początku wojny założyłyśmy 1. Pułk Żoliborczyków – osobiście uszyłam sztandar. Potem była prawdziwa konspiracja].

  • Było trochę miejsca na dzieciństwo, na młodość?


W czasie okupacji to w książkach siedziałam. Bardzo mnie do książek ciągnęło, lubiłam czytać. Tak było, że w 1943 na 1944 rok sama zdecydowałam, odeszłam [z gimnazjum] od sióstr, poszłam do [gimnazjum] Aleksandry Piłsudskiej. Tam były kursy dziewiarskie, tu była krawiecka szkoła. Byłam tak strasznie zajęta, że jak dzisiaj pomyślę, ile miałam obowiązków, to mnie się w głowie nie mieści, że temu dawałam radę. Właściwie nie dawałam, bo się z dobrej uczennicy zrobiłam byle jaką w tym roku szkolnym. To była czwarta gimnazjalna.

  • Jakie obowiązki?

 

Już nie mówię o tym, że do szkoły chodziłam – na komplety i w budynku szkolnym. Miałam harcerskie zajęcia ze swoim zastępem, z zastępem zastępowych i cały rok chodziłam na kurs dla drużynowych. To był ogólnochorągwiany kurs prowadzony przez… Druhna Jiruska była, Maria, zwana „Psem”. Na Inżynierskiej 10, pamiętam ten adres dobrze, prowadziła kursy dla drużynowych. Trwało to cały rok. Raz w tygodniu, ale całe popołudnie. Jak wychodziłam ze szkoły, to wsiadałam w tramwaj, jechałam na Pragę bez żadnego jedzenia, bez niczego. Kurs był zakończony obozem, sprawdzali nas tam, czego żeśmy się nauczyły, w Złotokłosie pod Warszawą. Z Dworca Południowego się jechało. Przed samym Powstaniem wróciłam do Warszawy po tym obozie.
Oprócz tego chodziłam jeszcze prywatnie, dwa razy w tygodniu na niemiecki, jeździłam do Śródmieścia. Dwa razy w tygodniu na muzykę chodziłam do Domów Miejskich, [w Alejach Wojska Polskiego], do pani profesor Dymmlowej. To była też zakamuflowana szkoła muzyczna, średnia szkoła muzyczna. Wszędzie nawalałam naukę, bo dla mnie ważniejsze były zbiórki w harcerstwie, nauka łączności, to wszystko.
Mało tego, jeszcze sobie w 1943 roku na głowę wzięłam jeszcze inne obowiązki. Mianowicie los mnie zetknął z komendantką Związku Strzeleckiego, nie wiem, na jakim poziomie to była komendantka, nie pamiętam już, „Reginą” – Aniela Cieszkowska. Nie przyznałam się, że już mam konspiracyjne życie zapewnione i namówiła mnie do stworzenia drużyn Związku Strzeleckiego na Żoliborzu i Bielanach. Podjęłam się tego, bo nikomu nie odmawiałam nigdy. Tworzyłam te drużyny od września 1943 roku, co mi też trochę czasu zajęło. W końcu tak się stało, że te drużyny, głównie złożone z koleżanek szkolnych moich, ale one swoje miały sąsiadki, koleżanki z podwórek czy skądeś, tak się rozrosły, że się zrobiła gromada spora. Trochę się wycofałam, ale byłam dla nich trochę instruktorką. To, czego się nauczyłam tutaj z łączności czy musztrę, tam prowadziłam, w tych drużynach, więc też mi to czas zajmowało. W rezultacie lekcje, jeżeli były do zrobienia czy nauka, to w nocy robiłam.


Mało tego, nieraz uprosiłam tatę, to za mnie łacinę odrabiał na przykład. Ale i tak dostałam dwóję z łaciny w 1944 roku i miałam mieć poprawkę we wrześniu 1944 roku. Tylko z łaciny, więc i tak bardzo dobrze. Udało mi się, nie miałam poprawki we wrześniu 1944. Tak to było. Tak że strasznie dużo miałam obowiązków. A miałam od września 1944 mieć własną drużynę, dlatego kurs przechodziłam. Miałam ją już skompletowaną. Dwa i pół zastępu już miałam gotowe, już miałam z nimi zbiórki, już je prowadziłam właściwie. Tak że to też była moja strata.

  • Jakie były nastroje wśród młodzieży w lipcu, jak Niemcy się już wycofywali przed wybuchem Powstania?


Wspaniałe. To był tak budujący widok, jak Niemcy uciekali, nie tylko się wycofywali, przez Warszawę, głównie Słowackiego! Nie wiem, gdzie oni, na Modlin gdzieś, którędy, jaką trasą uciekali. Tutaj widziałam, w Śródmieściu nie widziałam ich wiejących. Tabory, samochody, to było fantastyczne, patrzeć na to, jak to wieje wszystko na zachód. Czekaliśmy na Powstanie! Są przecież ciągle, od ilu lat, od Powstania [pytania], czy potrzebne, czy niepotrzebne. Dla mnie osobiście są bez sensu w ogóle te dywagacje, bo ono i tak by wybuchło. Nie było mowy, żeby nie wybuchło. Nie było mowy, zwłaszcza że jak wiadomo, Niemcy zarządzili zbiórkę wszystkich mężczyzn od – do. Zabraliby nam wszystkich żołnierzy. Nikt się nie zgłosił oczywiście na te zbiórkę i oczekiwano, że będą represje ogromne. Byłyby, gdyby Powstanie nie wybuchło.

  • Czy była pani na pierwszej mobilizacji, w piątek 28 lipca?


Tak.

  • Gdzie to się odbyło, jak wyglądało?

 

Była sieć łączności. Przyleciała koleżanka do mnie, powiedziała, że mam się zgłosić tu i tu. Zgłosiłyśmy się wszystkie, całym moim patrolem łącznościowym, na Mickiewicza 25. To był parter. Przyszedł nasz wódz dzielny, porucznik „Słuchawka”. Jeszcze nie wiedziałam wtedy, że jest porucznikiem. Przyszedł dowódca, machnął ręką przez środek na baczność ustawionego, babskiego patrolu, powiedział: „Wy idziecie do Zgrupowania »Żaglowiec«, bo tam im uje wykształconych łączniczek”. Trójka w której ja się znalazłam, idzie na Mickiewicza 34, to Szklany Dom jest, gdzie była składnica meldunkowa, to się tak nazywało w łączności. Trzy niższe według wzrostu poszły tam: [Janina Ryttel], ja i Marysia Kołakowska, już nieżyjąca. Trzy dorodniejsze dziewczyny poszły do Zgrupowania „Żaglowiec” i wtedy straciłyśmy ze sobą kontakt.

  • Pierwsze wasze spotkanie mobilizacyjne 28 lipca zostało odwołane. Jakie były nastroje po odwołaniu?


Trochę zawód był, ale jakoś nie było w moim odczuciu, że to w ogóle, tylko że za chwilę będzie z powrotem. Poszłam sobie do domu, za ileś godzin przyleciała znowu koleżanka [Jaśka Ryttel „Kitty”] do mnie, a ja do innej, następnej jeździłam, na Powązki [do Teresy Miazek „Izy” – ulica Elbląska], żeby się zgłosić. I wtedy już na Mickiewicza 34. Nie, to ja tu nakręciłam! Po pierwszej mobilizacji składnica meldunkowa była w „Feniksie” na placu Wilsona, ale to krótko było. Stamtąd łączność utrzymywałam, bo tak nas wyznaczono, z majorem [„Serbem”]. Na ulicy Orlej miał swoją siedzibę, dowództwo swojego zgrupowania [„Żubr”], przed Powstaniem oczywiście. Tak to było. Latałam na Orlą z jakimiś meldunkami. W pudełku od zapałek chyba, pamiętam.

 

  • Proszę opowiedzieć o 1 sierpnia. Na Żoliborzu walki wybuchły najwcześniej.


Najwcześniej. Ale się dowiedziałam dopiero później, że tu było najwcześniej i to koło mnie właśnie, na rogu Suzina.

  • Nie było słychać strzelaniny?


Nie, byłam w Szklanym Domu, więc strzelaniny tak nie było słychać. Dopiero za chwilę. Powstanie tu się zaczęło, kiedy oni zaczęli strzelać i walczyć, koło trzeciej. Ale jak przyszła piąta już, całkiem oficjalnie żeśmy zaczęli Powstanie, to strzelanina się odbyła, oczywiście.

  • Czy miała pani jakieś zadania w pierwszych godzinach?

 

Tak. Wtedy, przez te pierwsze godziny utrzymywałam łączność między dowództwem [Obwodu], a Zgrupowaniem „Żaglowiec”. To było na Mickiewicza 20, tam mieli dowództwo. Tam biegałam, że tak powiem. Początkowo Mickiewicza chodziłam, ale jak „wlazłam” na czołg, a raczej czołg na mnie wszedł, to inna trasę sobie potem wybierałam – Czarnieckiego, parkiem, jakoś tak, bokami. Ale pierwsza moja droga była dumnie, środkiem Żoliborza. Mickiewicza pusta, nikogo nigdzie nie ma i czołgi jechały od wiaduktu, od Dworca Gdańskiego. Schowałam się w niszę przy wystawie sklepowej, przy Mierosławskiego. Dzisiaj już tam nie ma tych nisz ani sklepów, co innego jest. Myślę sobie: „Boże, zobaczą, nie zobaczą?”. Może i zobaczyli, ale nie ustrzelili, a miał łatwość wielką wtedy mnie ustrzelić.

  • Miała pani już wtedy opaskę na ręku?


Tak, oczywiście. Człowiek był dumny z tej opaski, jak nam rozdano. Po odczytaniu rozkazu do walki generała „Bora” rozdano opaski. Jak żeśmy włożyły, to nie było mowy, żeby zdejmować.
I tak biegałam te pierwsze godziny na zmianę z Marysią Kołakowską. Aż do wieczora jakoś przebiegałyśmy szczęśliwie, bez żadnych przykrych historii. Okazało się, niczego nie zdobyliśmy, mimo że tacy bohaterscy strasznie byliśmy. Opuściliśmy Żoliborz. Oczywiście poszłam na ochotnika do lasu, do puszczy. Zebrano nas, mówię cały czas o łączności swojej – [czyli łączniczkach plutonu 228], w dużym pokoju na Mickiewicza i powiedziano, że nie udało się. Dowództwo i oddziały idą do Kampinosu i potrzeba jeszcze dwóch czy trzech łączniczek. „Wystąp na ochotnika”. Cały szereg wystąpił, wszyscy. Przyszła referentka łączności, pani „Sawa”, Zofia Czerska. Wybrała trzy spośród nas czy dwie, już nie pamiętam. Dwie. Marysię Kołakowską i mnie i [mówi]: „Zgłoście się tam i tam”. Przyszłyśmy tam i tam, na drugą klatkę zresztą. Popatrzyli na Marysię, a ona była prawie o głowę mniejsza ode mnie, w ogóle strasznie dziewczyńsko jeszcze wyglądała, z warkoczem długim. Powiedzieli: „Nie dziecko, ty idź do domu”. A mnie wzięli, bo byłam do góry uczesana, taka moda była wtedy. Wyglądałam bardzo poważnie i mnie wzięli, poszłam.

