Krystyna Molak

Archiwum Historii Mówionej

Krystyna Molak z domu Sankowska.

  • Proszę opowiedzieć o swoim domu rodzinnym.

Mój dom rodzinny to tatuś, mamusia i dwie córeczki zamieszkałe w Alejach Jerozolimskich 30. Tatuś pracował w Głównej Komendzie Policji na Nowym Świecie. W 1939 roku 5 września został ewakuowany razem z komendą, zdaje się razem z rządem, i ślad po nim zaginął. Do Powstania żyłyśmy nadzieją, że wojna kiedyś się skończy i tatuś wróci. Tak trwało do Powstania. Niestety po Powstaniu zostałyśmy bez mieszkania, bez jakichkolwiek środków do życia, bo wszystko w Warszawie zostało zniszczone, spalone. Podczas Powstania, ponieważ nasz dom to były Aleje Jerozolimskie 30, czyli centralne miejsce, gdzie zaczęły się walki, po kilku dniach trzeba było ewakuować się gdzieś głębiej. W naszym domu przebito ścianę garażową i z jednego mieszkania też było wyjście na ulicę Widok i wszyscy ewakuowali się na ulicę Widok. Oczywiście w domach, które ocalały, mieszkało się i w piwnicach, i w mieszkaniach, póki można było tam wytrzymać. Później zaczęło się robić bardziej niebezpiecznie, więc znów, szczególnie matki z dziećmi, [miały] pójść głębiej, więc na ulicę Chmielną. Na ulicy Chmielnej nawet do dzisiaj jest to przejście. Widok 18 miało podwórko z ogródkiem i przez ogródek wychodziło się na ulicę Chmielną obok kina „Atlantic”. Z lewej strony było kino „Atlantic”, a z prawej strony dom mieszkalny – duży dom, [który miał] chyba trzy piętra. Tam się już i w piwnicach, i w mieszkaniach jakoś [mieszkało]. Pomimo że to było blisko Marszałkowskiej (bo kino „Atlantic” jest dosyć blisko), to te domy na Marszałkowskiej były dość pasywne (i jedna strona, i druga strona Marszałkowskiej), tak że oddzielały od słynnej PAST-y, której się wszyscy bali, i wiecznie był jakiś lament: „Boże, z PAST-y pewnie Niemcy przyjdą”. Tak to trwało.
Warunki były koszmarne, żywność cudem zdobywana, z tym że [żywność była] z prywatnych sklepów i duże zaopatrzenie było ze sklepu braci Pakulskich, ponieważ vis-à-vis kina „Atlantic”, mniej więcej róg Marszałkowskiej i Chmielnej, był ogromny sklep braci Pakulskich. Tam oczywiście były niesamowite piwnice, zaopatrzenie i stamtąd była a to kasza, a to czasami sami Powstańcy przynieśli. Pytali się, czy są dzieci, jakieś kasze, mąki przynosili, rozdawali. Gotowanie było na podwórku na cegiełkach. Po jakimś czasie (to chyba był początek września) dowiedzieliśmy się, to znaczy dowiedziałyśmy się, bo byłyśmy tylko same kobiety: babcia, mamusia i my dwie, że dzieci można wysyłać na dożywianie, na zupy, na obiadek, bodajże na ulicę Zgoda. To jest dom obok banku „Pod Orłami”. Po prawej jest wielki bank „Pod Orłami”, a po lewej był duży dom i tam na parterze codziennie o godzinie dwunastej dzieci [przychodziły na obiad]. Oczywiście łączyło się to z ryzkiem, bo niebezpiecznie było [przechodzić] przez Chmielną, bo jednak tam już wtedy część domów była zburzona, już tam były otwarte tereny, więc był wykop, barykada i przez podwórko, które jest otworzone do dzisiaj, z ulicy Chmielnej, vis-à-vis mniej więcej [obok] kina, wchodziło się do domu, przez podwórko się przechodziło i to podwórko miało ogród. Ten ogród jest do dzisiaj zachowany, tak że jak byłam tam ostatnio, bo ktoś ze znajomych nocował w tym hotelu, jak weszłam i zobaczyłam to podwórko, to dosłownie zamarłam z wrażenia. To podwórko jest nadal, tym podwórkiem przechodzi się na ulicę Złotą obok kina „Palladium”. Przechodziłyśmy wtedy tamtędy z siostrą. Siostra była oczywiście młodsza ode mnie.

  • Przechodziłyście wtedy w towarzystwie dorosłych?

