Krystyna Lukas „Krystyna”

Archiwum Historii Mówionej
Krystyna Plebańczyk z męża Lukasowa.

  • Gdzie pani mieszkała i czy miała pani rodzeństwo?

Rodzeństwo – miałam i mam w dalszym ciągu siostrę młodszą o dwa lata. Mieszkaliśmy na prowincji. Jakiś czas mieszkaliśmy w wielu miejscowościach. Jak byłam małym dzieckiem, to pamiętam, że mieszkaliśmy w Święcianach. Potem mieszkaliśmy w Kielcach. Właściwie to w Święcianach i w Kielcach – to były takie dwa miejsca. Potem ojciec starał się o pracę chyba w Koninie, ale już do tego nie doszło, bo to było jakoś przed wojną. A od 1933 roku [byliśmy już] w Warszawie, jakoś w związku właśnie z tą ciocią. Już była taką jedynaczką. Uczyłam się tutaj w gimnazjum, żeby z nią mieszkać.

  • Czym się zajmowali pani rodzice?

Mama była nauczycielką, ojciec był urzędnikiem państwowym.

  • Gdzie pani chodziła do gimnazjum w Warszawie?

W Kielcach chodziłam do Gimnazjum imienia Świętej Kingi, a tu w Warszawie do Gimnazjum imienia Marii Konopnickiej na ulicy Barbary 4. Nawet mam pamiętnik z tego okresu.

  • Czy w gimnazjum należała pani do harcerstwa?

Tak, należałam. To była młoda drużyna utworzona właśnie w naszym gimnazjum. Jak byłam w czwartej albo w piątej klasie, to właśnie powstało – drużyna numer 5, pamiętam. Szybko zostałam zastępową, dlatego że już w Kielcach byłam w harcerstwie, nawet dostałam krzyż harcerski. Tutaj była dopiero młodziutka drużyna. […] Tak że trzy lata było tego harcerstwa do ósmej klasy. Nasz rocznik był ostatnim, który miał ośmioklasowe gimnazjum, bo potem zrobiono małą maturę, dużą maturę. Jakoś tak podzielili, ale nasz rocznik był ostatni, a maturę zrobiłam w 1938 roku.

  • Czy później poszła pani na studia?

Potem poszłam na studia. Zdawałam na medycynę. Zdałam, ale niestety przed wojną kobiecie dostać się na medycynę było bardzo trudno. Nie wiem, czy dobrze wymieniam cyfry, ale wiem, że przyjmowano stu chłopców na podchorążówkę, nawet nie wiem czy nie dwustu. Tu nie jestem pewna. Wiem, że na pewno stu cywilów. Stu albo dwustu na podchorążówkę i tylko dwadzieścia kobiet. Taki był limit. Tak to było, jakoś nie wiem, czy zwyczajowo, czy nie. To nie zwyczajowo, to jakoś ustalili. Przeważnie dostawały się dzieci lekarzy, znaczy kobiety, bo jeżeli chodzi o mężczyzn to też dużo było takich pokoleniowych zawodów. Zdałam, ale nie miałam szans przyjęcia się. Miałam właśnie jeszcze próbować na drugi rok (ponieważ zdałam już, to łatwiej by mi było na drugi raz), ale niestety wojna wybuchła. Żeby nie tracić tego roku, to ten rok byłam w Szkole Głównej Handlowej. Chciałam sobie języki [podszkolić], głównie francuski, bo francuskiego uczyłam się w szkole; chciałam sobie tak wygładzić. Potem rzeczywiście on mi się przydawał. Wojna wybuchła przed rokiem akademickim – 1 września, a rok się zaczynał w październiku.

  • Jak pani zapamiętała wybuch wojny w Warszawie?

Znalazłam się tu pięć dni wcześniej, bo właśnie jako harcerka coś jeszcze chciałam, z dawnych czasów, pomóc młodszym koleżankom. Na dworcu gdzieś miałyśmy [zbiórkę], ale nic z tego nie wyszło. Nic. Pierwszego dnia jak przyjechałam do Warszawy z Rembertowa, to był taki bałagan, że nikogo [nie mogłam] znaleźć. Bo było tak, niby się mówiło o wojnie, ale było mimo wszystko to jednak było zaskoczenie, że akurat 1 września, że to rozpoczęcie roku szkolnego i tak dalej. Tak że był bałagan, nikogo nie znalazłam, nic z tego nie wyszło. Więc tu [przyjechałam] do cioci. Tu nas zastał 1 września.

  • W Alejach Niepodległości.

Tak. Ale tutaj chyba dzień, dwa, bardzo żeśmy się przestraszyły tego wszystkiego. Z ciocią byłyśmy tutaj same. Tu jeszcze mieszkał przez jakiś czas szwagier cioci, bardzo podobny do męża cioci. Ciocia była moją chrzestną matką, a jej mąż był moim chrzestnym ojcem, to miałam takich drugich rodziców jako małżeństwo i byli moimi rodzicami chrzestnymi. Po śmierci tego wujka Czesława, czyli też mojego chrzestnego ojca, szwagier tu jakiś czas mieszkał. Nie pamiętam, ale on tutaj nie mieszkał wtedy, jak wojna wybuchła, bo to też były wakacje. W każdym razie go tu jakoś nie było, nie pamiętam go tutaj. Myśmy z ciocią były jakieś takie same i żeśmy się trochę bały.
Na Służewskiej mieszkał stryjeczny brat mojej mamy i cioci. Moja mama z tą ciocią to były rodzone siostry. On był lekarzem. To był taki dosyć popularny i bardzo sympatyczny, dobry człowiek. Taki był lubiany przez ludzi, jak niektórzy lekarze są tacy „do rany przyłóż”. Poszłyśmy więc do tego wujka, żeby porozmawiać, co robić, i tak dalej. Jak to w takiej sytuacji – takie same, dwie kobiety to miały troszeczkę lęku, trochę się bały tej wojny. Ale cóż, mój Boże… Wujek mieszkał ze swoim pasierbem i z żoną. Pracował w MSZ, bo skończył szkołę nauk politycznych we Francji w Montpellier. Były bodajże co cztery lata chyba takie wymiany dyplomatów – cztery lata był w konsulacie w Paryżu, potem wrócił do Polski, ale w dalszym ciągu był w MSZ, naszym Ministerstwie Spraw Zagranicznych. Pracowała tam też chyba jego żona, o ile sobie przypominam, jakąś sekretarką była, coś takiego. Wujek mieszkał na Służewskiej w dużym mieszkaniu sześciopokojowym. Chociaż wujek był lekarzem ubezpieczalni społecznej, nigdy nie miał praktyki, bo był takim społecznikiem, nie uznawał prywatnej praktyki. Ale to jest taka dygresja. Odbierałam ostatnią wujka pensję przed mobilizacją, z jego upoważnienia, z ubezpieczalni, to 1026 złotych, do dzisiaj pamiętam tą sumę. Co to było 1026 złotych! Bułka kosztowała pięć groszy, więc to była kolosalna pensja, lekarz. Dlatego nie miał nawet potrzeby praktyki. Poza tym jeszcze był lekarzem szkolnym w gimnazjum Batorego. Był zresztą lekarzem, który opracowywał w ogóle całą przedwojenną ubezpieczalnię. Była doktór Zofia Glińska, był właśnie mój wujek Kazimierz Bacia (taka dosyć popularna przed wojną postać) i jakiś trzeci lekarz, nie mogę sobie przypomnieć nazwiska, był zdaje się okulistą.

  • Jak długo była pani u wujka?

Pamiętam tą przedwojenną [mentalność], ludzie byli jacyś zupełnie inni, czy inny był sposób myślenia. To szalona różnica. Do dzisiaj się nie mogę odnaleźć. Miałam dwadzieścia prawie lat, jak się wojna zaczęła. Byłam dorosłym człowiekiem. Brakowało mi czterech miesięcy do dwudziestu lat, jak wojna wybuchła.
Myśmy poszły do tego wujka. Ale wujek już został też zmobilizowany jako lekarz. W rezultacie ja odebrałam tą ostatnią pensję, bo już nie mógł odebrać, a pasierb wujka z tą żoną wcześniej zostali wezwani do ministerstwa. Tak że jak myśmy tam z ciocią przyszły, to oni przyszli się jeszcze tylko z nami pożegnać. […] MSZ się ewakuowało przez Rumunię, to pamiętam jeszcze z tych dawnych czasów. W każdym razie zostałyśmy w rezultacie [same], wujka nie ma, Wacków już nie ma, ale za to, ponieważ wujek był taki w rodzinie lubiany i wśród znajomych lubiany, to w ciągu tych pierwszych chyba kilku dni zrobiło się dziesięć osób w tym dużym mieszkaniu. Przy takiej pensji stać było wujka na mieszkanie sześciopokojowe. Miał gosposię, to wtedy została tylko gosposia. […] Myśmy z ciocią były chyba prawie do kapitulacji Warszawy.

  • Przez całą okupację tam panie były?

Mówię o początku wojny, jak wojna się zaczęła, ten pierwszy miesiąc. Potem, chyba 28 września, była kapitulacja. 17 września [przyszła] wieść, że Rosjanie przekroczyli [polską granicę], to wtedy [ludzie] nie wiedzieli co robić. Niektórzy powracali do swoich domów na Saską Kępę, gdzieś na Nowy Świat. Z Saskiej Kępy to byli jacyś znajomi, z Nowego Światu to była rodzina żony wujka. Bo wujek Kazik też był wdowcem, miał tylko tego pasierba właśnie, a żona już dawno nie żyła.

  • Gdzie później panie mieszkały?