  • Jak wyglądała droga do puszczy?


Świetnie wyglądała. Cichutko, na paluszkach, bez słowa, bośmy między Niemcami przechodzili. Oni tu w Oplu siedzieli, a myśmy przez Sady Żoliborskie obecne, mniej więcej do Stołecznej i do Żeromskiego szli na palcach. Ale Niemcy się pewnie też nas bali, nie wiedzieli, czego można oczekiwać od nas. Nawet jak nas widzieli, to być może nie chcieli zaczepiać, a my ich. W ten sposób, w deszczu okrutnym, między ósmą wieczorem chyba a świtem, dotarliśmy do lasu, do pierwszych drzew. Ale już ostanie… kilometry nie powiem, może jeden kilometr, tośmy biegiem prawie przebyli, bo widno się już robiło, to było lato przecież, wcześnie rano słońce wschodziło, a my jeszcze na polu. Mało tego, to pole z kapustą było. Pamiętam, jak się potykałam o tę kapustę, biegiem lecąc. Do Sierakowa doszliśmy i na jakiejś polanie leśnej wódz nasz… Pierwszy raz wtedy zobaczyłam pułkownika „Żywiciela”, [„Sadownika” – Mieczysław Niedzielski]. Myślałam, że zobaczę bohatera co najmniej…

 

  • Na białym koniu?


Na białym koniu, właśnie. Na białym koniu, wielkiego, potężnego w ogóle. A to się okazał człowiek w szarym płaszczu, kapeluszu na głowie, z teczuszką, niski, troszkę pękaty. Był przy kości chłop, pułkownik, ale uroczy człowiek potem się okazał.

  • Co robiliście w Sierakowie?


Myśmy strasznie dużo robiły. Suszyłyśmy swoje graty, bo byłyśmy przemoknięte do ostatniej nitki. W dodatku miałam spódnicę trefną jakąś, obszytą – sama szyłam ją w szkole krawieckiej kiedyś – obszytą tasiemką jedwabną w kolorze czarnym, taką co się spodnie obszywało. To mi na deszczu wszystko puściło. Miałam nogi w smugi fioletowe. Ślicznie to wyglądało, musiałam się umyć jakoś.
Bardzo nas gościnnie tam gospodarze przyjęli, bardzo, naprawdę. Coś do jedzenia dali, umyć się pozwolili, wody nagotowali. Nad kuchnią suszyłyśmy wszystkie łachy swoje. Ale tam krótko byłyśmy. Tylko, pamiętam, parę razy poleciałam z jakimiś rozkazami od porucznika „Słuchawki” do majora „Żubra”, gdzieś na drugi koniec wsi, błądząc zresztą, bo przecież wsi nie znałam wcale. Pod wieczór czy po południu, nie pamiętam, przyszła do pułkownika [łączniczka Ludmiła Janota – „Irena”, „Sikora”]. […] Przyniosła rozkaz ze Śródmieścia, że mamy wracać na Żoliborz – to żeśmy tam długo nie [byli]. Nawet nie przespaliśmy się tam wcale, tylko od razu wieczorem z powrotem na Żoliborz. Ale wtedy Niemcy już nam tak bardzo nie chcieli darować. Zresztą szliśmy znowu wygonem koło Żeromskiego, było pusto przecież, pole, piaski. Przydybali nas przy Zdobyczy Robotniczej i tam się odbyła regularna walka. Ja osobiście w niej udziału nie brałam.

Siedziałam w jakimś domu i czekałam, co będzie dalej. Zresztą mało z nas miało broń, więc do walki z czołgami to nie za bardzo. Przepadła nam wtedy świetna [zupa]. Krupnik ktoś gotował w jakimś domeczku na Zdobyczy, młoda kobieta. Pocisk wpadł, tynk wpadł do garnka i się nie dało zjeść w ogóle. To do dzisiaj pamiętam. Tak pachniała nam ta zupa, a myśmy głodni szli całą noc przecież z Kampinosu.


Koc straciłam wtedy, koc z domu. Obowiązkowo był w ekwipunku żołnierskim, wzięłam koc bez pozwolenia matki, która była z moimi młodszymi braćmi poza Warszawą, nie było w Powstaniu mamy. I wzięłam. Przyszedł ktoś, że dla rannego potrzebują koc, żeby na nim zanieść go na punkt opatrunkowy. Oczywiście oddałam koc i potem się martwiłam, co mamie powiem po Powstaniu, co z kocem zrobiłam. [Na Zdobycz Robotniczą z potwierdzeniem rozkazu powrotu na Żoliborz przyszła łączniczka „Kaja” – Kazimiera Niżyńska, siostra Ireny „Kubusia”, z mojego patrolu oraz „Tampon” – Tadeusz Krzeski, brat „Słuchawki”, dowódcy plutonu łączności 228].

  • Co było dalej, jak wróciliście już na Żoliborz?


Entuzjazm narodu był. Spotkaliśmy się z żołnierzami, bo nie wszyscy poszli do Kampinosu, dużo zostało na Żoliborzu. Gdzieś się zamelinowali po domach, nie wiem, jak to było dokładnie. I radość ogólna. Zajęliśmy siódmą kolonię na Suzina [3]. Tutaj dowództwo było, tutaj łączność była i pluton osłony dowództwa, harcerski pluton [227], który wędrował zawsze w tę i z powrotem do Kampinosu za nami i dokuczał nam jak mógł, słownie.

  • Dlaczego dokuczał?


Żartowali sobie z nas, drucikami nas przezywali. Umilaliśmy sobie jakoś drogę. A jeszcze w czasie drogi ciągle było: powstań – padnij, bo Niemcy sobie oświetlali, żeby nas widzieć lepiej. To było padnij. Wtedy mi się przypomniało, że są imieniny koleżanki, Lidki Wyleżyńskiej. To był już 3 sierpnia nad ranem. Wszyscy [jej] po kolei życzenia składaliśmy, ci najbliżej będący. Potem jak już żeśmy doszli, porucznik „Słuchawka” zebrał gromadę i oficjalnie złożył jej życzenia. Tak że ona do dzisiaj pamięta, że życzenia imieninowe jej składano w takim momencie.
Jak przyszliśmy, to ludność cywilna też nas bardzo życzliwie i gościnnie przyjęła. Kto co miał, to wyciągał. Kto miał gdzie jaki tapczan wolny albo i nie wolny… Bo raczej ludzie zeszli potem do piwnic w większości, ale to już później. Tak że nas po kwaterach bez trudu rozkwaterowali wszędzie i zaczęło się normalne życie. Najpierw dowództwo, przy którym potem już stale byłam, na początku dowództwo było na Suzina 3, potem się przeniosło na Krasińskiego 16, wszystko to bliziutko, a w ostatnich dniach Powstania musiało się przenieść na Mickiewicza 25. Ja razem. Na początku Powstania, [po powrocie z Kampinosu], byłam w centrali meldunkowej, która była na Krasińskiego 16, obok „Tęczy” – [kina].

  • Czym się pani zajmowała w pierwszym okresie Powstania?


Nosiłam meldunki tu i tam albo jakieś rozkazy, nie wiem, już nie pamiętam tak dokładnie. Ale potem, jako już wyszkolona telefonistka, zostałam osadzona przy centrali telefonicznej w Zgrupowaniu „Żyrafa” na Krasińskiego 20. Tam jakiś czas spędziłam łącząc, przy łącznicy starej, polskiej. Już nie pamiętam, to polska, czy jakaś inna była…

  • Czy Żoliborz był mocno ostrzeliwany, czy można było spokojnie chodzić po uliczkach?


Żoliborz był trudny do ostrzeliwania, dlatego że był rzadko zabudowany. Naprawdę trudno się było bronić, ale i trudno było go zdobywać. Był ostrzeliwany, oczywiście, bombardowany był też. Ale dużo bomb na przykład spadło właśnie w takie tereny puste, jakieś place, jakieś działki. Przeżywaliśmy takie rzeczy. Chyba pierwsze, straszliwe bombardowanie było na placu Wilsona, nie pamiętam którego sierpnia. Akurat szpital był tam. Wywieszone flagi były, dlatego łatwiej było zbombardować. Mnóstwo poległo tam i rannych, i okolicznych mieszkańców. Tak to było.

W „Żyrafie” byłam prawie do końca sierpnia. Przed atakiem na Dworzec Gdański wycofano mnie stamtąd. Z koleżanką [„Zosią” – Marią Kołakowską i z kolegą [Zbigniewem] Szydłowskim „Kitem” – [radiotelegrafistą], osadzono [nas] na stryszku gimnazjum Poniatowskiego, przy torach kolejowych. Mieliśmy nawiązać łączność ze Starówką. Zbyszek „Kit” był telegrafistą, radiotelegrafistą. Mieliśmy nawiązać łączność, do szturmu na Dworzec Gdański uzgodnić jakoś trzeba było. Niestety nie udało nam się. Siedzieliśmy tam parę dni i tylko: „Tu »Kit« woła »Andrzeja«. Tu »Kit« woła »Andrzeja«”. „Andrzej” to był kolega, który poszedł z radioaparatem na Starówkę. Jakoś się przedostał, po Powstaniu okazało się, że szczęśliwie udało mu się przemknąć przez tory kolejowe. [A aparat popsuł się!].

  • Górą przechodził?


Górą przechodził, ale popsuł aparat po drodze, czy się popsuł i nie mógł odpowiedzieć, w ogóle nie było nas tam słychać. Tak że nic z połączenia ze Starówką wtedy nie wyszło.