Nie, nie było sensu. De facto mamusia zostawała w bramie koło kina [Palladium] i czekała na nas. Zresztą Powstańcy sterowali przejściem. [Ktoś krzyczał]: „Teraz możecie!”. Schylałyśmy się, brałam małą za rękę i biegiem schylone żeśmy leciały. Na ulicy Zgoda był już względny spokój, bezpiecznie. Do tego domu chodziło się na obiadki, ogromny stół, oczywiście zupa była – zupa o smaku tak przedziwnym, że do śmierci tego smaku nie zapomnę. W tej zupie było wszystko i groszek, i Bóg raczy wiedzieć co, ale to było pożywne, tak że raz na dzień przez te ostatnie dni było to podstawowe wyżywienie. Po latach dowiedziałam się, że w tej stołówce pomagała pani Alina Janowska, że tam właśnie pracowała. Dopiero niedawno spotkałam ją na cmentarzu i przypomniałam to. Ona się bardzo uśmiała. [Powiedziałam]: „Tak że widzi pani, przeżyłam dzięki pani”. Tak było do końca Powstania. Ponieważ moja mamusia była za bardzo doświadczona i za bardzo przeżywała to wszystko, co ją spotkało, że nikomu nie wierzyła i jak Niemcy wysyłali komunikaty, bo pamiętam, że przez tak zwane szczekaczki mówili, że ludność cywilna może wychodzić, nic jej nie grozi, więc mama powiedziała: „Mowy nie ma. Ja nie wyjdę. Do końca będziemy siedziały”. Rzeczywiście tak było.
Wyszłyśmy razem z Powstańcami koszmarną drogą przez Aleje Jerozolimskie, Grójecką do Dworca Zachodniego. To był 2 czy 3 października, chyba 2 października. [Szliśmy] na Dworzec Zachodni, [władowali nas] do otwartych wagonów i gdzieś wywożą. Wylądowałyśmy w obozie w Pruszkowie.
W obozie w Pruszkowie byłyśmy kilka dni, czekając na jakiś dalszy los, na jakiś wywóz gdzieś dalej. Pewnego dnia mamusia mówi: „Wiecie co. Mamo – mówi do swojej mamy – tu nie ma sensu dłużej [zostawać]. Cokolwiek niech się dzieje, idziemy”. W ogóle w tym obozie były straszne warunki, zapach nie do zniesienia, wszystko działo się na oczach dzieci: i umieranie, i różne sprawy związane z życiem, coś strasznego. Chyba drugiego czy trzeciego dnia przychodzi sanitariuszka, patrzy się na moją mamusię i mówi: „Pani Stefo! Ja panią szukam”. Mamusia na nią patrzy, mówi: „Proszę pani, ja panią nie znam”. Matka była tak zszokowana, że w ogóle nie wiedziała, co się z nią dzieje. [Mówi]: „Proszę pani, ja jestem Stefa, przyjaciółka pani Cecylii. Ja u Cesi mieszkam w tej chwili, bo Cesia jest w Piastowie i błagała mnie, że jak Śródmieście będzie wychodziło, żebym ja pani szukała, i znalazłam”. Mama tak patrzy i mówi: „Acha, już kojarzę, kojarzę”. Ona mówi: „Pani Stefanio, ja mam do pani wielką prośbę. Niech pani się nie rusza z tego miejsca. Proszę tu być. Ja wiem, gdzie to jest, i ja za jakiś czas do pani przyjdę”. Minęło ze dwie godziny, ta siostra wraca, bo to była pielęgniarka, która pracowała przy niemieckim lekarzu na terenie obozu w Pruszkowie. Przynosi bułę paryską, dwa jabłka i nam daje. My patrzyłyśmy tak, jakby ktoś nam dał brylanty i w ogóle coś, o czym śnić nie można. Młodsza siostra od razu chwyciła, ale babcia [mówi]: „Chwileczkę, nie wolno, po takim wygłodzeniu, po takim czasie to by się mogło straszną chorobą skończyć”. Wyjęła nożyk, dała jednej kawałek jabłuszka, drugiej kawałek, po kawałku bułki, resztę schowała. Byłyśmy przerażone, [mówiłyśmy]: „Ta babcia jest niedobra”, ale ponieważ babcia I wojnę światową już przeżyła, więc trzeba było jej zaufać. Tak żeśmy czekały do wieczora. Wieczorem przychodzi znów pani Stefania i mówi: „Pani Stefo, ja zorganizuję pani z tego obozu wyjście. Proszę się na jutro naszykować. Czy ma pani puder?”