Na ulicy Służewskiej u tego wujka, tam było to duże mieszkanie. W ciągu tygodnia, dziesięciu dni zrobiło się tam ponad dziesięć osób. Tak że była jedna wielka rodzina i ta gosposia. […] Myśmy tam były do 28 września, ale nie wiem, kiedy myśmy z ciocią wróciły, tego nie pamiętam. Jak już była mowa o kapitulacji, były jakieś komunikaty, to niektórzy wracali do swoich domów, na Saską Kępę właśnie tacy państwo wrócili. Ta ciocia, taka pani Nacia, też wróciła na Nowy Świat. Potem jeszcze ktoś był.
Dlaczego tak wszyscy garnęli się do wujka? Z dwóch powodów. Bo mieszkali… Na przykład Saska Kępa, tam blisko były mosty, tutaj u nas lotnisko, więc ludzie się bali jakichś nalotów i tak dalej. Zresztą tych nalotów było wtedy masę. W każdym razie uważali, że tu w Śródmieściu będzie trochę bezpieczniej, ale okazało się, że wcale nie było bezpieczniej. Mniej więcej chyba około 10 września taki pocisk rąbnął w ulicę 6 Sierpnia… Służewska była przecznicą 6 Sierpnia, to była malutka uliczka, od trzech do dziewięciu numerów tylko było na Służewskiej. Wtedy pamiętam, szyby pękły, bo to była druga kamienica od rogu, gdzie wujek mieszkał. Wiem, że szyby pękły, drzwi się też naruszyły. Ta bomba chyba nie wybuchła, ale szyny tramwajowe [były zniszczone], bo tam szedł tramwaj, lej taki był na dwa metry. To też było takie charakterystyczne wtedy – Boże, jak się ludzie zupełnie inaczej zachowywali.
W każdym razie, jak kapitulacja już się chyba zbliżała i mieszkanie opustoszało (był tylko taki kuzyn Janek ze strony świętej pamięci żony wujka – cioci Luni), z ciocią tak żeśmy ustaliły, że ponieważ tam drzwi są naruszone, szyba, że ktoś musi być. Wujek na wojnie, tutaj mieszkanie zostało prawie puste, ciocia chciała już wrócić do siebie. Wiem, że tam zostałam, gosposia i chyba Janek. Rzeczywiście myśmy tam byli jeszcze ze dwa, trzy tygodnie, bo wujek z wojny wrócił dopiero pod koniec października. […] Jan Dąbrowski był dozorcą i on naprawił te naruszone drzwi. A co do szyby to nie pamiętam. Ale chyba… to był jeszcze wrzesień, październik to jeszcze nie było tak zimno. Wiem, że Janek na pewno był do powrotu wujka.

  • Kiedy się pani zetknęła z konspiracją?

Z konspiracją zetknęłam się dopiero w czasie okupacji, już w 1943 roku, właśnie w tej szkole, bo przecież Niemcy zamknęli najpierw szkoły i uniwersytet. Nic nie było czynne. Uniwersytet w ogóle do końca nie był czynny. W 1941 otworzyli tylko podstawówki, a jeżeli chodzi o szkoły średnie, to tylko licea handlowe, a z zawodowych to tylko tą szkołę – to się nazywało Szkoła Pomocniczego Personelu Sanitarnego. To była tak zwana szkoła profesora Zaorskiego. Szły dwa lata medycyny pod przykrywką tej szkoły. Zdążyłam skończyć tą szkołę po dwóch latach. Zapisałam się w 1941 roku. Pierwszy nabór, zdaje się, był w marcu, ale o tym się nie dowiedziałam, [zapisałam się] dopiero jakoś we wrześniu. Udało mi się skończyć całą szkołę. Niestety też nie pamiętam dokładnie, jak to było, ją zamknięto w końcu, dlatego że Niemcy zorientowali się, że to nie jest szkoła pielęgniarska, ani sanitariuszek, ani pielęgniarek, tylko że to ma coś wspólnego z medycyną.
[…] To się tylko nazywało [szkołą] Zaorskiego, bo, zdaje się, pieniądze zbierał Zaorski, a dyrektorem naukowym był Czubalski. W każdym razie jakieś czesne się płaciło, nieduże, ale musieli z czegoś tą szkołę otworzyć, bo laboratoria były, histologia, anatomia. Na tych pierwszych dwóch latach były właściwie przedmioty teoretyczne.

  • W szkole zetknęła się pani z konspiracją?

Właśnie u tego Zaorskiego w szkole medycznej (niby to [szkole] sanitariuszek i sanitariuszy) poznałam szereg koleżanek, kolegów. Właśnie tam poznałam bliźniaczki, z jedną z nich się zaprzyjaźniłam. Ona mnie [wprowadziła] w 1943 roku (nie pamiętam dokładnej daty […]) i pamiętam, że składałam przysięgę przy karbidówkach. Musiał być wieczór, bo były karbidówki. Nawet nie pamiętam ulicy, bo jakoś się nie przywiązywało [wagi], to życie było takie ciężkie. Pod strachem człowiek żył, że właściwie ważne było, że się jest, że się złożyło przysięgę, ale gdzie i co, w jakim mieszkaniu, pod jakim numerem, to do dzisiaj nie wiem. Wiem, że było chyba trzech chłopców i chyba tylko my dwie. Wiem, że były karbidówki. Nawet chyba pierwsze albo drugie piętro. Nie wiem nawet, czy to była ulica Wilcza, czy ulica Hoża. Wiem, że na odcinku między Marszałkowską a Poznańską, nie po drugiej stronie w kierunku placu Trzech Krzyży, tylko tutaj po tej stronie.

  • Jak się nazywały bliźniaczki, które pani poznała?

Nazywały się Treutlerówny. Treutler się pisało. Jedna była Alicja, a druga była Halina. One były tak podobne, że jak były razem, to się rozróżniało, a jak osobno, to nie. Ja je rozróżniałam, bo wiadomo, że musiałam odróżniać. Tak samo jak Kaczyńskich od wielu lat rozróżniam. Tak samo je też rozróżniałam. […]

  • Chciałabym wrócić do czasów okupacyjnych. Czy po złożeniu przysięgi miała pani w konspiracji wyznaczone zadania?

Przede wszystkim szkolenie się do...

  • Szkolenie sanitarne?

Ale typu wojskowego, bo co innego jest pielęgniarka cywilna. Oczywiście pod przykrywką szkoły Zaorskiego. Bo wtedy jeszcze…
Muszę powiedzieć, dlaczego żeśmy trafiły na Wspólną. Bo [byłyśmy] u wujka, a potem raptem nas, razem z wujkiem zresztą [przeniesiono]. Poza tym miałam dostęp do „Biuletynu Informacyjnego”. Miałam kilka miejsc, gdzie dostarczałam „Biuletyn Informacyjny” Armii Krajowej, który żeśmy, notabene, codziennie czytali przy kolacji. Czasem „Bór” Komorowski czytał własne rozkazy. Myśmy przecież nie wiedzieli wtedy, że to jest „Bór” Komorowski. Dowiedziałam się dopiero od mamy w obozie w Pruszkowie.

  • Wspomniała pani o ulicy Wspólnej. Co to za historia, chciałabym, żeby pani ją opowiedziała.

[…] W czasie wojny, rodzice przede wszystkim też przyjechali z tej Zielonej Grzybowej koło Rembertowa. Po kapitulacji Warszawy też się znaleźli i trafili do cioci (wujek wrócił w październiku). Ale to było tylko takie [spotkania]: czy żyję? Z kolei czy oni żyją, bo Rembertów był bardzo niebezpieczną miejscowością. Tuż przy dworcu jest poligon. Przedwojenny poligon wojskowy po jednej stronie torów, po drugiej stronie, bliżej lasu, była fabryka broni, nazywała się „Pocisk”. Niemcy to od razu zagarnęli, tak że nie było możliwości, żebyśmy tam [zostali]. Rodzice najpierw byli tu u cioci, ale to było tylko kilka dni i potem, jak wujek wrócił, to też przyjechali. Szkoły były zamknięte. Ojciec nie chciał u Niemców pracować, coś trzeba było robić. Ojciec zajął się handlem. Kupował zapałki czy coś, jeździł, na wsi był taki handel wymienny. Tak wyglądał1940 rok.
Potem, jak już otworzyli szkoły i mama wróciła do szkoły, ojciec wtedy otworzył sklep spożywczy już w Rembertowie, bo też nie chciał u Niemców pracować. Strasznie się bidak męczył. Pamiętam warzywa, to wszystko o świcie zwożone. Zamarznięte, popuchnięte ręce. Znowu oczywiście bardzo szybko zorganizowano tajne nauczanie w tej szkole, chociaż to była podstawówka, ale to były dzieci już jedenasto-, czternastoletnie, tak że już można było. Ale myśmy tam nie mogły mieszkać, dlatego że ten poligon był niebezpieczny i były ciągłe łapanki na dworcu. Poza tym już ludzie zaczęli jakoś żyć, trochę było szmuglu jajek, mięsa, jakiejś rąbanki tak zwanej. […] Mieszkałyśmy w dalszym ciągu u tego wujka, nie [na Mokotowie], bo tu znowu żeśmy się bały bardzo tego Pola Mokotowskiego. A potem bałyśmy się, bo Niemcy zajęli całą Kolonię Staszica. To nie była dzielnica niemiecka, tylko powyrzucali Polaków, bo to były takie wille bliźniaczki, takie jednorodzinne albo dwurodzinne. Cała Filtrowa, Sędziowska, Aplikancka, Prezydencka – to wszystko były wille. Bloków nie było, ta spółdzielnia tutaj nie została zajęta, ale wszystkie drobne wille były zajęte. Na Ochocie [też] strasznie wtedy grasowali przecież Niemcy, a zwłaszcza Ukraińcy. Potem szwagier cioci (brat mojego chrzestnego ojca, męża cioci) tutaj właśnie zginął. […] Podobno z naszej spółdzielni ktoś rzucił granatnik do takiego domku zajętego przez Niemców naprzeciw tego budynku. Wtedy do nas wpadli – pięćdziesiąt dwie osoby wtedy rozstrzelali. Pod moimi drzwiami jeszcze są ślady od kul. Położyłam takie linoleum, jak się tu wprowadziłam, bo mieszkanie rodzinne było na drugim piętrze. Potem to spółdzielnia nam zajęła – kolej państwowa komunistyczna – na czternaście lat. Tak że myśmy się jeszcze tułali, dopiero po czternastu latach [wróciliśmy]. To już mój mąż się bardzo starał, żeby odzyskać to mieszkanie.

  • Wracając do Wspólnej. Kiedy się państwo znaleźliście na Wspólnej?