Natomiast sobie popatrzyłam z wysoka, z okienka na pociąg pancerny na szynach przy dworcu, na Starówkę, bo widać było, przecież to wysoko, nie wiem, które piętro. Albo wędrowałam sobie po domu, bo tam [do sierpnia] szpital niemiecki był. W ostatnim dniu przed Powstaniem czy nawet pierwszego albo drugiego [dnia] zabrali rannych gdzieś i wycofali stamtąd szpital, ale w takim popłochu, że tam mnóstwo: i łóżka, i materace, i pościel, i jakieś książki niemieckie, jakieś kredki do rysowania czyjeś, szuwaks czy brylantyna do włosów, takie rzeczy zostały na stolikach, w salach. Tośmy sobie oglądały, co Niemcy zostawili, i czekałyśmy, kiedy będzie coś do zaniesienia do dowództwa. W międzyczasie przychodził do nas zastępca dowódcy plutonu, porucznik „Cezary”, uroczy człowiek, dzielny bardzo, nazywał się Bronisław Krzeczkowski. Któregoś dnia ustrzelili go na Felińskiego, tak że wielki żal był po nim. To była pierwsza bliska strata, powiedziałabym. Jak nas wycofano stamtąd, to już przeszłam do samego dowództwa [Obwodu]. W sąsiednim pokoju z pułkownikiem „Żywicielem” siedziałam przy telefonie, na zmianę z Haliną Walter [„Jodłą”], moją drużynową [z „Żywiołów” – 44 WŻDH].

  • Niech pani opowie o pułkowniku Niedzielskim. Jaki to był człowiek? Jak wyglądał?


Byłam z daleka od niego, bo co ja – byłam łączniczką tylko. Jak wyglądał, to już mniej więcej powiedziałam. Był niskiego wzrostu, o okrągłej mniej więcej twarzy. Bardzo był lubiany. Był bardzo serdeczny i bardzo ciepły i czuły dla wszystkich żołnierzy. Nie bał się… Bał – nie to słowo. Chodził, wizytował najdalsze nieraz oddziały, do chłopców dochodził na przedpolach na przykład, w ogródki działkowe. W każdym razie ludzie, którzy się z nim stykali, do dzisiaj pamiętają, że to był bardzo ciepły, życzliwy, dobry człowiek. Trochę mu zarzucano w czasie Powstania, że nie bardzo decyzje umie podjąć. [Że jest zbyt ostrożny]. Rzeczywiście, może i tak. Ale ja się na tym nie znałam wtedy, widziałam tylko dobrego człowieka, dzielnego. Przecież to był zawodowy żołnierz. [Saper]. Miał pokój jeden, [na] Krasińskiego 16, w mieszkaniu na parterze był jeden pokój, gdzie on mieszkał i spał i miał odprawy z oficerami i z ludnością cywilną. Przychodzili różni przedstawiciele. Czasami mój tata przychodził, bo tata też był na Żoliborzu w Powstaniu, w sądzie. Był sędzią w [Wojskowym Sądzie Specjalnym] na mojej ulicy, na Kossaka, tylko na drugim końcu [Kossaka 4]. Też przychodził na narady [kapitan Stefan Grzebalski „Gniewosz”, pluton 200, Prokurator Sądu Apelacyjnego w Warszawie na placu Krasińskich. Poległ na Żoliborzu 29 września 1944 roku]. Przychodzili łącznicy, potem już kanałami, ze Starego Miasta. Też tutaj przychodzili, nosy trzeba było zatykać. Wyglądało to tak, że jak się już noc zbliżała, a był spokój, bo Żoliborz miał dużo spokojnych dni, to w pokoju, gdzie siedziałam przy telefonie na służbie i marzłam, trzęsłam się z zimna nocami okropnie, [spał] obok na kozetce oficer dyżurny, w kącie sobie znowu „Zawiszacy” rozkładali materace jakieś na podłodze i spali też, na wszelki wypadek musieli być pod ręką. Tak że gęsto było w pokoju.

  • Jak wyglądało życie codzienne, wyżywienie?

 

To jest to, co najmniej pamiętam. Niedawno sobie usiłowałam przypomnieć, co myśmy jadły, co nam dawano. Bo dawano. Każdy pluton miał swojego kucharza, kucharkę, przeważnie kobiety cywilne same się zgłaszały do tego, żeby usługiwać, żeby robić coś. Nie wiem, jak to było gdzie indziej. W moim plutonie była pani Wowkonowiczowa, sąsiadka z placu Henkla i jakaś inna pani, które gotowały nam zupy. To wiem: były zupy [i chleb]. Ponieważ każdy o innej porze jadł, nie wiem, jak to było naprawdę. Czy każdy w garść dostawał, czy talerze. Na kwaterze ludzie mieli jakieś talerze, wobec tego używało się ich naczynia. Ale nie pamiętam. Ja osobiście głodna byłam tylko pod koniec Powstania, natomiast przez całe Powstanie, jak tylko mogłam, to uciekałam na plac Henkla do domu swojego, do taty. Tata wiedząc, że głodna tu przychodzi czasami, starał się, jak mógł, żeby coś było ugotowane i w domu żeby było. Sąsiadka gotowała czasami. Nie było to takie trudne, bo jeżeli ktoś na przykład zdobył kartofle… Tu wszędzie gdzie był skrawek miejsca, to rosły kartofle albo pomidory, ale głównie kartofle. Przecież cały plac Inwalidów był w kartoflach. Kto miał kartofle gdzieś w ogródkach, to smażył placki. Nieraz tak było, że szło się ulicą, to z każdego okna śmierdziało, za przeproszeniem. Chłopcy od „Żubra” zdobyli olejarnię na Gdańskiej i Żoliborz olejem wtedy płynął. Poślizgnąć się można było na ulicy. Nosili w jakichś bańkach, naczyniach, wylewało się trochę. Wszyscy dostali. I cywile, i wojsko przede wszystkim. Pamiętam, że w domu tata się zawsze postarał, coś było, jakaś zupa.

 

  • Pamięta pani, w co była pani ubrana? Jak się pani ubierała w czasie Powstania?


No pewno. Okropnie byłam ubrana, bo nie było mamy, która by mi poradziła, żebym w spodniach chodziła. Nie miałam spodni, bo wtedy nie było mody, żeby dziewczyny łaziły w spodniach, chyba że do nart. Takie to miałam sprzed wojny, wyrośnięte mocno. Dopiero w połowie Powstania przyszło mi do głowy, żeby wziąć spodnie mojego wuja, który w Starobielsku został. Jego ubrania były u nas i tata mi pozwolił wziąć. Wzięłam spodnie, pumpy pod kolana. Spuściłam na dół i akurat były mi do kostek w sam raz, koloru khaki. Było mi cieplej trochę. Ale one mnie tak gryzły w nogi, a ja bardzo wełny nie znoszę, że byłam nieszczęśliwa i wolałam w spódnicy biegać niż te spodnie zakładać. Nikt mi nie doradził, żebym sobie z przeproszeniem gatki włożyła długie, męskie pod spód. A mnie do głowy nie przyszło, więc latałam głównie w spódnicy. Miałam przygotowany strój przed Powstaniem, musiałyśmy mieć przygotowane ubranie. Kurteczkę do pasa, tak jak do battle dress’u później się okazało, podobną kurteczkę miałam, koszulę brata młodszego pod spód i spódnicę brązową, skarpetki krótkie, potem podkolanówki jakieś, też braterskie. Kupiłam specjalnie na Powstanie [na bazarze] za Żelazną Bramą, dostałam od stryja swojego na imieniny 500 złotych i za 450 kupiłam czarne półbuty. Byle jakie były, ale wygodne i w tych półbutach [chodziłam]. Latarkę sobie kupiłam, reflektorek taki [za 50 złotych]. Niemcy mi potem ją chcieli zabrać, obroniłam raz, a drugi raz już mi zabrali, już jak nas do niewoli wzięli. Tak byłam ubrana. Marnie ubrana byłam. Jak z nagła przyszła kapitulacja, to tak jak stałam, w tej kurteczce, w spódniczce i w skarpetkach poszłam do niewoli. Cieplutko mi było.

  • Jak było na przykład z kąpielami? Na wszystkich zdjęciach macie pięknie zrobione włosy, bez względu na to, który to jest dzień Powstania, czy to jest początek, czy koniec.


Zależy od dzielnicy też.

  • Nawet na Starówce, nawet na Czerniakowie dziewczyny miały zakręcone włosy.

 

Były studnie. Przecież były studnie i tutaj, na Żoliborzu. Najbliższa moja studnia była na rogu Felińskiego i Niegolewskiego. Mój tata stamtąd dygował na plac Henkla wodę, w wiaderkach przynosił, żeby córunia miała się w czym umyć i czego się napić.

 

  • Chciałyście być ładne cały czas.


Pewno. Nie tyle ładne, ile przyzwoicie wyglądać. No jakżesz? Tak zwany żołnierz musiał wyglądać.

  • Jak chłopcy podchodzili do dziewczyn żołnierzy?


Normalnie, jak do koleżanek.

  • Nie było żadnych romansów?


Pewno, że były.

  • Podrywali was?


Podrywali, podrywali. Tylko że nie taką jak ja, bo jeszcze byłam… Jeszcze rok gdybym miała więcej, to też bym była już do podrywu dziewczyna. Natomiast wtedy nie, skądże. Daleka byłam od takich spraw. Były miłości, były narzeczeństwa, były łzy przy rozstaniu, szczególnie jak rozstanie było już prawdziwe, na zawsze.

  • Czy zdarzały się jakieś śluby powstańców?


Były, ale nie pamiętam.

 

  • Czy mieliście wiadomości, co się dzieje naokoło Warszawy. Czy słuchaliście radia, czy była prasa?

 

Tak, była prasa. Na Żoliborzu była tak rozwinięta, że nie wiem ile, ale kilkanaście chyba dzienników różnych wychodziło. Może nie dzienników, może niektóre to były tygodniki czy co drugi dzień. Ale „Biuletyn Informacyjny” wychodził na Żoliborzu, autentycznie codziennie był. I nasłuch radiowy był. Zresztą w moim plutonie przecież nie tylko były łączniczki, nie tylko telefonistki i koledzy, którzy budowali linie telefoniczne, ale i nasłuch radiowy był i szyfrantki pracowały. W najgorszym okresie, kiedy nie mieliśmy kontaktu z nikim dookoła, to przez Londyn się łączyliśmy, żeby dowiedzieć się, co się dzieje w Śródmieściu. Tak było.

 

  • Rosjanie zrzucili radiostację i skoczków.


Zrzucili, zrzucili.

  • Oni byli gdzieś koło pani? Miała pani kontakt z nimi?


Nie, wiedziałam tylko, że są, widziałam ich tylko, bo stacjonowali na Mickiewicza 25, w kotłowni. Tam ich spotykałam czasami, jak przechodziłam przez ten blok długi. Bo odkąd mnie nieprzyjemność spotkała, że mnie ostrzelali, jak biegłam podwórkiem, bo nie lubiłam długich przejść, biegałam zawsze, to zaczęłam chodzić piwnicą wtedy, trochę ze strachu. Piwnice długie kończyły się właśnie na ich lokum, gdzie byli zamelinowani. Co się z nimi stało? Zdaje się wrócili, przeszli przez Wisłę po kapitulacji, jeden czy obydwaj. Dwóch ich było. Ale z tej radiostacji pożytku wielkiego chyba nie było, tak mi się wydaje. Bo w rezultacie, kiedy nam obiecali… Kiedy już było marnie bardzo i trzeba było się zbierać do wymarszu, przez Wisłę chcieliśmy przejść na drugą stronę. Całe wojsko, reszta wojska skupiła się na dolnym Żoliborzu. Oni mieli kierować ogniem artyleryjskim, na Niemców rzecz jasna, ale się spóźnili. Ogień poszedł, ale w momencie kiedy już kapitulacja została zatwierdzona i poszedł po wszystkich oczywiście.