. Mamusia mówi: „Mam”. – „Proszę się jutro w jakąś chustkę ubrać”. Mamusia była kobietą elegancką, ładną, pomimo nieszczęścia to zawsze jakoś wyglądała. Ona mówi: „Niech pani się mocno upudruje, żeby pani taka blada była”. Mama to zrobiła. Na drugi dzień ona przychodzi, przynosi przepustkę, że mamusia jest ciężko chora i należy ją umieścić w szpitalu, i [przynosi] pozwolenie na wyjście razem dzieci i matki. To się stało. Ona nas wyprowadziła na drugi dzień, więc żeśmy doszły do bramy. Za bramą stoi chłop z tak zwaną podwodą – wóz z koniem, leżąca słoma – horror dla człowieka, który żył w mieście w innych warunkach. Ona mówi: „Jest pani ciężko chora. Proszę się położyć”. Mamusia się położyła, a my za tym wozem do Piastowa [na ulicę Żbikowską].
Tam [mieszkałyśmy] u cioci, która miała szczęście, ponieważ ciocia pracowała u braci Jabłkowskich, miała maleńkie dziecko, akurat miała urlop. Szef u Jabłkowskich mówi: „Pani Cecylio, nie ma sensu z dzieckiem być tutaj w tej chwili w Warszawie, bo tu nie ma warunków. Może pani gdzieś sobie wynajmie letnisko?”. Ciocia faktycznie wynajęła pół domku w Piastowie, przy ogrodzie, ładny domek i nas tam zabrała. Cały październik, listopad i grudzień aż do wyzwolenia byłyśmy u cioci, małe mieszkanko, bo [to był dom] letniskowy. Ciocia mieszkała z dzieckiem i z mężem w pokoju, a nam zostawiła kuchnię, cztery sienniki, które cały dzień leżały pod ścianą, a na noc się rozkładało, a jak przychodzili [Niemcy], bo nie wolno było warszawiakom przebywać właśnie na terenie Pruszkowa, Piastowo, gdzieś blisko, niemeldowani warszawiacy, nie wolno było, więc trzeba było uciekać. Ponieważ ludzie naokoło i gospodarz wiedzieli, jaka jest sytuacja, więc nas zawsze wcześniej uprzedzali. W kuchni była wielka piwnica, klapę się otwierało i chowałyśmy się do piwnicy. Niemcy przyszli, [pytali]: „Nikogo nie ma z Warszawy?”. – „Nie ma”. To było też ogromne ryzyko. Niemniej tak było. To było troszkę męczące. W pewnej chwili mamusia dowiaduje się, że jest możliwość, żeby nie skrywać się bez przerwy i poprawić sobie byt, że Niemcy organizują grupy, które w Warszawie będą robiły porządek. Mamusia do takiej grupy może się zgłosić i jakąś pracę dostanie, codziennie rano samochodem będą zabierali i wieczorem będą przywozili, więc to było też ogromne ryzyko. Mamusia na to się zgodziła i codziennie rano faktycznie wychodziła. Gdzieś koło stacji czekał samochód, odwozili do Warszawy i gdzieś bodajże, to co pamiętam, w okolicach cmentarza Powązkowskiego była kuchnia dla Niemców i dla tych robotników, którzy robili porządek w Warszawie. Mamusia zgodziła się pracować w tej kuchni. Oczywiście wieczorem, jak już było po wszystkim, to szef kuchni – to jakiś Niemiec był, wiedział, że mamusia ma małe dzieci, i pozwolił [zabierać] resztki z kuchni. To oczywiście nie było ze stołu, tylko to, co zostało w garnkach: jakieś zupy, jarzyny i chleb. Wymagał tylko, [mówił]: „Nie wolno ci chleba całego wynosić. Proszę porżnąć na kawałki, żeby to wyglądało jak chleb zdjęty ze stołu”. Mamusia tak robiła i jakiś czas przynosiła, dokąd komunikacja była możliwa. Potem oczywiście front był coraz bliżej i okazało się, że trzeba już tylko siedzieć w domu i czekać, co będzie dalej. To byłaby w skrócie droga warszawiaków przez mękę.