W Rembertowie nie mogłyśmy mieszkać, bośmy się bały tego dworca, w ogóle Rembertowa, gdzie było masę Niemców. […] Mieszkałyśmy więc u wujka, tylko że wujek wtedy już… Na Służewskiej też było ogrzewanie węglem. Właściciel kamienicy, pan profesor Tołwiński, bardzo podniósł czynsz wujkowi. Chociaż wujek nieźle zarabiał, ale w czasie okupacji nie było już ubezpieczalni, tylko to byli Niemcy i już finansowo nie mógł. Przed wojną płacił za to mieszkanie 350 złotych. Było sześć pokoi, cztery takie duże i dwa takie małe w oficynie, kuchnia na końcu. Szukał mniejszego. Znalazł mniejsze w niewielkiej odległości, parę kamienic dalej, na rogu ulicy 6 Sierpnia. To był taki narożnik: Koszykowa, Aleje Ujazdowskie i 6 Sierpnia. Właśnie w narożnym domu, to był chyba [budynek] numer jeden. […] Udało mu się [znaleźć] mniejsze mieszkanie, czteropokojowe i przez to tańsze. […] Pod koniec [mieszkania] na Służewskiej ojciec wtedy też handlował. Potem w 1941 roku, jak otworzyli szkoły, to jednak rodzice wrócili do Zielonej Grzybowej.
[…] 1941 i 1942 jakoś zupełnie nieźle się mieszkało. Wtedy nawet ukrywał się u nas przez jedną zimę taki lekarz, kolega wujka (to też będzie, jeżeli chodzi o Wspólną 49). Tam było parę takich bardzo ciężkich przeżyć, jak „Bór” mieszkał i on też w tym czasie, kiedy Niemcy wpadli do nas, był w mieszkaniu. Myśmy wstawali wtedy akurat od kolacji. Róg ulicy 6 Sierpnia, to był blisko Szucha, ale wydawało się, że tam nie jest tak niebezpiecznie. Nawet lepiej bliżej wroga niż dalej. Ale okazało się, że gdzieś na początku grudnia spodobało się to mieszkanie Niemcom, bo raptem wpadli i zaczęli nas wyrzucać. Wujek, jako główny lokator, dostał nakaz opuszczenia tego mieszkania w jedną albo dwie doby (tego nie pamiętam). Zrobiła się strasznie wielka zawierucha. Tam był fortepian, bo to było duże mieszkanie. Część się rozdało, część się przyniosło. Potem jeszcze była jedna rodzina, bo jeszcze była rodzona siostra, bo ten [wyrzucony] wujek to był stryjeczny brat mojej mamy, ale on miał rodzoną siostrę, która mieszkała w Sosnowcu, Sosnowiec stał się Reichem. Wyrzucili ciocię Wolińską z Sosnowca, to jeszcze z dwojgiem dzieci też znalazła się u wujka. My dwie, jeszcze ta ciocia z dwojgiem dzieci i jeszcze przez jedna zimę był kolega. Wprawdzie nie był Żydem, tylko ożenił się z Żydówką, ale musiał się ukrywać, zwłaszcza jego syn. Matka rzeczywiście takie miała semickie rysy, on też (Zygmuś) miał takie semickie, więc jedną zimę się ukrywał. Specjalnie o tym mówię, bo właśnie z tym potem takie wielkie przeżycie mieliśmy na Wspólnej.
W rezultacie w ciągu dwóch, trzech dni trzeba było to mieszkanie opuścić. Wiem, że jakiś dywan, jakieś coś do kościoła Świętego Zbawiciela [oddaliśmy], fortepian też gdzieś komuś…
Ta ciocia z Sosnowca dzięki znajomym na Pradze gdzieś znalazła jakieś malutkie mieszkanko. […] My wobec tego też razem [z wujkiem przenieśli się] na Wspólną 49 mieszkania 8. Tam wynajmował nam lokal pan Wychowski. Były cztery pokoje, a właściwie to pięć, bo był taki pokój przy łazience, chyba dla dzieci, bo on miał dzieci (dwóch synów), ale te dzieci mu umarły. To był przyjaciel, to był kolega jeszcze z czasów gimnazjalnych tego wujka lekarza, tego Baci. Potem się przyjaźnili jeszcze przez długie lata. Taki przyjaciel rodziny. […] Pan Wychowski był dyrektorem Banku Rolnego na Nowogrodzkiej i wtedy nas po prostu przygarnął, zwłaszcza że bardzo niedawno owdowiał – parę miesięcy wcześniej żona mu prawie nagle zmarła. Jakaś choroba zakaźna, jakieś zakażenie. Wtedy nie było antybiotyków. Dziesięć dni choroby. On to strasznie przeżywał. Jak myśmy się tam wprowadzili, to miał w swoim pokoju taki ołtarzyk, ta fotografia żony, jakieś świeczki się ciągle paliły, jakieś kwiatki i tak dalej. Bardzo się cieszył, że będziemy u niego mieszkać, bo dwa miesiące wcześniej wprowadził się też taki pan inżynier, który nazywał się Jerzy Korabski. Myśmy się wprowadzili w drugiej połowie grudnia. Dwie niewiasty, wujek jeszcze i zrobiła się taka rodzina. Bardzo się cieszył, że będziemy mieszkać. Od razu przy pierwszej kolacji poznaliśmy pana Jerzego Korabskiego. Przedstawiał się jako inżynier i pracował w RGO na ulicy Nowogrodzkiej. Mieliśmy wspólną gosposię, Lodzia, to była gosposia u pana Jana Wychowskiego. […]
  • Tam poznałyście panie generała „Bora” Komorowskiego?

Właśnie ten Jerzy Korabski.

  • To był generał Komorowski?

Tak, tylko że myśmy o tym nie wiedziały długi czas. Właściwie to nie wiem, czy pan Wychowski wiedział. Bo on się czasem tak zachowywał, jakby wiedział, a czasem, jakby zupełnie nie wiedział. Myśmy podejrzewały z siostrą, że to musi być ktoś bardzo zakonspirowany. On był tak sympatyczny, taki miły, taki grzeczny, taki kulturalny, taki szarmancki, że od razu stworzyliśmy taką zaprzyjaźnioną, zgraną jakby rodzinę; codziennie kolacja razem. Przy pomocy gosposi żeśmy sobie zawsze, każdy co miał, on też miał swoją kaszkę jakąś, jakiś makaronik czasem, my też coś. Czasem gosposia wspólnie zrobiła. W każdym razie kolacje były z reguły razem. Była godzina policyjna i o ósmej wszyscy musieli być w domu. Tak to było dzień po dniu.
Pierwszy taki moment, kiedy myśmy – z siostrą zwłaszcza – zastanawiały się, czy to naprawdę jest jego nazwisko, to były imieniny na Jerzego w kwietniu. Ponieważ on był tak sympatyczny, tośmy chcieli mu zrobić imieniny. Fantastycznie grał rolę cywila. Czasem nam się wydawało, że jak mu coś nie pasowało, to się nie dał namówić, na przykład na wyjazd do Zalesia. Pan Wychowski miał w Zalesiu taki domek letniskowy i zapraszaliśmy po prostu, żeby razem pojechać. O ile pamiętam raz chyba pojechał, ale wtedy tam nie byłam. Ale wiem, że jakaś fotografia taka była, tylko zginęła. W ogóle poginęły zdjęcia. Niektóre zdjęcia miałam, też poginęły, bo przecież bomba uderzyła w ten dom.
W każdym razie wtedy właśnie te imieniny. Tak ustawiliśmy się w kolejce z życzeniami rano: pan Wychowski, najwyższy, potem wujek, potem ja, potem siostra. Otwieramy drzwi przed pracą jeszcze. Pukamy, on otwiera drzwi. On miał takie duże oczy, takie wyraziste, te oczy się wielkie zrobiły. „A co to takiego?”. Pan Wychowski jako główny gospodarz powiada: „Mamy przecież dzisiaj solenizanta”. A jemu te oczy robią się jeszcze większe. Mówi: „Oh jej, co to wojna robi z człowieka. Zupełnie zapomniałem, że dzisiaj są moje imieniny”. Moja siostra mnie stuka łokciem, mówi: „Jestem królowa chińska, jak on jest Jerzyk” – ona była taka dowcipna.

  • Jak pani zapamiętała wybuch Powstania? Gdzie pani była skoncentrowana i kiedy?