  • Wcześniej, 16 września, jak jeden z batalionów II Dywizji przeprawił się tutaj, wiedzieliście o tym, że oni przypłynęli?


Tak, przeprawił się. Oczywiście, że tak, wiedzieliśmy. Chyba „Żaglowiec” był w najbliższym kontakcie z nimi, zgrupowanie „Żaglowca”. Widzieliśmy, ale oni niestety… Nic z tego nie wyszło. Przyczółek chcieli uchwycić, ale się im nie udało.

  • Czy duża była pomoc rosyjska? Chodzi mi o zrzuty.

 

Zrzuty były, owszem. Najpierw był chyba amerykański zrzut, taki co to radość wstąpiła w nasze serca.

  • Przylecieli w południe.


Tak i strasznie wysoko, więc jak mogli celnie zrzucić? Większość zrzutów poszła do Niemców. Pewnie bardzo byli szczęśliwi z tego powodu. Kilka, trochę poszło, ale na Żoliborz żaden nie spadł pojemnik. Wszystko poleciało gdzieś na południe bardziej. Natomiast tutaj zza Wisły przylatywał kukuruźnik co jakiś czas. Oni latali co noc, trzeba im honory oddać, ale zrzuty były od czasu do czasu. Zrzucali nam z niskiej wysokości na wyznaczone pola, bo się rozstawiało lampy, rozstawiało się prześcieradła białe, żeby było w nocy widać, gdzie mają zrzucać. I zrzucali, ale tak głupio i bezmyślnie, nie wiem, dlaczego bez spadochronów nawet najmniejszych, tylko tak, w puszkach to było [lub w workach]. Jeżeli tam były na przykład naboje do karabinów, to trzy czwarte tego było pozginane, pogniecione. Kto tylko miał czas wolny, nie był na służbie, to siedział na Suzina [róg Płońskiej], w piwniczce był warsztat i prostowało się naboje. To była robota! Syzyfowa praca. Ale się trochę wyprostowało. Zrzucili nie tylko naboje, ale i trochę pepesz przyleciało, tuszonka – jakieś puszeczki. Ale to było bardzo skromne.

 

  • Trafiło coś do pani, jakieś jedzenie?


Do mnie osobiście nie. W ogóle do nas nie.

  • Wspominała pani o księdzu.

 

O księdzu „Alkazarze” Truszyńskim, który nie tylko ludność Marymontu otaczał opieką, nie tylko duchową opieką. Wszystko robił, żeby żołnierzom dostarczyć jedzenie. Chodził. Wszyscy go bardzo na Marymoncie kochali nawet, powiedziałabym. Tak że zdobycie na przykład jakiejś świnki hodowanej czy krowy dla niego było łatwiejsze niż dla kogokolwiek innego i on nam załatwiał czasami takie wkładki mięsne do garów, do zup. Nie tylko nas rozgrzeszał i odprawiał mszę w niedzielę. Tutaj duszpasterstwo kwitło jak trzeba. W każdą niedzielę msza święta była, najczęściej na podwórku Krasińskiego 18 dla tego terenu.

  • Wy chodziliście, czy ludność cywilna głównie w tym brała udział?


Nie, wszyscy. Kto żyw, kto chciał. Kiedyś, na początku, przyszedł ksiądz „Alkazar” i mszę nam odprawił na balkonie na Suzina [na VIII kolonii]. Tam takie wewnętrzne balkoniki są na ósmej kolonii, przejścia między klatkami. Na tym balkoniku. I wtedy, jak to się mówi in articulo mortis, rozgrzeszenie nam dał wszystkim. To pamiętam do dzisiaj, bo widocznie wzruszyłam się wtedy okropnie.

 

  • Czy 15 sierpnia, podczas święta, były jakieś szczególne nabożeństwa?


Były, było wielkie święto, tak. Ale to święto polegało właśnie na odprawieniu i na uczestnictwie we mszy świętej, na niczym więcej. Parady żadnej nie było, defilady nie było, składania wieńców nie było. Normalny dzień.

  • Proszę opowiedzieć o ostatnich trzech dniach Żoliborza.


Te ostatnie dni, to już dowództwo się przeniosło na Mickiewicza 25, w lokalu magla, na parterze, od Mierosławskiego. Już wtedy było kiepsko, już się niektóre oddziały wycofywały, te co były bardziej wysunięte. Który to był, nie pamiętam już. Pod koniec, 28 września może, kiedy przyszedł rozkaz o wycofywaniu się nad Wisłę celem ewakuacji na drugą stronę. Sprzymierzeńcy zza Wisły łodzie mieli nam dostarczyć tutaj. Już nie pamiętam, jak to miało być. Porucznik „Skoczylas”, Władysław Dehnel, adiutant naszego wodza „Żywiciela”, chodził po oddziałach i zbierał. Nie łączniczkę wysyłano czy gońca, tylko już wyższa władza chodziła i coś widocznie omawiali. Sobie mnie wtedy wytypował na towarzyszkę tych wypraw. Wsadził mi na głowę jakiś hełm, chyba francuski, bo bardzo śmieszny był. Wstydziłam się w nim chodzić, ale nie pozwolił mi go zdjąć. Od czasu do czasu byłam zaszczycona noszeniem za nim pepeszy. To był wielki zaszczyt. Ale tylko noszeniem oczywiście.

  • Czy miała pani jakąkolwiek swoją broń?


Nie, skądże. Nie miałam. Kamienie chyba tylko. Wtedy z nim biegałam po różnych oddziałach, do budynku „Opla”, to znaczy do „Żniwiarza” i do „Żyrafy” [na Krasińskiego, i do „Żubra” – na ulicę Potocką, i Szkoły Pożarniczej], jeszcze gdzieś. W wiele miejsc chodziliśmy, po kilka razy nieraz nawet. Tak przez kilka dni z nim biegałam. Krzyczał tylko: „Adiutancie, do mnie! Idziemy!”. Szliśmy. I któregoś, 28 września, pułkownik już był ranny wtedy w nogę, źle mu się chodziło o lasce, zarządzono przejście dowództwa z Mickiewicza 25, z magla, na Dolny Żoliborz, na Sułkowskiego chyba 13. Tam się pułkownik zadomowił, że tak powiem, ale nie chodził, bo już nie mógł chodzić z tą nogą. Tam wszyscy byli. [Cały sztab i łączniczki]

Przenoszenie z Mickiewicza na Sułkowskiego było takie, żeśmy musieli skakać z wysokiego parteru, wszyscy po kolei. Dlaczego nie bramą, to sobie nie mogę przypomnieć. Pułkownik nie mógł skoczyć przecież z taką nogą, czyli musiał pójść bramą do Mickiewicza 27 i tamtędy piwnicami dalej. Myśmy skakali objuczeni okropnym sprzętem, pamiętam. Oprócz tego, że miałam swój chlebak i plecak, jeszcze wtedy nieukradziony, bo mi ukradli go na końcu albo się zawieruszył, nie wiem, to jeszcze mi wsadził porucznik „Słuchawka” na szyję aparat ruski, telefoniczny aparat, ale to było takie ciężkie, a ja byłam głodna, niedożywiona przecież. Strasznie było skakać z tym, ale skoczyłam i dziurą w płocie przeszliśmy dalej.
A jeszcze jak żeśmy przyszli, to dowództwo poszło tam [na Sułkowskiego], a łączność, dziewczyny miały koło Szklanego Domu… Dom pod Matką Boską się nazywał, nie ma już chyba tej figury Matki Boskiej. To był 29 września, na pewno. Zebrałyśmy się w piwnicy. Wtedy czołg podjechał tam, raz, drugi strzelił, zrobiły się jatki w sąsiedniej piwniczce gdzie, jak się okazało, ranni leżeli. Paru zginęło, jedna z naszych koleżanek oko straciła w ten sposób, jakimś odłamkiem.
Dalej biegałam potem jeszcze. Na drugi dzień, 30 września rano, znowu przyszedł porucznik „Skoczylas” i znowu żeśmy poszli w głąb Żoliborza ściągać wojsko. Skakaliśmy przez wielki lej, koło „Znicza” był, tu gdzie teraz jest przychodnia na Szajnochy. Bardzo głęboki lej i nie mogliśmy się wydrapać z drugiej strony po tym piaszczystym leju, ale to już inna sprawa.
Ostatnie momenty. Najsmutniejszy dzień w życiu człowieka chyba. Wysłano mnie nad Wisłę, tam nasi z Niemcami walczyli ciężko bardzo – głównie w „Żmii” bardzo dużo kolegów poległo – o dojście do wału wiślanego. Niemcy zorientowali się, o co chodzi, czy przechwycili meldunek jakiś, nie wiem i usadowili się na wale. Żeby dostać się do pontonów czy łodzi, które miały o oznaczonym czasie przybić do brzegu, trzeba było wał sforsować. Tam właśnie bardzo dużo kolegów i koleżanek poległo. A mnie wysłano wtedy, żebym jakiś raport od dowódcy artylerii [porucznika Następa] – bo była taka jednostka na Żoliborzu, pluton artylerii – przyniosła: jak wygląda sytuacja na tym odcinku. Poszłam, ale go nie zastałam. Szukałam dookoła po różnych domach, nikt nic nie wiedział. Postanowiłam poczekać gdzieś trochę, doczekałam się w końcu, meldunek dostałam od niego na piśmie. Przyszłam z meldunkiem do „Żywiciela”, weszłam pod trzynasty, to była Tucholska 13. Weszłam do domu i wlazłam na dwóch Niemców, tuż przy drzwiach. Przedpokój do mieszkania, a oni w jakimś pokoiku. Tak się strasznie przestraszyłam tych Niemców, oni mnie też chyba, nie wiem zresztą, że do piwnicy gdzie „Żywiciel” leżał, wpadłam w mgnieniu powieki zupełnie. Tam się dowiedziałam, że właśnie kapitulację żeśmy podpisali dla Żoliborza. Mój porucznik Dehnel, czyli „Skoczylas”, adiutant, płakał rzewnymi łzami. Pamiętam do dzisiaj, bo mu zapinałam, odpięła mu się opaska na rękawie. Powiedział: „Przypnij mi to”. I płakał. Podparł się ręką i płakał jak bóbr.

