Krystyna Maciejewska-Zapasiewicz

Archiwum Historii Mówionej

Nazywam się Krystyna Maciejewska-Zapasiewicz. Data urodzenia 1933 rok, [urodziłam się] w Inowrocławiu. Mieszkam w Warszawie.

  • Proszę opowiedzieć o swoim dzieciństwie jeszcze przed wybuchem II wojny światowej?


Urodziłam się w Inowrocławiu. Jakoś tak dziwnie, bo mama była z Warszawy, z całą rodziną z Warszawy, ale ojciec był z Poznańskiego i postanowili, zdaje się, tak w środku zamieszkać. Tym bardziej że mama była po rozwodzie, więc zdaje się, trzeba było przeczekać towarzyskie perypetie. Miałam bardzo szczęśliwe dzieciństwo. Miałam brata Jurka. Aż do wybuchu [wojny] ojciec był przemysłowcem, a przedtem był kapitanem Wojska Polskiego, więc był w stanie rezerwy.

W trzydziestym dziewiątym roku ojciec był dowódcą obrony przeciwlotniczej Torunia. Z niewiadomych powodów mama postanowiła, że się do niego dostaniemy. I cały ten… Do tej pory nie rozumiem, na czym polegały te wędrówki ludów, jakimiś strasznymi… komunikacją. Gdzieś jakiś wóz, gdzieś przystawał, ten koń padał, cały czas Niemcy strzelali, latały samoloty – to było coś strasznego. Dobrnęliśmy do tego Torunia i tam była bardzo zabawna historia, bo ten, jak to się nazywa, nie adiutant, tylko taki pomagający oficerom, to jest… taki prosty chłopak. I on się tak strasznie podniecał tą wojną, że zapamiętałam, ja miałam wtedy sześć lat, ale zapamiętałam, bo on mi powiedział: „Panienko, ja pani przywiozę skórkę Hitlera przed łóżko”. Do tej pory nie wiem, co on sobie wyobrażał. Pobyliśmy tam, wróciliśmy do domu i tam było też coś ciekawego, dlatego że ludzie już szabrowali mieszkanie. Stała taka kobieta w takim wielkim fartuchu, miała porcelanę, kryształy, w tym fartuchu i mama do niej powiedziała: „Proszę pani, na co pani ta porcelana?”. Ona tak się zastanowiła i doszła chyba do wniosku, że do niczego, więc tylko puściła ten [fartuch] i wszystko…


Potem była jakaś sytuacja, że w Łowiczu jakieś siostry wydobyły ojca z niewoli pod pozorem, że jest chory i takie jakieś historie. Dość tego, że ojciec nocą któregoś razu kiedyś tam wrócił. Nie wychodził z domu. Ale nocą w czterdziestym roku, chyba to było przed Bożym Narodzeniem, bo ja miałam dostać lalkę, która mówiła „mama” (nie wiem, skąd się wzięła, gdzieś była schowana i ją wydobyli), przyszli Niemcy i w ciągu piętnastu minut mieliśmy się wynosić z domu. Oczywiście nikt nie był przygotowany do niczego. Pamiętam, że tę lalkę miałam i strasznie… Ona mówiła „mama”. Pierwszy raz miałam taką lalkę. Byłam taka zapalona, żeby mieć tę lalkę. A Niemiec złapał i ciągnął. I ojciec takim spokojnym głosem powiedział: „Krysiu, chyba nie będziesz się szarpała z Niemcem”. Ojciec miał tak… Ponieważ pochodził z Poznańskiego (zaraz o nim opowiem), to wyrobił w nas taki stosunek przeciwny do tego, że oni tacy panowie, [tylko stosunek], że my ich lekceważymy. Że [to tylko] Niemiec. „Nie no – to tylko Niemiec”.
I teraz chciałabym powiedzieć coś o ojcu. Niedawno do tego się dogrzebałam, cały czas to miałam, tylko mam taki opór… i przed myśleniem o Powstaniu, i przed myśleniem o wojnie, o wszystkim, dlatego że Powstanie było cezurą w moim życiu. Ojciec zginął. W pół roku później umarł mój brat. Matka ciężko zachorowała i się skończyło moje wszystko. Wszystko zaczynałam… Okazało się, że ludzie nie bardzo lubią sierotki. I mimo że ta rodzina mamy była dość duża, nikt nie palił się do tego, żeby się mną zająć. Więc to było takie szczęście, że dostałam się na studia i… Jak wróciliśmy, to tam zdałam maturę, chodziłam do gimnazjum oczywiście, zdałam maturę. Nawet miałam takie laisse passé na [kierunki] humanistyczne bez egzaminu. Mogłam iść na polonistykę, na dziennikarstwo i na coś tam, ale ja się uparłam na szkołę teatralną, już tak…

  • Wróćmy jeszcze to tego wcześniejszego okresu. Gdzie państwo przebywali?


Jak nas wyrzucili, w Inowrocławiu był teatr. I w tym teatrze zrobili taki obóz dla tych osób wysiedlanych. Jakiś czas to trwało. Mojej babci nie chcieli nawet wyrzucić, bo była urodzona w Rydze, więc sądzili, że… Łotysze byli w kolaboracji z Niemcami, więc babci nie chcieli wyrzucić, ale babcia sama z siebie powiedziała, że jedzie z nami. Pamiętam tylko takie coś, że ponieważ nic ze sobą nie wzięliśmy, bo to były jakieś… Nikt nie był przygotowany, żadnych walizek, żadnych nic. Babcia tak też tylko, pamiętam, w futrze i nic więcej. Mama wróciła do tego zaplombowanego mieszkania, wdarła się tam, mogła za to odpowiadać i zabrała dla babci kołdrę. Tylko tyle pamiętam. Później bydlęcymi wagonami przywieźli nas do Lubartowa. To jest takie małe… Wtedy to było małe miasteczko z większą ilością mieszkańców żydowskich. Jak myśmy tam przyjechali, to oni byli już zgrupowani w takim… Dawniej to był taki plac, taki targ z takimi budami prymitywnymi. [Niemcy] tam zrobili pierwsze getto, a myśmy zamieszkali w mieszkaniach [Żydów].

  • Kiedy to było?


To była zima czterdziestego roku. Pamiętam, że strasznie dużo było pluskiew i jak już tam jakiś czas byliśmy, to była taka pobudka w nocy, bo te pluskwy wychodziły w nocy, cała rodzina latała i tłukła te pluskwy. Ale teraz chciałabym powiedzieć o ojcu, który zginął w czasie Powstania. Ale ponieważ…

  • Co działo się z ojcem w czasie okupacji, przed Powstaniem?