Wybuch Powstania… To już było na Bielanach, jak zostałyśmy zmobilizowane. Pojechałam z tą moją niby Alą, a okazało się, że z Halą. Wtedy był wybuch Powstania. O Powstaniu się mówiło, myśmy czekali na to Powstanie. Myśmy nie mogli się doczekać tego Powstania, dlatego że to było... Nie tylko ja należałam. Wujek też był zaangażowany. Pan Wychowski też był zaangażowany. Tylko nic nie wiedziałam o „Borze”, on nie wiedział o mnie. Przynosiliśmy sobie wzajemnie. Dostawałam „Informator”, czytaliśmy wspólnie po kolacji zawsze wieczorem „Biuletyny”. Czasem on czytał własne rozkazy, jakieś komunikaty czytał. […]
Jeszcze chciałam powiedzieć, cośmy przeżywali na Wspólnej. Chyba na miesiąc przed imieninami Jerzego wpadli do nas Niemcy po godzinie policyjnej. Okazuje się, że ktoś prawdopodobnie doniósł, że w tym mieszkaniu (róg Alej Jerozolimskich i 6 Sierpnia) ukrywaliśmy pana Przedborskiego. Potem wpadło trzech Niemców i do mojego wujka: Herr Doktor Bacia? Pokazują mu fotografię. Widzę na tej fotografii, że to jest ten właśnie pan, ale się nazywa już Rudnicki, nie Przedborski. Wujek mówi: „Jako lekarz oczywiście znam różnych pacjentów, przypominam sobie, że jakiś Rudnicki mógł być. Nie, ale tego nie znam”. Myśmy wiedzieli, że jak od nas się potem gdzie indziej przenieśli, to mieszkali na Żoliborzu. Miałam numer tego mieszkania, gdzie on był z tym Zygmusiem, bo jego żona gdzie indziej się zupełnie ukrywała, bo ona tak semicki miała wyraz, że nawet razem się nie ukrywali. Ale potem niestety cała trójka zginęła.
Wtedy [kiedy wpadli Niemcy], jest wielka konsternacja. „Bór” stoi, bo to po kolacji; myśmy od stołu wstawali, jak to walenie do drzwi tych Niemców i tych trzech szwabów wkroczyło. To był mały przedpokoik taki… […] Wtedy „Bór” i oczywiście wszyscy z mężczyzn udają, że nie znają niemieckiego. „Bór” też stoi obok, nie chowa się, nie wychodzi do swojego pokoju. Razem z wujkiem, z Wychowskim, my dwie też w stołowym [stoimy], a oni latają po wszystkich mieszkaniach łącznie z ubikacją i z łazienką i sprawdzają, czy może Rudnicki gdzieś jest. Jeden z Niemców wpadł do tego pokoju, gdzie był ołtarzyk żony [pana Wychowskiego]. Troszeczkę przystanął. Widocznie był może wierzący, bo stanął i podumał… Wtedy powiedział: „To jak pan nie zna…”. Też po niemiecku, bo potem mnie przetłumaczono. (Do dzisiaj mam wstręt do niemieckiego, nigdy nie będę się uczyła niemieckiego. Jak słucham w telewizji, to mi się cierpko robi). W każdym razie w końcu powiedział: „Jeżeli pan nie zna, a my mamy adres na Żoliborzu, to [jedziemy] na konfrontację”. Zabrali wujka na konfrontację, żeby sprawdził, czy to jest to miejsce], bo oni coś powiedzieli. Wujek powiedział, że nie zna. „To jedziemy na konfrontację”. Musiał mieć jakiś donos, tylko że wtedy nie był Rudnicki, tylko Przedborski. Podejrzewam tego dozorcę domu, ale to mniejsza z tym, bo to nie wiadomo, skąd się Niemcy dowiedzieli o tym. Skąd to w ogóle było.
Jak poznałam tego Przedborskiego na tej fotografii i [widzę, że] wujka zabierają, co robię wtedy? Zbiegam o dwa piętra niżej. Na pierwszym piętrze mieszkała dentystka, pani Cydzik-Krzyżanowska. Znając telefon, zadzwoniłam do Przedborskiego czyli już Rudnickiego. Nie wiem, co powiedziałam. Nie pamiętam, żebyśmy mieli jakiś szyfr czy coś takiego, bo telefon miałam. W razie czego był taki kontakt. Coś takiego powiedziałam, że oni zrozumieli, o co chodzi, że coś niebezpiecznego jest. Zdążyli uciec z tego mieszkania z tym Zygmusiem. Jak wujek przyjechał z tymi Niemcami, to już ich nie było. Ale wujka zabrali na gestapo i do rana siedział na Szucha. Myśmy wszyscy całą noc bardzo się denerwowali. „Bór” rano, jak wstał, od razu [zapytał]: „Czy wrócił doktor?”. Wrócił, jak się tylko godzina policyjna [skończyła], od razu go wypuścili. To był wtedy okres, kiedy przyzwoicie się zachowywali wobec wujka. To był taki okres, kiedy zaczął panować tyfus, czerwonka. Niemcy strasznie się bali zarazy i zaczęli liczyć się z lekarzami. Jak nie było nic takiego, żeby się przyczepić; pojechali, skonfrontowali – nie ma, więc nie ma co [trzymać]. Wujek nam opowiadał, jak siedział tych kilkanaście godzin na Szucha. Myśmy byli tacy szczęśliwi, że on już jest w domu, że nie pamiętam, co mówił. Wystarczyła radość, że wrócił.

  • Przejdźmy do Powstania, do wybuchu Powstania.

Do wybuchu Powstania. To właśnie było w ten sposób, że Hala zawiadomiła mnie o tej mobilizacji, że mamy się w ciągu dwudziestu czterech godzin zgłosić się w szpitalu powstańczym na Bielanach. Pojechałyśmy następnego dnia. Potem to co opowiadałam. Dwa dni ta przepustka, bo „Monter” troszeczkę się pospieszył z tym komunikatem. Potem „Bór” to wycofał. Wtedy się zaczęło. Myśmy już od dłuższego czasu czekali na to. Już wiadomo było.
Sanitariat akurat nie miał do czynienia z bronią. Nie było takich zebrań. Tylko myśmy się po prostu podszkalały trochę, na chirurgii na przykład u Dzieciątka Jezus. Robiłam trzeci rok medycyny wtedy, anatomię patologiczną u profesora Ludwika Paszkiewicza, ale to był teren szpitala Dzieciątka Jezus. Tam była chirurgia, interna… Po prostu były takie umowy, nie pamiętam, jak się nazywał ten ordynator. Chyba wiedział, że chcieliśmy się tak wojskowo sanitarnie [podszkolić]… Były takie dwie, trzy osoby, nawet mi takie nieznane, ale widocznie to było porozumienie jakieś, bo przecież się o tym nie mówiło. Jak ktoś mnie polecił, to już wiedziałam, że idę w dobre ręce i ten ktoś też pewnie wiedział, że już nie jestem osobą podejrzaną. Strasznie trudno było, bo było strasznie dużo szpiegów, wtyczek. Tak samo zresztą jak za komuny. Przecież myśmy nie wiedzieli, z kim się rozmawia. Czy można mówić wszystko, czy nie?

  • W którym miejscu na Bielanach pani była?

Na Bielanach byłam w szpitalu. Szpital to był sierociniec „Nasz dom” założony jeszcze przed wojną. To było imienia Aleksandry Piłsudskiej czy to ona była inicjatorką. W każdym razie potem była nazwa „Nasz dom”. W czasie pierwszej wojny światowej, tak nam mówiono, też był taki jakiś szpital wojenny w tym sierocińcu.

  • Jak wyglądała pani działalność w tym szpitalu?

Normalnie. Boże! Od razu 1 sierpnia było... Acha, pierwsze dwa, trzy dni to była wielka radość, bo już wiemy, że godzina „W” i tak dalej. Na Żoliborzu była o kilka godzin wcześniej. Nasi chłopcy byli w bardzo niewielkiej odległości, bo tam był plac Konfederacji 42/44, teraz inaczej nazywa się to miejsce. Po drugiej stronie tego placu nasi chłopcy zdobyli samochód z przyczepą wyładowaną konserwami niemieckimi i papierosami. Do dzisiaj pamiętam nazwę „Waldorf Astoria” – papierosy bez ustników. Wtedy paliłam, bo zaczęłam palić, jak nas Niemcy wyrzucili. Robiłam papierosy na handel przez dwa lata, ale nie paliłam. Wtedy, jak nas Niemcy w trzy dni wyrzucili z tego mieszkania i przenieśliśmy się na Wspólną, na Wspólnej też robiłam papierosy. Zresztą tytoń przynosił mi „Bór” Komorowski. Okazuje się, że on powiedział, że jego siostra mieszka na Starym Mieście, a to była nie siostra, tylko jego żona. […] Na Piwnej miał taką babkę, która miała dobry tytoń, on też albo kupował papierosy, albo sobie sam robił. Potem w prezencie mu robiłam. Dziennie robiłam tysiąc papierosów, dziesięć sztuk po sto. Zarabiałam na tym od trzydziestu do pięćdziesięciu złotych dziennie. To była pewna suma, zależy od gatunku gilz.
Wtedy jak […] chłopcy zdobyli ten samochód, mieliśmy bardzo duże wsparcie żywienia dla naszych rannych. Do końca żeśmy paliły te papierosy. Tak że to była wielka radość, ale na krótko. Bo potem już za kilka dni, nie wiem, może to był tydzień… Teraz to już coraz mniej pamiętam.

  • Radość trwała krótko, a później?

Potem Niemcy… to chyba była zemsta za to, że Śródmieście już należało do nas. Śródmieście już było polskie. Acha! Była jeszcze bitwa w Burakowie czy Wawrzyszewie. W każdym razie był jakiś taki odwet. Teraz są domy w tym miejscu. Koło szpitala było takie puste pole, łąki, jakby ugór czy coś. Teraz tam są domy… Czy najpierw zaczęło się strzelanie z zagajnika z wsi Wawrzyszew i Buraków, tego nie pamiętam. Wiem, że [pamiętam] walkę, która trwała kilkanaście godzin i wtedy właśnie przynieśli nam strasznie dużo rannych do szpitala, kilkunastu nam zmarło. Zresztą też u nas wtedy było czterech Niemców na parterze, zaraz w wejściu od frontu tego szpitala. Niektóre koleżanki mówią, że było tylko trzech, a była taka osoba, która mówi, że dwóch. Na pewno było więcej jak dwóch, mogę głowę dać, bo opatrunki robiłam dwa razy tym Niemcom, oni z tydzień leżeli. Moim zdaniem było ich czterech. Pierwszego od razu zabrali do Komendy Głównej, do Centralnego Instytutu Wychowania Fizycznego (CIWF) […] obecny AWF. […] Tam była komenda i oni tam zabrali tego jednego. Pamiętam, że mu groziła amputacja, zdaje się, nogi. A ci trzej jeszcze byli kilka dni. Myśmy się nimi opiekowali tak jak i Polakami, przyzwoicie. Humanitarny zawód. Dzięki temu potem mieliśmy dwa razy takie ulgowe zachowania się Niemców. […] „Bór” wystarał się o genewskie prawa kombatantów, żeby nie [traktowano nas jak] Banditen, tylko wojsko. […] Siostra „Wera” nam wręczała [opaski] ręcznie naszywany krzyż na biały materiał. Mam do dzisiaj numer pięćdziesiąt dwa tej opaski, zamiast tamtej akowskiej. Taką pamiątkę mam do dzisiaj.

  • Czy brała pani udział w jakichś akcjach, czy była pani cały czas w tym szpitalu?