  • Niedzielski też nie chciał się poddawać.


Nie chciał. Nie, to był zadziorny dowódca. Mówili o nim, że taki i owaki i że nie umie podejmować decyzji, ale ja w to nie wierzę. Wtedy rzeczywiście nie chciał, ale dostał rozkaz, żeby się poddać. Przyszedł przecież z Niemcami… Kto?

  • „Wachnowski”.


„Wachnowski” pułkownik, właśnie. Przyniósł rozkazy od „Bora”, że ma poddać Żoliborz, co się właśnie stało. Wszyscy byli tak zmaltretowani w dowództwie, w tej piwniczce, że coś okropnego. I pułkownik i dwie łączniczki jego osobiste jeszcze z czasów przedpowstańczych, Jamotówny, Ludmiła i Krystyna i oczywiście major „Roman”, zastępca i „Skoczylas”. Okropnie wszyscy zmaltretowani byli. Mnie powiedziano: „Wracaj do swoich, do swojego plutonu. Tam się zbiera wasz pluton. Idziecie do niewoli, kto chce, a kto nie chce – dziewczyny mogą wybrać sobie. Albo zostaje na własną odpowiedzialność tutaj, albo idzie do niewoli”.

  • Wypłacili wam żołd?


Nie, żadnego żołdu nigdy nie było przecież, niczego. Zresztą to prosto z walki było, to kiedy mieli żołd płacić i kto? Szłam do ulicy Gomółki, Gomółki ulicą potem do Szklanego Domu. Tam obok willa była i tam żeśmy się zbierali. Szłam i ryczałam jak bóbr. Nikogo nie było, więc mogłam sobie pozwolić na głośniejsze ryki nawet, zwłaszcza że wtedy był bardzo intensywny ostrzał zza Wisły. Odłamki po drzewach tak szeleściły liśćmi, że żebym jeszcze głośniej ryczała, to by nie było słychać na pewno.
Doszłam tam. Z gromadą koleżanek i kolegów doczekaliśmy do jakiejś godziny i pluton łączności doszlusował do kolumny wielkiej, która spod Szklanego Domu, z [placu] Tucholskiego mniej więcej, przez Mickiewicza przeszła, przez podwórze „Feniksu”, przeszła przez Słowackiego i składała broń, ci co mieli rzecz jasna, na rogu Słowackiego i Toeplitza obecnie, tu gdzie bazarek jest przy placu Wilsona i szkoła. Potem się okazało, że pierwszego z kolegów, którego Niemcy chcieli zmusić, kazali mu opaskę z rękawa zdjąć, a on powiedział, że nie, to go zastrzelili. To był od „Żubra” jakiś kolega, do dzisiaj wspominany „Terminator”. Nie znałam, nie wiem, ale wiem, że taki był wypadek. Myśmy spokojnie potem przeszli obok Niemców, siedzieli na czołgach swoich z minami butnymi okropnie. Nie zapomnę z jakim triumfem patrzyli na nas z góry, bo siedzieli na wierzchu, na wieżyczkach, na Słowackiego, przy bramie, którą żeśmy wychodzili. W obstawie Niemców przewędrowaliśmy od placu Wilsona, Krasińskiego [do Pionierparku] na Powązki. Tam Niemcy nas na noc w baraku usadowili, zamknęli.

 

  • Jak się Niemcy zachowywali? Oprócz tych min czy byli agresywni?


Różnie. Nie, raczej powiedziałabym poprawnie w stosunku do nas. Natomiast jak wchodzili do baraku, oddzielili „Zawiszaków”, młodszych kolegów. Niewiele młodszych, ale zawsze, to były czternasto- może nawet trzynastolatki. Kopaniem, kopniakami ich wrzucali w komórkę obok i zrywali im opaski. Zresztą był, stał jakiś rozjuszony cymbał, który wszystkim chciał [zerwać te opaski], ale żeśmy sobie nie dawali. Zrewidowali nas pierwsza rzecz. Ja swój nieszczęsny reflektorek położyłam i zabrał. Znaczy nie położyłam, bebeszył mi w chlebaku, bo mi chlebak został, a plecak gdzieś mi zginął w zamieszaniu, z ubraniami cieplejszymi. Bebeszył, ucieszył się strasznie z tego reflektorka, odłożył na bok. A ja boczkiem, boczkiem, wyciągnęłam mu z powrotem, zabrałam. Odkradłam swoją własność.
Do końca życia nie zapomnę, koszmarną noc spędzoną w baraku, oczywiście na cementowej podłodze. Cisza, wszyscy załamani przecież i zmaltretowani psychicznie przede wszystkim, ale i fizycznie. Jakiś ranny siedzący w kącie, jęczący, z głową obandażowaną, oczu nie było widać. Chyba to był nawet ojciec mojej koleżanki ze szkoły, pan Drozdowicz. Potem, po wojnie doszliśmy do wniosku, że to chyba był on. Też brał udział w Powstaniu. Nie było na czym leżeć w ogóle. Ktoś, okazało się, miał jeden kocyk, to na tym kocyku ułożyło się z dziesięć osób. Dla mnie już nie starczyło, więc usiadłam sobie na betonie i siedziałam całą noc.

Rano podstawili nam budy, władowali nas w budy bez kopniaków żadnych, grzecznie i zawieźli do Pruszkowa. Tam gdzie potem po wojnie, długo, długo na murze było napisane: „Tędy przeszła Warszawa”. Nie wiem, czy to jeszcze jest. Na warsztatach taboru kolejowego w Pruszkowie. „Tędy przeszła Warszawa”. Tam parę dni żeśmy przesiedzieli o głodzie i chłodzie.
Zapomniałam powiedzieć. Tak mi się chciało pić w ostatnie dni Powstania. Nie było gdzie, już nie chodziłam do domu, już nie biegałam, bo już nie było jak. Jeszcze nie miałabym do kogo, bo tata zginął akurat w te ostatnie dni. Piwnicą na Mickiewicza szłam, któryś z rannych kolegów harcerzy leżał w piwnicy, z mamusią był już, bo ranny był, to go zwolnili. Worek cukru pudru stał koło niego. Tego cukru się z głodu najadłam, bo nie miałam co, po drodze złapałam cukru i potem jeszcze bardziej się chciało pić, a nie było co. Po paru dniach dopiero do wody miałam dostęp.
Do Pruszkowa jakieś jedzenie dowozili nam, ktoś dowoził i to chyba był z Żoliborza kupiec, [Edward i Jan] Mularczyk, miał sklep na Niegolewskiego. Podobno parę osób wyciągnął z obozu nawet, tych co chcieli. My nie wiedząc, co nas, jaki los czeka, tośmy się w ogóle bali ruszyć, bo wiedzieliśmy, że Niemcy strzelają do wszystkich. Jak tylko się powie, że z Warszawy, to nic dobrego się nie spotka. Myśmy nie mieli w co brać tego jedzenia. W ręce, w hełmy. Niektórzy w hełmach jedli, tak. Pili znaczy, bo łyżek też nikt nie miał przecież. Byliśmy okropnie zmaltretowani i bez niczego, tak że pierwsze obozowe dni były bardzo ciężkie. Nie tylko pierwsze, do ostatnich.

  • Proszę pokrótce opowiedzieć swoją obozową epopeję.


W Pruszkowie parę dni nas trzymano, trzeciego nas załadowano do wagonów, oczywiście do towarowych, do polskich wagonów. Jak śledzie w beczce nas tam uciśnięto jak najwięcej i na zachód ruszyliśmy. Tylko przez małe okienko zakratowane, kto [stał] przy okienku, kto był… Kobiety osobno były, w osobnym wagonie, cała łączność żoliborska w jednym wagonie się zmieściła. Mówiły, jakie stacje mijamy. Póki to były polskie stacje, tośmy wiedziały, dokąd jedziemy, a za granicą potem to już nie bardzo.
Dojechaliśmy do Berlina. Nie wiem, jaki to był Bahnhoff, który. Jakiś nie najgłówniejszy, z boku. Przeżyliśmy tam w wagonach bombardowanie Berlina. Bardzo nas to cieszyło, mimo że spodziewałam się, że zaraz na tory kolejowe też jakąś bombę alianci zrzucą. Po drodze chyba nam dali ze dwa razy jakieś picie czy nawet zupę, ale nie było w co brać. Ichni Czerwony Krzyż, jakieś paniusie, Niemki na którejś stacji dawały. Raz nas tylko przez te dwa dni wypuszczono na zewnątrz, pootwierano drzwi – w pole jazda, załatwiać potrzeby fizjologiczne. Nie było to łatwe, bo i mężczyźni, i kobiety, razem do kupy. Jeszcze Niemcy obstawili dokoła gęsto, uśmiechając się. Tośmy powypinali do nich odpowiednią częścią ciała. Tak to było. Pierwszy raz jak człowiek takie rzeczy przeżywa, to jakoś niemiło mu jest.