Przed Powstaniem to byliśmy w tym Lubartowie. A ponieważ ojciec jako poznaniak mówił biegle po niemiecku, to był tłumaczem. W związku z tym miał jakieś kontakty z tym gettem. I ponieważ – z tego wszystkiego, co wszyscy mówią, bo ja przecież nie umiem tego powiedzieć – wszyscy szalenie ojca lubili, on jakoś zjednywał sobie ludzi i w związku z tym miał dobre kontakty tam. Później pamiętam jakiegoś doktora Prusa, że oni byli… Jak wypędzali Żydów, wiadomo było, że ich jutro wypędzą, to przy naszym mieszkaniu – teraz niedawno dopiero sobie to uświadomiłam – oni pozostawili… taki jak zwinięty dywan, takie stały. Mama ryczała, ojciec mówił: „Uspokój się”. A mama mówiła: „Przecież oni muszą to zabrać. To będzie im potrzebne. Niech oni tego nie zostawiają, bo przecież to im się przyda”. Już nauczona tym, co się dzieje, jak człowieka wyrzucają z domu. Dopiero niedawno sobie skojarzyłam, że te zwinięte dywany to była Tora. Ale przecież nikt tego nie wiedział. Sądzę, że moi starzy też nie wiedzieli, że to jest Tora. Ja niedawno dopiero na to wpadłam, bo się tym interesuję. Tłum ludzi stał po dwóch stronach i ci Żydzi wychodzili, szli do tego Majdanka. I proszę sobie wyobrazić, że z tego co pamiętam, ludzie milczeli, nie było żadnych zaczepek, nie było żadnych okrzyków wrogich. Spokojnie ci ludzie… Oni też się zachowywali spokojnie, żadnych krzyków, żadnych płaczy. Normalnie szli w takim szpalerze ludzi, którzy… Nie powiem, bo też miałam jakieś koło siedmiu lat. Tylko pamiętam takie wrażenie, że to było takie coś niesamowitego. Że my zostajemy w ich [domach], zostajemy w tym jednym… tutaj mieszkamy w ich domu, a ich znowu gdzieś wyrzucają. Czyli takie perpetuum mobile. Niesamowite.
Tam zaczęłam chodzić do [szkoły], trzeba było chodzić do szkoły, a jednocześnie po południu były komplety z tymi samymi nauczycielami. Ale jeszcze był bardzo interesujący klasztor Kapucynów. Jak już się orientowałam, że jest konspiracja, dosyć śmieszna… Bo tam był taki stary piec i takie coś, co się nazywa szyber. To jest takie coś, co się wyciąga chyba, żeby powietrze dochodziło do tego pieca. I proszę sobie wyobrazić, że widziałam, jak rodzice chowają te tajne jakieś rzeczy do tego szybra. I jak byłam starsza, to sobie uświadomiłam: „Rany boskie, to oni to robili, że widziały dzieci?!”. No więc byliśmy niewprawni konspiratorzy. Natomiast jeżeli chodzi o tych kapucynów, to myśmy mieli jakiś bardzo bliski związek z tym klasztorem, bo ojciec gwardian (przepiękny pan, który jeździł na motorze, był łącznikiem AK), ja chodziłam do niego na przykład na katechizm, do niego, do celi. Teraz jak słyszę, co się dzieje… To było tak naturalne, że to po prostu poza myśleniem. Ojciec ogrodnik, u niego kupowało się… to znaczy nie kupowało się, tylko dawało się jakieś pieniądze na ofiarę, a on dawał nowalijki i takie różne te… Właśnie w przeddzień, jak już ojciec wyjechał, bo się zbliżali Rosjanie i ojciec dostał jakieś przeniesienie, w nocy wyjechał, mama mówiła, że jest gdzieś w Lublinie, że zaraz wróci, że zaraz tego… I 2 lipca mama nie pozwoliła mi iść do komunii ze wszystkimi. Byłam strasznie rozżalona, że nie idę ze wszystkimi, nie pozwolą mi sypać kwiatków. Ale zrobiłam jakąś białą suknię i na pierwszej mszy, jaka była, byłam u pierwszej komunii. Sama byłam na klęczniku. Przyszedł brat ogrodnik i położył mi na tym klęczniku czerwoną różę. Tego samego dnia nocą mama… Nie wiem, bo zawsze wydawało mi się, że była w obłokach, a załatwiła wszystko tak, że nocą żeśmy jakimś ciężarowym autem uciekli do Warszawy.

  • W którym to było roku?


To był czterdziesty czwarty, lipiec. Czyli 3 lipca musieliśmy być już w Warszawie u rodziny na tej Miodowej. I ojciec już tam był.

  • Czy pani mama pracowała?


Nie, mama była rozpuszczonym dzieckiem burżuazji, zamożnej bardzo. I ojciec miał (to teraz brzmi, jakby to było w XIX wieku) fabrykę gazo-żarowych siatek na Polskę i Rosję. Teraz trzeba sobie uświadomić, że wszystko było gazowe – gazowe latarnie, w domu też był [gaz] – więc byli szalenie zamożni. Do tego stopnia, że wszystkie dzieci, a było ich czworo, dostali w posagu, każde z nich dostało sto tysięcy dolarów. To podobno była tak straszliwa fortuna, że się w głowie nie mieści. Jeden z tych zięciów postanowił wykorzystać te pieniądze i urządzić w Warszawie pierwszą wystawę samochodów amerykańskich. Sprowadził te samochody ze Stanów do Warszawy i splajtował. Bo to był okres, kiedy inflacja była siedemset siedemdziesiąt tysięcy w dół. Splajtował i co się dzieje? Cały posag przepadł i ta pozostała trójka rodzeństwa postanowiła, że oni się składają znowuż na to, żeby oni mogli zacząć od nowa życie. No i oni z tych tego no to mieszkali na… gdzieś tam mieli kort tenisowy, takie tam, takie no, różne takie. I też do wojny. Potem to wszystko się skończyło jakoś. Ja tylko do tej pory nie mogę zrozumieć, ponieważ wszyscy mieli świetne mieszkania, byli zamożni… Po wojnie jeszcze była jakaś awantura z jedną z cioć, że zostawiła biżuterię u jednego wujka i ta biżuteria zginęła. I ona miała pretensję do wujka, że on tego w czasie Powstania nie przypilnował. Ja ich pogodziłam dopiero w siedemdziesiątym szóstym roku. No i myśmy byli w tym Lubartowie w strasznych warunkach, z tymi pluskwami, z tym wszystkim. Mieszkaliśmy najpierw w jednej izbie, potem były dwa pokoje z kuchnią. I babcia, ciężko chora dama, która leżała na takim czymś, złamała biodro. I proszę sobie wyobrazić, że mój wujek, który mieszkał na Nowogrodzkiej 22, pamiętam, w olbrzymim mieszkaniu… Dlaczego nie wziął matki do siebie? Ale to teraz dopiero, jak jestem stara, to zadaję sobie takie pytanie. Ludzie! A oni przyjeżdżali do nas później, bo było łatwiej o jedzenie, było łatwiej… naokoło można było kupić wszystko. Chłopi przynosili, sami hodowaliśmy jakieś króliki, kury, to oni przyjeżdżali i te rzeczy różne brali do jedzenia, ale żeby po drodze zabrać babcię, damę z [niezrozumiałe], która…

  • Czy brat był młodszy od pani?


Nie, starszy o dwa lata. Cudowny chłopiec. Ja powinnam być chłopcem, on powinien być dziewczynką: łagodny, miły, blondyn, cudowny. Na przykład on służył do mszy, to ponieważ nie wystarczało mu to, znał całą ministranturę, wobec tego zmusił mnie, żebym ja była jego ministrantem, i znaliśmy po łacinie całą ministranturę. Myślę, że po prostu to się w głowie nie mieści, żeby można było coś takiego robić, jednocześnie ucząc się w tej szkole i po południu. To były zresztą… Ci ludzie, którzy byli połączeni, to się tak… przecież się nie mówiło na co dzień, że jesteśmy w AK. Tylko jakoś wiadomo było, że ci ludzie, którzy do nas przychodzą, to są ci ludzie. I jakoś z całym miasteczkiem nie mieliśmy do czynienia, tylko z pewną grupą ludzi. Nawet nie jestem w stanie powiedzieć, czy to byli miejscowi, czy to też byli tacy jak my, „na Wygnanowie”, jak mówiła mama.

  • Czy wie pani, na czym polegała działalność konspiracyjna ojca?


Wiem tylko… Tam była piwiarnia, którą ojciec nadzorował, że to było pożydowskie i trzeba było tym zarządzać. Tylko pamiętam jedno, że ojciec przyszedł do domu wniebowzięty i powiedział: „Cały transport piwa pojechał do lasu”. I to było, że udało się Niemców tak nabrać, że kilka beczek [wywieziono]. Nie wiem, czy to były beczki, czy butelki, raczej beczki… Wywieźli gdzieś, bo to było… się mówiło w lasach parczewskich, że oni tam, że było to zgrupowanie. Pamiętam, że jakiś dowódca ojca miał pseudonim „Jezior”. Ale chciałam się dowiedzieć, co to było, bo przecież ani nie byliśmy dopuszczeni, ani nic. Przecież dzieci wychodziły, zamykało się drzwi i nie było wiadome. Natomiast teraz, jak się zainteresowałam, napisałam tam do tych w Lublinie. Dostałam bardzo sympatyczną odpowiedź, że ojciec gwardian już nie żyje (bo myślałam, że gdzieś jakoś to sobie połączę) i że nie mają żadnych dokumentów, bo wszystko zabrało UB. No to do tego pana się zwróciłam, czy oni się zwracali już później, czy te papiery gdzieś nie [zostały] zamelinowane. On mówi: „Z tego co wiadomo, to wszystko poniszczone”. Tak że gdziekolwiek… To się urywa. Może za późno się zorientowałam. Wszystko jest, że za późno. Bo gdyby wcześniej była mowa, na przykład w Powstaniu, to różne rzeczy… można byłoby do czegoś dojść. A to wszystko się pozrywało, ludzie poumierali. Na przykład… Może potem powiem. Albo od razu powiem. Myśmy zostali…

Takie było pomieszczenie na tym podwórzu, przedtem była tam, to się nazywało Wytwórnia Wód Gazowych czy takie coś tam. Później to było takie miejsce, gdzie była woda, bo wiadomo, że wodę [w czasie Powstania] przynosiło się aż ze Starego Miasta, żeby było, stał tam, nikt nie wylewał, to było tylko do picia. I tam żeśmy jakoś, jak już przyszli Niemcy na to podwórze wyrzucać ludzi… To byli też tacy wermachtowcy, że… nie tacy [surowi], tylko tacy byli bardziej rozlaźli, tam „eee, eee…”, zagarniali. I nie zwrócili w ogóle uwagi, że myśmy [tam byli]. Tam były takie wysokie okna, że nas zasłaniało. Nawet jeden Niemiec tam wpadł, złapał wodę i zaczął pić, nie zwrócił na nas w ogóle uwagi i wyszedł. Ci ludzie już się szykowali do wyjścia. I nagle… Ponieważ były wykute przejścia aż do Starego Miasta, przynosiło się stamtąd wodę. I nagle stamtąd wypada chłopiec. Ja mogłam mieć jedenaście lat, czyli byłam taka… Robił wrażenie, że był bardzo duży. Chłopiec z opaską biało-czerwoną. Zaspał. Nie wiem, co się stało. On nagle wpada na to podwórze, gdzie są ci Niemcy, którzy już wypędzają tych ludzi. I wpadł z tą opaską. Niemcy bez jednego słowa, któryś z [nich] natychmiast do niego strzelił, wrzeszcząc: Banditen!