  • To były czasy dotyczące wyłącznie Powstania?

Tak, Powstania.

  • Wróćmy do czasów przed Powstaniem. Pani ojciec został wywieziony na początku września?

[Został] po prostu wywieziony do Rosji i ślad zaginął.
  • Czy docierały do was o nim jakieś informacje?

Nie, absolutnie. Ponieważ mamusia nie chciała się narażać i znajomi odradzali, żeby mamusia pisała do Rosji, żeby się dowiedzieć, bo wiedzieliśmy, w którą stronę poszli. Jeszcze jest taka sytuacja, że kuzyn tatusia, który pracował chyba w straży granicznej i spotkał tatusia, i on chciał uciekać i uciekł, i tatusiowi proponował, mówi: „Stanisław, ja ci proponuję, ja ci skombinuję, mundur zdejmiesz, ja ci dam jakieś prywatne ubranie cywilne i uciekniemy, bo ja już tutaj mam namierzone sytuacje, że ja mogę uciec”. Ojciec na niego popatrzył, [mówi]: „Słuchaj, jak ja mogę uciec? Tylu kolegów, oni wszyscy mają dzieci, wszyscy są w tej samej sytuacji, co ja. Mają do mnie zaufanie”. W tym czasie mój tatuś, miał teczkę [z dokumentami oraz] zdeponowane pieniądze, które mógł na bieżące sprawy innych wydawać… Mówił: „Mają do mnie zaufanie. My tyle lat razem pracujemy, ja nie mogę ich zostawić. Trudno, co się stanie, niech się stanie”. Miał taki charakter. Ślad [po nim] zaginął. Babcia – [matka tatusia] – dostała odpowiedź (nawet mam to pismo), że szukali przez Czerwony Krzyż, że w ogóle takiego nazwiska nie ma na terenie Rosji, więc wiadomo było, o co chodzi. W międzyczasie dochodziły głosy, że oni wszyscy zostali niestety straceni, ale każdy wierzy, że wszystkich mogło to spotkać, a mnie akurat nie, z tym że tutaj była szansa, mamusia ciągle mówiła: „Słuchaj, Stach jest taki dosyć obrotny, poza tym zna rosyjski i on może się, że tak powiem, jakoś tam uratować”. Niestety to okazało się złudne. Został wywieziony do Ostaszkowa i tam nastąpił koniec.

  • O tym fakcie dowiedziała się pani w tym piśmie?

Te listy dopiero wtedy miałam pełne i wiedziałam, że coś się dzieje, jak już… Chyba to było właśnie po wizycie Gorbaczowa. On przywiózł jakieś listy i w jednej z redakcji, to była redakcja mieszcząca się na ulicy Mokotowskiej, wiedziałam, że tam są pierwsze listy. Szybko tam poleciałam do pani redaktor i mówię: „Czy te listy są do obejrzenia?”. Wiedziałam, że i Ostaszków jest. Pani redaktor mówi: „Proszę pani, ja wezmę pani telefon, adres i ja będę szukała”. Pewnego dnia otrzymuję telefon: „Proszę pani, jest!”. Dla mnie to „jest”, było coś takiego, że żyje pewno. Szybko jadę na Mokotowską, ona pokazuje mi listę i jest mój tatuś na liście. Potem już bardziej szczegółowe informacje otrzymałam od pana Jędrzeja Tucholskiego (on wydał książkę). [Wtedy] byłam już w Rodzinie Katyńskiej (to były początki Rodziny Katyńskiej). Tam oczywiście cały czas były jakieś bardziej dokładne wiadomości. To byłoby na tyle.

  • Wrócę do czasów przed Powstaniem. Pani siostra była młodszą siostrą?

Tak, młodszą siostrą.

  • O ile lat?

O cztery lata, tak że jak tatuś wyszedł z domu, była zupełnie mała, miała trzy latka. Byłam bardziej świadoma i wiele rzeczy słyszałam, ale nie wolno mi było powiedzieć. Potem już cały czas w życiu młodej dziewczyny, uczennicy, nie wolno było o ojcu powiedzieć jednego słowa. Jak mnie pytano w szkole, jak były jakieś ankiety, [pytania]: „Gdzie tatuś pracował”. – „Urzędnikiem był”. – „Gdzie tatuś pracował?”. – „Gdzieś na Nowym Świecie, ale nie pamiętam dokładnie”. Taka rozmowa była cały czas.

  • To były czasy powojenne?

Tak.

  • Jak wyglądała szkoła w czasie okupacji?

W czasie okupacji, ponieważ mamusia miała ambicje, żebym nie była w przypadkowej szkole, zapisała mnie do gimnazjum, a właściwie to się nazywała pensja Gepnerówny, Moniuszki 8. Tam chodziłam aż do klasy piątej. Powstanie zastało mnie już po ukończeniu klasy piątej, tak że wyszłam od Gepnerówny ze świadectwem z piątej klasy.

  • Czy miała pani kontakty z koleżankami z klasy?

Kilka koleżanek było, ale po prostu już wyjechały z Warszawy, a to życie było inne, bo, załóżmy, jedna z koleżanek miała tatusia, tatuś nadal pracował, warunki bardzo dobre, to było troszkę krępujące dla nas. Mieszkanie, które mama zdobyła po Powstaniu, było mieszkaniem nie do przyjęcia. To było coś, co dosłownie dławiło na samą myśl, że człowiek może mieszkać w jednym pokoiku, ubikacja na podwórku. To było coś, do czego nie mogłam się nigdy przyzwyczaić. To trwało dotąd, aż wydoroślałam.

  • Czy pamięta pani swoje wrażenia po powrocie do Warszawy?

To jest coś potwornego. Pamiętam, że to była zima, i mamusia mówi: „Słuchaj, ja słyszę, że te domy nasze …”. Ponieważ mamusia, wychodząc, wiedziała, że coś należy uratować, więc pewne rzeczy wartościowe jak albumy z fotografiami, bibeloty, jakieś rzeczy bliskie sercu, zakopała w piwnicy. Ponieważ nasz dom był domem bardzo starym, to był zabytkowy dom, w piwnicy zrobiła głęboki podkop, pochowała pewne rzeczy, zasypała węglem, miałem i uważała, ponieważ piwnice rzeczywiście nie były spalone, że to zostało. To była zima. Byłam dziewczyną już na tyle dorosłą, dużą, że można było [iść] razem ze mną. Mamusia wzięła saneczki i żeśmy z Okęcia pieszo przyszły w Aleje Jerozolimskie do domu. Dom był spalony, częściowo zawalony, tak że [została] tylko ściana od ulicy, parter, i kawałki gzymsów pierwszego piętra były, ale brama, ponieważ była kleinowska, okrągła, więc była mocna, i można było tam wejść. Weszłyśmy. Od razu w bramie w gablotach, gdzie były wizytówki z nazwiskami, mnóstwo przyczepionych kartek z napisami: „Mieszkam tu”, „Zosiu, będziesz mnie szukała, to tu”, wszyscy [umieszczali informacje], mamusia zobaczyła fotografię tatusia. Kto wpadł, to od razu przyczepiał kartkę, że przez ten dom do dalszej rodziny będzie się trafiało. Przeszłyśmy przez podwórko do piwnicy. Mamusia mówi: „Wiesz co? Ty bądź tutaj…” – ponieważ szabrowników było dużo, co przykro powiedzieć. Ludzie z okolic Warszawy zachowali się strasznie. Po prostu grabili to mienie, które ocalało dla tych biednych ludzi bez domów, a oni sobie przyjeżdżali spod Warszawy i robili porządek. Mamusia mówi: „Ty zostań, bo ja się boję, żebyśmy obydwie poszły do piwnicy. Zostań na podwórku, usiądź na saneczkach, a ja pójdę sama”. Mamusia poszła. Za jakiś czas wychodzi i mówi: „Słuchaj, to jest coś strasznego. Siedź jeszcze”. Daje mi plik zdjęć. Rodzice mieli bardzo ładne albumy [ze zdjęciami], więc z tych albumów, ktoś był na tyle jeszcze logiczny i w jakimś sensie miał odrobinę serca, że te wszystkie zdjęcia wyciągał, bo to dawniej robiło się zdjęcie na bocznych trójkącikach, że zdjęcia nie były przyklejane, tylko wtykane w rameczki. Wszystkie zdjęcia były wyrzucone w piwnicy. Mamusia je zebrała, dała mnie. Oczywiście, jak to oglądałam, to płakałam. To było dla mnie straszne, bo tam były i tatusia fotografie, i nasze rodzinne. Za jakiś czas mama wychodzi, w torbie wynosi różne rzeczy, które ocalały, jakieś głupstewka pamiątkowe, jak jakaś solniczka, która była u nas na stole, która zawsze była przez wszystkie święta i przez wszystkie jakieś wielkie uroczystości, troszkę sztućców. Już nie pomnę w tej chwili, jakie jeszcze rzeczy… Jakiś wazonik. Pamiętam, że miał utrącony brzeg, ale ten wazonik był śliczny. To wszystko [miała] w torbie. [Mówi]: „Wiesz co, tutaj już nie ma co robić, wracamy”. Z powrotem żeśmy wróciły na nieszczęsne Okęcie, do tego prymitywu. Tak to wyglądało.


Warszawa, 11 kwietnia 2011 roku
Rozmowę prowadziła Ewa Strumiłło
Krystyna Molak Stopień: cywil Dzielnica: Śródmieście Północne

Zobacz także

Nasz newsletter