Tak dojechałam z tłumem całym do Altengrabow. Tam nas wysadzili z wagonów, pognali do obozu. Okazało się, że to jest stalag XIA, zagospodarowany od 1939 roku. Dużo jeńców z kampanii wrześniowej tam było, dużo aliantów było. I Francuzi, i Anglicy, i Holendrzy byli nawet. Ale tam żeśmy długo nie zabawili, zrobiono nam tylko rewizję, wojsko zostawiono, a oficerów i nas, kobiety wszystkie, pognali do następnego obozu. Bliziutko, parę kilometrów, do Gross-Lübars. To był karny obóz, przygotowany jako karny obóz. Myśmy tam zajęli baraki. Za drutami mieliśmy przede wszystkim rosyjskich jeńców, radzieckich. Boże, jaka to bieda, nędza była straszna, rzeczywiście! A z drugiej strony wesołe towarzystwo Francuzów, co sobie kakałko gotowali, a myśmy nosami tylko ciągnęły. Holendrzy, jeszcze ktoś. Mało ich było, bo to był karny obóz, to ich czterech, pięciu, dziesięciu było najwyżej. Najbardziej dobrze wspominam Holendrów, którzy, jak tylko przyszliśmy, to: „Może buty zreperować wam? A może coś?”. Pomagali nam jak mogli. A to czekoladę przez druty przerzucili, bo to były wszystkie porozdzielane drutami [sektory]. Tak było do pewnego czasu. Chcieli nas zmusić do przyjęcia statusu cywila, żeby nas na roboty zabrać. Podobno taka była umowa z Niemcami, jak brali nas do niewoli, że kobiety zostawią w spokoju, a tylko żołnierzy szeregowców będą na roboty brać. Ale chcieli nas zabrać. To myśmy się broniły, powiedziałyśmy, że nie, twardo odmawiałyśmy. Przyszedł taki dzień w końcu, że przyprowadzili jakiś oddział, nie wiem, czy to był Wehrmacht, już nie pamiętam, czy może Schutzpolizei. Co to było, już nie wiem. Z karabinami, rozstawili karabiny maszynowe przed barakami i wyłazić. Baby nie chciały wyłazić. Nie to nie. W końcu musieli sami wleźć do baraków. Bałyśmy się okropnie, że będą do nas strzelali z tych karabinów, ale żadna nie wylazła. No to wleźli do baraków i wyrzucali, po kolei każdą za łeb, za nogi – jazda na świeże powietrze, za barak. W końcu komendantka nasza, którą pułkownik „Żywiciel” wyznaczył na komendantkę, pani Zofia Czerska „Sawa”, referentka łączności zresztą naszej na Żoliborzu, zarządziła, że poddajemy się po raz drugi, idziemy.
Wtedy nas rozładowali do trzech miejscowości: do Burga, do Magdeburga i Parchen, do którego ja trafiłam, do fabryk zbrojeniowych oczywiście – to się „przyczyniłam” Rzeszy – przy czołgach pracowałam. Tam nie było składania czołgów, tylko fragmenty czołgów się robiło. Posadzili mnie przy baraku… A przywitali nas jak świetnie! Przyszliśmy z pociągu, już bez karabinu nas prowadzili, tylko tak. Przyprowadzili do baraku, a tam jakiś krupnik czy kartoflanka gorąca czekała na nas w kotle. Coś pysznego było, coś fantastycznego. I żadne śmierdzące baraki, tylko świeżo postawione, deskami, świeżym drewnem pachnące. Baraki bo baraki, ale zupełnie inne życie. I przez trzy dni… nie, więcej… miałyśmy takie życie cywila.
Osadzono nas w miejscowym kinie, na słomie, bardzo wygodnie. W obozie trzy słomki były na jedno wyro i śmierdzący, przykrótki koc. Tutaj koców nam nie dali, ale dali nam słomę. Też mycia nie było gdzie, ani mycia, ani ubikacji, w ogóle warunki podłe i dwanaście godzin pracy, dwanaście godzin snu w tej sali. Ale przez parę dni mogłyśmy sobie chodzić po okolicy, co żeśmy wykorzystywały, żeby rozprostować trochę kości po obozie i zobaczyć, jak to wszystko wygląda. Całkiem jakoś tam było. Ale żeśmy jednocześnie walczyły i nasze władze w obozie, w Altengrabow, pułkownik walczył o status żołnierzy dla nas. W końcu wywalczył, nie wiem, czy przez Genewę, czy którędy to szło.
Drugi raz nas wzięli do niewoli wtedy. Przyszli Niemcy i już pod karabinem wszystko było: marsz do fabryki i z powrotem, w fabryce też przy każdym stanowisku większym stał taki z karabinem i pilnował. Oczywiście to był chyba już piąty sort, już nie trzeci, wojska niemieckiego. Postrzeleni trochę, inwalidzi, jeden miał pewnie kuku na muniu, bo się zachowywał tak, ale z karabinem stał. Halina Walterówna, która spawała łukiem volty, coś spawała w pomieszczeniu zamkniętym, [zabawiała] go bajkami… Myśmy znały język niemiecki, bo się przymusowo uczono przecież. Opowiadała mu różne historie, on oparł karabin o ścianę i zasłuchiwał się; albo śpiewali razem. To już jeden był uziemiony. Drugi też jakiś…Mało tego, ubikacja była na zewnątrz baraku fabrycznego, tośmy robiły Niemcom na złość. Dosłownie, nigdy nie poszła para czy trójka, żeby poszły do ubikacji. Nie, szło się, mówiło się Niemcowi stojącemu przy bramie, bo była brama baraku zasuwana, że chce się do ubikacji. To on otwierał bramę, wychodził, zamykał, stał pod kibelkiem i czekał. Wracało się, otwierał, zamykał, szła. Potem szła następna. Otwierał, zamykał i tak cały dzień. Ważne, żeśmy potrafiły chłopa zmęczyć. Tak że mieli nas dosyć, chyba chcieli nas po raz drugi do niewoli wziąć, bo naprawdę żeśmy im bardzo bruździły. A psułyśmy jak mogłyśmy wszystko. Ile ja zepsułam! Też spawałam, ale bunsenowskim palnikiem. Tak to się nazywa? Już nie pamiętam. Jakieś prostokątne, było przecięte i musiałam w tym miejscu zespawać. Kładłam, lutowie było, palnik. Uczył mnie Czech [Zdenek Dwořak], bo tam już byli Czesi, Francuzi, Belgowie jako robotnicy cywilni i każda z nas dostała swojego mistrza do przyuczania. Ten Czech, który mnie uczył, więcej mnie piosenek nauczył. Pokazał, jak to się robi, ale byłam taka niezdolna wtedy, okropnie tępa, że właściwie połowę tego, co robiłam, to popsułam wszystko. Już nie mówiąc o fartuchu, który mi oberszefowa, Niemka dała, skórzany, z grubej skóry wołowej fartuch. Takie dwa fartuchy popsułam i ona się nie zdenerwowała, więc nie była tak strasznie, prawda? Pokiwała tylko głową nad tępotą Polek. Polki były strasznie tępe, ale znały francuski, znały niemiecki. Niemcy to widzieli i potem się już z nami trochę cackali. Na przykład był taki moment, że któryś popchnął koleżankę. Myśmy chodziły jak muchy w miodzie. Po co śpieszyć się? To ją pchnął, żeby prędzej szła do roboty. Zaraz otoczyła tego Niemca cała gromadka dziewczyn, które blisko widziały go, z minami odpowiednimi: nie podskakuj, bo dostaniesz. Nie wiem czym, ale… Świdrów ile napsułam przy innym stanowisku, lepiej nie mówić! Ale jakoś to było. Niemcy się złościli, zżymali, dyrekcja znaczy. Miałyśmy bardzo dobre kontakty koleżeńskie z pracownikami, z robotnikami wszystkimi. Natomiast do Niemek nie można było podejść nawet. W ogóle się nie odzywały. Łeb spuszczony i tylko Arbeit, Arbeit, Arbeit. Wszystko robiły, to co trzeba, ale na nas nawet okiem nie rzucały. Myśmy były odważniaki.
Przyszedł dzień, że wszedł jakiś żandarm czy żołnierz, już nie pamiętam, na salę i: „Grzebalska! Która to?”. Ze strachem przyznałam się, że to ja, bo nie dało się ukryć. „Idziemy!”. Wziął karabin pod pachę i mnie prowadził pod karabinem z kilometr chyba. Naprawdę miałam pietra wtedy. Myślę sobie: „Cholera, po co, dlaczego mnie akurat i dlaczego mnie jedną? I co, on mnie tutaj ustrzeli na rynku, na środku miasteczka Parchen?”. A on mnie zaprowadził na pocztę. Na poczcie czekała paczka od mojej mamy! Coś pięknego. Niosłam tę paczkę, jakbym monstrancje niosła co najmniej, zachwycona. Jedyna, pierwsza paczka, jaka dla Żoliborza przyszła, to była od mojej mamy paczka. Mama też była na wysiedleniu wtedy, więc paczka była bardzo skromniutka. Były w niej pończochy, tylko nie miałam ich do czego przyczepić, bo to były pończochy nie klejące się do nóg. Była cebula, którą się podzieliłam od razu z koleżankami, było trochę kostek cukru. Zginął natychmiast, bo nas było nie wiem ile, ze trzydzieści chyba na sali. I szczoteczka do zębów, tylko o paście nikt nie pomyślał. Taka szczoteczka do zębów… Fajnie było. Tak że paczkę dostałam.
Potem nas wzięli do niewoli znowu, jak powiedziałam. Do obozu z powrotem, zawieźli do tego samego obozu, do Gross-Lübars. Po dwóch nocach przewieźli nas: w wagony cały transport, ale to już dużo, bo Śródmieście doszlusowało, szpital ze Śródmieścia był duży. Wszystkie kobiety do Oberlangen. Parę dni się jechało i parę nocy.

  • Jak wyglądało życie w Oberlangen?


Tam już było bardzo zorganizowane. Było dużo baraków, po 200 osób w baraku. Nie powiem, żeby to było intymne życie, ale bardzo zorganizowane było. Już nie mówię o kuchni. Z myciem się było nie bardzo dobrze, bo mało ciepłej wody mieli w mykwie. Kierowniczką mykwy była piosenkarka, zapomniałam nazwisko w tej chwili. Ona swoje najbliższe tylko wpuszczała do mycia, a myśmy się śniegiem myły, bo pomarzły krany w barakach. Początkowo była woda w kranach, ale potem przyszedł wielki mróz i śniegu dużo napadało. Myśmy się tym śniegiem myły, autentycznie. I zęby i co innego, wszystko śniegiem lodowatym. Brrr… Dzisiaj sobie przypomnę, to… Kibelek też oczywiście długi barak, podzielony jak grzędy, jak dla kur. Człowiek się wypinał. Wszystko samoobsługa była, więc musiałyśmy z kibelka wiaderkami ten pachnący… wyciągać do beczkowozu, który żeśmy musiały przyciągnąć, wyciągnąć za obóz potem i wylewać na pole, użyźniać kapustę tym. Kiedyś w nocy czy nie w nocy, jedna z koleżanek wpadła do tego [kibelka]. Tośmy ją pół dnia trzymały poza barakiem, bo nie mogłyśmy jej domyć, zresztą nie było czym. Śniegiem tylko i wycierać się. Romka Zdziarska, biedna.
Na komenderówki chodziłyśmy. Najlepsze komenderówki, to niestety tam też kumoterstwo było, co tu dużo gadać. Właściwie Żoliborz nie miał dojścia do tego. Nie chodziłyśmy na komenderówki, z których można było za papierosy na przykład czy za kawę sobie przynieść jajko czy co. Nie wolno było, ale się to robiło.

  • Kawa, papierosy, były z paczek?


Były z paczek, ale to Śródmieście dostawało głównie. Myśmy paczkę raz dostały chyba tylko i to jedną na dziesięć czy dwanaście, tak że było po odrobinie dla każdej. To były paczki, których się chyba zrzekli nasi oficerowie w Altengrabowie, tak mi się coś po głowie kręci. A pierwsze paczki, jakie przyszły: „Paczki dla Żoliborza przyszły!”. Boże, szczęście, radość! Przyszły paczki, do baraku przyniesione. W paczkach co było? Podpaski higieniczne. Rozpacz jedna.

  • Też potrzebne.