I ten chłopiec krzyknął: „Mamo!”. Potem jeszcze był dalszy z tym chłopcem… Ale gdyby było od razu wiadomo, gdybym ja mogła to opowiedzieć w czterdziestym piątym roku, to jakaś matka by się dowiedziała i by doszła do tego, że tu jej syn został, bo on w końcu został spalony na tym podwórzu. Ale to w późniejszej fazie. I takie rzeczy są, że to jest nieodżałowane. Że gdybyśmy wcześniej mówili na ten temat, wiedzieli, jacyś ludzie by się poznajdowali, coś by się… A teraz to są takie szczątki.

  • Kiedy państwo wrócili do Warszawy?


Przyjechaliśmy do Warszawy 3 lipca, z tego wynika, bo 2 lipca pamiętam tę komunię, w czterdziestym czwartym roku. Zamieszkaliśmy na tej Miodowej 22, u siostry mojej mamy, czyli u państwa Chybowskich, którzy mieli pięcioro dzieci. Nie wszyscy byli na miejscu, ktoś tam był złapany i gdzieś tam był wywieziony, w każdym razie były dwie dziewczyny na pewno i jeden chłopiec, najmłodszy. Tylko trójka chyba tam była. Pamiętam, że wcześniej było coś takiego, że ojciec żegnał się z nami. Pamiętam, że miał jakiś pakunek, odchodząc. Tam było tak dziwnie, bo tam była łazienka tak urządzona, że był taki przed nią balkon, że z tego balkonu patrzyło się na wejście do bramy. I wtedy ojciec… [Pamiętam] tylko, że mobilizacja, mobilizacja i zniknął. A kiedy już… to nie było żadnej mowy o żadnej mobilizacji, nic nie było, tylko było tak, że ja akurat z tej łazienki widziałam, że ojciec żegnał się… Pożegnał. Tylko żegnał się tak dziwnie, że ja polazłam na ten balkonik, żeby za nim patrzeć. Pamiętam, że on się odwrócił, pomachał do mnie i poszedł.

I potem następne [zdarzenie] było już w dniu Powstania. Myśmy z mamą gdzieś szły i przy placu Teatralnym zaczęła się strzelanina i szybko żeśmy wróciły. Ale to było to jeszcze przed czwartą. To pamiętam, bo wszyscy później komentowali, że jak to, miało być o piątej, a już od czwartej było tego… I żeśmy wróciły. Jedna z tych moich kuzynek powiedziała: „Była łączniczka ze sztabu”. I coś, coś tam powiedziała, ale teraz już nie pamiętam, co.

 

Mnóstwo ludzi zaczęło się… Zamknęli bramę, ale co chwilę trzeba było otwierać, bo mnóstwo ludzi właziło do środka. Pod tym domem była jedna piwnica, ale jakoś była zajęta, że… Myśmy mieli piwnicę pod tą właśnie wytwórnią wód. Tam były takie trzy piwnice, z której jedną zajmowaliśmy my, potem jacyś ludzie, nie wiem, to już tego nie potrafię powiedzieć, i była olbrzymia piwnica, jakby niczyja. I ci ludzie wszyscy, którzy nie zdążyli do domu dojść i tam byli przez całe Powstanie, to tam byli. Tam przychodził ksiądz i pamiętam, że dawał takie komunikanty jak paznokieć. I wszyscy byli… klękali, tam tego… Ciągle tym ludziom się dawało jakieś… Na podwórzu był kocioł i się tam gotowało. Ja tylko pamiętam, że cały czas się gotowały kartofle, takie suszone kartofle. I przychodził tam chłopiec, taki mały Powstaniec, taki batiar, taki strasznie ważny. Mój brat szalał zupełnie, żeby być tak jak on. On przychodził, bardzo ważny, zjadł sobie zupkę. Okropnie był… No… „Powstaniec”. A ja strasznie chciałam być sanitariuszką, wobec tego jak już wyszliśmy z tego Powstania, to ja miałam taką maleńką walizeczkę pełną cukru w kostkach, bo to było, że się dawało rannym. I plecak z lekarstwami jakimiś tam, bandaże i takie coś, że to było… Bo cały czas, jak nas wyprowadzali, to myśmy mieli wrażenie, że wszędzie jest Powstanie. Jak dojechaliśmy do tych Włoch i tam ludzie normalnie ubrani, z ciastem, z jakimiś napojami biegli wzdłuż pociągu, to myśmy nie mogli zrozumieć, co się dzieje. Że jak to? Że to nie ma Powstania? Wszyscy byli przekonani, że… Ale wracając do chronologii. Więc ojciec poszedł do Powstania, tutaj się zaczęło…

 

  • W jakim oddziale walczył pani ojciec?


Pojęcia nie mam. Przecież to była konspiracja. Może mama wiedziała. Wiem, że mama miała jakiś kontakt, ciągle mówiła, że w Częstochowie jakiś pan, już w tej chwili też nie pamiętam, miał taki dziwny… Rydz chyba… Nie, nie, jakiś, jakiś grzyb może… Nawet był taki pomysł, że w ramach tego zbliżania się do Inowrocławia, to mama kazała nam wysiąść w… Tak jakby [sądziła], że jak wyjdzie do tej Częstochowy, to natychmiast tego pana znajdzie. I myśmy tam wysiedli, nie wiadomo po co. No ale to wszystko… Teraz to wszystko jest racjonalne, że… no to przecież trzeba było, trzeba było… […]
No, odbywa się Powstanie. Mama oczywiście się upiera, że nie będzie schodziła do piwnicy, zostanie na tym. Wreszcie ją ściągnęli, żeby weszła do tej piwnicy. Akurat bomba tam walnęła, wszyscy mówią: „Patrz, tam byś była” i takie różne.
Pierwsze dni. Pierwsze dni to było coś cudownego. Bo natychmiast, jak ci ludzie tego… I potem się zrobiło, że chyba byli Powstańcy, bo nie było Niemców na tym odcinku od placu. Na Miodowej nie było Niemców i tylko było budowanie barykady. I to było coś cudownego. Ludzie… To był niski dom, ten dwadzieścia dwa (dalej jest niski), ale naprzeciwko był jakiś wysoki dom i stamtąd ludzie przez okna wyrzucali meble, wszystko i z nich się budowało barykadę. A ja powiem tylko to, że tam na dole był taki sklepik, w którym były w takim dużym pojemniku skórki pomarańczowe. Ja ciągle [przed Powstaniem] namawiałam mamę, żeby mi kupowała te skórki, chodziłam tam i uwielbiałam te skórki, bo z pomarańczami nie mieliśmy nic wspólnego. I proszę sobie wyobrazić, że [w czasie Powstania] właściciel tego sklepiku otworzył drzwi i powiedział: „Wszystko jest dla was”. No więc ja po te skórki poszłam, ale już ich nie było. Więc ludzie się tak zachowywali, że meble nieważne, nasze życie nieważne, tylko jest wolność. To było… Za to wszyscy byli tak… znaczy ja mówię o takiej… Taka polskość była, taka ważna, taka… Nie wiem, może to z powodu ojca. Do tego u nas jeszcze to, że mama była medium. Naprawdę. Dla mnie to było takie naturalne, że takie było [miejsce, stolik] i taki talerzyk i normalnie po obiedzie myśmy sobie wychodzili albo czytali, albo cokolwiek robili, to nikomu nie przeszkadzało. Mama czytała i kładła rękę, a ojciec [coś niewyraźnie mówił]. Pamiętam, że byli jacyś ludzie u nas i ojciec powiedział, że był Piłsudski i powiedział, że wojna się skończy w maju. Pamiętam chichoty ludzi, którzy mówili, że „w maju, jak będzie karnawał”. I drugi raz jeszcze było coś takiego, to już potem, jak byliśmy już po Powstaniu, w Gołąbkach. Wszyscy się zebrali i nagle zaczęli wierzyć w mamę medium i prosili, żeby… Mama się opierała, ale w końcu się zdecydowała. No to ktoś tam mamie towarzyszył i taki, co się… Bardzo dużo ludzi tam było. Ktoś zapytał: „Kto z nas nie przeżyje wojny?”. I nagle było naprawdę… „Jurek”. I on nie doczekał [końca] wojny. […]