W szpitalu, w akcji to nie. Właściwie byłam nie jako pielęgniarka w zasadzie, ale byłam taka pomoc medyczna, bo już miałam trochę praktyki na chirurgii. Czasem pomagałam przy drobniejszych zabiegach.
Parę wstrząsów pamiętam. Właśnie w tej bitwie taki czternastoletni chłopaczek, Boże, całe podbrzusze rozharatane. Już musieliśmy transport [organizować], ale to osoby, które znały teren. Komendant doktor Czyżewski polecił wtedy, że nie możemy, nie mamy możliwości [zrobienia] takiej ciężkiej operacji, [żeby] ratować narządy płciowe i całe podbrzusze, wszystko było roztrzaskane u tego chłopaka.
Właśnie osoby znające teren, jakieś dwie sanitariuszki, bo tam byli wszyscy [tutejsi]. Byłam ze Śródmieścia taka biedna, samotna, taka ofiara w pewnym sensie, bo tam się wszyscy znali. Bielany, Żoliborz, dużo było [osób] z „Żywiciela”. Raptem okazało się, że moja Halina też mieszkała tutaj potem z mężem już w Śródmieściu, bo ślub brała w kościele Świętej Barbary, ale jak ona na tą przepustkę poszła na dwa dni, na samym początku, to zostałam sama, więc nie znałam terenu dobrze. […]
Potem jeszcze parę potyczek było w laskach. Tak że jeszcze do nas przynosili niektórych rannych. W każdym razie tego chłopca pamiętam. Ale przetransportowało się go do jakiegoś szpitala. Czyżewski zorganizował jakieś dwie, trzy osoby, jakiś wózek. Przez tory kolejowe, bocznymi jakimiś [drogami] go przetransportowali do szpitala. Domyślam się, że chyba na Inflancką, ale nie jestem pewna. Szczęśliwi żeśmy byli, że już po dwóch [dniach] dostaliśmy wiadomość, że dotarł, znalazł się w szpitalu. To już najważniejsze.
Potem „ukraińcy” zaczęli strasznie buszować, to znaczy ta brygada ukraińska sprzymierzona z Niemcami. Niedługo po tej bitwie, wpadli do nas do szpitala… Nie odróżniałam mundurów. Koledzy, mężczyźni zwłaszcza odróżniali mundury niemieckie. Takie same mundury mieli „ukraińcy” jak Niemcy, tylko czymś się różnili, ale trudno było to odróżnić. W każdym razie w jakimś niedługim czasie po tej bitwie, wpadają „ukraińcy”, że na ulicy, nie pamiętam nazwy, jakaś Filipowska czy jakoś tak podobnie, leży dwóch rannych i trzeba koniecznie nosze. Jedne nosze złapała ta Elżbietka i ja, a drugie nosze dwie sanitariuszki – Wandzia i Zosia. Nazwisk nie podaję, bo to by tragicznie się skończyło.
Mieliśmy jeszcze księdza kapelana, nazywał się Szeląg. Drugi był jeszcze Gawrych, ale tamtego jakoś nie pamiętam. Szeląg to był taki zacny, bardzo sympatyczny człowiek. Łapię się za te nosze, na to wchodzi w tym miejscu na korytarz siostra „Wera” (tam były takie dosyć szerokie korytarze) i mówi: „Krysiu, a ty gdzie?”. A wtedy to akurat było właśnie jakieś zakopywanie, grzebanie ciał tych chłopaków, którzy nam poumierali. To był wyjątkowy dzień. Znaczy nie wyjątkowy, bo były takie dni. Początek była ładna pogoda, a potem jesień zaczęła się zbliżać, mżawka, siąpił deszczyk. Myśmy w tym deszczyku, w nocy, grzebały ciała. To zawsze prześcieradło, przewiązywanie buteleczki z jakimś nazwiskiem. Jeżeli ktoś miał jakieś dokumenty, to się wpisywało albo coś, a jeżeli nie, to po prostu tylko to, co się znalazło w kieszeni – czy to pseudonim, czy nazwisko. W każdym razie żeśmy przywiązywały w takich buteleczkach szklanych po witaminach, po jakichś lekarstwach. Wtedy się przeziębiłam. Rzeczywiście kaszlałam, miałam temperaturę trzydzieści osiem z kreskami. Tak siostra „Wera” mówi: „Krysiu, przecież ty jesteś chora”. W tym momencie wchodzi taka siwa, starsza pani, pani Polowa i „Wera” mówi: „Polowa za ciebie pójdzie”. Ona rzeczywiście poszła. Mija pół godziny, mija trzy kwadranse – nie ma dziewczyn. Ani rannych, ani dziewczyn. Za jakieś trzy kwadranse, koło godziny, poszarpane, z włosami pełnych jakichś liści, podarty fartuch, przychodzi Polowa. Okazuje się, że była lipa z tymi rannymi. Po prostu ci „ukraińcy” zagarnęli do jakiejś willi cztery dziewczyny, tylko ta Polowa siwa to odstawili, a te trzy zaczęli gwałcić.
Dzięki Polowej dowiedziałyśmy się, co się dzieje. Co wtedy? Co postanowiliśmy, oczywiście nie my, bo my byłyśmy sanitariuszkami, ale naczalstwo nasze szpitalne. Była taka pani Hela Skoczyńska (do dzisiaj zresztą mam z nią kontakt, ona z męża Skoczyńska, z domu jakoś się inaczej nazywała), ona znała niemiecki, była pracownicą tego sierocińca. Ona też tam była oczywiście zaangażowana. Do tej pory jest w „Żywicielu”. Jest starsza ode mnie o rok. […] Ona właśnie znała niemiecki. […] Ona i jeszcze ktoś poszli do tych Niemców. Wtedy myśmy sobie przypomnieli, że nam Niemcy obiecali, że gdyby coś się działo, to [żeby dać znać]. […] Oni bardzo sobie chwalili naszą opiekę, że nie robiliśmy różnic między naszymi a innymi. Taką dobra opiekę lekarską dostali, dziękowali. Wtedy ten komendant właśnie, sam czy przez kogoś, powiedział, że dziękuje za tą opiekę. W razie czego gdybyśmy mieli jakieś kłopoty, zwłaszcza od „ukraińców” (bo Niemcy tak „ukraińców” nie szanowali, oni ich wykorzystywali do brudnej roboty, ale gardzili tymi „ukraińcami”), to mogą nam nawet pomóc. Myśmy sobie przypomnieli tą obietnicę. Wtedy właśnie osoby znające niemiecki poszły do tego CIWF-u i zakomunikowały [co się dzieje]. Rzeczywiście komendant Wolf […] posłał dwóch czy trzech Niemców i uwolnił te dziewczyny. Podobno ich gdzieś zabrali, powiedzieli, że zostaną ukarani. Ci Niemcy, którzy nam pomogli, przynieśli dziewczyny tutaj do nas. One były strasznie… Ta Wandzia siedemnastoletnia, Boże! Pobita, posiniaczona, zapuchnięte oczy, coś okropnego. Ta Zosia, miała tak po trzydziestce, to ona już była taka [dojrzalsza], ta Elżbieta też miała dwadzieścia lat, w moim wieku, może była rok ode mnie starsza, też posiniaczona. Coś okropnego! W każdym razie opiekowałam się nią, irygacje, płukanie… Byłam strasznie [przygnębiona], tak przeżywałam to, że to dzięki temu, że ja się uratowałam, a ona… Ale powiedzieli: „Słuchaj, nie wygłupiaj się. Dlatego żeś ty nie poszła, to Polowa poszła. Bo gdybyś ty poszła, to byście może w ogóle wszystkie cztery zostały. Nie wiadomo, może byście w ogóle żywe nie wyszły stamtąd”. A ona starsza, siwa, po czterdziestce, koło pięćdziesiątki już była, to ją odstawili, zajęli się dziewczynami, a ona mogła [uciec]. Przedostała się na piętro podobno, wyskoczyła z balkonu do ogródka, miękko było, na grządki jakieś. Był jakiś żywopłot, dlatego ona taka przyszła z poszarpanym fartuchem, jakieś liście, bo ona przez ten żywopłot jakoś się musiała przedostać prawdopodobnie. W ten sposób uratowało się te trzy dziewczyny.
Jakoś to przeżywałam, ale potem wytłumaczyły mi, że bardzo dobrze, że akurat byłam chora, z gorączką, bo tak mogło by być cztery ofiary. W każdym razie potem jedna z nich była w zakładzie dla nerwowo chorych. Potem jakoś z tego wyszła. Podobno wyszła za mąż, założyła rodzinę, i tak dalej. Co do tej Zosi, to nie wiem. Elżbietka potem wróciła do Tczewa, bo stamtąd pochodziła. Też jakoś straciłam z nią kontakt.
  • Czy w czasie Powstania czytała pani prasę powstańczą?

Nie. W czasie Powstania nie. U nas nie było w szpitalu na Żoliborzu prasy. […]

  • Jak wyglądało zakończenie Powstania na Bielanach i pani koleje losu?