Niepotrzebne, do czego? Niemcy nas jakimś paskudztwem karmili, nie były potrzebne. Jasieczek sobie z nich zrobiłam. Miałam trykotową koszulę, to ją pocięłam i zrobiłam jasieczek. Miałam jasieczek chociaż, swój własny, osobisty, do czegoś się przytulić.
Boże, jak tam zimno było! Piec jeden. Brykiety dawali, ale za mało, tośmy rozkradały puste baraki od środka. Robiło się u dołu dziurę najpierw, a potem tą dziurą właziła któraś. Podłogę z desek szarpałyśmy i tymi deskami się paliło, dopóki nas jakiś nie nakrył na tym. Powiedzieli, że będą strzelać, to się poszło do innego baraku, to samo się robiło. Nie dałyśmy sobie w kaszę pluć. Ale głodno było, głodno, chłodno i do domu daleko.

  • Niech pani opowie o wyzwoleniu Oberlangen.


To już tak opisane zostało i tak już pewnie roztrąbione, że…

  • Jak pani to pamięta?


Jak pamiętam? Pamiętam tylko jeden wielki wybuch radości, szał po prostu, szał jeden wielki. Najpierw strzelanie było, jakieś ostrzeliwanie. Kazano nam w barakach siedzieć i nie wyłazić, ale żeśmy wylazły. Za chwilę podjechał jakiś jeep czy czołg, przejechał przez druty obozowe, przez wszystkie druty wjechał. Te, które były bliżej tych jeepów, znaczy wjazdu do obozu, poleciały i zaczęły pytać: „Wy Anglicy czy co?”. A to Polacy się okazali. Zwariować można ze szczęścia. „Maczkowcy” przyjechali, oczy im w słup stanęły, że to taki babiniec i wyłącznie babiniec. No nie, oprócz Niemców był jeden kapelan, Włoch, więc nie taki całkiem babiniec. I parę noworodków, które się urodziły przecież już na terenie obozu. Też z numerami, dostali numery swoje. Tak że radość była wielgachna. Dali nam potem broń, dali telefony. Zrzekli się swoich porcji żywnościowych pewnie, przywieźli nam mnóstwo konserw. Pamiętam tylko, że kurczakami nas karmili przez tydzień chyba, takimi w galarecie czy jakieś, na zimno rzecz jasna. Sami poszli dalej walczyć, bo to przecież nie był koniec wojny jeszcze. To był 12 kwietnia, a wojna się skończyła 8 maja.


Potem żeśmy się zorganizowały same. Znowu w łączności wylądowałam, jako służba łączności w obozie byłam. Koleżanki wartowniczki też były, z bronią, którą nam „maczkowcy” zostawili i jakieś zaopatrzenie było. Potem się wojna skończyła, to nas przenieśli do obozu lepszego. Nie wiem, czy tam Niemców przedtem trzymali, czy kogo. Mówiono, że nawet tam jakichś polskich podchorążych trzymano, w Niederlangen dla odmiany. Tam już zupełny komfort był, już nie było piętrowych prycz.
W Oberlangen były trzypiętrowe. Najgorzej miały te, co na dole spały, bo czasami z własnych wyr też żeśmy deski paliły. Jeden piec był na cały barak, miałam to szczęście, że byłam w pierwszym szeregu od pieca, więc ciepło jakoś docierało, jeśli się paliło w piecu. Nieraz była prycza i tylko trzy deseczki miała, bo reszta została spalona. Nieraz wszystko spadało na tą najniżej mieszkającą. Ale życie kwitło. Barak żoliborski urządził na przykład przedstawienie, żeśmy zrobiły piękne przedstawienie. Barak żoliborski, czyli nas dwieście tam było, zrobił przedstawienie dla całego obozu. To były bajki różne. Stroje to już naprawdę nasza pomysłowość była najwyższej klasy. Fantastyczne stroje porobiłyśmy. Różne bajki przedstawione. Oczywiście nie było żadnej muzyki, bo i skąd, tośmy śpiewały z tyłu za sceną. Była scena, barak ze sceną, Niemcy w pierwszych rzędach oczywiście, załoga cała obozowa. Nic nie rozumieli, to jest jasne, a myśmy sobie pozwalały trochę za bardzo na nich najeżdżać. W każdym razie powtarzałyśmy to przedstawienie kilkakrotnie, bo się tak podobało straszliwie. Poza tym była nauka w obozie, wszyscy się uczyli, właściwie doszkalali się. Kursy jakieś, a to języka rosyjskiego, a to angielskiego, a to łączności. Ja prowadziłam kurs łączności, taka byłam. Zresztą nie tylko ja. To co umiałam, to przekazałam. Psu na budę to było potrzebne wtedy, ale trzeba było czymś zająć towarzystwo. Jak już wiosna się zbliżała, słoneczko już zaświeciło, to zawody lekkoatletyczne, ogólnoobozowe były. Zajęłam drugie miejsce w skoku w dal i w nagrodę dostałam gatki angielskie koloru khaki, bardzo ładne, mam je do dzisiaj na strychu. Bardzo ładne, z dymki jakiejś, wojskowe. To była nagroda.

  • Robiłyście bardzo dużo rysunków na blachach.


Tak, z Żoliborza koleżanka, Potrawiakowa, była artystką w tych sprawach. Zresztą ona była z wykształcenia rzeźbiarką chyba. I ona Matkę Boska nam zrobiła do kaplicy obozowej, bardzo piękną. W ogóle dużo innych koleżanek dłubało z puszek, jak miały puszki oczywiście. Bo Żoliborz był bardzo ubogo potraktowany, puszek u nas było mało. A jeszcze jak się chciało wymieniać na coś innego, to już zupełnie. Kiedyś żeśmy imieniny urządziły naszej komendantce barakowej, Kamili Marcównie z „Żyrafy”. Była komendantką patrolu sanitarnego w „Żyrafie”, [227 plutonie harcerskim]. Kazimiery było 4 marca. Każda drużyna w naszym baraku dała jej prezent i to jaki! Piękny. Kurtkę skórzaną dostała. Kupowane wszystko za papierochy z innych baraków. Tam Śródmieście przyjechało z pierzynami nawet, z poduszkami. Myśmy patrzyły z zazdrością trochę na to, bo rzeczywiście bardzo nam było marnie.

  • Was wzięto z linii praktycznie.


Nas brali zupełnie z linii. Przecież z gołymi nogami chodziłam całą zimę, miałam tylko skarpetki. Spodnie zostały w Warszawie, a tam spódnica poszła ze mną. Potem z litości ktoś dał mi szynel tramwajarski czy kolejarski. To miałam ten szynel, ale to bez podszewki żadnej, bez niczego, sukno jakieś było, ale zawsze coś.

  • Porozmawiajmy o Włoszech.


Jak już byłyśmy w Niederlangen, po jakimś czasie rozeszło się, że muszą zlikwidować ten obóz. Wobec tego część zostaje w dywizji Maczka. Nie wiem, jakie funkcje miały, przede wszystkim jako „peżetki” – Pomoc Żołnierzowi. Część może jechać na studia, ale tylko wyjątkowo – kilka osób pojechało do Belgii. Część do lotnictwa, do marynarki, do Anglii i część, kto chce, do Włoch, do generała Andersa, który nas odwiedził, w obozie był. I „Żywiciel” nas odwiedził swego czasu, ale potem Anders przyjechał i „Bór” był razem z nim, Komorowski. Gdzież, oczywiście, miałam się zgłosić? Najbardziej pasowały mi Włochy, bo to ciepło, ładny kraj, ciekawy. O powrocie do Polski nie było wtedy jeszcze w ogóle mowy, a potem jak już była mowa, to nie chciałam, bo już dochodziły do nas słuchy, co się tu dzieje. Poza tym ciekawość świata. Osiemnaście lat skończyłam wtedy, już byłam bardzo poważna i doświadczona kobieta. W obozie skończyłam, 3 maja w obozie Oberlangen, już po wyzwoleniu […]. Była wielka defilada, biskup Gawlina stał na podium zrobionym, a my w zwartych szeregach, cały obóz przemaszerował przed nim: i sanitariat, i łączność, i inne pomocnicze służby. Było bardzo uroczyście. Właśnie wtedy skończyłam osiemnaście lat.
Zgłosiłam się do Włoch, do korpusu. Szkoły nam obiecali tam, gimnazjum i liceum miało być. Odjechały koleżanki do Anglii, jedne tu, drugie tam. Zanim transport po nas przyjechał, bo po nas przyjeżdżano, to przyjechał mój wuj [Otto Walenty Moryc], który – jak się okazało – był u Andersa. Nie wiedziałam, nikt nie wiedział o tym, że był oficerem w 3 Dywizji Karpackiej. Był pod Monte Cassino, przedtem był w Afryce pod Tobrukiem. Przyjechał po mnie jeepem. Ja się jak głupia zaparłam. W ogóle ledwo go poznałam, a on mnie też, bo przez te pięć lat trochę urosłam przecież i zmieniłam się. Uparłam się, że chcę koniecznie z koleżanką [Wandą Mariańską „Adą” z AL na Żoliborzu], że nie chcę sama, tylko musi być koleżanka. Dobra, zgodził się, wziął nas dwie i zabrał nas do Włoch, prywatnie zupełnie. Przejechaliśmy przez całe Niemcy, od Oberlangen po Ankonę, aż tam. Droga była przecudna, przepiękna. Patrzyłam, żeby zapamiętać na całe życie, bo wiedziałam, że drugi raz tedy nie będę jechała. Niemcy kłaniali się w pas. Palcem kiwnąć, już leciał, żeby drogę pokazać, ulice przez miasto jakieś, jak się przejeżdżało. Zrąbane te miasta okrutnie były, a myśmy się cieszyły we dwie. Aż nam było wesoło, naprawdę, że tak zniszczone Niemcy są.
Przyjechaliśmy do Włoch, wuj nas osadził na jakiejś kwaterze, za którą płacił i czekałyśmy do momentu, kiedy obóz przejściowy we Włoszech dla kobiet otworzono pod Maceratą, takie miasteczko. Tam zebrano wszystkie dziewczyny, które chciały do szkoły. Przyjechały wreszcie transporty obiecane z Niederlangen do Włoch. W Maceracie czekałyśmy do grudnia 1945 roku, aż nam zorganizują szkołę w Porto San Georgio. Tam zorganizowano szkołę, chodziłyśmy, byłam w pierwszej licealnej wówczas. Chodziłyśmy do szkoły, mieszkałyśmy w pięknym pałacu któregoś Bonapartego, ze szczurami razem, pięknymi szczurami, naprawdę. Obok w budynku był magazyn pecekowski, gdzie mieli słodycze, ciastka. Szczurom było świetnie, nam było gorzej, ale żeśmy się przyzwyczaiły. Spałyśmy pod moskitierami, bo to było lato czy wiosna, jesień. Moskitów nie było, ale były szczury, które dzięki temu nie spały razem z nami w łóżkach, tylko zsuwały się po moskitierach. Łaziły po winie, otwarte okno, wszystko. Rękawiczki mi raz zjadły skórzane, kupione za ciężki żołd. Dostawałyśmy tam żołd i wydawałyśmy, jeżeli nie na książki, na pocztówki, to na lody, na [niezrozumiałe] i na ciastka. I na pończochy, trzeba było pończochy kupować, bo nie mogłyśmy znieść przydziałowych, angielskich – to była przecież angielska armia – angielskich pończoch zielonych. Nieraz się trafiały trawiastozielone, obrzydlistwo. I pantofle musiałyśmy kupować, bo z angielskich stópek na nasze zupełnie nie pasowały. Były za wąskie i niedobre, niewygodnie i twarde. Więc musiałyśmy sobie z żołdu kupować to, [co] chciałyśmy.
Tak to było. Żeśmy się uczyły, uczyły, skończył się rok szkolny. Rozjechałyśmy się w różne krańce Włoch oglądać i zwiedzać. W czasie roku szkolnego drużyna harcerska, którą żeśmy tam zaraz zorganizowały, też wycieczki robiła, tak że trochę po Włoszech ówczesnych, powojennych, pojeździłam sobie. Przyszedł rozkaz, że mamy natychmiast ze wszystkich krańców, gdzie tam która była, wracać nie na nowy rok szkolny do internatu w San Giorgio, tylko do Anglii jedziemy wszyscy. W pociąg nas potem wsadzili, Włosi płakali, że ich opuszczamy. Był zarobek jakiś na nas przecież, nie tylko że musieli dostarczać jedzenie. Dostarczali, chcieli przecież, do kuchni. Kucharki nasze, Polki, gotowały nam.