Ale teraz [wracamy] do Powstania. Któregoś dnia robi się straszny rejwach, bo na nasz dom spada aliancki samolot. Myśmy akurat z tej piwnicy, w której byliśmy, gdzie już było tak strasznie duszno, przenieśli się do piwnicy, w której nikogo nie było, na froncie. Tam było pusto. Jakieś tam rzeczy mama poprzynosiła i pamiętam, że przyniosła taki… Ponieważ z medykamentami było trudno, to mama robiła z czarnych jagód takie winko, co jak brzuch bolał, to to się [piło]. I to tam stało. Proszę sobie wyobrazić, że jest tragedia. Spada samolot. Nie umiem powiedzieć kto, ale cały czas było tak, jakby ten chłopiec żył albo że przeczytali z jego papierów, tego lotnika. Bo cały czas była mowa o tym, że to był Polak kanadyjski, który się zgłosił sam na ten lot. No i tutaj jest… Ludzie przerażeni gaszą, a zjawiają się jacyś ludzie, którzy zaczynają rabować, te nasze rzeczy zaczynają [zabierać]. Nikt na to nie reaguje, wszyscy są przerażeni, ale są ludzie, którzy rabują. I takie… I jeszcze w czasie tych piwnicznych rozmów to było, ja pierwszy raz usłyszałam takie sformułowanie, więc nie mogłam się mylić. Przed każdym atakiem ważniejszym, który było wiadomo, że się zbliża, że będzie, coś zapowiadało, pojawiało się kilku mężczyzn, o których się mówiło, że to jest milicja PPS. To pamiętam, że się mówiło milicja PPS. I takie odbywały się wrzaski, że… Zawsze były jakieś awantury. Ale kiedyś zwróciłam uwagę na to, o co tu chodzi. I były takie: jedni krzyczeli, że: „My naszych bohaterów… zbudujemy tam dla nich bramy triumfalne”, a ci odpowiadali: „A my was na nich powiesimy”. To pamiętam.
Ze stopnia przerażenia to pamiętam tylko tyle, żeby coś zrobić w tej piwnicy. Tam dzieci były najbardziej jakieś [przestraszone], to umówiłam się z kuzynem, że zagramy im bajkę, że „Jasia i Małgosię” zagramy, żeby tych ludzi… No bo tam nie wyłaziło się przecież, co chwila było tego… albo „szafa”. I takie były rozmowy, jakiś pan tłumaczył, że to taka bomba, że te [odgłosy], „wiii”, to to jest, jak to się wkręca ta bomba, i że ona się… I takie różne… Pamiętam, że ja miałam się bać tej… I wie pani, że pierwszy raz tak strach ze mnie wyszedł, autentyczny strach, że przestałam mówić. To pamiętam, że nigdy nie uświadamiałam sobie, że się boję. Bo cały czas człowiek nakrywał się poduszką i… Lecą. Czy spadnie bomba, czy nie spadnie bomba. Ale to jak to się odbywa miesiąc, to przecież się nie zwraca już uwagi na to, tylko lecą, no to tylko żeby nie słyszeć. Już nie ma się wyobraźni, że za chwilę ta bomba trafi cię w główkę. Więc tylko tyle mogę powiedzieć o samolocie, że… Właśnie była mowa o tym, że to był chłopiec, Polak kanadyjski, który się zgłosił sam do tego lotu. Widocznie tego chłopca pochowali tak jak… na tym klombie, który był nieduży, na tym podwórku. Przedtem tam rosły pomidory, a później był grób. I przypuszczam, że tego chłopca… Bo tak się mówiło, że jakiś bardzo młody człowiek (wszyscy mówili: „chłopiec”), że tego chłopca tam pogrzebano. Pewnie po wojnie go ktoś ekshumował, ale nie mam już o tym pojęcia. Natomiast pamiętam, że widziałam taki fragment jego stroju: To był podbity futrem, prawdziwym futrem, sztuczny zamsz, ciemno-szary. I to był niewątpliwie jego kombinezon. To pamiętam, że to widziałam. A jak rozmawiałam z Urzykowskim o tym samolocie, to później on to sprawdzał. Okazuje się, że profesor Bartoszewski też o tym samolocie pisał, że wszystko się zgadzało, co ja mówiłam, i że tam niewątpliwie jest data tego. Ja sądzę, że w ogóle daty były wtedy czymś zupełnie niepotrzebnym. Ja teraz się dowiaduję, że tam na początku września nas wyrzucali z tego… no ale przecież nikt nie miał pojęcia.

  • Widziała pani szczątki tego samolotu?


Tak, tak. Ten samolot sterczał tam, bo on się nie spalił cały, tylko jakoś był, że… Wisiał na tym domu, wisiał cały czas. Cały czas jeszcze się mówiło, że ludzie, którzy mieszkali na piętrze w tym domu, że to są „gołębiarze” i że oni dają znaki Niemcom. Ale jakoś nie wiem, czy tych ludzi zidentyfikowano. Dopiero jak… Wieści takie były. Ale przecież gdyby byli rzeczywiście, naprawdę, to by ich przecież złapali wcześniej. Ale to ludzie tak strasznie dużo tam mówili. Była taka jedna rzecz, z którą ja sobie nie mogę dać rady. Usłyszałam takie opowiadania, dotyczyły windy, więc prawdopodobnie to się mówiło, że to w Trybunale, na Długiej taki był Trybunał i tam musiała być winda. Opowieść była taka, ludzie sobie opowiadali, że kobieta schroniła się przed bombardowaniem czy przed „szafą” do tej windy. Winda chodziła w takiej siatce. I to coś walnęło, trafiło w tę windę. Co jest takie przerażające w tym? Że ta kobieta w tej windzie dostała się do tej siatki. Żyła, była cała i była przy tej siatce, a za nią wszystko było zagruzowane i nie można było jej [pomóc]. Można było jej dać wody, można było dać jej jedzenie, ale nie można było tego przeciąć, bo i tak cały ten gruz, który był, by się na nią zwalił. Pamiętam, że ludzie sobie to opowiadali, przerażeni. Mężczyźni między sobą naradzali się, co można zrobić z tym. Nie wiem, jak to się skończyło. Do tej pory mam to wrażenie, że po prostu widzę tę kobietę, która żyje, jest cała i jest skazana na śmierć, bo nic nie można zrobić. Ciekawa jestem, czy ktoś, kto… Bo przecież ktoś o tym mówił, jacyś ludzie tego słuchali. Jak to się skończyło? Do tej pory nigdy… Szukałam tego, nie mogłam nigdzie natrafić na jakiś ślad. A to jest przerażające, bo to jest jak wymyślone, jak w najgorszym horrorze. Że przecięcie tego jest… no robi się… A druga to jest taka rzecz… Też o tym, że gdyby ludzie wcześniej mówili, to u Białoszewskiego przeczytałam, który w pewnym momencie… On się ciągle przenosił. I przeniósł się na Miodową 19 chyba czy 18. I gdzieś tam nocą, jak nie było nalotu, wyszedł z tego schronu i się tam gdzieś błąkał. Nagle spotkał jakąś piękną dziewczynę, która bardzo ostrożnie, w jakiejś wazie, niosła sok z jagód. On to zobaczył i później się zastanawiał: skąd w środku Powstania… Nie wiem, nie zapytał jej czy coś. W każdym razie był taki, że on był zaszokowany tym. A ja mówię: „A ja bym wiedziała, to były te jagody mojej mamy”. Czyli nawet takie zabawne rzeczy także mogłyby dla poety być wskazówką. Czyli mnóstwo jest takich rzeczy, które zostają w pamięci i nie są rozwiązane.

  • Jakie nastroje panowały w pani otoczeniu?


Nastroje były raczej minorowe. Jurek ciągle się wybierał do Powstania, mama go ciągle goniła. Ja cały czas chciałam być sanitariuszką i to właściwie… Do bomby, do strzelania, do wszystkiego jest człowiek przyzwyczajony. Ja nie wiem, dzieci się chyba szybciej przyzwyczajają. Właściwie z tymi ludźmi, którzy byli w tej piwnicy, było… Tam nie było żadnych tarć, to było wszystko… Przecież niech pani pomyśli, żeśmy się w ogóle nie myli. Dopiero teraz do mnie dochodzi, że myśmy się nie myli. Pamiętam, że jakaś starsza pani, bardzo stara dla mnie, poprosiła, żebym jej obcięła paznokcie. I pamiętam, że nie mogłam jej przeciąć paznokci, bo były tak strasznie grube. Ale to wszystko jest…
Dość tego, że wyprowadzili… tego chłopca zastrzelili. Wszyscy wyszli, a myśmy zostali, nikt się… Siedzimy tam, siedzimy, siedzimy, nikt nie przychodzi, nikt nie przychodzi. To mama mówi, nie wiadomo dlaczego, że nie pójdziemy do… Aha, bo nasze piwnice zostały zamknięte na kłódkę, bo tam przecież dobro zostało, że jak wrócimy, to wszystko będzie. I idziemy do piwnicy pod tym naszym domem. Idziemy tam, są jakieś szczątki jedzenia, jakieś coś. Oczywiście nikomu nie przychodzi do głowy… tylko siedzimy tam i nagle przychodzą Niemcy i mówią po niemiecku. Mama też perfekt po niemiecku i rozmawiają. Nagle słyszymy: Feuer! Feuer! No to tyle żeśmy byli nauczeni, bo rodzice nas uczyli języka. Pamiętam, że już oni schodzą do tej piwnicy, takie są tam szerokie schody, taka elegancka ta piwnica. My jesteśmy w tę trójkę i mama bierze pędem taki pled, który był w takie kolorowe zygzaki, i po prostu nas tym przykrywa. Leżymy. Nawet na środku tej piwnicy leżymy przykryci tym kocem. Potem widywałam takie te, to były takie… Ludzie jako kilim to wieszali na ścianie, widziałam to u ludzi. I leżymy tak. Niemcy wrzeszczą: Feuer! Feuer! Okazało się, że to byli ci (bo później ich zobaczyliśmy), co podpalali. Podpalili to i wyszli. Już się zaczyna tu wszystko dymić i nagle w jakiejś części tej piwnicy wychodzi trójka mężczyzn i coś tam mówią. Mama mówi: „To są Żydzi”. I mówi do nich… A oni się naradzają, czy wyjść. Mama mówi: „My nie wychodzimy”. Ale dym zaczyna zasuwać „na cztery fajery”. Oni zaczęli kasłać i wyszli. Po chwili słychać trzask, trzask, trzask, to już wiedzieliśmy, że wyjście to jest to. I takie były ciężkie drewniane drzwi, my żeśmy tam się dowlekli do tego. Mama trzymała książeczkę, taką dla dzieci, i nas wachlowała. I wtedy nie możemy wyjść, bo oni… Nie chce im się ten Powstaniec zapalić. Polewają go, podpalają go, a on nie chce… Widzimy przez tę szparę, że on nie chce im się zapalić. Wreszcie ten chłopiec się zapala i oni wybiegają. Wobec tego my wychodzimy. Tu się pali. Patrzymy, że następny dom, czyli dwadzieścia, że jeszcze nie pali się. Czyli biegniemy tam i wchodzimy do jakiegoś mieszkania, gdzie jest kanarek w klatce. Mama zajęta wyłącznie tym kanarkiem, bierze tę klatkę i… Tu na razie się nie pali, więc siedzimy, ja z tym cukrem i z tym kanarkiem i siedzimy… Ale od tamtej strony też wszystko zaczyna się palić. Mama mówi: „Fuchs się pali”. Tam, zdaje się, była jakaś fabryka cukierków czy czekolady. Przecież ja nie znałam na tyle Warszawy, żeby [wiedzieć, że] to Fuchs się pali. I już nie mamy gdzie uciekać. Mama już z tym kanarkiem… Ale w tę stronę, w stronę podwórza, na końcu tego domu, gdzie mieszkali Chybowscy, był balkon, który wychodził na podwórze, gdzie był ośrodek dziadka Lisickiego. To się „Ognisko” nazywało. I tam (to był duży bardzo taki plac) w międzyczasie ludzie wykopali na terenie tego podwórza zbiorową mogiłę i jak się wszystko już paliło… Ta mogiła była przykryta czymś takim dużym, metalowym i myśmy do tego wleźli, żeby się schować przed tymi ogniami ze wszystkich stron. I tak żeśmy przeczekali noc. To wszystko zaczęło się tam dymić, żeśmy wypełzli z tego i okazało się, że nie jest spalona piwnica, ta nasza pierwotna. Tam żeśmy wrócili i mama nagle krzyczy: „Anka!”. Okazuje się, że moja kuzynka, która pracowała w szpitaliku, była tak strasznie zmęczona, że się położyła w tej wielkiej piwnicy, tej takiej dla wszystkich, i tam zasnęła. Przespała całe to wyganianie. Wobec tego jesteśmy tak, że… Aha, to już jesteśmy we czwórkę. No ale co teraz robimy? I okazuje się… Za chwilę pojawia się taki Litwin, który był kuzynem mojego wuja, też gdzieś się przechował, czyli jest piąty. Ale słychać kroki i idą Niemcy. No więc my: „Cicho! Cicho! Cicho!”, schowaliśmy się. Ale oni włażą i nas wykrywają. Tylko nie chcą nas zabić, tylko rozwalają te… i rabują, wyciągają te… Jeszcze okazało się, że z tej piwnicy obok, jak wszyscy głodowali, to okazało się, że ci ludzie mieli puszki, mieli konserwy, mieli… A z nikim się nie dzielili. No to Niemcy tam tego i zaczynają rabować. A tam rzeczywiście bogato.

  • Kiedy to się działo?


To wszystko się działo… Jak przeczytałam, że na początku września wypędzali, no to musiał być jakiś 3 września, powiedzmy, czy 2 września, mniej więcej. I oni żądają, żeby pomóc im targać, bo strasznie nabrali tego dobra, że nie mogą tego już udźwignąć. I biorą tego chłopa, tego Litwina, o którym ciągle wszyscy mówili, [to znaczy] myśmy tak mówili: „To Litwin, który ma brylanty w tym plecaku”. No i on idzie, niesie to, ale oni żądają, ci Niemcy, żeby jeszcze Jurek też z nimi poszedł i to niósł. I tu się odbywa jak… Moja mama zasłania go, on bije mamę w twarz, ten Niemiec, ale jakieś tam… rezygnuje, bo nie chce draki, jeszcze awantury. I znikają. A mama tekst wygłasza: „Nie będzie Niemiec bił mnie w twarz”, jak z „Roty”, i wybiega z tej piwnicy. I nagle w jednej minucie pojawiają się Niemcy. Jeden podchodzi do mnie. Jestem na górze tych schodów, a on podchodzi do mnie, czy tam są Banditen, więc ja mówię, że nie ma Banditen, tylko Schwester. A on mówi, że zejdziemy na dół i że mnie sprowadzi. Ja słyszałam, że Niemcy strzelają w plecy, wobec tego cały czas szłam do niego twarzą. No i doszliśmy tam do tej Anki, a ona miała takie zawsze szalone rumieńce. I z mamą wymyśliły, że ona jest kontuzjowana i że jest… Mama mówiła świetnie po niemiecku, wobec tego mówi, że kuzynka nie mogła wyjść, bo jest kontuzjowana i nie może się ruszać. No to ona leży, trup, z tymi rumieńcami. I Niemcy zaczynają… Aha, że on tego… ale ponieważ są to zwykli jacyś żołnierze, to że oni zaprowadzą nas do komendanta. Więc wychodzimy i okazuje się, że cała [ulica to] jeden wielki gruz, ta Miodowa. Ale siedzi facet z nasłuchem i te mamy okrzyki naprowadziły na… No i idziemy do kurii. I tam są Niemcy, już mundur… Mama zaczyna z nimi rozmawiać i mówi właśnie, że ja mam ślepą kiszkę. Potem szybko mi przybliżyła i mówi: „Słuchaj, pamiętaj, to się nazywa Blinddaram Zündung. Jak będziesz mówiła, to jest tu, że to cię boli”. I powiedziała, że ja mam zapalenie ślepej kiszki, a ona jest kontuzjowana, wobec tego potrzebny jest nam lazaret, a nie jakieś tam tego. Pamiętam tylko… To też jest o patriotyzmie. I mama rozmawia z tymi Niemcami, przyjmuje od nich papierosa, i pali papierosa. Jurek mówi do mnie: „Ona wzięła od Niemca papierosa”. Że to jest wszystko krok od śmierci, a my jesteśmy, że z Niemcem [to] nic. Głodni jesteśmy, bo nie jedliśmy już nie wiem, dwadzieścia cztery godziny, nie wiadomo kiedy, i Niemcy przynoszą nam zupę, częstują nas. Proszę sobie wyobrazić, że ani ja, ani Jurek nie przyjmujemy od Niemców jedzenia, mimo że konamy z głodu.
To jakiś czas tam trwa, trwa i wreszcie oni postanawiają… Za chwilę przychodzi czterech mężczyzn i na łóżku, takim polowym, niosą Ankę. Ona leży, cała tam coś tego. Potem nam opowiadała, że mówili: „Te świnie polskie zostawili chorą”, tam coś tego, a drugi mówił: „Nie, ciotka z nią została i się nią zaopiekowała”. No i rzeczywiście, mamy iść do lazaretu i idzie koło nas taki żołnierz, taki z karabinem, i nas prowadzi. Idziemy, zaczyna padać deszcz i wszędzie zaczynają się pojawiać „banderowcy”, pijani kompletnie, strzelają w powietrze. A jednocześnie idzie jakaś ekipa i przed nami, kawałek przed nami, wysadzają w powietrze domy. Taka ekipa. A my idziemy, idziemy, idziemy. I on nas prowadzi, że do lazaretu. Z mamą się porozumiewa, Anka też po niemiecku i idziemy do tego lazaretu. I nagle, dwadzieścia metrów przed nami, wybucha, rozwala się dom. I te… one były mniej więcej w tym samym wieku, Anka dwadzieścia, a mama miała czterdzieści. I nagle Anka mówi: „Ciociu, przecież gdyby to walnęło dziesięć metrów, to ja bym uciekła”, co je tak rozśmieszyło, że dostały histerycznego chichotu. Panu Niemcowi coś się nie spodobało i zmienił zdanie. Podeszliśmy pod ten lazaret, on coś poszwargotał coś z tym za bramką i powiedział, że nie ma miejsca i on nas zaprowadzi do innego lazaretu. Leje jak z cebra, ja mam tu, na brzuchu biżuterię, bo tylko to miałam, taki worek z biżuterią przewiesiła mi mama, i idziemy, idziemy, idziemy. I ci, szaleńcy, tylko tyle pamiętam, że… „Banderowcy” byli na zegarki strasznie pazerni. Ja chciałam zachować swój zegarek. W ten sposób pamiętam, że w ogóle miałam zegarek, że miałam go zawiniętego tutaj w majtkach i ciągle sprawdzałam, czy nie zgubiłam. No i idziemy, idziemy, idziemy i w końcu jest kościół. Okazuje się, że to jest nasz lazaret. Doprowadził nas do kościółka na Woli.
I teraz jest tak: Wszystkie ołtarze są już zajęte, wszystkie tam, gdzie drewno, gdzie tego, jest tylko główny ołtarz wolny. I takie to jest, że… I w końcu mama mówi: „Nie, słuchajcie, ale nie mamy się gdzie położyć. To jest siła wyższa”. Gdzieś tam tego… Jurek, ten przed chwilą ministrant, że… I kładziemy się na tym. Oczywiście nie mamy żadnych pledów, żadnych nic, [tylko kładziemy się] na tym gołym, inaczej byśmy leżeli na posadzce. I nagle w nocy z latarką pojawiają się Niemcy i taki poszum idzie, że szukają młodych kobiet. No i to jakoś doszło tam do nas. Oni się zbliżają do tego głównego ołtarza, czyli do nas, i my z Jurkiem jakbyśmy się zmówili, a nic [nie mówiliśmy]: zaczynamy tak strasznie jazgotać, ryczeć, wrzeszczeć, że proszę sobie wyobrazić, zrezygnowali. I rano się tam budzimy, jacyś ludzie tam chodzą… czy głodni, że coś tam tego. Mama, która była damą, nagle się gdzieś wyprawia. Mówi, że ona pójdzie gdzieś, bo wszyscy chodzili i przynosili kartofle i pomidory, gdzieś z jakiegoś pola. I mama też się [wybrała] po to, żeby… Dzieci będą głodne. A do mnie podchodzi Niemiec i mówi, żebym z nim poszła. No to już, myślę sobie: „To już koniec”. Wszyscy się zatrzymali, że co, że co on zrobi tej dziewczynce. On mnie prowadzi do kantyny, gdzie jest pełno Niemców. Ja wiem, że oni mi zrobią coś strasznego, a ten Niemiec coś… Nie jestem w stanie zrozumieć, co on mówi, bo jestem tak przerażona. A on bierze taką stertę białego chleba z czymś, robi mi taką piramidę i mówi, żebym to wzięła. No to już tutaj to nie miałam co demonstrować, przede wszystkim byłam przerażona. I z tym chlebem wychodzę stamtąd. I tutaj też jest coś ciekawego. Ja nie doniosłam ani jednego kawałeczka tego chleba, bo się ludzie rzucili i wszystko mi wyszarpali. Za chwilę pojawia się mama… Mama wpisała w podaniu o pracę: „Gram, śpiewam, maluję, mówię pięcioma językami”. Nie wiem… Taka dama… Z tym wiadrem. No i z tym wiadrem za chwilę nas zaczynają gonić, że jedziemy do Pruszkowa. To już ludzie wiedzieli o Pruszkowie i tam coś tego. Więc mama z tym wiadrem…
Wsiadamy do tego pociągu. I tu Niemcy zaczynają się bawić. Prowadzą nas na jeden peron… A to ludzie zmęczeni, do tego jeszcze z tym… Myśmy nie mieli dużo do noszenia, ale ludzie mieli toboły, z tymi tobołami idą na ten [peron]. To oni się śmieją, że na tamten peron, i znowu wszystkich przeganiają. I tak się bawili. W końcu ten pociąg rusza, elektryczny. Jedziemy. I są te Włochy właśnie, gdzie ludzie dają nam jedzenie, podają… A mama z tym, że za chwilę to my na całe życie będziemy mieć te kartofle. I jedziemy. Jest Ursus. I nagle ktoś krzyczy: „Te drzwi są otwarte!”. Bo przecież cały czas był… Motorniczy otworzył na własne przecież… I nie na peron, tylko na tę drugą stronę zaczynamy wyskakiwać. I wyskakujemy. Nie wiem, czy Niemcy tego nie widzieli? Taki był duży nasyp i ludzie jak gruszki tam spadali na dół i przyczajeni.


Pociąg rusza, my zostajemy. I okazuje się, że jest mnóstwo ludzi, którzy chcą nas przyjąć do siebie, do domu. To już nie wiem, która doba, kiedy nie śpimy, nie jemy. Idziemy do jakichś ludzi. Tam się kładziemy pokotem. Wszyscy ludzie, których tam zagarnęli, wszyscy się kładziemy. Anka mówi, że w Gołąbkach ma jakąś przyjaciółkę, znajomą, kogoś tam, że tam pójdziemy. Ale na razie tu śpimy. Śpimy, budzimy się rano, Anka mówi: „To idziemy do tych Gołąbek, tam się dowleczemy do tych… Oni mają willę, to nas tam przechowają”. Więc idziemy, dochodzimy tam. Oczywiście jest wszystko w porządku, przyjęli nas, różnych innych tam jeszcze, okazało się, znajomych. Mnóstwo ludzi tam, tłum ludzi. I mama mówi: „Coś wam powiem. Słuchajcie. Jak to nazwać? Czy to jest uczciwość?”. Ci ludzie, u których nocowaliśmy, korzystając z naszej nieprzytomności, wzięli tę biżuterię i nie ukradli całej, tylko było: jeden pierścionek, jeden pierścionek, jeden dolar, jeden dolar. Takie było facilement, takie binokle na tym i do tego był długi, długi złoty łańcuch. Potem się okazało, bo ten kawałek widziałam, że on taki był długi, bo był w środku pusty, żeby nie ciążył. Proszę sobie wyobrazić, że nawet to podzielili na pół. Czyli nie byli tacy straszni złodzieje. No i w tych Gołąbkach żeśmy tam byli. Ci ludzie jeszcze potem, po jakimś czasie się okazało, że w ogrodzie mają wykopany taki tunel, że jak będzie trzeba kogoś schować takiego, żeby na pewno go Niemcy nie znaleźli, to tam będzie można. Tam rosły kwiatki, było wszystko zamaskowane. I pamiętam taki moment, ciągle to… Głód tam to jest po prostu nieustanny. I było tam małe dziecko. Matka tego dziecka położyła na patelni kawałeczek jakiejś margaryny i kazała mi zrobić taką zasmażkę. Ja tego nie wiedziałam, ale ona mi powiedziała, że to mam tylko ruszać. Pamiętam, że to była decyzja najtrudniejsza w moim życiu, żeby tego chociaż nie spróbować, i nie spróbowałam. Do tej pory to pamiętam, że… No po prostu wyłam, żeby kawałeczek tej zasmażki zjeść, ale to miało być dla dziecka, więc to było…
Potem było przerażające. Przyjechali tam Niemcy i w tej willi zatrzymali się także Niemcy. Któregoś dnia nagle jest dziki warkot samolotów. Wychodzimy, niebo jest pełne [samolotów], jak zabawki – jeden obok drugiego, jeden obok drugiego. Całe niebo jest ciemne od samolotów. Jeden wielki warkot. I oni lecą do Warszawy. Polecieli do Warszawy. Po jakimś czasie panowie Niemcy wskoczyli, pojechali do Warszawy. Po jakimś czasie przyjeżdżają Niemcy w świetnych humorkach i mówią: „Amerykańska czekolada dla niemieckich szpitali”. Bo wszystkie zrzuty oni złapali, bo już nie było gdzie. Tak że to to. I potem trzeba było się już zbierać. Aha, mama jeszcze… Ponieważ wszyscy pod Warszawę i brali tam jakieś takie… Tacy, jak to się nazywa, szabrownicy, różne rzeczy sprzedawali, to mama, pamiętam, kupiła sobie futerko koniecznie, takie karakułowe. I ktoś powiedział mamie, że żeby robić handel, musi coś wziąć, żeby czymś handlować, bo wszyscy czymś handlują. I mama oczywiście ze świetnym zmysłem, wzięła widelce, taki wielki pakunek widelców. I pamiętam, te widelce mnie prześladowały, bo mama od czasu do czasu kazała nam brać te widelce i gdzieś wychodzić z tymi widelcami. Jeszcze żeby to były łyżki, to może ktoś by kupił, ale przecież nie widelce. No i to był mamy zmysł handlowy.
I tak żeśmy jakoś dobrnęli do Tomaszowa Mazowieckiego. Tam, ponieważ wujek był inżynierem, uruchomił elektrownię i dzięki temu, że uruchomił tę elektrownię, dostał jakieś mieszkanie, gdzie myśmy wszyscy zamieszkali, jakieś deputaty takie. I pamiętam, że mleko dostawał też stamtąd. Ale ponieważ mama miała koligacje z pierwszego małżeństwa z wyższych sfer, to pod Tomaszowem był majątek Ostrowskich i mama tam pojechała ze mną, znalazła tam jakichś swoich znajomych i ja tam zostałam w tym majątku, a mama z Jurkiem została w tym. Ale w związku z tym, że było to mleko, to one z ciocią wpadły na pomysł, że nie będą wypijać tego mleka, tylko będą robiły maślane bułeczki i zrobią z tego szalony interes, bo dzięki temu kupią za to chleb i… No, taka kombinacja. Z tego majątku mama dostawała mąkę. Przyjeżdżała tam, dostawała mąkę. Ale ponieważ oni byli spragnieni kultury, tam było mnóstwo ludzi, bo byli i uciekinierzy z Warszawy normalni, i znajomi, Żółtowscy, Michał Czetwertyński, ten który ma teraz hotel Europejski, to tam też był ze swoją matką Różą. I ja pewnego dnia, ponieważ w różnych miejscach spałam, pewnego dnia spałam na fortepianie. Akurat mama przyjechała i błagali, żeby mama zagrała koniecznie Chopina, bo wszyscy byli spragnieni Chopina. Pamiętam, że mama grała Poloneza A-dur, a ja leżałam na tym fortepianie i dlatego nie znoszę tego utworu, bo naprawdę było bardzo głośno. No i w końcu ci ludzie jakoś się rozbiegali z tego majątku, robiło się coraz ciaśniej i na końcu się zrobiło tak, że tylko w sypialni tych państwa domu w łóżku leżeli ci państwo, jeszcze jakieś dwie osoby i ja. I pojawili się Rosjanie. Wpadli i pamiętam, że był tam taki sekretarzyk…

  • Kiedy to było? Kiedy państwo byli w Tomaszowie?


W Tomaszowie… Jak Jurek umarł w maju, to oni musieli być gdzieś w styczniu, lutym. Był mróz. Wpadli do tej sypialni, bardzo byli zdziwieni może, że tyle osób leży pokotem w jakimś takim małżeńskim łożu. Ale on tylko wyrywał z tego sekretarzyka szuflady. A tam ktoś z tej rodziny kiedyś zbierał z całego świata pudełka papierosów i ten ruski nie mógł zrozumieć, co się dzieje, że jest tyle papierosów, a w środku nie ma żadnych… Jak szop pracz dosłownie, że pierze i nic nie ma. Więc nic nie mógł znaleźć. I tam już nie pamiętam, jakoś się dostałam do tego Tomaszowa, ponieważ bez przerwy miałam tak… Bez przerwy miałam wszy. Już mnie tam ostrzygli na tego i pamiętam, że byłam w czapce, w drewniakach, z koca taki płaszcz jakiś zrobiony. I na ulicy do mnie podszedł jakiś pan i powiedział: „Chłopczyku…” czy tam coś. Jak ja go nienawidziłam. Potem za tymi ruskimi żeśmy dotarli do tego Inowrocławia, gdzie było zrabowane… Były łóżka, były coś tam tego, ale właściwie nic nie było. Potem ludzie przychodzili i coś tam nam oddawali. Potem się okazało, że oddawali coraz więcej, że Niemcy meble, fortepian i wszystko wywieźli do innej dzielnicy, takiej przy solankach, bo to była taka lepsza dzielnica, i tam to… W końcu mama te meble znalazła po wojnie, fortepian też znalazła, tylko to wszystko się rozsypało.
I tam był ogród. I Jurek [wymyślił], że on będzie tu sadził coś, coś robił w tym ogrodzie. Był początek maja. I on się najadł jakiegoś szczawiu, a ponieważ wszystko było takie wygłodzone, dostał strasznej biegunki. A moja mama, która miała pomysły naprawdę nie z tej ziemi… Nawet chrzestną matką była pediatra… Jurka chrzestną matką była lekarz-pediatra. I zamiast powiedzieć, że trzeba węgla dać dziecku, żeby nie tego, to mama powiedziała: „A jeżeli to jest uremia?”. No i ta pani się przejęła, że to jest uremia, która jest zjawiskiem rzadko spotykanym w ogóle kiedykolwiek, i wzięli go do szpitala. Lekarz zarządził mu głodówkę bez kropli wody. Ponieważ się zbliżało święto wyzwolenia, to on wziął jakiś dziki urlop i wyjechał. Pamiętam, był z Kruszwicy, to jest spod Inowrocławia, i nie dał żadnej dyspozycji, co z tym zrobić. Nikt nie odważył się złamać tego zarządzenia lekarza, że dziecku trzeba dać coś do zjedzenia czy do picia, i on tak bez kropli wody kilka dni i po prostu zwyczajnie zgasł. Później ktoś powiedział: „On umarł z głodu”. No i to było dla mamy… Ponieważ to był ukochany syn, mama się załamała, już z tego nie wyszła. Ja zaczęłam się uczyć, weszłam w szkolne tryby, miałam świetne gimnazjum, ze…

  • Cały czas była pani w Inowrocławiu?


Tak. To było takie gimnazjum, które było państwowe, a przed wojną było prywatne i ci sami nauczyciele tam byli, z tym samym podejściem do uczniów. Pani dyrektorka prowadziła jakieś kółko taneczne, to znaczy cztery dziewczyny żeśmy tam tańczyły. Kulturalne życie. Ksiądz to był normalny, mówił, że chciał, żebym ja poszła do klasztoru, bo te zakonnice w klasztorze są takie ponure, ktoś wesoły powinien tam iść. I to wszystko… Jeżeli chodzi o religię, bo tam później religię wyprowadzono z tego i było w kościele… Ja jeszcze tam chodziłam i pamiętam, że tu zaczęła się moja walka z kościołem, że tak powiem. Bo ja tego księdza, młodego księdza, zapytałam… On tam strasznie o diable [opowiadał], tam tego, straszył i ja zapytałam, czy człowiek, który został złapany przez SS (bo to cały czas był ten sposób myślenia) i żeby nikogo nie sypnąć, połknie arszenik, to czy zostanie zbawiony. A on powiedział: „Nie. Pójdzie do piekła”. Więc ja tam mówię, że przecież to największa odwaga, jaka może być, że człowiek, żeby obronić innych… Coś mu tłumaczyłam, ale on był zawzięty, że do piekła. To myślę sobie: „To ja już więcej do ciebie nie przyjdę”. I tak jakoś nasze drogi się powoli rozeszły.

  • Jakie były losy pani ojca?


Tu przyniosłam coś, co zresztą niedawno odkryłam, co jest też dowodem jakiegoś obłędnego patriotyzmu. Wszystko dopiero… Ja to wiedziałam. Wiedziałam, że ojciec jest z Poznańskiego i jak byliśmy mali, to ojciec zamiast bajek opowiadał nam historie, jak ukrywając się, przechodził z tego Poznania do legionów. Oczywiście nic nie rozumieliśmy politycznie, o co chodzi, tylko wiadomo było, że jeżeli ojca złapią, to go zabiją. I on nie mógł się do żadnych ludzi zbliżyć, tylko te, jak teraz wiem, trzysta kilometrów, przechodził jako dezerter do legionów w Warszawie. I proszę sobie wyobrazić, że ja to wreszcie wyczytałam, że był normalnie dezerterem. I teraz daty są ciekawe. Jeszcze w Poznańskim byli Prusacy, czyli Niemcy… Bo ojciec ma książeczkę, która się zaczyna 18 listopada osiemnastego roku. To jeszcze tam byli Niemcy, a ojciec już miał polską książeczkę. No i tu się dowiedziałam, że brał udział w wojnie dwudziestego roku. I jeszcze takie coś znalazłam: egzamin w gimnazjum Górskiego, czternasty semestr, ileś tam, to tak jakby egzamin maturalny. I myślę sobie: „Zaraz, oni zadbali o to, żeby… Tu ledwo wybuchła Polska, a oni już chłopcu, który się przedostał tam, robią egzamin maturalny, bo potrzebni byli oficerowie”. Proszę pomyśleć, jak to szybko dobrze było zorganizowane, że on już po chwili był podoficerem. Bo bez matury nie można było być oficerem. I ja mam ten egzamin, to świadectwo. […] I tylko to jest ciekawe: Przecież jak nas wyrzucali, to ojciec oczywiście żadnej książeczki nie zabierał, to było gdzieś, nie wiem, może… Ale to tak wygląda. „Dlaczego tak wygląda? – myślę sobie. – Przecież tam była Rzesza”. Myśmy byli w Generalnej Guberni, a tam była Rzesza, tam za wszystko było „w łeb”. Więc to musiało być w ziemi. Ktoś to [ukrył] z narażeniem życia, bo gdyby to znaleźli i skomunikowali się, że to ty schowałeś, to była kula w łeb. Więc ktoś z niesłychaną odwagą przetrzymał to przez całą okupację. I jednocześnie znalazłam zdjęcia ojca, ale tylko wojskowe ojca zdjęcia, z tych jeszcze wczesnych lat, z dwudziestego… Wszystko, tylko nie było… Jedno zdjęcie mam ze święta konwalii, gdzie jest moja mama i moja ciotka jako dziesięcioletnie dziewczynki. I jest jedno zdjęcie prywatne, bo jest na tym zdjęciu chłopiec, który ma jakąś opaskę. Czyli ten ktoś uznał, że to zdjęcie podchodzi pod wojskowe. I tylko to. Prywatnych zdjęć nie, żadnego. Czyli ten ktoś, kto pewnie już nie żyje, bo niedawno do tego dokopałam się, że nawet mu podziękować nie mogę, z narażeniem życia przechował to. Jak się ogląda takie… Jest napisane tutaj, że był w armii niemieckiej, tej. Ten człowiek, który powiedział o dziadku z Wehrmachtu, to może by się ucieszył, że takie rzeczy się zdarzały, że zdezerterował… Policzyłam, miał osiemnaście lat, z tego wojska z narażeniem życia dolazł do tej Warszawy. Potem dwudziesty rok. To przecież naturalną rzeczą było, że dojdzie do Powstania Warszawskiego. Czyli to był taki gatunek ludzi, którzy po prostu uważali, że Polska jest najważniejsza.

  • Czy dowiedziała się pani, kiedy zginął pani ojciec?


Nic, nic. Usiłowałam… Za późno. To, że byłam sama, że nikt mnie nie wspierał, że tak się człowiek pchał przez to życie jak… że spotykałam miłych ludzi na swojej drodze, że tak mi się udało, że dostałam się do tej krakowskiej szkoły, że tam byli świetni ludzie, że… Ale to jest odcięcie się całkowite od wspomnień, od wszystkiego. Raz tylko miałam taki epizod. Ponieważ z gimnazjum ciągle jeździłam na takie obozy sportowe i byłam na jakimś obozie piłki ręcznej, pamiętam. A tam jednocześnie był basen i wszystko. I tam przyszli tacy instruktorzy, którzy musieli przeczytać takie polityczne gadki. I oni coś zaczęli mówić, mówili o tych „bandytach Powstania Warszawskiego”. Muszę powiedzieć, że ja dostałam… Zaczęłam wrzeszczeć na nich tak strasznie. Ponieważ reszta moich koleżanek nie miała zielonego pojęcia, o Powstaniu nic nie wiedziały, nie wiedziały w ogóle, o co mi chodzi, tylko ponieważ nam się świetnie grało i chyba mnie lubiły, to miałam z tego obozu natychmiast wylecieć, bo te palanty się nadęły, że tu jakaś na mnie krzyczy, jakieś tam… Szczęście, że nie byli tak ustawieni politycznie, że nie byłam o polityczne tam… Tylko dziewczyny mnie wytego, że nie… Zagrają ze mną, bo my tam jesteśmy zgrane, i z łaski mnie zostawili. Ale pamiętam ten mój obłęd, że ktoś ośmielił się powiedzieć o tych ludziach „bandyci”. Oni nie mieli zielonego pojęcia, o co mi w ogóle chodzi. […]

  • Czy oprócz ojca jeszcze ktoś z rodziny brał udział w Powstaniu? Wspomniała pani o kuzynce.


Tak, Anka była już prawie lekarką, po wojnie została stomatologiem. A Dziunia, czyli Jadwiga, była na pewno harcerką i na pewno wiem, że nie było jej tu, w piwnicy, tylko była gdzieś, prawdopodobnie w tym szpitaliku na…

  • pani może wymienić nazwiska kuzynek?


Jadwiga i Anna Chybowskie. Potem jedna Kozubek, druga Gorbatowska. Adresy dostarczę, ale przypuszczam, że one już chyba muszą być, bo naprawdę były na pierwszej linii.

  • Co pani najbardziej zapadło w pamięć z okresu Powstania?


Chyba takie najbardziej coś cudownego to było, jak ten pierwszy dzień, kiedy się budowało barykadę. Bo jeszcze nie było nic, tylko strzelanina. „Strzelanina to nic, ale my zaraz im odpowiemy”. I ta jakaś taka wspólnota, ta radość, to budowanie, że… Mówiłam, że brat pisał wiersze, które chciałabym właśnie, żeby były w materiałach muzeum, bo to jest dowód myślenia, czucia trzynastoletniego chłopca z tego okresu. Ten rodzaj patriotyzmu, ale nie takiego bufoniarskiego, tylko takiego, takiego naprawdę. Takie, że wolna Polska, a nie że koniunktura, że popisywanie się. Gdyby ktoś mnie zapytał, czy jestem patriotką, to bym powiedziała, że… Mam na podorędziu bardzo niegrzeczne pytanie, ale zapytałabym: „Czy pan bardziej kocha mamusię czy tatusia?”. Bo to jest naprawdę tak intymne pytanie. Nie można pytać o uczucia. No nie można pytać. I to popisywanie się: „Jestem patriotą…” to jest… to zapłać podatki.

Warszawa, 6 maja 2015 roku

Rozmowę prowadziła Elżbieta Trętowska

Krystyna Maciejewska-Zapasiewicz Stopień: cywil Dzielnica: Stare Miasto

Zobacz także

Nasz newsletter