Zakończenie było takie, że zaczęli wysiedlać ludzi z Warszawy, z Bielan ulicami albo dzielnicami. Ostatnie dwa tygodnie, właściwie takie ostatnie już przed kapitulacją, to już się mówiło o tym, że będzie kapitulacja, bo już wiadomo było, że jest coraz mniej możliwości. Jak dotarła wiadomość o kapitulacji, tego nie pamiętam. Nie pamiętam momentu, ale wiem, że przyszła ta wiadomość. Ale chyba już przed tym Niemcy wyrzucali ludzi z Warszawy i z Bielan. […] Nasz szpital zostawili jakoś na końcu.
A przed tym jeszcze „ukraińcy” strasznie mordowali. Rzucali w te wille na Bielanach snopki słomy i podpalali. Ludzie chowali się w piwnicach, tak że żywcem nam potem przynosili do tego szpitala takich poparzonych ludzi, których udało się uratować, wyciągnąć z tych piwnic. Coś okropnego. „Ukraińcy” strasznie się zachowywali, gorsi od Niemców byli, naprawdę.
Wtedy też zaczęli się do nas, do szpitala zgłaszać cywile. Między innymi za jakiś czas wody ło. Patrzę, przy studni stoi nasz kochany profesor Franciszek Czubalski z wiaderkiem po wodę. Zobaczyłam go (akurat niedawno przed tym zdawałam fizjologię u niego). Pobiegli do doktora… Bo był Czyżewski i Pobiega. Teraz po wojnie był Pobiega, Wierzyński. Komendantem był Czyżewski, a wice był Pobiega, dwaj Mieczysławy byli. Ale wolałam tego Pobiegę, bo jakiś taki był bardziej bezpośredni. Mówię: „Panie doktorze! Profesor Czubalski stoi”. A to była znana postać. Zaorski, Czubalski to wszyscy wiedzieli, kto to jest, w Warszawie i prawie w Polsce. Czubalski było nazwisko to nawet zagranicą znane. Zaorski to był chirurg, dobry chirurg, ordynator któregoś oddziału na Oczki. Wtedy właśnie Pobiega od razu do Czubalskiego, a Czubalski od razu do tego [?], a potem za dwie godziny już był z żoną i z córką w naszym szpitalu. Potem razem, jak już prawie większość była wysiedlona z Bielan, to na końcu nasz szpital. Niemcy wtedy też nas potraktowali przyzwoicie. Nie popędzali, nie szturchali. Chyba dwie albo trzy sanitarki, bo tych cywilów potem się do nas [dołączyło] i byli razem z nami. Rannych już nie było tak dużo, ale w każdym razie byli jeszcze.
Pamiętam straszny transport przez Częstochowę do Koniecpola. Boże! W otwartych wagonach węglarkach, z kapiącą mżawką, taką na gipsy, na wszystko. Człowiek to wszystko przeżył, aż się dziwię. W każdym razie jechali. Dowieźli nas do Pruszkowa tymi sanitarkami. Profesora musieli widocznie gdzieś po drodze zwolnić, bo nie widziałam go w Pruszkowie. Pytałam się Skoczyńskiej. Ona mówi: „Ja też nie widziałam profesora”. Ona też go pamięta z tego okresu. W każdym razie traktowali [nas dobrze], nie popychali, grzecznie się zachowywali, jak nas zabierali, ale na miejscu już nie było tak [przyzwoicie], już nas traktowali tak jak Polaków.
Tam były straszne doły, bo to były remontowe hangary, z takimi kanałami do remontów wagonów kolejowych. W tych rowach ludzie, aż w tych dołach i na górze, na takich chodnikach. W środku pełno ludzi. Rannych umieścili nie w tych dołach, tylko jak się wchodziło z bramy, to po prawej stronie były takie wiaty z jakąś wybetonowaną powierzchnią. Tam nas umieścili. Narzucane były snopki słomy, czasem niektóre związane, jakby maty czy coś. Tam naszych rannych żeśmy poukładali. Poszłam po kawę. […] My, jako sanitariuszki na biało ubrane, mogłyśmy przechodzić przez tory, bo tak to ludziom nie wolno było wychodzić. Jak tu byli pod wiatą, to też im nie wolno było torów przechodzić. Sanitariuszkom było wolno. Właśnie ona [Adamska] przeszła przez tory na drugą stronę, pytała się; „Czy ktoś jest z Bielan?”. Ciągle przychodziły transporty. Otwierała się brama i wpuszczali nowe transporty. Niemcy wysiedlali ludzi ulicami. Zawsze jak przychodził transport, to myśmy były dwie doby. Przeżyć tam dwie doby to też było dużo. W każdym razie to było to, że można było się czasem dowiedzieć, jaka ulica wchodzi. Ciągle się pytałam o Wspólną. Wspólna i Wspólna. A tu nic. Z Wspólnej nic. Okazuje się, że Wspólna już była, ale mama w ogóle nie szła ze Wspólnej. […] Po drugiej stronie tych torów wszedł jakiś nowy transport. Nie wiedzieliśmy, z jakiej ulicy i skąd. I właśnie koleżanka Adamska pytała: „Czy tu jest ktoś z Bielan?”. W tym momencie moja mama z tego dołu odzywa się: „Z Bielan” – widzi biały fartuch. Mówi: „Proszę pani, pani jest pielęgniarką z jakiegoś szpitala?”. Ona mówi: „Tak” – „Z Bielan pani?”. – „Tak”. – „Proszę pani, tam na Bielanach miała być moja córka” – mówi moje nazwisko. Ta wtedy mówi: „Tak, jest u nas, jest”. Co się okazuje, też zbieg okoliczności. Poprzedniego dnia mama z siostrą już była przeznaczona na wyjazd do Rzeszy. Ale przyszedł jakiś nowy transport, zrobiło się jakieś zamieszanie, jakaś bijatyka, Niemcy nawet zaczęli strzelać. Nie wiem, czy kogoś zabili, ale strzały były. Wtedy wszystkim kazali wracać… […] Mama powiedziała, że byli dwa dni, a przez to, że to zamieszanie było, kazali z powrotem do tych dołów się chować. To już drugi dzień też znowu siedzieli. Czyli znaczy, że tuż przed naszym przyjazdem mama też z powrotem była w tych dołach, bo już była przeznaczona w kolejce na wyjazd do pociągu, do Rzeszy. W każdym razie w ten sposób został powstrzymany ten wyjazd.
Poszłam po kawę dla tych moich rannych. [Moja koleżanka] od kogoś pożyczyła fartuch, ubrała mamę w fartuch i moją siostrę i jako pomoc sanitarną przeprowadziła je przez tory na drugą stronę, bo cywilom nie można się było poruszać. Przynajmniej tak była mowa i tak było.

  • Jak długo była pani w Pruszkowie?

W Pruszkowie niedługo. Dwa, trzy dni. Uważam, że myśmy były dwie albo trzy noce, a taka koleżanka mówi, że ona pamięta tylko dwie. Mnie się wydawało, że były trzy. Może dwie, to trudno, dłużyły się strasznie. Jednym się skracały godziny, drugim się dłużyły. Potem nas też do wagonu [zapakowali]. Z kolei trzeba było wnosić tych rannych. Mama jako pomocniczy personel sanitarny wędrowała z nami.
To była straszna podróż. Boże! Z Warszawy do Częstochowy. Pamiętam, że wtedy był ładny dzień, takie słońce świeciło. Nie było wiadomo, gdzie oni nas wiozą. Niektórzy zaczęli mówić, że do Oświęcimia. Jak taka wieść gruchnęła, że do Oświęcimia, to gdzieś za Żyrardowem dwóch albo trzech chłopców górą wyskoczyło, jak pociąg zwolnił troszkę, jak dojeżdżał do stacji. Nie wiem, co się stało, bo pociąg był cały czas w ruchu. Jakaś strzelanina – Niemcy zaczęli do nich… Jeszcze takie kartofliska były, taka nać po kartoflach trochę zwiędnięta, bo to przecież już był październik, to już takie były resztki tych kartofli, ale jeszcze sterczały na polach. Tam jakieś krzaki były. Wiem, że gdzieś [wyskoczyli], ale nie wiadomo, co się z nimi stało, czy uciekli, czy nie, bo jakieś strzały były. […]
Tak żeśmy jechali do Częstochowy. Dojechaliśmy do Częstochowy, Boże. Na Stradomiu przed Częstochową (taka dzielnica) była jakaś fabryka papieru czy coś. Na bocznicę nas odstawili. Całą noc [staliśmy] na tym siąpiącym się takim deszczu, na te gipsy to wszystko. Gdzieś nad ranem znowu ruszamy. Co przejedziemy kawałek – znowu stop, co przejedziemy kawałek – stop. Do Koniecpola – pięćdziesiąt kilometrów od Częstochowy – tośmy cały dzień jechali, bo rano żeśmy wyjechali, a wieczorem żeśmy dojechali. Nocowaliśmy przy dworcu. Jedni mówią, że to szkoła, druga mówiła, że jakaś świetlica czy coś, nie wiem. W każdym razie potem z tego punktu w Koniecpolu przy dworcu zaczęli nas następnego dnia rozwozić do miejscowych gospodarzy. Szpital został ulokowany w takim dworku, który nazywał się Witów. Obok była wieś Irządze. Witów chyba należał do Irządza, bo to nazwa była dworku Witów. Witów i chyba Mikołajewice. […] Wtedy rannych [przetransportowano] do tego dworku. Nie było miejsca dla wszystkich rannych. Ciężej ranni zostali umieszczeni w Witowie. Tacy, którzy jeszcze mieli rękę na temblaku, na szynach klamera. Lżej ranni… A ponieważ odnalazłam mamę, doktor Pobiega wiedział i Czyżewski też […] zwrócił się do mnie doktór Pobiega, czy ja bym się nie opiekowała takimi dwoma rannymi. […] Taki pan czterdziestoletni chyba, mówił, że to farmaceuta, i taki chłopak dwudziestoletni. Ten czterdziestoletni to już właściwie miał zagojone rany, jakieś potłuczone coś, pokaleczone, ale ten chłopak miał wyrwany kawałek łydki, tam mu bardzo [się paskudziło]… Trochę się bałam. Mówię: „Boję się trochę odpowiedzialności, bo jak będę, to jednak kawałek, deszcz pada czy coś, to zawsze może mi być trudno się dostać”. – „A nie, to będziemy przychodzić, to zawsze opatrunki będziemy pani przynosić. Byłaby pani razem z mamusią u sąsiedniego…”. Rzeczywiście paręset metrów od miejsca, gdzie byli ci ranni, był taki Jańczyk, gospodarz. „Mieszkałaby pani u tego gospodarza, a tutaj miałby pani pięćset, sześćset metrów do tych rannych, w drugiej chacie”. W końcu się zgodziłam. Rzeczywiście opiekowałam się tymi rannymi, chodziłam czasem po opatrunki. Ten pan czterdziestoletni, właściwie szybko mógł już [wyjść], ale się zaprzyjaźnił z tym młodym chłopakiem. Czekał koniecznie, żeby mu to [opatrywać]… Długo mu ropiała ta rana, ale w końcu zaczęło się jakoś [goić], ciągle te opatrunki zmieniałam. Jakieś proszki, przesypywanie dostawałam z Witowa; albo tam chodziłam, albo ktoś mi przynosił.
W rezultacie tak gdzieś koło Bożego Narodzenia, listopad, w połowie grudnia ten pan zaczął namawiać mnie, że właściwie on już mógł chodzić swobodnie… „Mam tutaj niedaleko znajomych”. Wymienił jakąś miejscowość za Starachowicami, coś tam takiego blisko. Mówi: „Mam tam dobrych znajomych, też mają dworek. To chodźmy i już szukajmy swojej rodziny”. Tak zaczęli mnie męczyć, żeby koniecznie już ich wypisać. Poszłam do Witowa i zapytałam, czy można. Przyszedł Pobiega albo ktoś do mnie. „Wie pani, właściwie rzeczywiście rana się goi, jeżeli to jest w dodatku farmaceuta, ma tutaj dobrych znajomych czy przyjaciół, to jak tak chcą przed świętami koniecznie, to można wypisać”. Rzeczywiście zorganizowali sobie jakiś [transport], taki obrotny był ten czterdziestoparolatek.
Jak już postanowili, że jadą, wiedziałam, że się zdecydowali, że opuszczą, wtedy na drugi czy na trzeci dzień przyszła do mnie [sanitariuszka] z Witowa. Nie pamiętam, która to była, któraś była, ale prawdopodobnie taka, z którą może miałam mniejszy kontakt. Pamiętam tylko jakby sztuczną ondulację, taka bardzo nafryzowana, średniego wzrostu, szatynka i przynosi mi tak zwany żołd. Pięćset złotych żołdu (niektóre były podobno w dolarach). […] Wobec tego mogę już być wolna, jeżeli tych dwóch moich podopiecznych jest na nogach. Ten czterdziestolatek zajmie się tym trochę młodszym, a tamten młodszy też już właściwie zaczął chodzić, wobec tego mogę być wolna. […]

  • Postanowiła pani wracać do Warszawy?

Mama, jak się o tym dowiedziała, strasznie się ucieszyła. U tego chłopa nie było przyjemnie. Boże, jakie myśmy zawszone były u niego. Mama przez jakąś kobietę dała znać do cioci. Myśmy miały w Częstochowie ciocię, matkę tej kuzynki (ciocia Marcyna). Mama nawiązała z nią kontakt Ta moja kuzynka, to jest moja stryjeczna siostra. Jej ojciec i mój ojciec to byli bracia. Jej ojciec, czyli brat mojego ojca, zginął w Oświęcimiu. Została jej matka. Ta matka właśnie mieszkała w Częstochowie. Ona za Niemców otworzyła jakąś pracownię krawiecką czy coś takiego. Potem, jak się dowiedziała, że jej mąż nie wróci, to nawet takie objawy schizofrenii wystąpiły u niej, tak że w końcu życie skończyła w zakładzie dla nerwowo chorych. Mama nawiązała z nią kontakt przez taką dziewczynę, która sabadyle i gęsty grzebień do wszy kupowała nam w Częstochowie, żebyśmy się mogły u tych Jańczyków czesać. Co to za makabra, jak człowiek ma wszy, Boże. […]

  • Potem pani wyjechała do Częstochowy?

Mama zorganizowała [transport]. Zaczęłyśmy chodzić po różnych chłopach. To było pięćdziesiąt kilometrów i trzeba było, żeby trochę podwieźli. To była zima, był śnieg. Nie taka zima jak dzisiaj w grudniu, że się chodzi jak w lecie. Trzaskający mróz i śnieg do pasa. Nawet nie miałam potem możliwości pójść jeszcze raz do tego Witowa, żeby się ze wszystkimi pożegnać. Chłopi nie mieli wcale takiej ochoty [powozić]. Na miejscu to owszem, ale oni się też bali, bo jeszcze ich Niemcy do kopania okopów łapali z domu, na strychach nawet szukali tych chłopów. Co się któryś zgodził, że nas podwiezie dwadzieścia, trzydzieści kilometrów, potem przekaże jakiemuś innemu, to się potem wycofywali. Ciągle trzeba było na nowo szukać. Mama wtedy już miała pięćdziesiąt parę lat. Myśmy z Zochą też chodziły po wsi, też żeśmy szukały.
W końcu, jak przed samym Bożym Narodzeniem, tuż przed Wigilią, na dwa dni chyba, znalazł się jakiś chłop, co nas trzydzieści kilometrów chciał podwieźć, to żeśmy się czym prędzej zgodziły na to. Trzeba było szybko załatwiać, żeby się znowu nie wycofał, jak ci poprzedni.

  • Kiedy panie dojechały do Częstochowy?

[…] Dzień przed Wigilią.
  • Cały dzień drogi?

Cały dzień. Więcej, bo przewiózł nas trzydzieści kilometrów, a potem żeśmy kawałek szły piechotą. Tylko że była pogoda, słońce świeciło, ale mróz trzaskał. Buty już nareszcie miałam [lepsze], bo jak w Witowie żeśmy byli, to raptem przyszła jedna z tych sanitariuszek (nie wiem, czy to nie ta sama, która mi ten żołd przyniosła, bo tak mi utkwiła ta głowa, włosy, rysów nie pamiętam) […], ona mi powiedziała, że ksiądz Szeląg rozdaje buty. Byłam w sandałkach przecież. Ale wtedy, jak szłam po śniegu parę kilometrów, zanim żeśmy doszły do jakiejś drugiej chaty, gdzie miałyśmy się zgłosić, to już miałam buty, tak zwane traktory. W tym czasie ojciec właśnie był w Częstochowie, wtedy jakoś się skontaktował z mamą i siostrą. Ponieważ znalazł jakieś mieszkanie […] gdzieś w Rembertowie i wynajął, to zabrał siostrę i mamę do tego mieszkania. Dopiero jak wyzdrowiałam, to jakoś pojechałam do nich. To już było po wojnie, bo przecież myśmy wracali w marcu, w 1945 roku. To było kapitalne, nie zapomnę tego. Szkoda, że nie było wtedy kamery, jak myśmy tacy jak śledzie w tych wagonach towarowych, ale zamkniętych, jechały z kuzynką. Nie można było siusiu zrobić. Jakoś wytrzymałam, a ona się napiła przed wyjazdem, w końcu mówi: „Kryśka, już nie wytrzymałam, już wszystko poszło w spodnie”. Takie były warunki, tak się jechało. Od trzeciej w nocy z Częstochowy do drugiej w południe w Warszawy. To ile godzin się jechało? Szesnaście godzin jechaliśmy z Częstochowy w takim ścisku. Nie wiem dlaczego. Wtedy były już przecież polskie wagony. Dlaczego nam nie otworzono, nie mam pojęcia.
Jak na Dworcu Zachodnim pociąg stanął, to wtedy tak bardzo przydałaby się kamera. Wszyscy mężczyźni i kobiety na hurra! Słońce świeci, śnieg taki topniejący już trochę w tym słońcu. Wszystkie kobiety spódnice do góry, mężczyźni [sikali] na stojąco, to tylko fotograf, takie pupy wzdłuż tych torów, wszystkie białe pupy babskie, a mężczyźni… Tego obrazu nie zapomnę. To było śmieszne, ale już byliśmy na własnej ziemi. Już była wolna Warszawa. To tylko śmiech wtedy, tylko się śmialiśmy. […]

  • Jak pani pamięta zakończenie wojny w maju 1945?

Zakończenie wojny. Przede wszystkim wtedy, jak byłam u cioci z Sosnowca, która po wojnie też była na Pradze w tym samym mieszkanku (Praga prawie nie ucierpiała w Powstaniu). Przede wszystkim się dowiedziałam, że od stycznia już funkcjonuje medycyna na Grochowie, na Pradze.
Jak się skończyła ta moja [choroba] – tyfus powrotny, cały kwiecień przecież – dopiero w maju poszłam się zapisać. Zapisali mnie, tyle tylko, że straciłam pół roku, bo już kończył się czwarty rok. Mogłam być zapisana na piąty rok, bo miałam cztery lata właściwie zrobione, takie trzy i pół, ale gdyby nie choroba, to bym zrobiła. […]

  • Jak wyglądał koniec wojny w Warszawie?

Boże kochany, właśnie. Nie było Warszawy przecież. Mieszkałam wtedy jakiś czas właśnie u tej cioci, dopóki nie wyzdrowiałam. Potem mieszkałam gdzieś na Grochowskiej u jakichś znajomych cioci. […] Jezu, Boże! Jak sobie przypomnę tą Warszawę. Marszałkowskiej to w ogóle nie było. Ulicy nie było, tylko były takie góry gruzów, bo był śnieg, potem śnieg stopniał, wszystko rozmiękało. Ludzie zaczęli wracać.
[…] To był już chyba 1946 rok. Nie było komunikacji, mosty zburzone, był most pontonowy zbudowany przez wojsko. Jak myśmy tą medycynę robiły z Maniutą na Boremlowskiej, to myśmy przez most pontonowy przejeżdżały tutaj, a na Płockiej były wykłady z jakiejś interny czy czegoś. Już nie pamiętam. Myśmy od Wisły, od Tamki piechotą szły przez całą Warszawę aż na Płocką. O piątej rano żeśmy wyjeżdżały, żeby piechotą dojść na dziewiątą. Wisłą ponton, to piętnaście, dwadzieścia minut się płynie, może pół godziny, ale potem żeśmy szły aż na Płocką, na Wolę. Do dziewiątej to trzy godziny, bo szło się po gruzach. Gruzy w górę, gruzy w dół, w górę i znowu w dół. Tu zasypane, to się obchodziło, bo nie można było przejść. Jakieś straszne kamienice trzeba było obejść. Tak się chodziło po Warszawie.

  • Kiedy pani wróciła do mieszkania w Alejach Niepodległości?

Tutaj na Niepodległości niestety potem, jak to był chyba 1946 czy 1945 rok, czyli jesień; zanim ojciec wyjechał chyba szukać pracy. Sklep warzywno-spożywczy oczywiście przestał istnieć, jak już się wojna zakończyła. Mama zaczęła szybko pracować w szkole. […] Ojciec znalazł posadę w Bytomiu, potem w Świętochłowicach. Nie mieliśmy tutaj przyzwoitego mieszkania. Tutaj był dom, ale […] PKP nam zajęło cały budynek. Przyszliśmy, to rusztowania już stały i był remont. On nie był zburzony, tylko był wypalony, posiekany różnymi pociskami. Na czternaście lat nam [odebrali]… […] Po czternastu latach [nam zwrócili], ale też jeszcze do połowy. Jeszcze przez dziesięć lat mieszkałam z drugą rodziną. Dopiero od 1970 roku… Wprowadziłam się tutaj, jak dostałam etat w klinice, bo był przecież nakaz pracy, jeszcze zamiast dwa lata, siedziałam prawie sześć lat w Otwocku na nakazie pracy. Cudem się jakoś potem dostałam do kliniki i jakąś praktykę odrabiałam. Profesor [niezrozumiałe] mnie tutaj skierował.

  • W 1970 roku pani zamieszkała tutaj.

Jak tutaj zamieszkałam, to było czternaście lat od wojny, bo zaraz po wojnie zajęło PKP. To w 1959 roku. Do 1970 roku mieszkałam z drugą rodziną. W 1959 roku we wrześniu tu się wprowadziłam.

  • Bardzo dziękuję za wywiad.

Już? Ale jeszcze nie powiedziałam paru rzeczy o „Borze” Komorowskim. To szkoda, że nie powiedziałam. Bo były takie dwie bardzo wstrząsające rzeczy. Tego nie zapomnę do dzisiaj.
Był nalot rosyjski 12 maja 1944 roku, przed samym Powstaniem. Sporo bomb upadło. Wszyscy uciekli do piwnicy, a „Bór” został. Ja też taka harcerka. On był taki odważny. Na terenie prywatnego mieszkania nie miał okazji okazać tej odwagi, tylko parę razy, wtedy jak ci Niemcy [weszli]. Przecież oni mieli podobno jego fotografię z tych olimpijskich igrzysk przed wojną. Ale widocznie jakoś, bo on nie zmienił się, tak jak na tych fotografiach. Mam książkę, od jego syna dostałam w 1950 roku – na pamiątkę dla pani Krystyny. […]
Właśnie na drugi dzień raptem godzina dziewiąta, wujek i pan Wychowski już zdążyli pójść do pracy, gosposia zdążyła pójść po jakieś zakupy na obiad na Koszykową. Obiady to już każdy jadał osobno, kolacje razem, ale obiady to panu Wychowskiemu gotowała. Myśmy czasem razem jedli, zależy, kiedy, kto, gdzie, o której godzinie miał czas. Wtedy godzina dziewiąta, oni już poszli. Wtedy pracowałam w Anatomikum. Najpierw na tych papierosach zarabiałam, a potem już pracowałam w pracowni histopatologicznej. Zawsze wychodziliśmy razem do pracy, bo on [„Bór” Komorowski] na Nowogrodzką, na Chałubińskiego. Szykowaliśmy się właśnie do wyjścia, bo też była taka ładna pogoda. Mówi: „Pani Krystyno, idziemy już?”. A tu słyszymy jakieś straszne wrzaski na ulicy. To było przed dziewiątą. Straszne wrzaski na ulicy, krzyki, jakiś niemiecki szwargot. Podchodzimy, patrzymy, a tam naprzeciw domu, po drugiej stronie […] chmara Niemców pod bramą, motocykle, coś takiego. Za chwilę strzelanina. On miał pokoik od podwórka, okno na podwórko, a myśmy miały na ulicę. Przybiegł do naszego pokoju, patrzy zza firanki, co się dzieje. Wtedy widać było takie jakieś spięcie, nic nie mówił. Myśmy zaczęły się go o coś pytać, a on nawet nie odpowiadał na pytania, tylko patrzył zza tej firanki. Potem poszedł do swojego pokoju. Telefon był w mieszkaniu, ale nigdzie nie telefonował, tylko widać było u niego jakieś zdenerwowanie. On przeprowadził się do pana Wychowskiego z własnym biureczkiem. Biureczko było takie nieduże, ale prosił, czy może się wprowadzić, taki ascetyczny tryb życia prowadził. Łóżko żelazne, białe lakierowane. Nie wiem, zdaje się, że miał siennik, bo myśmy czasem gosposi pomagały sprzątać. Pamiętam, że nie żadna kołdra, tylko koc, taka chusta wełniana z frędzlami, nawet bez poduszki, tylko jasiek i to biureczko. O tym biureczku to myśmy nie wiedziały, że było pełne różnych skrytek. Dopiero po wojnie się dowiedziałam od pana Wychowskiego. On podobno powiedział.
W każdym razie zza tych firanek [wyglądał]. To się ciągnie, strzelanina na górze, na dachach, biegają od strony Marszałkowskiej w kierunku Poznańskiej, z jednego dachu na drugi przeskakują młodzi ludzie. Strzały. Niemcy nie biegną po dachach, tylko strzelają do nich z dołu. Całość ciągnie się od godziny dziewiątej gdzieś do godziny pierwszej. Tych strzałów było masę, karabin maszynowy, pojedyncze strzały. Zamknięta ulica, od Marszałkowskiej szlaban żandarmerii, od Poznańskiej szlaban, a on w środku. Do naszej klatki schodowej wpadli jacyś młodzi ludzie. Za nimi wpadli Niemcy, już dolecieli do pierwszego piętra. Na szczęście coś się stało, że nie polecieli wyżej, bo przecież u nas mogli zacząć robić [rewizję], bo oni tam latali.
Było takie mieszkanie (myśmy z siostrą widziały to parę razy), na pierwszym piętrze młodzi ludzie mieli jakąś organizację. Okazało się potem (to już żeśmy się pytali), […] że to nie była jednak Armia Krajowa, tylko była jakaś inna organizacja. Mieszkanie z balkonem, ci chłopcy wychodzili na balkon. Pokazywali sobie zupełnie takie dowody jakby to były kenkarty fałszywe czy jakieś inne zaświadczenia z fotografiami. Myśmy nawet lornetkę pożyczyli od pana Wychowskiego i obserwowaliśmy z lornetki. Ale co [widać] z lornetki, na drugiej stronie, jeszcze o piętro niżej tu wyżej. Nie można było wyczytać nic. Ale widać było, że to były jakieś legitymacje, jakieś dowody. Coś w tym mieszkaniu, jakiś musiał być… To było takie charakterystyczne, że to było na drugi dzień po tym ruskim nalocie. Wszyscy [pobiegli] do piwnicy, a myśmy patrzyli na takie pociski rozświetlające okolice Dworca Głównego, bo tam było główne uderzenie, celem prawdopodobnie był dworzec. Ale nie uszkodzili, dużo zniszczeń nie zrobili. Taki pawilon też koło nas poszedł wtedy. Gruzy całe od tych ruskich bomb.
Na drugi dzień była ta strzelanina, do czternastej to trwało, a „Bór” co raz przychodził do pokoju, przez tą firankę [patrzył], nawet nie odsłaniał. Chciałam odsłonić to nie, nie. Powiedział, żeby nie odsłaniać, żeby nie ruszać firanki. Zza firanki patrzył, co się dzieje. Cały czas był jakiś spięty. W końcu godzina czternasta, przejeżdża ciężarówka. Nie mogłam liczyć, ludzie potem mówili, wynosili bez przerwy ciała z tej bramy, z tego całego domu. Podobno dwóch chłopców skakało z balkonu z drugiego, trzeciego piętra, popełniali samobójstwo. W domu nazabijali… Na dachu podobno tych, co biegali, to też jakoś dosięgli. Też jakoś któryś zginął. Ludzie mówili, że jedenaście ofiar było wtedy. Myśmy z Zochą widziały tylko pierwsze dwa, bośmy nie widziały, że ciężarówka [jest]. Zobaczyliśmy, że wynoszą to wtedy w ogóle nie mogłyśmy patrzeć. Ale ludzie mówili, że jedenaście ofiar było. Jak wyładowali samochód tymi ciałami, dopiero odjechali, dopiero wtedy szlaban otworzyli.
Też podziwiam. Prochowiec (bo to już był maj), kapelusik charakterystyczny dla niego (to zdjęcie tutaj często jest powtarzane). Przyszedł tylko do nas do pokoju, mówi: „To ja już wychodzę”. Nikogo nie było w domu, bo przecież tamci byli w pracy, a myśmy tylko w trójkę. Lodzia też jeszcze nie wróciła z tych zakupów żywnościowych. „To ja wychodzę” – przyszedł tylko do nas powiedzieć. „Gdyby przyszli panowie, to ja wychodzę”. Powiedział, że wychodzi, coś takiego. Wobec tego patrzymy przez okno. To wtedy wolniutkim kroczkiem [szedł] w kierunku Marszałkowskiej. Na rogu był zburzony jakiś taki mały domek, ale on był chyba wcześniej, już jakaś bomba trafiła chyba wcześniej. W każdym razie wolnym kroczkiem w kierunku Alej Ujazdowskich sobie poszedł. Opanowany niesamowicie, był zdenerwowany, ale mimo to był taki bardzo opanowany. To zresztą nieraz [pokazał]. Wtedy przy tych Niemcach raz, potem jeszcze były takie momenty. Potem dopiero, jak myśmy wiedziały, że to „Bór”, to wtedy myśmy podziwiały to jego opanowanie. Cywila świetnie udawał. Jak on sobie kaszkę czasami robił, pomidorka zjadł, jajecznicę z pomidorkami. Jak się czasem spóźnił na kolację, bo on tuż przed godziną policyjną przychodził. Czasem myśmy byli po kolacji, a on przyszedł, to sobie wtedy: „A nie, nie. Proszę się nie martwić, ja tu sobie sam zrobię”.
Jak Niemcy uciekali z Polski, wtedy co popłoch taki był. Naprawdę wtedy była radość wielka, Niemcy uciekają, to nigdy żadnych imienin żeśmy nie urządzali, tylko Korabskiego, ale to nie imieniny, to była kolacja, tort pamiętam. Upiekłam tort z tą Lodzią. Robiłam taki tort z kruchego ciasta, coś przekładałam jakimś kremem; był podobno bardzo smaczny. Zawsze wszystkim bardzo smakował. To zrobiłam taki tort, fotel żeśmy mu ubrały widłakiem, żeśmy na Koszykowej kupiły jakiś fiołek. On był tak sympatyczny, taki był szarmancki.
Było zaciemnianie, spadły komuś rolety. W naszym pokoju, jak spadła roleta, to od razu leciał, wchodził na parapet, już nam tą roletę z takiego czarnego papieru zakładał. Był taki ludzki, bezpośredni.
Nie wiem, jaki był [na służbie], w każdym razie jeżeli pułkownik, generał w wojsku taki był, to za delikatny do wojska, ale jeżeli chodzi o granie roli cywila, to grał świetnie. 




Warszawa, 19 grudnia 2008 roku
Rozmowę prowadziła Ewa Żółtańska

Krystyna Lukas Pseudonim: „Krystyna” Dzielnica: Bielany

Zobacz także

Nasz newsletter