  • Polki się chyba podobały Włochom.


Podobały się, bardzo, niektóre za bardzo. Mieli z nas pożytek, bośmy kupowały. Krawcowe czy krawcy nam przerabiali szynele, bo były zawsze jakieś takie… Angielki nosiły takie, jak im dali, a myśmy musiały sobie przerobić, żeby pasowały do nas i koniec. Musiało być wszystko bardzo pięknie. Praczki – nie prałyśmy same, bo to był stary pałac i wody nie było. Ledwo się umyć można w nim było. Zrobili nam prysznice, mykwę w piwnicach, ale raz w tygodniu tylko można się było wyprysznicować porządnie. Na co dzień to jeden kranik i dwie sale po kilkanaście łebków do kranika. To trochę za mało było. A jak chciałam głowę umyć, to się krzyczało: Siniore Antonio, aqua, nienta aqua, nienta aqua! I on coś tam kręcił, żeby woda z kranu poleciała i wtedy jakoś tam było.
Zabrali nas. Do Neapolu nas przywieźli. Tam obóz był, co się nazywał Narwik, przez który przechodziły polskie oddziały ewakuujące się do Anglii. Załadowali nas na wielki australijski okręt „Express of Australia” i pomalutku przez Morze Śródziemne, Gibraltar, przez Ocean Atlantycki, dotarliśmy do Liverpoolu. Z Liverpoolu nas zawieźli do obozu, do jakiego zapomniało mi się. Tam mi się zaczął nowy rok szkolny, którego już nie skończyłam, bo mi się moja najbliższa przyjaciółka rozchorowała – [Sylwia Drzewiecka, koleżanka ze szkoły i wcześniej z plutonu łączności]. Artretyczne ataki miała i zdecydowała się wracać do Polski. Już wtedy można było z Anglii. Nie tylko można, ale zorganizowane to już było, powroty byłych żołnierzy do Polski. I tak za nią pociągnęłam. Poza tym się strasznie zakochałam w Anglii w koledze, który uciekł z Polski już po wojnie.

  • To chyba dobrze.


Tak, przestałam się uczyć. Uciekłam nie przed nim, tylko przed tym, że będę musiała maturę zdawać nic nie umiejąc. Byłam bardzo ambitna uczennica i myślę sobie: „Nie, tak się wygłupiać nie będę, wolę do Polski wracać”. No i dobra. Wróciłam i tutaj zrobiłam maturę. Jak powrót wyglądał?
Bałtykiem. Strasznie długo żeśmy czekali na statek, bo Bałtyk tego roku, 1946 na 1947 zamarzł po prostu i żadnej nie było żeglugi po nim. Tak że musiałyśmy czekać aż do maja, czy do końca kwietnia, już nie pamiętam dobrze. Czekałyśmy tak długo w obozach przejściowych różnych. W Szkocji, [w Atcham], był taki – już wiem – Foxley się nazywał ten obóz, [niedaleko Hereford], w którym rok szkolny zaczęłam, do którego nas przywieźli [do] Anglii. I tak czekałyśmy, czekałyśmy, ani się nie ucząc, ani nic nie robiąc, to był naprawdę bezdenny czas, zmarnowany. Załadowano nas wreszcie w Glasgow na okręcik malutki. Był niepolski, chyba angielski, taki jak większy kuter rybacki. I do Gdańska. Gdańsk Port – wysiadka.

  • Jak przywitały władze socjalistyczne?


Bardzo witali. Z karabinami stali na nabrzeżu. Stało wojsko, nikt mowy nie wygłosił, nikt nie powiedział: „Witajcie”, nikt nie powiedział nic. Jakichś cywilów trochę było, ale rodziny nie, nikt nie przyjechał po nas, po mnie konkretnie, to na pewno. Potem było spisywanie nas oczywiście, wykreślanie naszych książeczek wojskowych, że unieważniono, piórem maczanym w kałamarzu i z kleksami. Takie urzędniczki tam były. UB po prostu. Nie UB, jak to się nazywało? KGB.

  • KGB to w Rosji.


Właśnie. To jak u nas?

  • Służba Bezpieczeństwa.


Ta Służba Bezpieczeństwa nas przemacerowała na wszystkie strony, nasze wszystkie bambetle, których się dorobiłyśmy po drodze, głównie we Włoszech. Każda miała a to książki jakieś, pisma jakieś, trochę garderoby własnej. Przebebeszyli do ostatniej nitki wszystko, każdą książeczkę, każdy zeszyt, który zapisałam w pierwszej klasie licealnej. Co tam napisane i w ogóle. Bez cienia uśmiechu.
Bilety postarałyśmy się, że chcemy do Warszawy. Dostałyśmy darmowe bilety do Warszawy i pociągiem bez okien, bo to było po wojnie, żeśmy przyjechały z koleżanką [Sylwią Drzewiecką] na Dworzec Główny, dzisiaj tam jest Muzeum Kolejnictwa. Przyjechałyśmy i co? I nic. Nikt nas nie czekał, bo nikt nie wiedział, że przyjeżdżamy. Ale sobie przypomniałam, że moja ciotka po wojnie, po Powstaniu wróciła i mieszka na ulicy Żelaznej. Tośmy zostawiły bety nasze, bambetle na dworcu i poszłyśmy szukać ciotki. Znalazłyśmy ciotkę. Nie miałyśmy grosza przecież przy duszy. Ciotka nas przywiozła na Żoliborz, zapłaciła taksówkarzowi. Wchodzę. Moja mama [Maria Grzebalska] wtedy z braćmi [Jędrkiem i Jankiem], mieszkała na Mickiewicza 22A. Też nie wiedziała, że przyjeżdżam. Pukam, wchodzę, drzwi otwiera mi mama i ja, zamiast się mamie rzucić na szyję, to mówię: „Mamo, jakaś ty gruba!”. Do końca życia mama nie mogła mi tego zapomnieć, bo mamie się utyło w międzyczasie okropnie, rzeczywiście. Tak to było. Za chwilę brat ze szkoły przyleciał przywitać mnie i uciekł natychmiast, bo w siatkówkę grał. Takich miałam braci. Dobrych braci.

  • Pani Krystyno, na koniec prosiłbym o pani ocenę Powstania, jako uczestnika.


To takie trudne…

  • W paru zdaniach.


Rzecz najważniejsza w życiu, która zaważyła nie tylko na to – to jasne – co się potem działo, na całe moje życie de facto, to i wewnętrznie też jakoś. To trudne do wypowiedzenia, ciężko powiedzieć. Fantastyczna sprawa. Ofiarność, koleżeństwo, patriotyzm. A jak powiedziałam na początku: ono musiało wybuchnąć. Nie dałoby się utrzymać tego towarzystwa po tych wszystkich melinach, że tak powiem, czyli miejscach zbiórek, żeby siedziało i trzeci raz jeszcze może wracało do domu czy drugi raz. Nie dałoby się już wtedy. Tak że musiało Powstanie być. Było, a co się stało, no to mój Boże… Straciłam wtedy dom, straciłam ojca, straciłam kolegów, koleżanki.

  • W jakich okolicznościach zginął ojciec?


Nie w walce, tylko od odłamka czy kulki. Koło domu. Był w [Wojskowym Sądzie Specjalnym] na końcu ulicy, Kossaka 4. Pewnie wracał stamtąd. Chciał dowiedzieć się, co się dzieje. Nie poszedł już do niewoli, nie zdążył. Właściwie tak sobie potem po wojnie myślałam, że gdyby przeżył, to by potem nie przeżył. A tak zginął spokojnie, prędko.

  • Wiedziała pani, że zginął?


Nie wiedziałam, myślałam, że jest na placu Henkla. A tata zginął. Tu schron był w piwnicy zrobiony, tak się budowało w 1939 roku domy, że musiał być kąt na schron dla ludzi, z grubymi murami. I ludzie z placu Henkla, który był pierwszą linią frontu z tamtej strony, przyszli tutaj i tutaj mieszkali, tu siedzieli. Tata tu przychodził, bo tutaj znajomi byli, sąsiedzi różni. Był u nich, wszedł do nich, wyszedł na ulicę i jakiś pocisk padł. Wylecieli. Tata żył pewnie, wnieśli go do piwnicy. Jak go położyli na jakiejś kozetce w piwnicy – w serce dostał prawdopodobnie – to leżał do stycznia, aż matka wróciła po tułaczce do Warszawy. Nie wiedziała wcale, że tata nie żyje, więc przyjście tutaj… Przed nią dwa dni przyszedł jeden z tych, co tu mieszkali i pochował tatę przy domu, w ogródku. Zakopał. Przyszła mama i na ten grób się natknęła od razu. Nie miała też potem łatwego życia. Musiała wychować nas troje, wyuczyć, wykształcić. Bardzo ciężko pracowała. Koniec, kropka.



Warszawa, 20 listopada 2007 roku
Rozmowę prowadził Robert Markiewicz
Krystyna Domańska Pseudonim: „Ksenia” Stopień: łączniczka, kapral Formacja: Obwód II „Żywiciel” Dzielnica: Żoliborz Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter